Karjera panny Mańki/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Karjera panny Mańki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1935
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX.
UCZTA U MARY...

Dzień następny był jednym z najbardziej pamiętnych dni w życiu Mańki.
Przedewszystkiem, od samego rana, nic się jej nie wiodło... Daremnie oczekiwała na wizytę Korskiego, a ten nie przybywał. Z początku tłomaczyła sobie, iż nie przybywa, zatrzymany jakąś pilną sprawą, lecz gdy zegar wydzwonił trzecią godzinę, a później jego wskazówki poczęły się szybko zbliżać ku czwartej, pojęła, że nie przyjdzie. Dlaczego nie przyszedł? Czyżby należał do tej kategorji mężczyzn, którzy nadskakują kobiecie, kiedy ma bogatego przyjaciela, uciekając, gdy przyjaciel odejdzie, w obawie obowiązków? Niemożliwe! Stach tak ucieszył się, posłyszawszy, z jej ust nowinę o zerwaniu z Doriałowiczem. Zresztą, dawno wie, że zależy mu na niej bardzo... Więc... Może przyjdzie wieczorem?... W każdym razie jest to niezrozumiałe, bo gdyby nawet był zajęty, nie omieszkałby ją przeprosić telefonicznie.
Pozatem druga sprawa dręczyła Mańkę. Przecież z Doriałowiczem musi się rozmówić i wszystko zakończyć. Tak odejść nie może... Zabrać rzeczy, wynieść się z tego mieszkania? Dokąd? Znowu do Wawrzona?
Postanowiwszy opuścić mieszkanie, pragnęła, aby „opiekun” się wypowiedział, co do kupionych jej rzeczy i biżuterji. Nie przedstawiały one znowu takiej wartości, może kilka tysięcy, lecz w każdym razie... A nuż zażąda zwrotu — wtedy zwróci mu je chętnie, i odejdzie tak, jak przyszła. Ach, gdyby był Stach, toby doradził...
Zdenerwowana, nie wiedząc, co przedsięwziąć, chodziła długiemi krokami po mieszkaniu, wreszcie postanowiła — na co dotychczas decydowała się niechętnie — pierwsza zadzwonić do dyrektora. Lecz gdy się ma pecha, to się ma pecha we wszystkiem. W mieszkaniu dyrektora odezwał się jakiś kobiecy głos — zapewne służąca — i na jej zapytanie, krótko wyjaśniła, że pan Doriałowicz wyszedł w południe, dotychczas nie wrócił i niewiadomo, kiedy w domu będzie.
Zdecydowała się wówczas zagadnąć o Korskiego. Lecz i tu posłyszała nieokreśloną odpowiedź. — Pana sekretarza dziś nie było — i zdaje się więcej u dyrektora nie pracuje...
Zniechęcona, powiesiła słuchawkę, dowiedziawszy się niewiele.
— A jednak...
A jednak coś należało postanowić i skoro Stach nie przybywał, zadecydować samej — bo nieswojo czuła się w tem mieszkaniu, które nie było jej własnością, ze służącą, narzuconą przez Doriałowicza i kilkunastoma zaledwie złotemi w woreczku. Usiadła i skreśliła słów parę do „opiekuna”, aby zechciał w godzinach rannych z nią się porozumieć. Zakleiwszy kopertę, napisała adres, polecając subretce odnieść go natychmiast do mieszkania dyrektora. Dziewczyna, otrzymując to zlecenie, uśmiechnęła się, jakby ironicznie. Czyżby rozumiała jej dzisiejszą sytuację? Nie lubiła wogóle tej służącej, napozór uczynnej, uprzejmej i zręcznej, której oczy, unikające spojrzenia, biegały za nią z nieokreślonym wyrazem, jak oczy szpiega... Dopiero pozostawszy sama, odetchnęła.
Tak, jutro wszystko skończyć się musi... Stach nie szpilka i się znajdzie... Każdy mężczyzna ma taką naturę, że przepada, kiedy potrzebny, a pojawia się, kiedy przeszkadza kobiecie...
Już, już wypogadzało się czoło Mańki, lecz nagle pokryło się nową chmurą.
— Welesz!
Pośród swoich kłopotów zapomniała, i o nim, i o jego żonie, i o misji, podjętej lekkomyślnie. Tego tylko jej brakło do szczęścia...
Zła była teraz porządnie na siebie. Mimo różnych cięgów otrzymanych od życia, nie umiała nigdy w porę pohamować odruchów dobrego serca. Wczoraj też, z tą Weleszową... Dziś właściwie żałuje swej obietnicy. Bo cóż to wszystko razem mogło ją obchodzić i dlaczego Weleszowa ją sobie koniecznie upatrzyła, aby wyciągać gorące kasztany z ognia... — Psia krew! — wyrwało się jej przekleństwo — stara jestem... a głupia!
Zerknęła w lustro, stwierdzając, że do starości daleko, bo lat liczy dopiero dwadzieścia dwa — ale głupia to jest napewno...
Rzeczywiście, pocóż było przystawać odrazu na prośbę Weleszowej, rozczuliwszy się jej łzami... Chyba dlatego, że tamta nieświadomie trafiła na ukrytą strunę jej duszy — nienawiść do mężczyzn... Mańka nienawidzi mężczyzn za ich brutalność, zmysłowość, wyzyskiwanie w ten czy inny sposób kobiet... Nienawidzi i Doriałowicza i Welesza... A czyż w większości wypadków kobiety nie są same sobie winne?... Taka Weleszowa... Płacze, rozpacza, biegnie nawet do niej, „utrzymanki” po pomoc... Mańka wiedziałaby, jak sobie poradzić z „wesołym Hipciem”, gdyby była jego żoną. Nawymyślawszy mu porządnie, zamknęłaby drzwi, nie wpuszczając na noc do mieszkania — odrazu lepszyby się zrobił...
Wzrok jej padł przypadkiem na zegarek.
— Za dziesięć ósma... Zaraz przyjdzie!
Pragnąc skrócić chwile oczekiwania, usiadła w saloniku, szlifując wykwintnym pilniczkiem swe paznokcie. Rozdrażnienie stopniowo opuszczało ją, a cała przygoda poczynała nabierać zabawnego charakteru. Śmieszny będzie Hipcio, gdy śród najgorętszych, miłosnych oświadczyn łyknie „nektar zapomnienia”. Zaśnie, jak bela, a powróciwszy do domu, stwierdzi, że zwiała mu żona... Chciałaby wówczas zobaczyć minę pana Hipolita. Ha! ha! ha!... Potem niech się obraża, o ile domyśli się zmowy. Mało jej na nim zależy... Chyba pierścionek!... Ale pierścionek i tak mu zwrócić wypadnie, choćby ze względu na Stacha...
Och, ciężko zostać uczciwą kobietą, a te uczciwe nieuczciwym jeszcze zazdroszczą!
Pogodnego nastroju Mańki nie rozproszył i powrót służącej, która oświadczyła, że list został doręczony, ale nie będzie odpowiedzi, bo pana Doriałowicza w domu nie było. Wzruszywszy obojętnie ramionami, z powrotem jęła zamieniać swe paznokcie w błyszczące cuda, gdy zabrzmiał dzwonek u wejściowych drzwi.
— On...
Przybywał punktualnie, co do minuty, jak dobrze nakręcony zegarek, czerwony i rozradowany, z szyją wciśniętą w biel sztywnego kołnierza. Na dzisiejsze odwiedziny bowiem, przybrał się Hipcio w uroczysty smoking, a jedwabną kamizelkę rozsadzał mu wystający brzuszek. Szedł tak w rozpiętem palcie, wymachując laską, rzekłbyś, kapelmistrz orkiestry wojskowej, a w ślad za nim kroczyło dwóch ludzi, obładowanych paczkami.
— Co pan naznosił? — wyrwał się jej okrzyk.
— Skromna królowo, przekąska! Gdzie mają to złożyć niewolnicy?
Mańka ze służącą poczęła się krzątać. Wkrótce na stole ukazały się wszelkie najwymyślniejsze smakołyki, jakie tylko stolica dostarczyć potrafi, a szereg najprzeróżniejszego kształtu i wielkości butelek, ciągnął się wśród nich, jak rząd drzew, zdobiących leśną drogę.
— Ależ tem cały pułk nakarmić można!...
— Kochana panno Mary, nie mogłem pozwolić, aby pani poszła naczczo spać... Zresztą Hipcio też lubi coś wieczorem przegryźć! Szalejmy!... Kto wie czy dwa tygodnie potrwa jeszcze świat!...
Zasiedli do uczty.
Hipcio czynił honory domu, nalewał kieliszki, podawał półmiski, sam chciał wszystko załatwić, niemal nie dawał do niczego dotknąć się służącej. A przytem starał się być taki miły, rozmowny, nadskakujący, że Mańka w duchu zauważyła:
— Jakto potrafi się układać!... Tylko go rozsmarować na bułce... A w domu co z żoną wyrabia?... Łajdak!
Tymczasem Hipcio, pewny zwycięstwa i nie chcąc czemkolwiek urazić bogdanki, zachowywał się nienagannie. Gadał i o teatrze, i o ploteczkach warszawskich, i o swoich przygodach miłosnych — a z ust jego, mimo, iż pił sporo, nie wymykało się jakiekolwiek niewłaściwe słówko, ani dwuznaczna aluzja.
— Klasa chłopczyk!... No... no... Czy będzie takim do końca?
Ukradkiem spojrzała na zegarek. Dochodziła północ. Przegawędzili niepostrzeżenie sporą liczbę godzin, ale do siódmej daleko. Czy wytrzyma? Jeśli Hipcio zachowywać się będzie tak, jak dotychczas, spokojnie zniesie jego paplaninę — a przesiedzieć z pijakiem do rana, to dla niej nie pierwszyzna... A jeśli zacznie być natarczywy? Hm... Ma środek nasenny i pod pierwszym lepszym pozorem mu go do wina doleje.
Spojrzenie Mańki na zegarek nie uszło uwagi Hipcia. Zrozumiał on je po swojemu i może po swojemu doszedł do wniosku, że siedząc równie grzecznie, nie dość wyraźnie okazuje swoją gorącą miłość ukochanej, bo przysunąwszy się do niej z krzesłem i cmoknąwszy ją głośno w rękę, zawołał:
— Królowa patrzy na zegarek? Nudzi się z Hipciem królowa?
— Ależ wcale! — zaprotestowała nieszczerze.
Hipcio tymczasem, dorwawszy się do jej dłoni, ślinił ją zawzięcie. Ślinił z góry i z dołu, a mruczał przy tem, jak kot, łasujący, przy misce mleka... Nie broniłaby mu tej niewinnej w gruncie zabawki, gdyby Hipcio, nabrawszy śmiałości po pierwszych zdobyczach, nie opuścił się na kolana, wargi jego dotknęły jej ud, a niespokojna ręka nie poczęła błądzić....
— Hipciu! Rączki przy sobie! — zawołała groźnie.
Welesz zmieszał się, zaczerwienił, cofnął rękę i począł bełkotać:
— Nie gniewać się... Hipcio tak kocha swoją królowę, że jeśli mu ta każe, tydzień, miesiąc, grzeczny będzie... i ani mru-mru...
Miał minę ukaranego dziecka, któremu za karę odebrano zabawkę, i które się boi, że wogóle starsi każą mu wyjść z pokoju. — Głupia ta Weleszowa — pomyślała w duchu Mańka — z nim tak łatwo dać sobie radę!.. A może tylko świetnie udaje?
— Panie Hipolicie, — rzekła głośno, — bardzo pana lubię, jako towarzysza, ale pozatem nic!... Pogawędzimy sobie, jak przyjaciele... Co do rozmowy wczorajszej, dziś jeszcze nie dam odpowiedzi, pierścionek zaś...
Uczyniła ruch, rzekomo pragnąc ściągnąć z palca ozdobę. Wyraziwszy się w taki sposób, chciała powstrzymać gwałtowniejsze zaloty grubasa, nie odbierając mu całkowicie nadziei. Gdyby tę nadzieję odebrała, obraziłby się Hipcio i odszedł, a temu należało przeszkodzić...
Hipcio, nie wstając z kolan, przykucnięty u jej stóp, nadal swym sposobem rozkapryszonego chłopaka mamrotał:
— Moje ty śliczne złoto... Moje ty kochanie... Nie zrobię nic, z czego nie byłabyś zadowolona...
— Świetnie!
— I jak się lepiej poznamy... to Hipcio się ze swoją panią ożeni!...
— Co takiego? Ha! ha! ha!...
Mańka śmiała się głośno i dość długo. Naprawdę, bezczelni są ci mężczyźni i nieprzebierający w środkach! Hipcio miał ją za zbyt naiwną....
— Pan ożeniłby się ze mną? — zapytała.
Welesz uczynił minę poważną i wstał z kolan.
— Tak!
— Paradni jesteście! — zawołała teraz z gniewem. — Paradni, wy wszyscy jegomoście, którzy, gdy wam zapachnie... ciało kobiety, wygadujecie nie wiedzieć co... Uważam to za dobry żart!... Byle dojść do celu, każda obietnica dobra!... Jak sięgał, to przysięgał, jak dostał, to zaprzestał!... Hę?
Welesz, mimo gniewnego nastroju dziewczyny, zachował zupełną powagę.
— Lubię niewiasty z temperamentem! — oświadczył. — Pani, gdyby się choć trochę przywiązała do mnie, potrafiłaby mnie utrzymać... Nie rozumiem, czemu pani nie bierze na serjo moich słów? Przeszłość żadnej kobiety nie obchodziła mnie nigdy.
— Zostawmy moją przeszłość w spokoju! — przerwała. — Ale przecież pan ma żonę?
— Cóż z tego!
— Jakto, cóż z tego?
— Wszak rozejść się mogę!
— Pan chce się rozejść ze swoją żoną?
Mańka aż dusiła się z oburzenia na tyle hipokryzji. Widząc, że nie zdobędzie ją pieniędzmi, kusił małżeństwem, kusił obietnicą spokojnego bytu, dostatku, przyzwoitego nazwiska... byle zadowolnić swój kaprys, byle zaspokoić swą żądzę... Łajdak skończony! Doriałowicz był uczciwszy, bo w gruncie nie obiecywał nic! Teraz wcale nie żałuje już Mańka, iż uległa prośbom Weleszowej... Da mu dobrą naukę, dobrze z nim zagra...
— Więc pan się chce rozejść z żona? — powtórzyła.
— Tak. Czemuż to panią dziwi?
— Ot, nic...
— Widzi pani, — począł tłomaczyć, pozornie tak naturalnie, że gdyby nie była dobrze uświadomiona przez Weleszową, jak sprawy w rzeczy samej się przedstawiają, przysięgłaby, że mówi z głębi serca prawdę, — widzi pani... Nie chcę nic złego powtarzać o mojej żonie, ale nie zgadzamy się zupełnie charakterami... Ona jest oschła, nudna, małostkowa — coś w rodzaju Doriałowicza w spódnicy. Ja, z natury wesoły, otwarty, żywy... Lubię zabawę, ruch... Wątpię, czy z nią kto długo wytrzyma... Może najzacniejsza kobieta, ale nasze życie, to jedna męczarnia. W domu wiecznie nastrój pogrzebowy... Potrafi całemi tygodniami słówkiem do mnie się nie odezwać. Wtedy uciekam... A ją to jeszcze bardziej rozdrażnia! Doprawdy, nie pojmuję, czemu nie zgadza się na rozwód?... Odetchnąłbym wówczas, stworzyłbym sobie inne ognisko... Ona również byłaby szczęśliwsza...
— Żona nie zgadza się na rozwód?
— W żaden sposób! Błagam już o to rok prawie?... Nie i nie!... Wysuwa jakieś względy religijne, bo jest okropną bigotką. Chwilami nawet na myśl mi przychodzi, iż wiedząc, że jestem chory na serce — choć z tą chorobą, twierdzą lekarze, długie lata jeszcze pożyć mogę — oczekuje mojej śmierci, licząc, że wtedy więcej otrzyma, niźli przy dobrowolnym układzie. Szaleństwo! Jabym jej oddał, ileby tylko zechciała...
Kłamał, nie zająknąwszy się ani razu, a rolę swoją grał tak świetnie, iż z rzekomego oburzenia drżał mu głos, a policzki zabarwiły się czerwienią. Cel łgarstw był jasny. Pragnął niemi rozczulić Mańkę, aby, zlitowawszy się nad jego niedolą, stała się dlań łaskawsza. Siedziała więc, jak na rozżarzonych węglach, świerzbił ją język, i nie mogąc się pohamować dłużej, palnęła:
— A ja słyszałam wręcz coś przeciwnego!
— Co pani słyszała? — zdziwił się Welesz.
— Słyszałam, że to pan nie chce się zgodzić na rozwód i siłą w domu żonę zatrzymuje! Słyszałam z bardzo pewnych ust! I pocóż całe to bujanie, mnie pan nie nabuja!...
Welesz wyprostował się, a jego czerwona, zazwyczaj dobrodusznie uśmiechnięta twarz, nabrała wielkiej powagi, poprzez którą przebijała obrażona duma.
— Droga panno Mary, — rzekł, — mogę być pijakiem, hulaką, utracjuszem, ale nigdy nie kłamałem i nie mam powodu kłamać!... Ja się nie zgadzam na rozwód? Zatrzymuję żonę? Któż podobnych bredni pani naznosił?
— Był taki...
— Nie chce pani powiedzieć? Bardzo nieładnie, gdyż za szczerość, należałoby odpłacić szczerością. Nie lubię intryg i plotek... Czy zechce mi pani wymienić nazwisko plotkarza, o ile dam natychmiast dowody, że powiedziałem prawdę?
Nie, on natychmiast da dowody! Zaiste, nie spodziewała się, że Welesz tak świetnie umie udawać! Skinęła głową.
— Chętnie! — rzekła. — Ale jakież mi pan da dowody?
Welesz uśmiechnął się. Wyjął portfel, coś w nim wewnątrz pogrzebał i wyciągnąwszy stamtąd jakowyś list, podał go Mańce. Poczęła czytać. W nagłówku pisma widniało wydrukowane nazwisko bardzo znanego w sprawach rozwodowych adwokata, i przez tego adwokata list był podpisany. Z treści jego wynikało, że prawnik zwracał się z polecenia pana Welesza, do jego żony, bawiącej zagranicą w sprawie układu, mającego na celu dobrowolne rozejście się małżonków — i że ta nie udzieliła żadnej stanowczej odpowiedzi, snać działając na zwłokę. Adwokat zaznaczał, że sprawa mimo ponagleń ze strony pana Welesza jest trudna, wobec niezrozumiałego oporu jego żony, a same pertraktacje idą powoli, gdyż pani Weleszowa bawi zagranicą i korespondencja trwa długo.
— Wszak pańska żona jest w Warszawie? — nie mogła się powstrzymać od krzyku. Welesz zdziwił się niepomiernie.
— Moja żona w Warszawie! Myli się pani...
— Nie mylę się! Wiem napewno... bo...
Mańka ugryzła się w język, ale było już zapóźno — powiedziała zbyt wiele. Hipcio, choć z natury mało spostrzegawczy, zauważył nagłe zmięszanie dziewczyny.
Zbliżywszy się, jął prosić ciepło a serdecznie:
— Panno Mary, pani coś tai przedemną!... Naprzód te plotki... Później twierdzi pani, że moja żona znajduje się w Warszawie, gdy jej niema... Co to ma znaczyć?
Mańka znalazła się w wielkim kłopocie. Komu wierzyć? Kto kłamie?... Toć niemożliwe jest, aby Welesz specjalnie dla niej fałszował listy adwokatów i wmawiał usilnie, że żony w Warszawie niema, gdyby wiedział o jej pobycie... Więc co miała znaczyć wizyta Weleszowej i jej opowiadanie?
Nagle podejrzenie zrodziło się w głowie dziewczyny. A nuż chciano ją wplątać w jakowąś ciemną sprawę?... Czemże był w istocie ów środek nasenny i czy jest on nieszkodliwy?... Ma kartkę od Weleszowej... ale...
— A do djabła! — zaklęła głośno.
Tymczasem Welesz naglił:
— Powie pani?
Zdecydowała się. Powie mu wszystko! Co ją to obchodzi i dlaczego ma się pakować w intrygi i zawikłane historje? Albo on kłamie, albo ona kłamie... A te dokumenty? Powie mu wszystko, a później niech sobie głowy urywają!... Mogła się lekkomyślnie zgodzić na plan Weleszowej, lecz teraz... Ma przyjmować na siebie jakąkolwiek odpowiedzialność? Więc powie. Nie popełnia nawet niedyskrecji, bo Weleszowa prowadzi niewyraźną grę...
— Pańska żona odwiedziła mnie wczoraj... — poczęła.
— Moja żona... u pani? — Hipcio z nadmiaru wrażenia aż upadł na krzesełko — i cóż?.
Zamienił się cały w słuch.
— Rozmawiałyśmy długo. Wyznanie jej nie zgadza się z pańskiemi słowami, dlatego też zdecydowałam się...
Teraz nie skąpiła szczegółów. Opisała więc wygląd zewnętrzny odwiedzającej, jej nieśmiałość, łzy, skargi na złe pożycie i brutalne postępowanie męża. Później — jak żaliła się tamta, że mąż nie tylko nie daje zezwolenia na rozwód, ale siłą zatrzymuje w domu, nie chcąc zezwolić na wyjazd, ani na zabranie najkonieczniejszych nawet rzeczy, że pragnie ona uciec, a musi to uczynić chyłkiem, w obawie by Welesz z powrotem nie sprowadził jej przy pomocy policji. Powtórzywszy wszystko z najdrobniejszemi detalami, wyznała wreszcie Mańka zamiar Weleszowej, zatrzymania małżonka do rana — a podszedłszy do niewielkiego sekretarzyka, gdzie znajdowała się buteleczka ze środkiem nasennym, i wyjąwszy ją ztamtąd, rzekła do Hipcia, kończąc swą opowieść:
— Oto ona! — Wahałam się długo, jak postąpić i może uległabym prośbie pańskiej żony, uważając ją za biedną i udręczoną kobietę, gdyby nie słowa posłyszane przed chwilą i list od adwokata... Teraz nic nie rozumiem i nie chcę do tej sprawy się mięszać.... Pan twierdzi, że ona winna, ona twierdzi odwrotnie!... Pan powiada, że jej niema w Warszawie, wczoraj była u mnie!.... Jeden tylko dowód jeszcze dać mogę...
W ślad za flaszeczką wydobyła z sekretarzyka kartkę, pozostawioną przez Weleszową.
— Proszę...
Hipcio nachyliwszy się blisko, studjował ją długo i starannie. Potem podniósł pod światło, raz jeszcze uważnie obejrzał i pokręcił głową.
— Bezwzględnie jej pismo! — mruknął. — Przez chwilę sądziłem, że to jakaś intryga i że wczoraj ktoś inny zjawił się tutaj podszywając się pod moją żonę. Ale ta kartka!... Rysopis, wedle pani opowiadania również się zgadza!... Nie do wiary!...
— Ciekawe!...
Welesz uderzył się w czoło.
— W każdym razie tyle pojmuję, że żonie chodziło o usunięcie mnie z domu na noc dzisiejszą. Chyba nie dla żartu tu przychodziła i nie dla żartów błagała o dolanie do wina nasennego środka...
— I ja tak sądzę!...
— Jest w Warszawie? — dalej bełkotał. — Tai to przedemną?... Chce usunąć mnie z domu?...
Hipcio zdecydował się nagle:
— Panno Mary, jedziemy!
— Dokąd?
— Do mnie! Przecież tam musi być rozwiązanie zagadki!
— Wolałabym, żeby pan sam wyjaśnił tę sprawę!
Mańka wypowiedziała ostatnie zdanie, raczej ot tak sobie, niż przez istotną niechęć udania się do mieszkania Welesza. I ją paliła ciekawość, co właściwie cała ta historja mogła oznaczać, bo również rozumiała świetnie, że ktoś chciał Hipcia na noc usunąć z domu. To też gdy on jął nalegać, nie kazała się zbytnio prosić, oświadczając krótko:
— Dobrze, jadę!
Nasunąwszy szybko na głowę kapelusik, włożyła płaszcz i po chwili znajdowała się wraz Weleszem na schodach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.