Kapitan Paweł/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kapitan Paweł
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1842
Druk Drukarnia J. Wróblewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. F.
Tytuł orygin. Le Capitaine Paul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.



W CHWILI, gdy Kapitan Paweł wchodził do gabinetu, margrabina ukazała się we drzwiach salonu; towarzyszył jéj notaryusz i rozmaite osoby, zaproszone do podpisania kontraktu. Chociaż była to w owych czasach wielka uroczystość, Margrabina jednak nie porzuciła swego ubioru czarnego. Poprzedziła na chwilę przybycie margrabiego od tylu lat niewidzianego od nikogo, nawet od dzieci. Mimo całéj zimnéj krwi Lectoura, jéj widok nabawił go trwogą; widząc ją wchodzącą, ponurą, z dumnem czołem; powstał i z uszanowaniem skłonił się.
— Jestem wielce obowiązaną, panowie! rzekła margrabina kłaniając się, za zaszczyt jaki czynicie mi obecnością swoją na zaślubinach córki mojej Małgorzaty d’Auray z panem baronem de Lectoure; dla tego-też uważałam za potrzebę, aby margrabia, chociaż cierpiący, był obecnym i podziękował przynajmniéj osobą, jeżeli nie zdoła wyrazami. Znacie jego położenie, nie będzie przeto was dziwić panowie, jeżeli da się z czem słyszeć od rzeczy.
— Tak pani! przerwał de Lectoure; znamy nieszczęście, które dotknęło margrabiego i uwielbiamy istotę, która od dwudziestu lat podziela je.
— Widzisz pani! dodał Emanuel zbliżając się i całując rękę matki, cały świat uwielbia twą cnotę.
— Gdzie Małgorzata? zapytała margrabina półgłosem.
— Była tu przed chwilą.
— Każ ją przywołać.
— Margrabia d’Auray! oznajmił służący.
Każdy usunął się, aby zrobić wolne przejście od drzwi; każdy był ciekawy ujrzeć tego nieszczęśliwego starca; wkrótce ukazał się oparty na dwóch służących, idąc wolnym krokiem.
Był-to starzec, którego twarz mimo tylu nieszczęść. zachowała cechę pełną godności; zapadłe lecz przyjemne oczy, wodził po całem zgromadzeniu z wyrazem podziwienia. Ubrany był w mundur mistrza ceremonii; na szyi zawieszony miał order Ś. Ducha, a przy guziku Ś. Ludwika; zbliżał się nie mówiąc ani słowa; służący zaprowadzili go do krzesła. Margrabina usiadła po jego prawéj stronie. Notaryusz głośno przeczytał kontrakt, w którym margrabina zapisywała baronowi de Lectoure piećkroć sto tysięcy franków i tyleż Małgorzacie.
Przez cały ciąg czytania, margrabina zdawała się być niespokojną. Nakoniec, gdy notaryusz skończył, Emanuel wszedł i zbliżył się do matki.
— Gdzie Małgorzata?
— Idzie za mną.
— Pani! rzekła Małgorzata wchodząc i składając ręce, Margrabina jakby nie słysząc, wzięła pióro, a dając go Lectourowi, rzekła.
— Podpisz pan!
Lectoure zbliżył się do stołu i podpisał.
— Pani! rzekła Małgorzata po raz drugi, zbliżając się do matki.
— Daj pan pióro swej narzeczonéj.
Baron obszedł stół i zbliżył się do Małgorzaty.
— Pani! rzekła po raz trzeci Małgorzata, głosem pełnym smutku i z oczami pełnemi łez; głosem, który przeniknął do głębi serca przytomnych, tak, że sam margrabia spojrzał na nią.
— Podpisz! wyrzekła margrabina wskazując palcem.
— Ah! mój ojcze! zawołała Małgorzata padając na kolana przed margrabią.
— Co robisz! czyś oszalała? zawołała margrabina opierając się o poręcz krzesła swego męża.
— Mój ojcze! mój ojcze! wołała Małgorzata obejmując go za kolana, miej litość nademną... ojcze! ratuj twą córkę!...
— Małgorzato! groźnie rzekła margrabina.
— Pozwól mi pani błagać litości ojca, gdy nie mogę błagać twojéj; a jeżeli i to nie pomoże, dodała wskazując ręką na notaryusza, zażądam obrony prawa.
— Tak! podnosząc się rzekła margrabina z ironią; jest-to scena familijna zwykle poprzedzająca związki małżeńskie, trochę nudna i dziwna dla obcych. Panowie! raczcie przejść do innych pokojów. Mój synu! towarzysz panom. A ty panie baronie daruj...
Emanuel i Lectoure w milczeniu pokłonili się i oddalili wraz z innemi osobami. Margrabina nieruchoma pozostała na swem miejscu, dopóki nie wyszedł ostatni; natenczas wstała, zamknęła drzwi, a wracając do Małgorzaty ciągle klęczącéj przed ojcem i ściskającéj jego kolana, rzekła:
— Teraz nie ma nikogo oprócz tych, co ci mają prawo rozkazywania: podpisuj, albo wychodź!....
— Przez litość! pani!... matko!... nie żądaj odemnie tej podłości!
— Czy nie zrozumiałaś mnie? mamże powtórzyć? podpisz albo wychodź!...
— Mój ojcze! ojcze! ah! miej litość nademną. O! nieszczęśliwa! niedość, że nie widziałam go od dziesięciu lat, jeszcze, gdy zobaczyłam, odrywają mnie od niego, nie dadzą mu mnie poznać, przemówić, pocałować!... Moj ojcze!... ojcze!... to ja!... ja twoja córka!...
— Cóż to za głos błagający!... rzekł margrabia, cóż to za dziecko nazywa mnie ojcem?
— Ten głos, rzekła margrabina podając za ręce Małgorzatę, jest głosem powstającym przeciwko prawu natury; to dziecko, jest-to córka występna.
— Mój ojcze! zawołała Małgorzata, przypatrz się mi... ratuj mnie! jestem Małgorzata.
— Małgorzata?... Małgorzata?... wyjąkał margrabia; miałem pierwéj dziecię, które nosiło to imie.
— To ja!... to ja!... ja jestem to dziecko!... ja jestem twoją córką;...
— Dziećmi, są tylko dzieci posłuszne, rzekła margrabina. Bądź posłuszną, a w tenczas dopiero nazwiesz się naszą córką.
— Do ciebie uciekam się mój ojcze!... tobie będę posłuszną; lecz ty nie każesz... Ty nie chcesz mego nieszczęścia... nieszczęścia doprowadzającego mnie do rozpaczy...

- Pójdź! pójdź! rzekł ściskając ją w swych objęciach. O! co to za roskosz znaleźć swe dziecko!... poczekaj... i poniósł rękę do czoła; zdaje mi się, ze sobie przypominam.
— Panie! powiedz jéj, że winna być posłuszną, zamiast cobyś jéj miał dodawać odwagi.
Margrabia podniósł głowę, wlepił Wzrok w swą żonę i rzekł: — Strzeż się pani! strzeż się! nie mówiłem ci, że sobie przypominam; potem schylając się ku Małgorzacie, tak, że jego siwe włosy zmięszały się z czarnemi włosami młodéj dziewczyny. — Mów co ci jest, powiedz mi? i rzekł:
— Jestem bardzo nieszczęśliwa!
— Cały wiec świat jest tu nieszczęśliwy! zawołał margrabia, dzieci i starcy... oh! i ja jestem nieszczęśliwy!....
— Panie! powróć, do swego pokoju, rzekła margrabina.
— Tak, abym pozostał znowu sam z tobą... zamknięty jak więzień!... to dobre, gdy jestem obłąkany.
— Tak, masz słuszność, mój ojcze! zbyt długo matka poświęcała się; czas abym ja zastąpiła jéj miejsce. Weź mnie ja cię nie opuszczę nigdy, na każde skinienie będę gotową, na każde słowo, będę na kolanach...
— Nie zdołasz uczynić tego!
— Oh! nie lękaj się, wszystko uczynię, wszak jestem twą córką.
— Gdy jesteś mą córką, dla czegóż od dziesięciu lat nie widziałem cię?
— Ponieważ powiedziano mi, że nie chcesz mnie widzieć! — że mnie nie kochasz!
— Jakto! że ja nie chcę cię widzieć?... tej anielskiéj postaci, rzekł margrabia z czułością patrząc na nią, to ci powiedziano, że biedny potępiony wyrzekał się nieba, i któż to taki śmiał mówić córce, że ojciec nie chce jéj widzieć, że ojciec jéj nie kocha.
— Ja! rzekła margrabina, starając się wyrwać Małgorzatę z objęć starca.
— Ty!... więc ty poprzysięgłaś sobie mą zgubę! dręczyć, zwodzić mnie, być przyczyną mych boleści; jeszcze dziś chcesz ranić serce ojca, tak jak przed dwudziestu laty zraniłaś serce męża!
— Bluźnisz pan! rzekła margrabina puszczając Małgorzatę i przechodząc do margrabiego, lepiej przestań!...
— Nie — ja nie bluźnię!... powiedz raczej, że jestem między aniołem przyprowadzającym mnie do rozsądku, a czartem, chcącym mego obłąkania... nie ja nie jestem już obłąkany!... chcę ci tego dowieść!... mamże ci mówić o listach, niewierności... pojedynku.
— Mówię ci, rzekła margrabina, ze jesteś opuszczonym od Boga, — nie wiesz sam co mówisz i przy kim... spojrzyj kto tu jest i powiedz, że nie jesteś obłąkanym?...
— Słusznie mówisz. — Twoja matka ma słuszność; tak ja jestem obłąkany; trzeba wierzyć nie temu co ja, lecz co ona mówi. Twoja matka jest sama dobroć, cnota, dla tegoteż nie ma żadnych przykrości, umartwień... Cóż więc chce od ciebie?
— Mego nieszczęścia!... ojcze! mego nieszczęścia...
— Jakimże sposobem zdołam cię uchronić od tego nieszczęścia, rzekł smutnym głosem starzec, ja biedny szalony, który widzę zawsze płynącą krew z rany, słyszę głos wychodzący z grobu.
— Oh! możesz uczynić wszystko, a będę ocaloną. Chcą mnie wydać za mąż; margrabia pochylił głowę. — Słuchaj mnie ojcze! chcą mnie wydać za człowieka, którego nie kocham... rozumiesz mnie?... za nędznika... i przyprowadzono cię tu... przed ten stół... ciebie mój ojcze!... abyś podpisał ten niegodny kontrakt... patrz!... oto ten!... co tam leży....
— Nie poradziwszy się mnie nawet! odpowiedział margrabia biorąc kontrakt, nie pytając czy ja chcę lub nie? Mająż mnie za umarłego?.. To małżeństwo uczyni cię nieszczęśliwą?
— Na wieki!...
— Nie przyjdzie więc do skutku!...
— Dałam moje i twoje słowo. margrabio?...
— Mówię pani, że nic nie będzie z tego małżeństwa, rzekł margrabia silnym głosem; jest-to rzecz okropna! dodał ze smutkiem, małżeństwo takie, gdy żona nie kocha swego męża... to czyni szalonym!... Mnie margrabina zbyt kochała... zbyt była wierną... dla tego zwaryowałem... lecz ja!... to co innego...
Ogień wściekłéj, piekielnéj radości błyszczał w oczach margrabiny, gdyż widziała zbyt wielkie wysilenie, po którem obłąkanie nastąpi.
— Ten kontrakt... kończył chcąc go rozedrzeć. Margrabina spiesznie wyciągnęła rękę. — Los Małgorzaty miał się roztrzygnąć. — Co czyni szalonym! — to grób otwierający się, z którego wychodzi widmo, widmo, które mi mówi:
— „Twe życie należy do mnie.” cicho rzekła margrabina do ucha męża ostatnie słowa konającego hrabi de Morlaix: „mógłbym ci je odebrać.”
— Czy słyszysz go! słyszysz? zawołał starzec zrywając się.
— Mój ojcze! przyjdź do siebie. Niema grobu! nie ma widma; Te słowa... są margrabiny...
— „Lecz chcę, abyś żył, poszepnęła margrabina, dla przebaczenia mi tak, jak ja ci przebaczam.”
— Daruj! — Morlaix!... miéj litość! Wołał margrabia, padając na krzesło z wzrokiem osłupiałym, włosami rozrzuconemi po czole zoranem i zroszonem zimnym potem.
— Mój ojcze!
— Czy nie widzisz, że twój ojciec ma błąkanie? Zostaw go!...
— Bóg! uczyni cud! Moja miłość, pieszczoty, łzy, powrócą mu rozum.
— Spróbuj! rzekła zostawiając córce starca bez przytomności.
— Ojcze!...
— Panie! dodała margrabina głosem nakazującym.
— Hm... hm... pomruknął margrabia.
— Weź to i podpisz! mówiła margrabina kładąc mu pióro w rękę, potrzeba koniecznie... musisz!... ja chcę!...
— Teraz zginęłam zawołała Małgorzata.
W chwili, gdy zwyciężony i przymuszony margrabia miał podpisać; gdy margrabina szczęśliwa ze swego zwycięztwa, miała odnieść tryumf; gdy Małgorzata pełna rozpaczy, chciała uciekać, nieprzewidziany przypadek zmienił postać rzeczy.
Drzwi gabinetu otworzyły się i Paweł niewidziany, a obecny wszystkiemu wszedł nagle.
— Pani margrabino d’Auray! nim kontrakt będzie podpisany, jedno słowo mam tylko powiedzieć.
— Kto mnie woła? rzekła starając się poznać osobę, która się do niéj odezwała.
— Znam ten głos! zawołał margrabia cały drżący.
Paweł postąpił trzy kroki.
— Czy to widmo? zawołała margrabina uderzona podobieństwem jego z dawnym kochankiem.
— Znam tę twarz! mówił starzec, jam go zabił!...
— Boże! wspieraj mnie, wyjąkała Małgorzata, klęcząc z rękoma wzniesionemi ku niebu.
— Morlaix Morlaix!... wołał margrabia wstając i idąc do Pawła. Morlaix;!... Morlaix!... Daruj!... miej litość!... i upadł na posadzkę.
— Mój ojciec! W tej chwili wszedł służący zadyszany! pani! Achard umiera: — żąda księdza i lekarza.
— Powiedz mu, dodała wskazując na ciało, które jéj córka starała powrócić do zmysłów, że oba są potrzebni margrabiemu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.