Karol Szalony/Tom II/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karol Szalony |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chroniques de France: Isabel de Bavière |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Wspomnieliśmy wyżej, iż skoro pan de Giac przekonał się o śmierci księcia, natychmiast opuścił namiot.
Była już godzina siódma wieczorem, pogoda była chmurna, noc się zbliżała; odwiązał konia, który stał opodal przy młynie, a o którym wspominaliśmy wyżej, i skierował się drogą ku Bray-sur-Seine.
Mimo dokuczliwego zimna, jakie się czuć dawało, mimo ciemności, które co chwila gęstszemi się stawały, de Giac jechał noga za nogą. Pogrążony był w ponurych myślach; krwawa rosa nie orzeźwiła jego czoła, śmierć księcia zaspokoiła tylko połowę jego pragnień zemsty, a dramat polityczny, w którym tak czynną odegrał rolę, skończony dla wszystkich, dla niego tylko miał jedno mieć jeszcze rozwiązanie.
Było już wpół do dziewiątej, gdy pan de Giac przybył do Bray-sur-Seine. Zamiast jechać przez wieś, objechał ją wokoło, przywiązał konia do muru, opasującego ogród, otworzył furtkę, wsunął się cicho do domu własnego i zaczął wchodzić po ciemku na kręte i wązkie schody, prowadzące na pierwsze piętro. Kiedy był już na ostatnim stopniu, przez nawpół uchylone drzwi błysnęło światło, wskazując mu kierunek, w jakim się znajdował pokój jego żony. Zbliżył się i stanął na progu; piękna Katarzyna była sama, siedziała z ręką opartą na małym rzeźbionym stoliczku, pokrytym owocami; szklanka, do połowy tylko wypróżniona, świadczyła, iż młoda kobieta zapomniała o swym lekkim posiłku i zatonęła w marzeniu. Widok taki rozkosznym i słodkim jest dla oczu człowieka, będącego tych marzeń przedmiotem, piekielnym zaś dla tego, komu rzeczywistość, jątrząc rany zazdrości, szepce: „Nie o tobie tu myślą. Nie o tobie myśl słodki uśmiech na tę piękną twarz sprowadza...“
De Giac nie mógł dłużej znieść tego widoku. Zamydlenie Katarzyny było tak głębokie, iż wszedł niesłyszany przez nią. Nagle trzasnął gwałtownie drzwiami. Katarzyna krzyknęła, zrywając się z miejsca, jakgdyby ręka niewidzialna podniosła ją za włosy. Poznała męża.
— Ach! to ty? — rzekła.
I przechodząc w jednej chwili z przerażenia do radości, zmusiła jednocześnie twarz swą do uśmiechu.
De Giac patrzył z goryczą na tę prześliczną postać, która przed chwilą, zapominając o wszystkiem, posłuszna była głosowi serca, a teraz już z całą siłą woli i przytomnością umysłu panować nad sobą umiała. De Giac, nie odpowiadając nic, usiadł przy niej. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak piękną.
Katarzyna wyciągnęła do niego rękę delikatną i białą, pokrytą pierścieniami, która do łokcia odkryta ginęła dalej w fałdach szerokich rękawów, obłożonych futrem. De Giac ujął tę rękę, popatrzył na nią z uwagą i odwrócił jeden z pierścieni, którego kamień znajdował się pod spodem. Był to ten sam, którego odcisk widział na pieczątce; listu pisanego do księcia. Odnalazł na nim gwiazdę, niknącą w chmurach, i wyczytał słowa, wyryte ponad gwiazdą:
— „Taż sama“ — szepnął, czytając — dewiza nie kłamie.
Katarzyna, którą to badanie niepokoiło, starała się odwrócić jego uwagę. Drugą ręką przeciągnęła po czole męża: czoło jego, chociaż blade, było rozpalone.
— Znużony jesteś, panie mój — rzekła — możebyś zechciał czemkolwiek się posilić. Może wezwać służbę?... Niewieści ten posiłek — ciągnęła dalej, wskazując na swój stolik — za lekki jest pewno dla zgłodniałego rycerza.
Podniosła się i wzięła małą srebrną świstawkę, chcąc wezwać jedną ze swych służebnych. W chwili, gdy chciała przyłożyć ją do ust, mąż zatrzymał jej rękę.
— Dziękuję pani, dziękuję — rzekł — nie potrzeba wzywać nikogo; to, co się na stole znajduje, będzie wystarczające dla pinie, prosiłbym tylko o szklankę.
Katarzyna poszła sama poszukać żądanego przedmiotu. Podczas gdy się oddalała, de Giac wyjął szybko maleńki flakonik, który miał na piersiach, i wylał z niego płyn do szklanki pozostawionej na stole. Katarzyna powróciła do stołu, nie zauważywszy nic z tego, co się działo.
— Oto jest — rzekła, nalewając szklankę wina i podając ją mężowi — pijcie, panie, za moje zdrowie.
De Giac umoczył usta w winie, jakby czyniąc zadosyć jej żądaniu.
— Dlaczego pani nie kończysz wieczerzy? — zapytał.
— Skończyłam ją, zanim przybyłeś.
De Giac. zmarszczył brwi i rzucił okiem na szklankę Katarzyny.
— Mam nadzieję, iż przynajmniej nie odmówisz pani w wychylenia ze mną toastu, który wznieść zamierzam, równie, jak ja nie odmówiłem propozycyi przez panią uczynionej.
Mówiąc to, podał żonie szklankę z winem zatratem.
— I jakiż to jest ten toast? — spytała Katarzyna, biorąc szklankę z rąk męża.
— Na cześć księcia Burgundyi! — zawołał de Giac.
Katarzyna, nie podejrzewając nic, skłoniła głowę z uśmiechem i poniosła do ust szklankę, którą do dna prawie wypróżniła. De Giac śledził ją z piekielnym wyrazem twarzy. Kiedy pić skończyła, wybuchnął szatańskim śmiechem, śmiech ten dziwnym dreszczem przejął Katarzynę; spojrzała na męża zdziwiona.
— Tak, tak mówił de Giac, jakby w odpowiedzi na to nieme zapytanie — tak! za prędko trochę usłuchałaś pani mojej propozycyi, boś nie zostawiła mi czasu do dokończenia wzniesionego toastu.
— Cóż jeszcze pozostawało do powiedzenia? zapytała Katarzyna z nieokreślonem uczuciem trwogi czy wzniesiony toast był niedokończony, czy źle go słyszałam? Wszakże mówiliście, panie, na cześć księcia Burgundyi...
— Tak, pani, lecz chciałem dodać: I niech Bóg ma większe miłosierdzie nad jego duszą, niż je ludzie mieli nad jego ciałem!
— Co pan mówisz!? — zawołała Katarzyna, patrząc błędnym wzrokiem i blednąc nagle — co pan mówisz!? — zapytała po raz, drugi z naciskiem.
Szklanka, którą trzymała w ręce, wypadła z zesztywniałych palców i rozprysła się w kawałki.
— Mówię — odpowiedział de Giac — że książę Jan Burgundzki przed dwoma, godzinami zamordowany został na moście pod Montereau.
Katarzyna krzyknęła okropnie, osunęła się i padła na fotel, poza nią stojący.
— Nie! to być nie może — zawołała z rozpaczą — to być nie może!
— Tak jednak jest — odparł zimno de Giac.
— Kto panu o tem powiedział?
— Sam go widziałem.
— Pan?
— Widziałem u nóg moich, słyszysz pani? Widziałem na własne oczy księcia, wijącego się w cierpieniach konania, widziałem krew, z pięciu zadanych mu ran płynącą, widziałem go umierającego bez księdza i bez nadziei zbawienia. Widziałem, jak usta jego miały wydać ostatnie tchnienie, i nachyliłem się nad nim, aby się o tem lepiej przekonać.
— Oh! i nie broniłeś go? nie odbiłeś ciosu, nie ocaliłeś?...
— Twego kochanka?! nieprawdaż, pani? — przerwał de Giac głosem strasznym i patrząc prosto w oczy żony — tak! nie broniłem go!
Katarzyna krzyknęła znowu, a nie mogąc znieść wlepionego w nią, pożerającego wzroku, ukryła twarz w dłoniach.
— Więc pani nie zgadujesz jeszcze? — zawołał de Giac, podnosząc się z kolei. — Czy to głupota, czy bezczelność! Nie zgadujesz więc, że ten list, który pisałaś do niego, który zapieczętowałaś tą oto pieczęcią, którą nosisz na palcu — zawołał, porywając ją za rękę, którą zasłaniała oczy — list, w którym wyznaczyłaś mu wiarołomną schadzkę, ja odebrałem; nie wiesz więc, że śledziłem go owej nocy — dodał, spoglądając na swoją rękę prawą — i że tejże nocy tak rozkosznej dla was, a piekielnej dla mnie, zgubiłem moją duszę? Nie zgadujesz, iż, gdy on wchodził do zamku Creil, ja wszedłem tam przed nim, że, gdyście w uścisku złączeni, jednym płaszczem okryci oboje, przechodzili ciemną galeryą, ja was widziałem, ja byłem tam, dotykałem was prawie? Ach! więc pani niczego się nie domyślasz? więc wszystko muszę ci powiedzieć?
Katarzyna przerażona upadła na kolana, wołając:
— Łaski! litości!...
De Giac zdawał się nie słyszeć błagalnych wykrzyków Katarzyny, lecz, potrząsając głową, mówił dalej:
— Tyś dobrze ukrywała swoją i moją hańbę, ja również dobrze kryłem pragnienie zemsty, które mnie paliło! Kto z nas mistrzem jest w obłudzie, osądź pani teraz sama!... Ach, tak! Pan wielki, dumny wasal korony francuskiej, książę udzielny, w którego rozległych posiadłościach ludzie trzema językami mówili, książę Burgundyi, hrabia Flandryi i d’Artois, palatyn de Malines i de Salins, władca, na którego jedno skinienie pięćdziesiąt tysięcy ludzi stawało pod bronią w sześciu podległych mu prowincyach! Jemu się zdawało, że, będąc tak wielkim, tak potężnym władcą, księciem i panem, może bezkarnie hańbą okryć mnie, Piotra de Giac, prostego rycerza, i uczynił to, szalony! A ja cóż na to? Ja, nic! milczałem, nie wydawałem grzmiących rozkazów armii, nie zbierałem wasali, giermków, ni paziów nie zwoływałem; nie, zemstę moją zamknąłem w głębi łona i na pastwę jej oddałem serce moje... Potem, gdy nadszedł już dzień, wziąłem nieprzyjaciela mego, jak słabe dziecię, za rękę, zawiodłem go do Duchatela i powiedziałem: „Zabij go, Tanneguy!“ A teraz — de Giac roześmiał się konwulsyjnie — teraz ten człowiek, pod którego władzą było tyle prowincyi, że możnaby niemi pokryć połowę królestwa Francyi, ten człowiek leży tam w krwi i błocie, opuszczony przez wszystkich i nie znajdzie może nawet sześciu stóp ziemi, w której spokojnie mógłby spocząć na wieki.
Katarzyna, czołgając się na kolanach, kaleczyła sobie o potłuczone szkło ręce i kolana, błagając łaski i litości.
— Słyszysz więc, pani — ciągnął de Giac — pomimo wielkości jego imienia, pomimo potęgi, pomimo licznej armii, jaką ten człowiek posiadał, ja dokonałem na nim mej zemsty; osądź pani teraz sama, czy zemścić się potrafię nad wspólniczką jego zbrodni, która jest tylko kobietą bezbronną, którą jednem tchnieniem skruszyć mogę, którą w rękach zdusić mogę.
— Ach! co chcesz uczynić? — krzyknęła Katarzyna.
— Wstań, pani! — zawołał.
Podniósł ją z kolan i postawił na nogi.
— Stój!... — krzyknął.
Katarzyna spojrzała na swoje ubranie: suknia jej biała była cała krwią zbroczona; na ten widok ognie przebiegły jej przed oczyma, głos zamarł w gardle, wyciągnęła ręce i padła zemdlona.
De Giac wziął ją bezwładną na ręce, zszedł ze schodów, przebiegł ogród, złożył swój ciężar na grzbiecie Ralffa, przywiązał ją do konia jej własną szarfą i wskoczył na siodło, przymocowawszy Katarzynę do siebie pasem od miecza.
Pomimo podwójnego ciężaru, Ralff, poczuwszy ostrogi pana, popędził galopem.
De Giac puścił się przez pole: przed nim na widnokręgu rozciągały się rozległe doliny Szampanii, a śnieg, który zaczął padać grubymi płatami, pokrywał pola olbrzymim, białym całunem, nadając im widok ponury i dziki stepów syberyjskich. Żadne góry nie rysowały się w oddaleniu, płaszczyzna tylko, ciągła płaszczyzna, wśród której, zdala jedna od drugiej, wznosiły się czarne topole, kołysząc się od wiatru, podobne do widm, białemi płachtami okrytych. Żaden głos ludzki nie przerywał tej ciszy, koń po miękkim dywanie ze śniegu biegł coraz prędzej, nie słysząc sam własnych kopyt tententu; jeździec nawet oddech wstrzymywał, zdawało mu się, że wobec tej zlodowaciałej przyrody wszystko powinno przybrać ponury wygląd i w ciszę śmierci się pogrążyć.
Po upływie kilkunastu minut, płaty śniegu, spadające na twarz nieszczęsnej, ruch konia, od którego delikatne jej i wątle ciało, tak silnie skrępowane, strasznych doznawało tortur, przejmujące zimno nocy, przywołały Katarzynę do życia. Wracając do przytomności, sądziła, iż dręczył ją tylko jeden z tych snów bolesnych, w których sądzimy, iż jakiś potwór skrzydlaty unosi nas w przestworza. Wkrótce dotkliwy ból w piersiach, ból, podobny do tego, jakiby sprawił węgiel rozpalony, przypomniał jej, iż wszystko było rzeczywistością; prawda straszna, krwawa, nieubłagana, stanęła jej przed oczyma; wszystko, co się stało dotąd, przyszło jej na pamięć, przypomniały jej się groźby męża i dreszcz przerażenia przebiegł po jej ciele na samą myśl, iż groźby te nie były płonne i że je już oto w czyn wprowadzać poczyna.
Nagle chwycił ją ból straszny; Katarzyna krzyknęła boleśnie. Krzyk ten przebrzmiał bez echa i utonął w bezgranicznym śniegowym całunie; rumak tylko przerażony zadrżał i przyśpieszył biegu.
— O! panie mój, jakże ja cierpię! — zawołała Katarzyna.
De Giac nic nie odpowiedział.
— Pozwól mi zejść z konia — prosiła — pozwól wziąć w usta troszkę śniegu, w gardle mnie pali, w piersi ogień gore.
De Giac wciąż milczał.
— Ach! na Boga w niebiosach, przez litość, błagam cię, panie, łaski i miłosierdzia! Rozpalone mieczów ostrza piersi mi przeszywają! Wody! och! wody kroplę!
Katarzyna szarpała się w więzach, które ją z rycerzem wiązały. Chciała się osunąć na ziemię, lecz szarfa ją powstrzymywała; podobna była do Lenory, przywiązanej do widma; rycerz był milczący, jak Wilhelm, a Ralff pędził, jak ów fantastyczny rumak Bürgera.
Wtedy Katarzyna, straciwszy wszelką nadzieję na ziemi, zwróciła się do Boga:
— Miłosierdzia! Boże mój, miłosierdzia! — wołała — gdyż tak cierpieć może tylko ten, kogo trucizna pożera!
Usłyszawszy te słowa, de Giac szyderczym wybuchnął śmiechem. Śmiech ten straszny, piekielny, nie przeszedł bez echa; inny śmiech, równie straszny, odpowiedział mu rozlegając się i napełniając sobą tę posępną przestrzeń. Ralff zarżał, grzywa cała najeżyła się na nim z przerażenia.
Młoda kobieta zrozumiała nareszcie, że nadeszła jej ostatnia godzina. Widziała już, że niczem jej nie opóźni, zaczęła więc modlić się głośno, przerywając co chwila modlitwę krzykiem, który szalony ból z piersi jej wydzierał.
De Giac milczał wciąż.
Wkrótce jednak głos Katarzyny słabnąć począł, rycerz uczuł to ciało, które niegdyś tysiącami pocałunków okrywał, drgające w konwulsyach konania i mógłby był policzyć dreszcze, które przebiegały jej członki. Dalej stopniowo głos jej przemieniał się w rzężenie chrapliwe i ciągłe; konwulsyjne miotania się ustały i czuć się dawały tylko lekkie drgania, wreszcie i to minęło, ciało się wyprężyło, z ust wyszło ciężkie westchnienie: był to ostatni wysiłek życia, było to ostatnie pożegnanie duszy z ciałem; i trup już tylko wisiał na koniu, przywiązany pasem do Giaca.
Trzy kwadranse jeszcze pędził de Giac wciąż dalej, nie wymówiwszy ani jednego słowa, nie obejrzawszy się ani razu w bok, ani poza siebie.
Wreszcie stanął nad brzegiem Aube’y, cokolwiek powyżej miejsca, w którem rzeka ta, wpadając do Sekwany, czyni prąd jej głębszym i bystrzejszym. Tu wstrzymał konia, odwiązał węzeł pasa, który łączył z nim trupa Katarzyny, i ciało, które trzymało się już tylko za pomocą szarfy na siodle, upadło w poprzek na grzbiet konia.
Wówczas de Giac zsiadł. Spieniony i potem okryty Ralff chciał wejść do rzeki, lecz pan jego wstrzymał go lewą ręką. Potem wziął w prawą sztylet, spiczastym i ostrym końcem jego poszukał miejsca na szyi Ralffa, w którem biła arterya: krew trysnęła...
W tej chwili raniony koń stanął dęba, zarżał żałośnie i, wyrywając się z rąk swego pana, rzucił się w nurty rzeki, unosząc z sobą zwłoki Katarzyny.
De Giac, stojąc nad brzegiem, patrzał, jak koń jego walczył z prądem rzeki, którą z łatwością byłby przepłynął, gdyby nie był raniony. Przebywszy trzecią część szerokości, zaczął już płynąć nierówno, oddech jego stał się głośny, próbował powrócić do brzegu, z którego był skoczył, grzbiet jego krył się już pod wodą, a na powierzchni widać było tylko białą suknię Katarzyny; wkrótce koń okręcił się w koło, jakby się w wir jakiś dostał, przedniemi nogami zaczął bić wodę, która tryskała w górę, wreszcie szyja powoli zaczęła zanurzać się w wodzie; stopniowo niknęła głowa, na chwilę fala ją pokryła, wreszcie w ostatnim wysiłku śmierci, rumak szlachetny raz jeszcze na jedno mgnienie oka głowę swą z wody wynurzyć zdołał, potem już tylko kilka baniek powietrznych ukazało się i pękło na powierzchni wody Wszystko się skończyło; przez chwilę wzburzona rzeka w kilka sekund później znów stała się gładką, jak zwierciadło, i płynęła dalej równo, cicho i spokojnie.
— Biedny Ralff!... — szepnął de Giac z westchnieniem.