<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kapitan Paweł
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1842
Druk Drukarnia J. Wróblewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. F.
Tytuł orygin. Le Capitaine Paul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.



TEGO dnia, w którym Małgorzata widziała się z Lectourem, spotkanie jéj z nim, daleko inny miało koniec jak spodziewała się. Tegoż dnia o czwartéj, zegar zamkowy wezwał barona na obiad do zamku. Emanuel zastępował gospodarza, gdyż margrabina pozostała przy mężu, a Małgorzata wymówiła się słabością. Znajdowali się tylko: notarynsz, krewni i świadkowie. Obiad był smutny; mimo starania barona de Lectoure. Widoczném było, że mimo całéj usilności, jakiéj dokładał, aby nadać wesołość rozmowie, był roztargniony i niespokojny. Czasami wpadał w zadumanie, to znowu w wesołość: jak światło gasnącej lampy, raz błyśnie potem mocniej ciemnieje. O siódméj wstali od stołu i przeszli do salonu.
Trudnem jest opisanie widoku jaki przedstawiał ten stary zamek, którego obszerne pomieszkania powleczone adamaszkiem w gotyckim guście i zastawione sprzętami z czasów Ludwika XIII, zdawały się być odzwyczajone od życia hucznego; światła choć dość liczne, rzucały ponure cienie na ogromne pokoje, pod których sklepieniem jak echo rozlegał się głos rozmawiających. Małe towarzystwo, do którego przyłączyło się kilku obywateli sąsiednich, powiększało jeszcze bardziéj tych komnat posępność. W jednéj z sal, w téj, w któréj Emanuel przyjmował kapitana Pawła, na środku stał stół przykryty; na nim leżała teka zamknięta; śród tego wszystkiego, dawał się czasami słyszeć śmiech głośny barona de Lectoure, bawiącego się kosztem biednych sąsiadów zamku, niezważając na Emanuela, do którego to po części się ściągało, niekiedy prowadził wzrokiem niepewnym po całéj sali i czoło pokrywała lekka chmura, gdyż nic widział ani ojca, ani matki, ani swéj narzeczonéj.
Emanuel był także w obawie, chciał iść do siostry, gdy przechodząc obok Lectoura, ostatni zawołał na niego.
— Przybywasz w sam czas hrabio, oto Pan de Nozay, opowiada mi rzecz bardzo ciekawą, a zwracając mowę do ostatniego, dodał: wierz mi pan jest-to zachwycającém; mam w moich dobrach jeziora i bagna, każę sprobować. Ileż Pan łapiesz na raz?
— Niezmierną moc.
— Cóż to za tak cudne polowanie? zapytał Emanuel.
— Oto wystaw sobie hrabio, odrzekł de Lectoure z najzimniejszą krwią — pan wchodzi w wodę po szyję... Za pozwoleniem! w jakiej porze?
— W Grudniu lub Styczniu.
— Wystaw więc sobie hrabio! w wodę aż po szyję, chowa się w trzcinę, tak, że kaczki nie widząc go zbliżają się bez obawy, nieprawdaż panie?
— Istotnie, tak blizko jak odemnie do pana.
— Czyliż to prawda? zapytał Emanuel.
— I zabija ich tyle, ile mu się podoba, dodał Lectoure.
— Tuzinami! wierzcie mi panowie!
— To musi czynić wielką przyjemność jego żonie, jeźli lubi kaczki?
— Przepada za niemi.
— Spodziewam się, że raczysz mnie pan zapoznać z tak interesującą osobą, i tak lubiącą kaczki, rzekł Lectoure.
— Jakto? chciałbyś baronie?
— Wierz mi pan, że za przybyciem moim do Wersalu, opowiem wielkiemu łowczemu i spodziewam się, że król każe zrobić próbę.
— Daruj baronie! rzekł Emanuel nachylając się do ucha Lectoura, to nasz sąsiad; musieliśmy zaprosić go na tę uroczystość.
— Jakto? rzekł Lectoure z tą samą przezornością; aby nie być słyszanym od tego, o którym mówiono; jestem zbył szczęśliwy z tego poznania.
— Pan de la Jarry! zawołał służący.
— Czy nie myśliwy czasem? zapytał Lectoure.
— Nie, odpowiedział de Nozay, jest to wojażer.
Pan Lajarry wszedł, a Emanuel idąc naprzeciw niemu, rzekł ściskając go za rękę: Jakżeś się wystroił kochany sąsiedzie?
— Dla tego, rzekł Lajarry, mój hrabio, że kto przybywa z Neapolu, pocztą prrru.
— Ach to pan z Neapolu? zapytał Lectoure, mieszając się do rozmowy.
— Prosto ztamtąd panie!
— I byłeś pan zepewne nad kraterem Wezuwiusza?
— Nie panie, dość miałem widzieć go z okna; zresztą dodał nasz podróżny, nie jest to rzeczą najciekawszą w Neapolu, Wezuwiusz, góra dymiąca! Mój komin, gdy wiatr obróci się od strony Belle-Isle dymi podobnież; nakoniec moja żona lękała się wybuchu.
— Lecz zapewne zwiedziłeś pan Psią Grotę.
— A to na co; — aby widzieć zdychające stworzenie, daj trucizny pierwszemu lepszemu psu, a to samo zobaczysz baronie. Mimo to, moja żona ma antypatyą do psów i to sprawia jéj przykrość.
— Spodziewam się jednak, że pan widziałeś le Solfatarę? zapytał Emanuel.
— Nawet tam nie byłem, nie ma nic godnego uwagi, trzy lub cztery morgi gruntu siarczystego, dobrego do robienia zapałek. Pani de la Jarry, nie może znieść zapachu siarki.
— Jakże baronie znajdujesz tego? rzekł Emanuel prowadząc go do sali, gdzie miano podpisać kontrakt.
— Nie wiem dla czego, czy że tamtego pierwéj ujrzałem, czy też co; pierwszego lepiéj wolę.
— Pan Paweł! zawołał służący.
— Co? zapytali Emanuel odwracając się.
— Cóż to? czy znowu jaki sąsiad, rzekł Lectoure.
— Nie; ten to wcale co innego. Nie wiem jak śmie przybywać tu.
— Jakto? nie jestże szlachcicem, co?... może bogacz... poeta... muzyk... malarz... cóż to za nowe stworzenie?
— Mylisz się baronie, nie jest to ani poeta, ani malarz, ani nic podobnego: jest-to człowiek mający do mnie osobisty interes. Bądź tak dobry i zabaw pana Nozay, podczas gdy ja oddalę pana de Lajarry.
Po tych słowach, dwaj młodzieńcy wzięli każdy za swego towarzysza i wyszli, mówiąc im to o polowaniu, to o podróżach. Gdy wychodzili jednemi drzwiami, Paweł innemi wchodził.
Wszedł do znanego sobie pokoju, w którym w każdym kącie były drzwi, jedne wychodziły do biblioteki, drugie do przyległego gabinetu, gdzie zostawał podczas rozmowy Emanuela i Małgorzaty.
Zbliżył się do stołu, wlepił wzrok w jedne z tych drzwi i pogrążył się w dumaniu. Po chwili drzwi wiodące do biblioteki, otworzyły się i biała postać przesunęła się. Paweł skoczył za nią.
— Czy to ty Małgorzato?
— Tak, rzekła głosem drżącym.
— I cóż?
— Powiedziałam mu wszystko.
— U...
— I... w dziesięć minut podpisują kontrakt!
— Spodziewałem się... jest-to nędznik!
— Cóż robić? rzekła młoda dziewczyna.
— Odwaga Małgorzato!
— Odwaga? — straciłam ją!
— To ci jej doda, rzekł Paweł podając list.
— Cóż on zawiera w sobie? — Mój syn?... oh! — jesteś aniołem! zawołała starając się pocałować rękę, która jéj podawała papier.
— Cicho! któś nadchodzi; jeżeli się co przytrafi, jestem u Acharda.
Małgorzata spiesznie wyszła nie odpowiedziawszy mu, gdyż usłyszała idącego brata; Paweł poszedł naprzeciw Emanuela.
— Spodziewałem się pana w innym czasie, i nie przy tak znacznem towarzystwie.
— Zdaje mi się, rzekł oglądając się Paweł, że jesteśmy sami.
— Lecz mają podpisywać kontrakt i zejdą się tu zapewne za chwilę.
— W krótkim czasie wiele powiedzieć można panie hrabio!
— Masz pan słuszność. Mówiłeś mi o Astach.
— Tak! odpowiedział ozięble Paweł.
— Naznaczyłeś im cenę?
— I to prawda.
— A zatem, jeżeli jesteś człowiekiem honoru, za cenę jaką naznaczyłeś, a która jest w tym pugilaresie, winieni mi je oddać.
— Tak panie być miało wtenczas, gdy ci uwierzyłem, że twoja siostra zapominając o swem zobowiązaniu, błędzie i o dziecięciu, miała zadość uczynić twéj dumie; zamierzałem przeto, aby gdy jéj syn wyjdzie na świat niemając imienia, miał majątek; żądałem więc pieniędzy w zamian za jéj listy. Ale dziś odmieniłem zdanie: widziałem Małgorzatę u nóg twoich, błagającą, abyś zerwał to małżeństwo niegodne; lecz ani prośby, ani błagania, ani łzy, nie mogły wzruszyć twego serca; ja więc dziś panie hrabio, ja, — który mam honor twéj siostry i całéj rodziny w’ ręku — ja chcę zachować matkę dziecku, tak jak chciałem uchronić dziecię od nędzy. Te listy oddam ci wtenczas, gdy na tym stole zamiast kontraktu ślubnego twéj siostry z baronem de Lectoure, podpiszemy Małgorzaty d’Auray z panem Anatol de Lusiguan.
— Nigdy! panie!... nigdy!...
— Pod tym jedynie oddam je warunkiem.
— Może bydź sposób zmuszenia cię.
— Nie znam żadnego, spokojnie odpowiedział Paweł.
— Zechcesz mi pan oddać te listy?
— Hrabio! posłuchaj mnie.
— Czy mi je oddasz panie?
— Hrabio!...
— Tak albo nie!
— Dwa słowa tylko...
— Tak, albo nie.
— Nie!... odpowiedział Paweł.
— A więc dobrze, masz przy sobie szpadę, ja mam moją; jesteś szlachcicem, przynajmniéj tak sądzę: wychodźmy! — i niech tylko jeden powróci wolnym czynienia co mu się podoba.
— Mocno żałuje panie hrabio, iż nie mogę przyjąć jego ofiary.
— Jakto! nosisz mundur; krzyż zdobi twe piersi; szpadę masz przy boku i odmawiasz pojedynku?...
— Tak Emanuelu!... odmawiam!...
— Dla czego?
— Ponieważ nie mogę bić się z tobą! wierz mi!...
— Nie możesz się bić zemną?
— Na słowo!
W téj chwili za niemi dał się słyszeć śmiech głośny. Obadwa obrócili się i ujrzeli Lectoura.
— Ale, dodał Paweł wskazując na barona, mogę się pojedynkować z tym panem, który jest nikczemny i podły.
Rumieniec wystąpił na twarz lectoura, chciał przystąpić do Pawła; lecz się zatrzymał.
— Dobrze panie i... przyślij sekundanta do Emanuela, aby się ułożyli.
— Kapitanie! spodziewam się, że z nami nie skończyło się, rzekł Emanuel.
— Cicho! panie! Oznajmiają przyjście twéj matki.
— Do jutra! — Lectoure pójdźmy naprzeciw.
Paweł przez chwilę poglądał za odchodzącemi i wszedł do przyległego pokoju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.