Karol Szalony/Tom II/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karol Szalony |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chroniques de France: Isabel de Bavière |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka miesięcy po opisanych powyżej wypadkach, książę Burgundyi pewnego razu wszedł na salę Rady i zasiadł, jakby dla wypróbowania roli, którą kiedyś spodziewał się odgrywać, na tronie króla Karola VI.
Jego tylko przybycia oczekiwano dla wprowadzenia posła z Rouen.
Był to ksiądz, siwy staruszek. Przyszedł on z Rouen boso i z kijem pielgrzymim w ręku, jak przystoi na człowieka, przychodzącego szukać pomocy. Postąpił na środek i, złożywszy głęboki ukłon księciu Burgundyi, już miał zacząć zdawać sprawę ze swojego poselstwa, gdy nagle dał się słyszeć wielki hałas od strony małych drzwiczek, pokrytych ciężką firanką i prowadzących do apartamentów króla. Wszyscy w tę stronę zwrócili oczy i ze zdziwieniem spostrzegli króla Karola VI, który, wyrywając się z rąk swoich stróżów, wszedł do sali, w której nikt go nie oczekiwał, i z oczyma pałającemi gniewem postępował krokiem pewnym wprost ku tronowi, na którym przedwcześnie zasiadł książę Jan Burgundzki.
To niespodziewane zjawisko przejęło wszystkich zebranych dziwnem jakiemi uczuciem trwogi i szacunku zarazem. Książę Burgundzki szczególniej się przeląkł i w miarę, jak Karol się przybliżał, on podnosił się z tronu, jakby go nadnaturalna jakaś do powstania zmuszała siła, tak, że gdy król stawiał nogę na pierwszym stopniu tronu, aby nań wstąpić, książę z drugiej strony stawiał nogę na ostatnim.
Wszyscy w milczeniu i przerażeniu oczekiwali, przyglądając się temu dziwnemu wahadłu władzy.
— Tak, mości panowie, tak, rozumiem — rzekł król — powiedziano wam, że jestem szalony, a może, nawet, że już nie żyję.
Zaśmiał się strasznym śmiechem.
— Ale tak nie jest, nie, byłem tylko uwięziony, lecz dowiedziałem się, że odbywa się posiedzenie Rady i postanowiłem przybyć na nie. Kuzynie mój Burgundzki, spodziewam się, że z przyjemnością przekona cię stan mojego zdrowia, iż mogę jeszcze przewodniczyć sprawom królestwa.
Potem zwracając się do księdza, rzekł:
— Mówcie, mój ojcze, król Francyi słucham was.
I zasiadł na tronie.
Ksiądz przykląkł na jedno kolano przed królem, czego nie uczynił poprzednio przed księciem Burgundyi, i w tej pozycyi począł mówić:
— Panie nasz miłościwy — rzekł — Anglicy, wasi i nasi wrogowie, obiegli miasto wasze Rouen.
Król zadrżał.
— Anglicy już w sercu kraju, a król o tem nic nie wie! — zawołał — Anglicy oblegają Rouen!... Rouen, moje miasto!... Jeden z sześciu klejnotów mojej korony!...
O, zdrada! zdrada! — wyszeptał głuchym głosem.
Ksiądz mówił dalej:
Potężny monarcho i panie, poleconem mi zostało przez mieszkańców nieszczęsnego miasta, abym ku wam, Najjaśniejszy Panie, wyciągnął ręce i wielki podniósł lament, i dał wam znać o wielkim ucisku, jakiego od Anglików doznają. Mówią oni przez, moje usta i zapewniają was, że, jeżeli z waszej winy i z braku pomocy od was będą musieli zostać poddanymi króla Anglii, to w takim razie nie będziecie mieli na ziemi i pod słońcem zaciętszych wrogów, a jeżeli będą mogli, zgubią was i wasz ród.
— Ojcze mój! — zawołał król, powstając — spełniliście misyę waszą i przypomnieliście mi moje obowiązki. Powracajcie ku szlachetnym mieszkańcom Rouen i powiedzcie im w imieniu naszem, że ocalimy ich siłą, lub zgodą. Ocalę ich, choćbym miał dać córkę moją, Katarzynę w małżeństwo królowi Anglii, choćbym miał stanąć do walki na czele armii przeciw wrogom sam we własnej osobie, choćbym do boku mego powołać miał całą szlachtę królestwa!
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział ksiądz z głębokim ukłonem — dziękuję wam za waszą dobrą dla nas wolę i proszę Boga, aby żadna inna obca wola jej nie zmieniła. Ale, czy to drogą układów, czy siłą miecza ocalić ich pragniecie, trzeba się śpieszyć, panie miłościwy, gdyż tysiące już mieszkańców naszego miasta umarło z głodu, a od dwóch miesięcy żyjemy już mięsem, jakie Bóg stworzył nie do jedzenia dla ludzi. Dwanaście tysięcy biednych, mężczyzn, kobiet i dzieci, wygnanych zostało za mury miasta, gdzie żywią się w fosach fortecznych korzonkami i wodą, tak, że, jeżeli która z nieszczęśliwych kobiet matką zostanie, ludzie litościwi muszą wyciągać nowonarodzone niemowlę na sznurach w koszykach i, ochrzciwszy je, oddawać matkom, aby przynajmniej biedne dzieciny na łonie kościoła zmarły.
Król westchnął głęboko i zwrócił się do księcia Burgundyi:
— Czy słyszycie? — rzekł, rzucając mu spojrzenie pełne niewypowiedzianego wyrzutu — niema nic dziwnego, że ja, król, znajduję się w tak smutnym stanie na ciele i umyśle, gdy tylu nieszczęśliwych, sądząc, że nieszczęście ich z mej winy pochodzi, podnosi ku tronowi najwyższego Boga tak głośne złorzeczenia, iż się przed niemi cofnąć musi anioł miłosierdzia. Idźcie, mój ojcze — rzekł jeszcze, zwracając się do księdza — wracajcie do waszego miasta, któremu, gdybym mógł, podałbym własny mój chleb; powiedzcie mieszkańcom jego, że nie za miesiąc, nie za tydzień, nie jutro, ale dziś, w tej chwili ambasadorowie wyjadą do Pont de l’Arche, w celu traktowania o pokój i że ja, król, dziś jeszcze udam się do Saint-Denis po chorągiew świętą Francyi i poczynię przygotowania wojenne.
Zaraz też posiedzenie Rady zamknięte zostało.
W dwie godziny później król zażądał od księcia Burgundyi, aby mu wskazał rycerza, jakiego, znanego z imienia i z odwagi; książę przedstawił jednego z panów.
— Imię wasze? — zapytał król, oddając w jego ręce świętą chorągiew Francyi.
— Zowię się de Montmort — odpowiedział rycerz.
Król chwilę pomyślał, przypominając sobie, do jakiego wielkiego czynu i do jakiego szlachetnego pnia nazwę tę przywiązaćby się dało.
Po chwili namysłu nareszcie wypuścił z rąk chorągiew z głębokiem westchnieniem. Po raz to pierwszy człowiek tak mało sławnego imienia miał sobie powierzony skarb tak drogocenny.
Nie wracając sam do Paryża, król polecenia swe posiał ambasadorom. Jeden z nich, a mianowicie kardynał des Ursins, otrzymał oprócz tego portret pięknej Katarzyny, który miał pokazać królowi angielskiemu.
Wieczorem d. 29 października, 1418 r., dwór cały nocował w Pontoise, gdzie oczekiwać miano rezultatu układów w Pont de l’Arche. Do Pontoise też wezwani byli wszyscy rycerze, koniuszowie, aby przybyli zbrojno ze swoimi ludźmi.
Pan de Giac był jednym z pierwszych, którzy na to wezwanie stanęli. Ubóstwiał on swoją żonę, a jednak na krzyk rozpaczy, który w imieniu Francyi wydał jej król, wszystko opuścił. Opuścił piękną Katarzynę, opuścił uśmiechające się doń dziecię w kołysce, zamek w Creil, którego każda komnata zawierała w sobie rozkoszne wspomnienia, park, zamek ten otaczający, którego aleje zaścielać zaczęły zżółkłe liście, pierwszym wietrzykiem jesieni strącane, a których melancholijny szelest tak harmonijny stanowił akord z jego własnemi marzeniami, pełnemi miłości, nadziei i szczęścia.
Książę przyjął go nader przyjaźnie i wydał tegoż dnia obiad na jego przyjęcie, na który zaprosił młodych panów i szlachetnych rycerzy. Wieczorem również bawiono się u księcia. De Giac był bohaterem wieczoru, tak jak był bohaterem dnia. Każdy pytał go o piękną i młodą, niedawno poślubioną jego małżonkę, z domu pannę de Thian, która pozostawiła wspomnienie niezatarte jeszcze w wielu młodzieńczych sercach.
De Giac, chcąc uniknąć komplementów i niezbyt smacznych żartów, oraz odpocząć nieco i ochłonąć, przechadzał się z przyjacielem swoim, panem de Graville, po jednej z komnat, których cały szereg stanowił apartament księcia.
W zgiełku i rozruchu, jaki w całym pałacu panował, zdołał na pokoje książęce, niepostrzeżony i niewprowadzony przez nikogo, wejść wieśniak jakiś, który, zwróciwszy się do pana de Giac, zapytał go, w jaki sposób mógłby doręczyć do własnych rąk księcia Burgundyi list jakiś.
— Od kogo? — zapytał de Giac.
Wieśniaka zaambarasowało to pytanie, powtórzył więc tylko, że chce widzieć księcia osobiście.
— Jakżeby tedy zrobić, jasny panie? — pytał zakłopotany.
— Dać mi list i czekać tu na odpowiedź.
I, zanim włościanin ów namyślić się zdołał, już de Giac, uchwyciwszy w dwa pałce liścik, wyjął go z rąk nieokrzesanego posłańca i, wsparłszy się na ramieniu de Graville’a, postąpił ku sali gry.
— Do pioruna! — rzekł de Graville — sądząc ze sposobu złożenia tego bileciku, z delikatności i zapachu papieru, na którym jest napisany, możnaby przypuszczać, że to być może jakiś miłosny bilecik.
De Giac uśmiechnął się, machinalnie rzucił okiem na list i w jednej chwili stanął, jak wryty. W pieczątce, która list zamykała, poznał on odcisk pierścionka, który żona jego nosiła jeszcze za panieńskich czasów i o którego znaczenie często bezskutecznie jej pytał. Na kamieniu wyryta była gwiazda wpośród zachmurzonego horyzontu z dewizą: „Taż sarna!“
— Co tobie jest? — zapytał de Graville, widząc bladość jego twarzy.
— Nic, nic — odparł de Giac, uspakajając się natychmiast i ocierając czoło, z którego spływały krople zimnego potu — nic, to tylko tak... Jakieś osłabienie, znużony jestem... Chodźmy oddać ten list księciu.
I pociągnął de Graville’a za sobą tak raptownie i szybko, że w umyśle jego powstały obawy o zdrowe zmysły de Giaca.
Książę znajdował się w swoich apartamentach w głębi. Siedział na pięknym i bogatym fotelu, odwrócony plecami do kominka, na którym palił się ogień. De Giac podał mu list, mówiąc, że przywiózł go człowiek jakiś, który czeka na odpowiedź.
Książę odpieczętował list. Pewne zdziwienie przemknęło się po jego twarzy, gdy czytać począł, ale z siłą charakteru, jaką posiadał, natychmiast powstrzymać je zdołał. De Giac stał przed nim, nie spuszczając oka z twarzy księcia, na której nic już dojrzeć nie było można, krom zupełnej obojętności. Gdy skończył czytać, zwinął niby bezwiednie papier w palcach i rzucił go poza siebie, w ogień.
De Giac byłby chętnie gołemi rękoma wydobył pisanie to z gorejącego ogniska, ale powstrzymać się musiał.
— A odpowiedź? — zapytał głosem, w którym mimo jego usiłowań przebijał się niepokój, jaki go ogarnął.
Spojrzenie szybkie i badawcze wybiegło z oczu niebieskich księcia Jana i spoczęło na twarzy de Giaca, jakby zwierciadlane odbicie jego własnego spojrzenia.
— Odpowiedź? — powtórzył spokojnie. — Graville, idź-no, powiedz temu człowiekowi, że odpowiedź zawiozę sam.
Mówiąc te słowa, wziął pod ramię de Giaca, niby dla oparcia się na nim, a w istocie dlatego, aby go przy sobie zatrzymać, i wprowadził na salę, gośćmi przepełnioną.
Wszystka krew szlachetnego rycerza wzburzyła się i zbiegła mu do serca, gdy poczuł rękę księcia opartą na swojem ramieniu. Nie słyszał już nic, oczy mu się zaćmiły, w szale wściekłości byłby był chciał zabić potężnego tego pana natychmiast, wpośród tego świetnego towarzystwa, przy blasku tych świateł, wpośród tych salonów jego własnego mieszkania, ale zdawało mu się, że sztylet jego zrósł się z pochwą! Wszystko kręciło mu się w oczach, pod nogami nie czuł ziemi i był jakby w zaczarowanem ognistem kole, a gdy książę po powrocie de Graville’a puścił jego ramię, upadł na poblizki fotel, nie mogąc się na nogach utrzymać, jakby rażony piorunem.
Gdy mu przytomność wróciła, spojrzał na to bogate żebranie, na stroje pełne złota i drogich kamieni, na twarze pełne wesołości i zapomnienia o jutrze, na ludzi tych, bawiących się szalenie i nie pojmujących, że wpośród nich znajdować się może choćby jeden taki, który nosi piekło w swem łonie.
Księcia już nie było w salonie.
Jakby sprężyną jaką postawiony na nogi, de Giac zerwał się z miejsca, na które padł przedtem, i przebiegł cały apartament i wszystkie komnaty, jak szaleniec, z oczyma, iskrzącemi się, z czołem zimnym potem zroszonem, pytając wszystkich, czy nie wiedzą, gdzie jest książę Burgundyi.
Wszyscy mu odpowiadali, iż dopiero co widzieli księcia, jak przechodził.
De Giac zbiegł ze schodów i, gdy się znalazł na ostatnim stopniu, zobaczył zdaleka wybiegającego już z podwórza człowieka jakiegoś na koniu, owiniętego w obszerny i ciemny płaszcz.
De Giac słyszał tentent konia tego, pędzącego galopem, i widział iskry, sypiące się a pod jego podków.
— To książę! — zawołał.
I pędem wbiegł do stajni.
— Ralff! — wykrzyknął — do mnie! Ralff! gdzie jesteś?!
Wśród wszystkich tych koni, stojących tam dziesiątkami, jeden zarżał, podniósł głowę i szarpnął się, chcąc zerwać więzy, które go przy żłobie zatrzymywały. Był to piękny koń hiszpańskiej rasy, czystej krwi. Gęsta, grzywa, nieco ciemniejsza, jeżyła mu się na karku, a żyły na nogach nabrzmiały i wyglądały, jak sieć postronków.
— Chodź. Ralffie! — zawołał Giac, przecinając sztyletem uzdeczkę.
Koń uwolniony, pełen radości podskoczył, jak młody jelonek.
De Giac tupnął nogą i rzucił straszne przekleństwo. Przelękniony Ralff na głos swego pana stanął, jak wryty. De Giac wskoczył mu na siodło, założył uzdę i ubódł go ostrogami, wołając:
— A teraz pędź, jak wiatr, mój rumaku!
Koń pomknął, jak błyskawica.
— Dalej! prędzej! Ralffie! trzeba go doścignąć! — wolał de Giac do konia swego, jakby szlachetne to zwierzę rozumieć go mogło — prędzej, prędzej! Jeszcze prędzej!...
I Ralff zdawał się pochłaniać przestrzeń, nie dotykając ziemi, jeno w ciągłych skokach wyrzucając pianę nozdrzami i skry oczyma.
— O! Katarzyno! Katarzyno! ty, której usta są tak czyste, której wzrok jest tak słodki, a głos tak pieszczący, ty tyle zdrady w głębi serca chować umiałaś!... Powłoko anielska szatańskiej duszy! Dziś rano jeszcze, na wyjezdnem, obsypywała mnie pieszczotami i pocałunkami, dziś rano, głaszcząc twoją grzywę, Ralffie, piękną swoją rączką, dziś ci mówiła: „Ralffie! drogi Ralffie! przynieś mi ukochanego mego jak najprędzej!...“ O przekleństwo jej! To wszystko było udanie i zdrada!... Prędzej, Ralffie! prędzej!...
Uderzał konia zaciśniętemi pięściami w to miejsce właśnie, gdzie rano spoczywała ręka pięknej Katarzyny. Z rumaka pot się lał strumieniem.
Rumak zarżał, dotknięty ostrogą. Rżenie innego konia odpowiedziało mu i de Giac dojrzał jeźdźca, jak on, pędzącego cwałem. Jednym susem Ralff prześcignął rywala, jak jednym ruchem skrzydeł orzeł prześciga sępa. De Giac poznał księcia. Księciu się zdawało, że mu się jakieś piekielne widmo przemknęło przed oczyma.
Tak, książę Jan pędził do zamku de Creil. W kilka sekund rumak i jeździec, który go prześcignął, zniknęli zupełnie w cieniach nocy, a umysł potężnego Burgunda, przepełniony obrazami miłości i namiętnych pragnień, nie zdołał większej nań zwrócić uwagi.
Księciu uśmiechała się myśl, że oto znajdzie chwilę spoczynku po walkach politycznych i znojach obozowych.
— Żegnajcie mi — mówił sobie — trudy fizyczne i troski moralne! Spocznę teraz na łonie pięknej mojej kochanki, miłość mi czoło owionie! Tylko lwie serca, ludzie żelazni kochać umieją!
Nareszcie przybył do wrót zamku. Wszystkie światła były pogaszone, jedno tylko okienko błyszczało światłem, a za firankami jego widać było cień jakiś ludzkiej postaci. Książę przywiązał rumaka swego do jednego z pierścieni u wrót przytwierdzonych, a wziąwszy rożek z kości słoniowej, który mu wisiał na piersiach, wydobył z niego kilka tonów.
Światło w oknie owem poruszyło się, opuściło komnatę, w której błyszczało, i przebiegło cały długi szereg okien, kolejno je oświecając. Po chwili oczekiwania, książę usłyszał z drugiej strony muru drobne i lekkie kroki biegnącej po trawie i suchych liściach kobiety.
Słodki i świeży głosik szeptem zapytał:
— Czy to wy, mój książę!?
— Tak, to ja, nie bój się niczego, piękna moja Kasiu! Otwórz, to ja!
Drzwi otworzyły się; młoda kobieta drżała na pół z trwogi, na pół z zimna.
Książę zarzucił jej swój płaszcz na ramiona i przyciągnął ją ku sobie, zawijając się wraz z nią w jego fałdy. Tak przeszli podwórze wśród ciemności. U stóp schodów w lampie srebrnej gorzała oliwa pachnąca. Katarzyna podniosła lampę tę. Nie śmiała ona wyjść z nią na podwórze, raz dlatego, aby jej kto nie dojrzał, a powtóre, aby wiatr płomienia tego nie zdmuchnął i nie pogrążył jej w zupełnej ciemności. Weszli na schody, jedno w objęciach drugiego.
Aby dostać się do sypialni, przejść trzeba było długi i ciemny korytarz. Katarzyna jeszcze bardziej przycisnęła się do swego kochanka.
— Czy uwierzyłbyś, mój drogi książę — rzekła półgłosem — że sama tędy przejść się odważyłam.
— O! ja wiem, żeś ty, najdroższa, odważna, jak rycerz!
— Jak tu nie mieć odwagi, gdy się idzie otworzyć drzwi tobie?
Katarzyna oparła głowę o ramię księcia, który usta przycisnął do jej czoła. Tak przeszli długi korytarz; lampa tworzyła koło nich świetlne kręgi drżące, w których widniała surowa i opalona twarz, księcia obok świeżej twarzyczki pani de Giac. Zdawaćby się mogło, że to ożywione płótno Tycyana się przesuwa. Doszli tak nareszcie do drzwi sypialnej komnaty, z której wydobywała się atmosfera pełna rozkosznych woni... Drzwi zamknęły się za nimi, wszystko w ciemność zapadło.
Przeszli o dwa kroki od pana de Giac, ukrytego za czerwoną firanką ostatniego okna, i nie widzieli twarzy jego, zzieleniałej ze wściekłości, i dwojga oczu, zemstą błyszczących.
Któż jest w stanie wypowiedzieć, co się działo w sercu tego człowieka, gdy ich widział zbliżających się wzajem! Jakąż zemstę musiał obmyślić mąż ten zdradzony, kiedy nie rzucił się na nich i nie zamordował ich na miejscu!
Gdy już zniknęli, wyszedł on z za firanki, zstąpił powoli ze schodów, idąc jak starzec na chwiejących się nogach, z głową spuszczoną na piersi.
Szedł tak aż do końca parku, otworzył furtkę, od której on sam jeden nosił klucz przy sobie. Nikt go nie widział, gdy wchodził, i nikt go nie widział, gdy wychodził. Zawołał Ralffa głosem głuchym i drżącym; przywiązane zwierzę przybiegło doń w lekkich podskokach.
— Cicho, Ralffie! cicho! — rzekł, głaszcząc go i siadając ciężko na siodle.
I niezdolny do kierowania koniem, powierzył się jego instynktowi, zarzucając mu cugle na szyję. Zresztą wszystko jedno mu było, dokąd go Ralff zaniesie.
Burza zawisła na niebiosach, deszcz drobny i napół zmarznięty padać zaczął, ciężkie chmury, jak fale wzburzonego oceanu, toczyły się po niebie. Ralff stąpał powoli i poważnie.
De Giac nie widział nic, nie czuł nic, cała jego istota przeszła w jedną, jedyną myśl — myśl strasznej zemsty. Kobieta ta zdradą wiary małżeńskiej złamała całą jego przyszłość.
De Giac marzył o żywocie prawdziwie rycerskim. Sława wojenna i rozkosze miłości — oto były jego jedyne cele. Kobieta ta piękna, której zostawało jeszcze lat dwadzieścia piękności, była jakby urną, w której młody ten i szlachetny pan złożył szczęście wszystkich dni swoich. A teraz wszystko stracone, miłość zginęła, do wojny już nie miał ochoty. Ta jedna myśl, myśl podwójnej, strasznej zemsty, pożerała go, głuszyła w nim wszystkie inne myśli, do szaleństwa go przywodziła. Deszcz padał coraz gęstszy, silniejsze powiewy wiatru gięły potężne, przydrożne drzewa. Woda spływała po obnażonem czole de Giaca, który tego nie czuł nawet, krew przez chwilę w ścieśnionem sercu uwięziona, teraz buchała mu do głowy, żyły na skroniach jego, jak grabę sznury, nabrzmiały. Przed oczyma widział rzeczy dziwne: takie, jakie zapewne widzi człowiek w chwili, gdy go szał ogarnia, myśl ciągle ta sama, niezmierna i paląca, wrzała mu w mózgu, łamiąc się i przerabiając i za cały rezultat tej walki, dając tylko szał zemsty i zemsty pragnienie.
— O — zawołał nagle — szatanowi oddałbym się chętnie, gdyby mi w zamian dał nasycenie zemsty!
W tej samej chwili Ralff odskoczył w bok i przy blasku rozdzierającej horyzont błyskawicy de Giac obaczył, że tuż obok niego nieznajomy jakiś jeździec kroczy.
Dotąd nie zauważył był towarzysza podróży i nie rozumiał, w jaki sposób znajduje się tuż obok niego. Ralff zdawał się być tak samo zdziwiony, jak jego pan; rżał on ze strachu, a cała skóra na nim drżała, jakby wychodził z lodowej kąpieli. De Giac rzucił raz jeszcze okiem na przybysza i zdziwił się, że w ciemności widzi go tak wyraźnie.
Człowiek ten miał u czapki wielkie czarne pióro, które podtrzymywała bogata spinka z opalem. Opal ten dziwnem jakiemi zrządzeniem rzucał blask, który pozwalał rozróżnić towarzysza w ciemności nocnej. Pan de Giac na palcu miał pierścień z takimże samym kamieniem. Spojrzał on na kamień ten, ale opal, bądź dlatego, że był mniej piękny, bądź też dlatego, że inaczej był oprawiony, nie posiadał tych świetlnych własności.
Coraz bardziej zdziwiony, podniósł jeszcze raz oczy na nieznajomego. Był to młody człowiek, o twarzy bladej i melancholijnej, cały ubrany czarno. Koń jego również czarnej był maści. De Giac ze zdziwieniem spostrzegł, że na koniu nie było ani siodła, ani uzdy i że nieznajomy jechał bez strzemion i bez ostróg. Koń kierowany był tylko naciskaniem kolan jeźdźca.
W stanie, w jakim de Giac się znajdował, nie miał żadnej ochoty do rozmowy. Myśli jego były jakby bolesnym skarbem, z którego ani źdźbła nikomu oddać nie chciał. Dotknięcie ostrogi wskazało Ralffowi, co jego pan myśli. Rumak popędził galopem. Jeździec i rumak czarny w tejże samej chwili uczynili to samo... Po kwadransie jazdy de Giac obejrzał się w przekonaniu, iż daleko poza sobą pozostawił nieproszonego towarzysza, lecz z coraz wzrastającym podziwem ujrzał, że pomiędzy nim i nieznajomym była takaż sama, jak wprzód, odległość. Ruchy jego i jego konia regulowały się do ruchów de Giaca i Ralffa, z tą tylko różnicą, że jeździec ów dziwny zdawał się unoszonym przez rumaka, a nie prowadzącym go. Zdawało się, że czarny rumak nie dotyka ziemi, stąpanie jego nie budziło tententu, kopyta, dotykając krzemieni, nie krzesały iskier.
De Giac poczuł dreszcz jakiś, ścinający mu krew w żyłach. To, co się działo przed jego oczyma, wydawało mu się iście nadziemskiem. Zatrzymał konia, rumak czarny stanął także. Byli właśnie na zbiegu dwóch dróg: jedna przez płaszczyzny między polami prowadziła do Pontoise, druga zaś zagłębiała się w ciemnym i gęstym lesie de Beaumont. De Giac zamknął na chwilę oczy, myśląc, że jest pod wpływem jakiegoś optycznego złudzenia, lecz gdy je znowu otworzył, zobaczył na temże samem miejscu czarnego jeźdźca na czarnym rumaku. Cierpliwość jego wyczerpała się.
— Mości panie — zawołał, wskazując mu wyciągniętym ramieniem dwie drogi — wspólnych nie mamy spraw, pewno nie w jedną udajemy się drogę. Wybierzcie jedną z tych dróg; ta, którą waść nie pojedziesz, będzie moją drogą.
— Mylisz się, de Giac — odparł nieznajomy łagodnym głosem — mamy wspólne sprawy i do jednego dążymy celu. Nie szukałem cię, wezwałeś mnie i oto jestem!
De Giac przypomniał sobie wykrzyk zemsty, który mu się z piersi niebacznie wydarł i dziwny sposób, w jaki w tejże samej chwili stanął przy nim jeździec nieznany, jakby z pod ziemi wyrósł, i znowu spojrzał na tego strasznego człowieka. Światło, które rzucał opal u czapki nieznajomego, podobne było do płomyka, gorejącego u czoła duchów piekielnych. De Giac był łatwowierny, jak każdy rycerz średniowieczny, ale był równie nieustraszony. Nie cofnął się ani na krok, chociaż włosy zjeżyły mu się na głowie i chociaż Ralff wspinał się i rzucał niespokojnie.
— Jeżeli jesteś tym, którym się mienisz — rzekł de Giac głosem pewnym — jeżeliś przybył na moje wezwanie, to wiedzieć też musisz, po co cię wezwałem.
— Chcesz zemsty nad niewierną żoną i zemsty nad potężnym księciem, ale chcesz także przeżyć ich oboje i znaleźć radość i szczęście między dwoma mogiłami.
— Czy to możebne?
— Możebne!
De Giac roześmiał się konwulsyjnie.
— Cóż za to chcesz? — rzekł.
— To, coś sam ofiarował! — odpowiedział nieznajomy.
De Giac uczuł gwałtowne ściągnięcie się nerwów prawej ręki. Zawahał się.
— Wahasz się!? — zawołał czarny jeździec — wołasz: „zemsty! zemsty!“ i cofasz się przed nią? Serce niewieście!... umiałeś wykryć zdradę i hańbę swoją, a nie umiesz kary dla nich znaleźć!
— Czy będę widział śmierć ich obojga? — zapytał de Giac.
— Tak, obojga.
— W moich oczach?
— W twoich oczach.
— I po ich śmierci będę jeszcze miał lata miłości, potęgi i sławy? — pytał dalej de Giac.
— Zostaniesz mężem najpiękniejszej przy dworze kobiety, zostaniesz ulubieńcem, powiernikiem i doradcą króla. Jesteś już jednym z najważniejszych rycerzy armii.
— Dobrze więc! A teraz co mam uczynić? — rzekł de Giac z silnem postanowieniem.
— Pójść, dokąd cię zaprowadzę — odpowiedział nieznajomy.
— Ktokolwiek jesteś, szatan czy człowiek, idź naprzód; dokądkolwiek pójdziesz, pójdę za twoim śladem!
Czarny jeździec puścił się cwałem, jakby rumak jego był skrzydlaty, drogą, prowadzącą do lasu. Ralff, szybkobnogi Ralff, podążał za nim z trudnością...
Wkrótce też konie i jeźdźcy zniknęli, zagłębiając się pod sklepienia stuletnich drzew lasu de Beaumont.
Burza trwała noc całą.
Miasto Rouen musiało w końcu, poddać się Anglikom, głównie z powodu tendencyjnej bezczynności księcia Burgundyi. Trzeba było zawrzeć pokój, aby ocalić monarchię.
Ale Henryk V, król angielski, żądań francuskich nie chciał uwzględnić i podawał bardzo wygórowane warunki. Pomimo to królowa i książę posiali ułożony w myśl Henryka V traktat pokojowy Karolowi VI do Pontoise, przynaglając do przyjęcia go.
Król Francyi znajdował się w jednej z tych chwil powrotu do rozumu, porównać się dających do tych porannych godzin, walczących z nocą jeszcze niezwyciężoną, w których wszystko przedstawia się w kształtach niepewnych i niewyraźnych. Szczyty tylko najwyższych gór rozjaśniają się od promieni słońca, a płaszczyzna cała znajduje się w cieniu. W tych chwilach przejściowych, następujących zwykle po wielkich wstrząśnieniach i wysiłkach fizycznych, ogarniało monarchę osłabienie umysłowe i opuszczała go wola, tak, że stary Karol VI zgadzał się wtedy na wszystko, co mu podsuwano, choćby to było ze szkodą jego interesów własnych, lub spraw królestwa. W tych godzinach rekonwalescencyi odczuwał przedewszystkiem potrzebę opieki i jakiejś słodkiej łagodności. To tylko jedno przez pewien czas mogłoby było powrócić organizmowi temu, zużytemu przez troski wojen domowych, wojen z wrogami kraju, swobodę, której w przedwczesnej swej starości tak bardzo potrzebował.
Karol VI czuł jednocześnie i złe, i niemożność zaradzenia złemu. Widział królestwo rozrywane na trzy części, które silna ręka podtrzymaćby mogła; czuł, że potrzebna tu jest silna wola monarchy, a on, biedny starzec, biedny szaleniec, był widmem zaledwie. Jak człowiek, zaskoczony nagle trzęsieniem ziemi, słyszał wokoło siebie trzask walącego się olbrzymiego budynku monarchii feodalnej; a pojmując, że nie ma dość siły, aby sklepienie podtrzymać, ani też nie mogąc uciekać, schylił swą siwą głowę z rezygnacyą i oczekiwał strasznych owego wstrząśnienia skutków.
Wręczono mu pismo księcia i warunki pokoju, podyktowane przez króla angielskiego; najemni służalcy pozostawili go samego w pokoju, dworzan zaś od dawna już nie posiadał.
Przeczytał fatalny pergamin, który zmuszał prawych dziedziców do traktowania z zaborcą; wziął pióro do ręki, aby go podpisać, potem w chwili, gdy miał już umieścić na nim kilka liter, składających jego imię, pomyślał, że każda z nich kosztować go będzie jedną prowincyę, i rzuciwszy z krzykiem bolesnym pióro zdala od siebie, opuścił głowę na piersi, ścisnął ją obiema rękoma, szepcąc:
— Boże mój! Zbawco i Panie, miej litość nade mną!
Od godziny już siedział tak zatopiony w myślach, nie wiążących się z sobą, jakby w chorobliwem majaczeniu, starając się pochwycić je siłą woli męskiej, jakiej osłabiony umysł jego ani powziąć, ani też utrzymać nie był w stanie. Czuł, że w tym chaosie utracić mu chyba przyjdzie i tę resztę rozumu zdrowego, która mu pozostawała. Ściskał głowę obydwiema rękoma, jakby w ten sposób chciał w niej rozum zatrzymać. Ziemia kręciła mu się pod nogami, w uszach mu szumiało, pod zamkniętemi powiekami przebiegały błyski olśniewające, jednem słowem czuł, że szał piekielny znowu z całą siłą ogarniał wyłysiałą jego głowę i zęby swe ogniste w mózgu jego zatapiał.
W tej stanowczej chwili, drzwi, nad któremi straż powierzona była panu de Giac, otworzyły się cicho, przez nie wsunął się młody człowiek, lekki jak cień, podszedł i usiadł na poręczy fotelu starca i, popatrzywszy nań chwilę z współczuciem i szacunkiem, pochylił mu się do ucha i wymówił dwa tylko wyrazy:
— Mój ojcze!
Słowa te wywarły magiczny wpływ na króla; na dźwięk tego głosu, ręce jego rozplotły się, głowę podniósł, pozostał tak chwilę nieporuszony, usta mu drżały, oczy błędne w jeden punkt utkwił, nie odważając się odwrócić z obawy, czy przypadkiem nie myli się i czy mu się tylko nie zdawało, iż słyszał to, co usłyszeć tak pragnął.
— To ja, mój ojcze — powtórzył raz jeszcze ten głos słodki.
Młody człowiek obszedł fotel i ukląkł na poduszce, na której starzec wsparte miał nogi.
Starzec patrzył nań chwilę wzrokiem błędnym, nagle krzyknął, zarzucił mu ręce na szyję i przytulił do piersi jasnowłosą głowę, przycisnął usta swoje do włosów młodzieńca z miłością do szału podobną.
— Ach! ach! — wołał, łkając — och! synu mój, dziecię moje, mój Karolu!
I łzy potoczyły mu się z oczu.
— O moje najdroższe dziecię, więc to ty jesteś! ty? w objęciach twego starego ojca! czyż to prawda? czy to być może? Mów do mnie jeszcze... ciągle... mów, mów!...
Potem obiema rękoma odsunął głowę młodzieńca, wzrok swój jeszcze szałem błyszczący utopił w oczach syna; a młodzian, który ze wzruszenia również mówić nie mógł, płacząc i śmiejąc się naprzemian, głową tylko dawał znak, że się ojciec nie mylił.
— Jakżeś się tu dostał? — pytał starzec — jaką drogą? na jakie niebezpieczeństwa narażałeś się dla mnie, aby mnie zobaczyć? Och! bądź błogosławione, dziecię, za twoją miłość synowską! niech Bóg błogosławi ci tak, jak cię twój ojciec błogosławi!
Biedny król porwał znów syna w objęcia i całował go namiętnie.
— Dowiedzieliśmy się w Meaux, iż rozpoczęte zostały rokowania dla zawarcia traktatu między Anglią i Francyą — mówił Delfin — i równocześnie dowiedzieliśmy się także, że ty, ojcze, jesteś cierpiący i chory, że na tej konferencyi nie będziesz obecny.
— Skąd się o tem dowiedziałeś?
— Przez jednego z naszych przyjaciół, oddanego tobie i nam, ojcze, przez tego, któremu powierzono tej nocy straż przy drzwiach twoich.
I wskazał drzwi, przez które wszedł.
— Przez pana de Giac? — zapytał król z przerażeniem.
Delfin potwierdzająco skinął głową.
— Ależ to burgundczyk, stronnik księcia! — mówił król dalej z wzrastającem przerażeniem — człowiek ten sprowadził cię tu może po to, żeby cię zdradzić!
— Nie lękaj się, ojcze — rzekł Delfin — pan de Giac nam sprzyja.
Przekonywający ton mowy Delfina uspokoił króla.
— A więc kiedy się dowiedziałeś, że jestem sam?... — zapytał starzec.
— Chciałem cię zobaczyć, ojcze, a Tanneguy, który potrzebował również porozumieć się w ważnej sprawie z panem de Giac, zgodził się towarzyszyć mi; zresztą, dla większego bezpieczeństwa, dwóch jeszcze dzielnych rycerzy przyłączyło się do nas.
Dziś o godzinie dziesiątej rano wyjechaliśmy z Meaux; wjechaliśmy do Paryża przez Louvres, gdzie zmieniliśmy konie i przy schyłku dnia przybyliśmy do bramy miasta; tam Pothon i la Hire czekali na nas. Mieliśmy od pana de Giac list bezpieczeństwa, nikt nawet nie domyślił się, cośmy za jedni, i tak dostaliśmy się aż do tych drzwi, które de Giac mi otworzył, i oto jestem, mój drogi ojcze, u nóg twoich, w twoich objęciach!
— Tak, tak — rzekł król, kładąc rękę na pergaminie, który przed przybyciem Delfina chciał podpisać, a który zawierał owe uciążliwe warunki pokoju, o których wyżej wspominaliśmy — tak, oto przyszedłeś dziecię, jak anioł stróż królestwa, powiedzieć mi: Królu, nie wydawaj Francyi!... przyszedłeś, jak syn mój, powiedzieć mi: Ojcze, zachowaj mi moje dziedzictwo! Och, królowie!... królowie!... mniej oni mają swobody od ostatniego ze swoich poddanych; muszą oni zdać rachunek przed swymi spadkobiercami, a potem przed Francyą z puścizny, przeznaczonej im przez przodków. Ach! gdy wkrótce stanę przed ojcem moim, Karolem Mądrym, jakiż rachunek okropny zdawać przed nim będę z królestwa, które pozostawił mi bogatem, spokojnem i potężnem, a które ja pozostawię tobie, biedaku, pełne zaburzeń, poszarpane w kawałki! O tak, rozumiem, przyszedłeś powiedzieć mi: „Nie podpisuj tego pokoju!“ Nieprawdaż, przyszedłeś mi to powiedzieć?
Delfin przebiegł oczyma pergamin, na którym wypisane były warunki pokoju, i rzekł:
— Tak, ojcze! pokój ten jest uciążliwy i okropny, prędzej ja i przyjaciele moi połamiemy miecze nasze aż do rękojeści na hełmach Anglików, aniżeli na taki pokój się zgodzimy, i polegniemy raczej do ostatniego na tej ziemi, a nie oddamy jej dobrowolnie odwiecznemu wrogowi naszemu... Tak, mój ojcze, prawdę wyrzekłeś, nie można podpisać tych warunków pokoju.
Karol VI drżącą ręką wziął pergamin, popatrzył nań chwilę, potem nagłym ruchem przedarł go na dwie połowy.
Delfin rzucił mu się w objęcia.
— Stało się — rzekł król. — Niech więc będzie wojna; lepsza jest bitwa przegrana, niż tak sromotny pokój.
— Bóg sprawiedliwy w wojnie tej pomagać nam będzie.
— Lecz. jeśli książę nas opuści i przejdzie na stronę Anglików?
— Porozumiem się z nim — odpowiedział Delfin.
— Wszakże on już nieraz chciał widzieć się z tobą, a tyś zawsze odmawiał.
— Teraz ja sam postaram się o to.
— A cóż powie na to Tanneguy?
— Zgodzi się również, mój ojcze, więcej nawet, bo sam będzie oddawcą mego listu i poprze żądanie moje, a wtedy książę i ja zwrócimy się przeciw tym przeklętym Anglikom i wypędzimy ich aż na ich okręty. Ach! nie brak nam dzielnych rycerzy, mężną armię też mamy, a przytem słusznej bronimy sprawy; jest to więcej, niż potrzeba, drogi mój ojcze i panie; aby tylko promyk łaski Bożej, a ocaleni będziemy!
— Oby cię Bóg wysłuchał, mój synu!
Król wziął do ręki rozdarty pergamin.
— W każdym razie, oto jest moja odpowiedź królowi angielskiemu.
— Panie de Giac! — zawołał Delfin, podnosząc głos.
Pan de Giac wszedł, uchylając zasłonę u drzwi zawieszoną.
— Oto jest — rzekł Delfin, odpowiedź na propozycye króla Henryka. Wręczysz ją pan jutro księciu Burgundyi, a dodasz do tego i to pismo: mieści się w niem żądanie osobistego porozumienia się i załatwienia zgodnie i uczciwie spraw tego biednego królestwa.
— A teraz, mój ojcze — rzekł królewicz, zbliżając się do starca — teraz któż ci przeszkadza wydobyć się z rąk królowej i księcia? któż ci zabroni jechać z nami? Wszędzie, gdzie ty będziesz — będzie Francya. Idź z nami! Znajdziesz między nami szacunek i życzliwość moich przyjaciół, a z mojej strony miłość i troskliwość synowską. Pójdź z nami. ojcze, posiadamy jeszcze miasta obronne: Meaux, Poitiers, Tours, Orleans; wprzód rozwalą się mury i wały, wprzód wyrżnięta, zostanie cała załoga, wprzód padną do ostatniego wszyscy nasi przy progu drzwi twoich, zanim tobie włos jeden z głowy spadnie!
Król patrzył na syna swego z czułością.
— Tak, tak — rzekł — wierzę, iż dotrzymałbyś tego, co obiecujesz... Niepodobna jednak, abym twe propozycye przyjął; pędź, orle młody, masz skrzydła mocne i lot twój jest szybki; idź i pozostaw w swem gnieździe starego orła, któremu lata połamały skrzydła i siłę odjęły. Idź, moje dziecię, niech ci wystarcza to przekonanie, że obecność twoja dała mi jedną noc szczęśliwą, że pieszczotami twemi usunąłeś szał z mej głowy; idź, synu mój, a te dobre chwile, których doznałem przez ciebie, niech Bóg ci nagrodzi!
Po tych słowach król podniósł się w obawie niespodziewanego napadu, skracając sam rzadkie chwile szczęścia, jakie obecność jedynej ukochanej istoty mu sprawiała. Odprowadził Delfina aż do drzwi i przycisnął go raz jeszcze do serca... Ojciec i syn uścisnęli się po raz ostatni w życiu.
Młody Karol wyszedł.
— Bądźcie spokojni, mości Tanneguy — mówił w tej samej chwili de Giac do pana Duchatel — przywiodę go pod ostrze waszego miecza, jak byka pod topór rzeźniczy.
— Kogo? — zapytał Delfin, nachodząc ich z nienacka.
— Nikogo, miłościwy panie — odpowiedział spokojnie Tanneguy — pan de Giac opowiada mi liistoryę, która się stała przed dawnemi laty.
Tanneguy i de Giac porozumiewająco spojrzeli na siebie.
De Giac wyprowadził ich poza bramy miasta.
Nazajutrz pan de Giac udał się do Meulun, zaopatrzony w dwa listy do księcia Burgundyi. Wszedł on do namiotu, w którym książę rozmawiał z Henrykiem i hrabią de Warwick.
Książę Jan przerwał z pośpiechem jedwabną czerwoną nitkę, związującą przywieziony przez ulubieńca list, przy którym wisiała pieczęć królewska. Pod kopertą znalazł traktat podarty: była to jedyna odpowiedź króla, jaką wymógł na nim królewicz.
— Monarcha nasz jest widocznie w napadzie szału — rzekł książę, czerwieniąc się z gniewu — gdyż, niech mu Bóg przebaczy, podarł to, co powinien był podpisać.
Król Henryk spojrzał ostro na księcia, który formalne już przyjął był zobowiązanie w imieniu króla.
— Miłościwy pan nasz — rzekł spokojnie de Giac nigdy nie był zdrowszy na ciele i umyśle, niż obecnie.
— A więc to ja byłem szalony — rzekł, podnosząc się, król Henryk — uwierzyłem w obietnice, których nie miano władzy, a być może i nie chciano dotrzymać.
Na te słowa książę Jan zerwał się gwałtownie z miejsca. Gniew miotał nim straszny, oczy rzucały błyskawice, nozdrza mu się rozdęły, a jednak milczał, nie znajdując nic w odpowiedzi na tę zniewagę.
— Dobrze, mój kuzynie — rzekł król Henryk, dając księciu Burgundyi umyślnie tytuł, który mu nadawał król Francyi — dobrze! A teraz miło nam wielce oznajmić wam, iż siłą weźmiemy to, co się nam należy i co chcieliśmy odebrać drogą dobrowolnych układów. Tak! odbierzemy naszą część tej ziemi francuskiej, zajmiemy właściwe nam miejsce w rodzinie królewskiej! Mieczem zdobędziemy miasta króla Karola i siłą pozyskamy jego córkę i wszystko to, czego przedtem żądaliśmy! Pozbawimy go królestwa, a was waszego księstwa.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę Burgundzki tym samym tonem — wolno wam mówić, co chcecie i jak się wam podoba; lecz, zanim wyzujecie króla z jego królestwa, a mnie z księstwa mego, dobrze się jeszcze utrudzić będziecie musieli. Nie wątpię o tem, że zamiast zwycięstw tych, o których marzycie, będziecie mieli dosyć jeszcze do roboty, żeby się na waszej wyspie utrzymać.
Kończąc te słowa i nie czekając odpowiedzi, odwrócił się plecami do króla angielskiego i wyszedł przez drzwi, prowadzące do namiotów francuskich.
De Giac wyszedł za nim.
— Mości książę — rzekł, uszedłszy kilka kroków — mam jeszcze drugi list.
— Dyabłu go oddaj, jeśli podobny jest do pierwszego krzyknął książę — gdyż co do mnie, to na dzisiejszy dzień mam dosyć tego jednego.
— Mości książę — mówił de Giac, nie zważając na gniew księcia jest to list od pana naszego, królewicza Karola, w którym prosi was o wyznaczenie miejsca spotkania się dla ustnego porozumienia w sprawach państwa.
— A!... tem wszystko się jeszcze złe naprawić może — rzekł książę, odwracając się szybko — gdzie masz ten list, panie de Giac?
— Oto jest, Mości książę.
Książę wyrwał mu list z ręki i czytać zaczął.
— Niech zdejmą namioty i zburzą szańce — zawołał książę do służby i paziów — i niech tego jeszcze wieczora nie zostanie śladów tego przeklętego z królem Henrykiem spotkania! A wy, panowie — rzekł, zwracając się do panów, którzy, usłyszawszy te słowa, powychodzili ze swoich namiotów — na koń, wydobyć miecze i niech zawrze wojna zniszczenia, wojna na śmierć przeciw tym niedźwiedziom, przybyłym z za morza, i temu synowi zbrodniarza, który się ich królem mianuje!
W dniu 11 lipca żądane przez królewicza spotkanie z księciem Burgundzkim przyszło do skutku w pobliżu zamku de Pouilly; podano sobie ręce na zgodę i zaprzysiężone wzajemną pomoc i solidarność w każdej potrzebie, ale los inaczej rozsądził. Należało teraz przedewszystkiem wypędzić Anglików z kraju, oswobodzić francuską ziemię od najeźdźczych pułków króla Henryka VI. Książę Jan nie wiele dbał o to, pomimo przyrzeczenia danego Delfinowi i zemsty zapowiedzianej królowi Anglii; wpadł w stan jakiejś apatyi i bezczynności i pozwolił na to, aby zdradą miasto Pontoise dostało się w ręce Anglików, aby potem ten sam los spotkał twierdzę Château Gaillard. Oburzano się powszechnie na Burgundów i zarzucano ich wodzowi, że umyślnie tak źle broni kraju, że zdradza swoich w widokach własnego interesu i wyniesienia się. W celu wytłómaczenia się i wzmocnienia zachwianej zgody książę Jan powtórnie miał się spotkać z Delfinem na moście przed miastem Montereau, w dniu 10 września.
Spotkanie to przyszło rzeczywiście do skutku, ale wypadło najfatalniej dla księcia, gdyż skryty jego wróg, pan de Giac, który poprzysiągł mu zemstę za zbałamucenie młodej żony, długo odwlekając ostatnią sposobność, teraz postanowił wreszcie dokonać krwawego dzieła i z przybocznym królewicza Tanneguy’m ułożył spisek na życie swego rywala.
Książę Jan miał być zamordowany; chodziło tylko o zwabienie go z nielicznym pocztem w zasadzkę, a do tego wybornie nadawało się proponowane spotkanie z Delfinem.
Na środku mostu, otoczonego szlabanami, przed miastem Montereau wzniesiono namiot drewniany, w którym królewicz oczekiwał swego dostojnego kuzyna. Rozmaite znaki ostrzegały księcia przed wyjazdem na owo spotkanie i budziły złe przeczucia, ale cofnąć się już nie było sposobu.
Królewicz umówionego dnia był już od dawna na swojem miejscu. Miał on na sobie długą suknię z jasnoniebieskiego aksamitu, przybraną sobolami, na głowie czapeczkę wielce kształtem do naszych myśliwskich podobną. U głowy czapka ta ujęta była w koronę ze złotych lilii. Dno czapeczki było takie, jak suknia.
Gdy książę spostrzegł syna królewskiego, wszystkie jego podejrzenia naraz upadły. Postąpił też prosto ku niemu i śmiało wszedł do namiotu. Za nim w ślad weszło dziesięciu towarzyszących mu rycerzy, poczem baryery z obu stron mostu zamknięto.
W ciasnym tym namiocie było tyle tylko miejsca, że dwadzieścia cztery osoby zaledwie stanąć mogły. Burgundzi i Francuzi dotykali się prawie łokciami. Książę zdjął czapkę i przykląkł na jedno kolano przed królewiczem.
— Na rozkazy Waszej Królewskiej Wysokości stawiłem się — rzekł — chociaż wielu z mojej rady mówiło mi, iż żądaliście, miłościwy panie, tego widzenia się ze mną dlatego, aby mi czynić wyrzuty publicznie. Mam nadzieję, że tak nie jest, albowiem na to nie zasłużyłem.
Delfin założył ręce na krzyż, nie podnosząc go, ani też nie całując, jak to był uczynił przy pierwszem spotkaniu.
— Mylicie się, Mości książę! — rzekł tonem surowym. — Tak jest, ważne przeciw wam podnoszą się zarzuty, gdyż źle dotrzymaliście obietnicy, jakąście nam uczynili. Pozwoliliście Anglikom zająć miasto nasze Pontoise, które jest kluczem Paryża, i zamiast zamknąć się w stolicy, aby jej bronić, lub umrzeć z honorem i sławą na jej murach, jakby uczynić winien pierwszy poddany korony francuskiej, wy uciekliście do Troyes.
— Uciekłem!? mówi Wasza Królewska Wysokość! zawołał książę, który zadrżał na całem ciele, usłyszawszy to obelżywe słowo.
— Tak, uciekliście — powtórzył królewicz z naciskiem. — Wyście...
Książę powstał, nie chcąc słuchać dalej. W pokornej postawie, jaką był przyjął, rękojeść jego miecza zaczepiła się o oczko siatki stalowej, którą miał na piersiach; książę sięgnął tam ręką, aby ją odczepić. Królewicz cofnął się krok w tył, nie wiedząc, z jakim zamiarem książę dotyka miecza.
— Jak śmiecie, Mości książę, kłaść rękę na mieczu wobec pana waszego!? — wykrzyknął jeden z towarzyszy królewicza, rzucając się pomiędzy Delfina i księcia.
Książę chciał odpowiedzieć. Obecny temu Tanneguy pochylił się, podniósł topór wojenny o krótkiej rękojeści, ukryty za fałdami kotary, a podnosząc się, zawołał:
— Już czas! — i wzniósł topór nad głową księcia.
Książę spostrzegł niebezpieczeństwo. Chciał lewą ręką zasłonić się przed ciosem, podczas gdy prawą za miecz chwytał, ale nie zdążył go nawet wydobyć. Topór Duchatela spadł, odcinając lewe ramię księcia i tym samym zamachem przecinając mu twarz od kości policzkowej aż do dolnej szczęki.
Chwilę jeszcze Jan Nieustraszony stał prosto, jak dąb, który upaść nie może. Widząc to, pan Robert de Loize, wraził mu sztylet w gardło i zostawił.
Książę wydał krzyk straszliwy i padł u nóg pana de Giac.
Powstała straszna wrzawa i okropne zamieszanie; w ciasnym namiocie, w którym zaledwie dwóch mogłoby walczyć z sobą, dwudziestu ludzi rzuciło się na siebie. Przez chwilę ponad wszystkiemi temi głowami widać było ręce, topory i miecze. Francuzi krzyczeli:
— Bij! zabijaj! śmierć zdrajcom!
Burgundzi wołali:
— Zdrada! zdrada! Ratujcie!...
Ze stalowych zbroi, uderzających o siebie, iskry się sypały, z ran krew strumieniem płynęła. Królewicz przerażony przechylił się poza baryerę. Na jego krzyki nadbiegł prezydent Leuvet, chwycił go wpół, wyciągnął z tej ciżby walczących i na wpół zemdlonego poprowadził z sobą do miasta. Niebieska suknia aksamitna młodego Delfina cała była krwią księcia Burgundyi zbryzgana.
Walka i krzyki nie ustawały, deptano po drgającem jeszcze ciele księcia, którego nikt ratować nie myślał.
Burgundczycy, widząc, iż wszelki opór byłby bezskuteczny, uciekli przez złamaną baryerę. Delfińczycy ścigali ich, a w opuszczonym i zakrwawionym namiocie zostało tylko trzech ludzi.
Na ziemi leżał umierający książę Burgundyi, przed nim stał z rękoma skrzyżowanemi na piersiach Piotr de Giac i przypatrywał się jego konaniu, trzeci nareszcie był to Olivier Layet, który, wzruszony cierpieniami nieszczęśliwego księcia, podnosił na nim koszulkę żelazną, aby pchnięciem sztyletu skrócić jego męczarnie. De Giac nie dozwolił mu jednak spełnić tego miłosiernego uczynku, każde bowiem drgnienie konwulsyjne konającego za swoją własność uważając, wpatrywał się w nie z rozkoszą. Litość Oliviera nad księciem za krzywdę dla siebie poczytując, gwałtownem uderzeniem nogą wytrącił mu sztylet z ręki. Olivier zdziwiony podniósł głowę.
— Do pioruna! — zawołał, śmiejąc się piekielnie de Giac dajże biednemu księciu skonać spokojnie.
Gdy wreszcie książę wydał ostatnie tchnienie, de Giac przyłożył mu rękę do serca, aby się upewnić, czy istotnie już nie bije, a ponieważ reszta mało go już obchodziła, zniknął natychmiast, nic zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.
Królewiczowscy ścigali Burgundów aż do zamku, poczem wrócili do opuszczonego namiotu. Tu zastali oni martwego już księcia, leżącego na ziemi. Obok niego klęczał w krwi zakrzepłej proboszcz z Montereau i odmawiał modlitwy za umarłych. Stronnicy królewicza chcieli jeszcze porwać ciało i rzucić je do rzeki, lecz ksiądz wzniósł w górę nad księciem krucyfiks, grożąc gniewem Boskim każdemu, ktokolwiek dotknąłby się tych zwłok nieszczęsnych. Wówczas Coesmerel, syn naturalny pana de Tanneguy, odpiął od buta księciu złotą ostrogę, przysięgając, iż odtąd nosić ją będzie, jako znak rycerski. Inni zbrojni ze służby Delfina, idąc za przykładem pana de Coesmerel, pozrywali mu pierścienie z palców, które nimi były okryte, jako też i przepyszny łańcuch złoty, który umarły miał na szyi.
Ksiądz pozostał przy ciele aż do północy, potem z pomocą dwóch ludzi przeniósł je do młyna, znajdującego się w pobliżu mostu. Tu złożono zmarłego na stole, a ksiądz modlił się przy nim aż do rana. O godzinie ósmej odbył się pogrzeb; złożono księcia w kościele Matki Boskiej przed ołtarzem Św. Ludwika. Przy chowaniu zwłok żadnych nie było ceremonii, jednakże za spokój jego duszy dwanaście mszy odprawiono podczas trzech dni następnych.