Karol Szalony/Tom II/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Dnia 14 lipca 1418 r. Paryż obudzony usłyszał radosne odgłosy dzwonów. Książę Burgundyi i królowa Izabella przybyli do wrót miasta i zatrzymali się u przedmieścia Św. Antoniego. Cała ludność wyległa na ulicę. Wszystkie domy, około których orszak miał podążać, udając się do pałacu Saint-Paul, zostały ozdobione dywanami i makatami, tak, jakby Bóg miał tędy przechodzić. Wszystkie sienie, bramy, schody, nysze, przystrojone były kwiatami, we wszystkich oknach i na balkonach zasiadały kobiety. Sześciuset mieszczan, ubranych w płaszcze niebieskie i prowadzonych przez J. M. panów de l’IleAdam i de Giac, wyszło aż przed bramę Św. Antoniego i oddało księciu Burgundyi i królowej, jakby zwycięzcom — klucze miasta. Tłumy niezliczone ludu towarzyszyły temu orszakowi mieszczan, wszystkie korporacye wystąpiły każda ze swoją chorągwią. Lud krzyczał: „Noel!“, zapominając o tem, że wczoraj był głodny i że jutro też głodny będzie.
Po powitaniu przybyłych, tłumy rozeszły się z okrzykami: „Niech żyje król! Niech żyje Burgundya!“ i wieczór dopiero wszyscy spostrzegli się, że im było głodno tak samo, jak wczoraj.
Nazajutrz, jak zwykle, potworzyły się wielkie zbiegowiska. Ponieważ dzień ten nie był wcale uroczystem świętem, ani też nie było żadnego turnieju, ani orszaku, na któryby patrzeć można, naród podążył do pałacu Saint-Paul, ale już nie z okrzykami radości. Nie wołano już: „Niech żyje król! Niech żyje Burgundya!“ — ale wołano: „Chleba! Chleba!“
Książę Jan ukazał się na balkonie i przemówił do ludu, zapewniając go, że dokłada starań, aby zmniejszyć głód i nędzę, trapiącą Paryż, ale dodał też, że było to bardzo trudne, a to z powodu rabunków i gwałtów, jakich się dopuszczali marszałkowscy w okolicach stolicy.
Naród uznał słuszność tej relacyi i zażądał, aby mu wydano więźniów zamkniętych w Bastylii, gdyż w przekonaniu narodu ci, których trzymają w więzieniu, zawsze się za złoto wykupią, a okup zapłaci lud.
Książę odpowiedział im, że stanie się według ich życzenia.
W istocie też, zamiast chleba, wydano ludowi siedmiu więźniów. Byli to J. M. panowie Enguerard de Marigny, męczennik z męczenników, Hektor de Chartres, ojciec arcybiskupa z Reims, i Jan Taranne, bogaty mieszczanin. Historya zapomniała nazwisk czterech innych.
Naród ich zamordował i w ten sposób chwilowo się zaspokoił. Książę ze swej strony stracił w tej rzezi siedmiu nieprzyjaciół swoich i zyskał jeden dzień spokoju. Był to jego czysty zysk.
Dnia następnego nowe zbiegowiska, nowe krzyki, wydanie nowej partyi więźniów; ale tym razem tłum bardziej był żądny chleba, aniżeli krwi. Przeprowadzono tylko czterech nieszczęśliwych z Bastylii do więzienia Châtelet, i oddano ich prefektowi, a naród pobiegł rabować pałac książąt de Bourbon i gdy tam znalazł chorągiew jakąś, na której wyhaftowany był smok, kilkuset z ludu poszło za chorągwią tą do księcia Burgundyi, pokazać mu w ten sposób nowy dowód związku między marszałkowskimi i Anglikami, a podarłszy chorągiew ową w szmaty, strzępy te walał w błocie, wołając: „Śmierć marszałkowi! Śmierć Anglikom!“ — Dnia tego nikogo nie zabito.
Jednakże książę widział, że powoli zbliża się chwila, kiedy na naród rozjuszony żadnego już mieć nie będzie wpływu. Obawiał się, że tak długo czepiając się pozornych przyczyn złego, naród ten w końcu przetrze oczy i dojrzy przyczyny istotne. Dlatego też nocą sprowadził do pałacu Saint-Paul kilku znakomitych mieszczan Paryża, którzy mu przyobiecali, że, jeśli zechce przywrócić porządek, pokój i dawny ład, oni mu w tem będą pomocni. Książę spokojniejszy już oczekiwał dnia następnego.
Nazajutrz słyszeć można było jeden tylko krzyk, jak jedną była ogólna potrzeba: „Chleba! chleba!“
Książę ukazał się na balkonie i chciał mówić, ale wrzaski zagłuszyły głos jego; zszedł więc, rzucił się bez broni z odkrytą głową w środek tego zgłodniałego i wynędzniałego ludu, podając rękę wszystkim, rzucając złoto pełnemi garściami. Tłum zamknął się za nim, dusząc go i cisnąc swą masą, przerażając zarówno swą lwią miłością, jak swym tygrysim gniewem. Książę czuł już, że jest zgubiony, jeśli moralnym wpływem słowa nie stawi oporu tej przerażającej sile fizycznej; znowu tedy spróbował mówić, lecz głos jego przebrzmiał nieusłyszany, wreszcie zwrócił się do jakiegoś człowieka z tłumu, który zdawał się mieć pewien wpływ na masy. Człowiek ten wszedł na kamień i zawołał:
— Uciszcie się! książę chce mówić, posłuchajmy go!
Tłumy posłuszne ucichły. Książę miał na sobie kaftan aksamitny, złotem haftowany i kosztowny łańcuch na szyi; człowiek zaś ów miał tylko na głowie stary czerwony kapelusz, kaftan koloru krwi i nogi gołe. Jednakże ten oberwaniec uzyskał to, czego uzyskać nie zdołał potężny Jan książę Burgundzki.
Człowiek ten równie szczęśliwym był w innych rozkazach, jak w pierwszym. Kiedy spostrzegł, że cisza już zapanowała, rzekł:
— „Rozstąpcie się i stańcie kołem!
Tłum się rozsunął. Książę, gryząc wargi aż do krwi ze wstydu, że musiał uciekać się do takich środków i posługiwać się takim człowiekiem, wszedł znowu na balkon, żałując, że z niego schodził. Człowiek ów z tłumu szedł za nim, rzucił wzrokiem po tłumie, aby się przekonać, czy gotów jest słuchać tego, co chciano mu oznajmić, potem, zwracając się do księcia, rzekł:
— Mów teraz. Mości książę, słuchają was!...
I położył się u stóp księcia, jak pies u nóg swego pana.
W tym samym czasie kilku panów, przychylnych księciu Burgundyi, wyszło z wnętrza, pałacu Saint-Paul i stanęło za nim, w pogotowiu do niesienia mu pomocy, gdyby tego zaszła potrzeba. Książę zrobił znak ręką; rozkazujące i przeciągłe „pst!“ wydobyło się z ust człowieka w kaftanie czerwonym i książę zaczął mówić:
— Moi przyjaciele — rzekł — żądacie ode mnie chleba. Nie mogę wam go dostarczyć, gdyż zaledwie król i królowa mają go na swym stole królewskim. Zamiast nadaremnie przebiegać ulice Paryża, lepiejbyście zrobili, gdybyście poszli zdobywać Marcounis i Moutlliéry, gdzie się delfińczycy znajdują; zabralibyście zapasy żywności, której dużo jest w tych miastach, wypędzilibyście wrogów królewskich, którzy pustoszą i rabują okolicę i zuchwale podsuwają się aż pod bramy miasta i żniw dokonać nie dozwalają.
— My nie żądamy niczego więcej — wrzasnął tłum jednogłośnie — jak tylko walki, lecz niechże ktoś nas do boju prowadzi!
— Panowie de Cohen i de Rupes — zawołał książę, obracając się i patrząc przez ramię na panów, stojących poza nim. — Mówiliście, że armii wam potrzeba. Oto ją macie.
— Tak, Mości książę, pragnęliśmy i przyjmujemy! odrzekli, podchodząc, zagadnięci.
— Moi przyjaciele — ciągnął książę, zwracając się do tłumu i przedstawiając mu wyżej wymienionych panów — czy przyjmujecie tych oto szlachetnych rycerzy za waszych wodzów? Daję wam ich.
— Wszystko nam jedno! Ci, lub inni, byleby tylko szli naprzód!
— A więc, mości panowie, siadajcie na koń — rzekł książę głośno — i nie zwlekajcie — dodał półgłosem.
Książę chciał wejść do pałacu, ale człowiek, leżący u stóp jego, powstał i wyciągnął ku niemu rękę. Książę podał mu swoją.
— Kto jesteś i jakie jest twoje rzemiosło? — zapytał książę.
— Jestem katem miasta Paryża.
Książę. Jan wyrwał rękę z dłoni Cappelucha, jakgdyby się był dotknął rozpalonego żelaza, cofnął się dwa kroki wstecz i zbladł straszliwie. Najpotężniejszy książę chrześcijański wobec całego Paryża jakby umyślnie wybrał sobie to miejsce na podniesieniu dla zawarcia przymierza z oprawcą miejskim!...
— Kacie — rzekł książę głosem drżącym i surowym — idź do więzienia Châtelet, będziesz mi tam potrzebny.
Cappeluche usłuchał tego rozkazu bez zdumienia, jako polecenia, do którego był przyzwyczajony.
— Dobrze, panie — rzekł.
Potem, schodząc z balkonu, dodał głośno:
— Książę nasz, jest szlachetnym panem, wcale nie dumny i kocha biedny lud.
— Panie de l’Ile-Adam — rzekł książę, wskazując oddalającego się kata — niech kto idzie za tym człowiekiem, gdyż jedno z dwóch nastąpić musi: albo mnie odciąć trzeba rękę prawą, albo jemu głowę.
Tego samego dnia panowie de Cohen, de Kupes i pan Gauthier Kaillard wyruszali z Paryża, zabierając z sobą armaty i różne narzędzia oblężnicze. Więcej, niż dziesięć tysięcy najzuchwalszych z pospólstwa poszło z nimi dobrowolnie; za nimi zamknięto bramy Paryża, a wieczorem zaciągnięto łańcuchy na wszystkich ulicach, jak również po obu brzegach rzeki. Mieszczanie wspólnie z żołnierzami podjęli się wartowania i po raz pierwszy od dwóch miesięcy cała noc upłynęła i miasto nie zostało zbudzone okrzykami: „Ratunku! mordują!“, albo też: „Ratunku! palą!“
Tymczasem Cappeluche, dumny z powodu, iż książę podał mu rękę i wydał mu polecenie poufne, skierował kroki swoje ku więzieniu Châtelet, marząc o egzekucyi, mającej się odbyć zapewne nazajutrz, i o wielkim zaszczycie, jaki go mógł spotkać, gdyby — jak się to czasem trafiało — przy wykonaniu wyroku dwór był obecny. Ktokolwiek spotkałby go w tej chwili, byłby odgadł w nim człowieka zadowolonego; ręką prawą przecinał powietrze w rozmaite strony, jakby odbywał próbę przedstawienia, które według jego przewidywania miało się odbyć nazajutrz, a w którem on miał tak niezbędną odegrać rolę.
Idąc tak ciągle powoli i spokojnie, doszedł wreszcie do Châtelet i zapukał do bramy raz jeden tylko, lecz pośpiech, z jakimi drzwi się otworzyły, dowodził, że stróż więzienny rozpoznał odrazu w pukającym tego, który miał przywilej nie czekania długo.
Dozorca, jadł właśnie kolacyę z rodziną swoją, zaprosił więc Cappelucha, aby się z nimi posilił; kat przyjął zaproszenie z wyrazem pobłażliwej wyższości, bardzo naturalnej w człowieku, który przed chwilą ściskał rękę pierwszego wasala korony francuskiej. Położył swój wielki miecz przy drzwiach, a sam zasiadł na pierwszem miejscu.
— Mości Ryszardzie — rzekł Cappeluche po chwili — jak się nazywają najwięksi dygnitarze, przebywający obecnie w waszym hotelu?
— Na honor, mistrzu — odrzekł Ryszard — od bardzo niedawna tu jestem, przybyłem tu po śmierci mego poprzednika i jego żony, którzy zostali zabici wtedy, gdy Burgundczycy opanowali Châtelet. Wiem dobrze, jaką ilość porcyi posyłam więźniom, lecz, nie znam nazwisk ludzi, jedzących moją zupę.
— A czy znaczna ich jest liczba?
— Jest ich stu dwudziestu.
— A zatem, mości Ryszardzie, jutro będzie ich tylko stu dziewiętnastu.
— Jakto? Czy znowu są jakie nowe rozruchy pomiędzy ludem? — spytał prędko dozorca, obawiający się powtórzenia scen, których poprzednik jego padł ofiarą. — Gdybym wiedział, który to z nich, uporałbym się z nim naprzód, aby naród nie czekał.
— Nie, nie — rzekł Cappeluche — nie zrozumiałeś mnie; naród jest teraz pod murami Marcounis i Moutlhéry, a stąd wnosić można, że tyłem jest zwrócony do więzienia Châtelet. Nie idzie w tej chwili o żadne rozruchy, lecz o egzekucyę.
— Jesteś waść pewnym tego, co mówisz?.
— Mnie się o to pytasz? — odparł, śmiejąc się, Cappeluche.
— Ach! prawda, otrzymałeś waść rozkaz od prefekta.
— Nie, wiem o tem z lepszego jeszcze źródła, bo wprost z ust księcia Burgundyi.
— Księcia Burgundyi!
— Tak — ciągnął dalej Cappeluche, przechylając się i niedbale kołysząc na tylnych nogach krzesła — tak, wprost od księcia Burgundyi; książę nie dalej, jak pół godziny temu, podał mi rękę i powiedział: „Cappeluche, mój przyjacielu, zrób mi tę przyjemność, idź jak najśpieszniej do więzienia Châtelet i czekaj tam moich rozkazów“. Odpowiedziałem mu na to: Mości książę, Wasza Wysokość może polegać na mnie, jestem waszym na śmierć i życie! Widocznem jest, że jutro bezwątpienia poprowadzą którego ze znakomitszych marszałkowskich na plac de la Gréve; ponieważ książę ma być obecnym na tej hecy, więc chce, aby się to przyzwoicie odbyło, i dlatego mnie wybrał do spełnienia swej woli. Gdyby zaś miało być inaczej, rozkaz byłby przyszedł od prefekta i wtedy poleciłby to memu pomocnikowi Janowi Gorju.
Gdy tych wyrazów domawiał, dały się słyszeć z zewnątrz dwa uderzenia młotkiem we drzwi i dozorca poprosił Cappelucha o pozwolenie zabrania lampy. Cappeluche kiwnął głową na znak zezwolenia. Dozorca wyszedł, pozostawiając współbiesiadników w ciemności.
W dziesięć minut powrócił, zatrzymał się na progu pokoju, zamykając za sobą drzwi starannie, wpatrzył się się z wyrazem szczególnego zadziwienia w twarz gościa swego, wreszcie rzekł doń, nie wracając już na swoje miejsce.
— Mistrzu Cappeluche, trzeba iść ze mną.
— Zgoda! — odpowiedział ten, wypróżniając resztę wina ze szklanki i cmokając językiem, jak człowiek, który ocenia przyjaciela wtedy, gdy go traci — dobrze, rozumiem, Co to znaczy.
Mówiąc to, podniósł się i poszedł za dozorcą; po drodze jednak zabrał swój olbrzymi miecz, który przed chwilą przy drzwiach był położył.
Przeszedłszy kilkanaście kroków zimnym i wilgotnym korytarzem, doszli do schodów tak wązkich, że każdy przyznałby, iż budowniczy, stawiający więzienie, uważał schody za zbyteczne dodatki w więzieniu stanu. Cappeluche schodził z łatwością, jak człowiek dobrze znający tę drogę, pogwizdując ulubioną swoją śpiewkę, zatrzymując się na każdem piętrze i mówiąc, gdy dozorca prowadził go jeszcze dalej:
— Tam do dyabła! to musi być jakiś wielki dygnitarz.
W ten sposób zeszli w dół przez jakie sześćdziesiąt stopni.
Tu dozorca zatrzymał się, otworzył drzwi tak nizkie, że Cappeluche, który był wzrostu zwykłego, musiał się dobrze nachylić, aby módz wejść do lochu, do którego drzwi te prowadziły. Przechodząc, zauważył, że drzwi te były mocne i dobrze zamknięte. Miały one grubości na cztery palce, okute były blachą żelazną, a łańcuch gruby je zamykał. Widząc to, Cappeluche kiwnął głową na znak. że to dla niego nie nowość — i wszedł. Loch był pusty.
Cappeluche spostrzegł to od pierwszego rzutu oka, lecz sądził, że ten, do którego został wezwany, jest teraz w sali badań, lub na torturach. Postawił więc miecz swój w kącie z zamiarem oczekiwania więźnia.
— To tutaj — rzekł dozorca.
— Dobrze — odpowiedział krótko Cappeluche.
Ryszard chciał odejść, zabierając lampę, Cappeluche prosił, ażeby mu ją zostawił. Ponieważ dozorcy nie wydano rozkazu, aby go bez światła zostawił, uczynił więc zadosyć temu żądaniu. Zaledwie Cappeluche wziął lampę do ręki. zabrał się do roboty, a w poszukiwaniach, jakie czynił, nie słyszał, że klucz obrócono w zamku dwa razy i drzwi zamknęły się za nim na dwa spusty.
Na łóżku w słomie znalazł to, czego szukał tak pilnie.
Był to kamień, który jakiemuś więźniowi służył za poduszkę.
Cappeluche przeniósł kamień na środek lochu, przysunął do niego stary drewniany stołek, postawił na nim lampę, podniósł swój miecz z miejsca, na którem go był położył, zwilżył kamień resztką wody, znajdującej się w dzbanku, a usiadłszy na ziemi, objął nogami kamień i zaczął z powagą ostrzyć swój miecz, który stępił się trochę w częstych usługach, jakie swemu panu od kilku dni oddawał. Robotę swoją Cappeluche przerywał tylko wtedy, gdy próbował ostrza, przeciągając z lekka po nim palec, poczem z nowym zapałem powracał do przerwanej czynności.
Tak był zatopiony w tem małem zatrudnieniu, iż nie spostrzegł nawet, że drzwi otworzyły się i zamknęły, i że jakiś człowiek zbliżył się do niego, przypatrując mu się z niemem podziwieniem. Wreszcie nowoprzybyły przerwał milczenie.
— Do dyabła, mistrzu — rzekł — dziwną, widzę, macie robotę!
— A! to ty, Gorju? — rzekł Cappeluche, podnosząc oczy, które natychmiast spuścił na kamień, całą jego uwagę pochłaniający. — Co ty tam gadasz?
— Mówię, żeście okrutnie poczciwi, mistrzu, kiedy się zajmujecie takimi drobiazgami.
— Cóż chcesz,, moje dziecko — rzekł Cappeluche — na świecie nic się nie robi bez miłości własnej, a w naszym stanie równie jest ona potrzebną, jak w innym. Miecz ten, jakkolwiek wyszczerbiony, mógł jeszcze służyć w rozruchach ulicznych, gdyż tam idzie tylko o to, żeby zabić, a nikogo to nie obchodzi, czy się uderza raz czy dwa razy; lecz czynność, do której ten miecz ma być użyty jutro, nie może się porównać z robotą, jaką wykonywał od miesiąca, i wszelkie starania moje nie będą tu zbyteczne, byłem się tylko nie powstydził.
Po tych słowach Cappeluche podniósł znowu oczy na swego towarzysza.
— Więc ty nie wiesz o tem, że jutro ktoś ma zostać ścięty?
— Owszem, owszem — odpowiedział — wiem doskonale.
— A więc... czemuż się dziwisz?...
Cappeluche znowu wziął się do przerwanej roboty.
— A wy nie wiecie, mistrzu — zapytał Gorju — nazwiska skazanego na śmierć?
— Nie — odpowiedział Cappeluche, nie przestając ostrzyć miecza — to mnie nie obchodzi, byle tylko skazany nie był garbaty. Wtedy trzebaby było, żebym wiedział, z powodu trudności pewnych przy wykonaniu wyroku.
— Nie, mistrzu — odpowiedział Gorju — skazany ma kark taki, jak ja i wy, i rad jestem z tego, gdyż, nie posiadając waszej wprawy...
— Co mówisz?
— Mówię, że, ponieważ mianowany zostałem katem dopiero dziś wieczorem, to bardzoby się nieszczęśliwie zdarzyło, gdybym po raz pierwszy natrafił na...
— Ty... katem? — rzekł ze zdumieniem Cappeluche, przerywając mu i opuszczając miecz.
— No, tak! cóż w tem dziwnego, mój Boże? Przed pół godziną wezwał mnie prefekt do siebie i wręczył mi nominacyę na to dostojeństwo.
Wymawiając te słowa, Gorju wyjął z kieszeni kaftana pergamin i pokazał go Cappeluchowi.
Jakkolwiek Cappeluche nie umiał czytać, lecz po herbach Francyi i pieczęci prefektury poznał, porównywając w myśli to, co widział z patentem, jaki posiadał sam, że pergamin ten był zupełnie do tamtego podobny.
— Ach! — wymówił z przygnębieniem — w wigilię publicznego wykonania wyroku zrobili mi taki wstyd.
— Ależ niepodobna, byście byli wykonawcą wyroku.
— A to dlaczego?


— Więc ty nie wiesz o tem, że jutro ktoś ma zostać ścięty?

— Gdyż nie moglibyście wykonać go sami na sobie. Byłoby to prawdziwie ciekawe, ale chyba po raz pierwszy by się wydarzyło.
Cappeluche zaczyna! pojmować. Podniósł zdziwione oczy na swego pomocnika, włosy mu powstały na głowie, a z pod włosów spłynęły wzdłuż wykrzywionych policzków grube krople potu.
— A więc to ja jestem skazany? — rzekł.
— Tak, wy, mistrzu — odpowiedział Gorju.
— A ty?...
— Tak, ja, mistrzu.
— Któż taki rozkaz wydał?
— Książę Burgundzki.
— Niepodobna! przed godziną podawał mi rękę.
— No tak, a teraz — rzekł Gorju — w zamian bierze wam głowę.
Cappeluche podniósł się powoli, chwiejąc się na nogach, jak człowiek pijany, i poszedł wprost do drzwi, ujął zamek w swe szerokie ręce, wstrząsnął nim tak silnie, iż, gdyby drzwi nie były tak mocne, z pewnością wyskoczyłyby z zawias.
Gorju śledził go oczyma, a wyraz twarzy jego, o ile twarz ta czarna i pomarszczona wyraz mieć mogła, zdradzała politowanie nad losem Cappelucha.
Gdy wreszcie Cappeluche przekonał się, że usiłowania jego były bezskuteczne, powrócił na miejsce, na którem go zastał Gorju, podniósł miecz i wziął się znowu do ostrzenia go.
— Jeszcze? — zapytał Gorju.
— Jeśli moją głowę ma ściąć ten miecz, — odpowiedział głosem głuchym Cappeluche — to tem bardziej starać się muszę, aby ciął dobrze.
W tej chwili weszli do lochu pan Vaux de Bar, prefekt Paryża, i ksiądz i dla formy rozpoczęto śledztwo. Mistrz Cappeluche przyznał się do ośmdziesięciu sześciu morderstw, nie licząc w to egzekucyi, dokonanych ze stanowiska swego urzędu; prawie trzecią część między ofiarami okrucieństwa Cappelucha stanowiły kobiety i dzieci.
W godzinę potem prefekt wyszedł, pozostawiając ze skazanym księdza i nowomianowanego kata.
Nazajutrz, od godziny czwartej rano wielka ulica Saint-Denis, ulica aux Féres i plac Pilori, były przepełnione tłumami. We wszystkich oknach pełno było ludzi. Parkan około Grande-Boucherie i sztachety pałacu, mur cmentarza Saints-Innocents w pobliżu hall, zdawały się załamywać pod ciężarem ciekawych. Godzina siódma wyznaczona była na egzekucyę.
O szóstej i pół dreszcz elektryczny przebiegł wszystkich. Hałas wielki, który się podniósł od strony więzienia Châtelet, uwiadomił zebranych na placu Pilori, że skazany przestąpił próg więzienny. Wyprosił on sobie u swego byłego pomocnika, a dziś zastępcy, od którego ta ostatnia łaska zależała, że nie wieziono go na ośle, ani też na czarnym wozie. Szedł krokiem pewnym pomiędzy księdzem i nowym katem i kłaniał się ręką tym, których poznawał.
Nakoniec orszak przybył na plac du Pilori i wszedł w koło, utworzone przez, oddział łuczników królewskich. W środku koła stał pieniek obok kupy piasku. Koło, które się rozwarło dla skazanego i jego orszaku, zamknęło się znów za nim. Krzesła i ławki ustawione były dla tych, którzy, zanadto oddaleni, widziećby nie mogli przez głowy wcześniej przybyłych. Wszyscy zajęli swoje miejsca na tym zaimprowizowanym okrągłym amfiteatrze, którego najwyższe piętro stanowiły dachy domów okolicznych i którego środkiem i punktem głównym był ów pień i owa kupa piasku.
Cappeluche przystąpił wprost do pieńka, przysunął go do kupy piasku, od której zdawał mu się być zanadto oddalony, popróbował, czy dobrze stoi i nie waha się na kamieniach bruku, i raz, jeszcze ostrość miecza katowskiego palcem sprawdził. To wszystko z wielkim spokojem uczyniwszy, ukląkł i począł się modlić po cichu. Ksiądz podał mu krucyfiks do ucałowania. Gorju stał tuż obok skazanego, wsparty na mieczu. Zegar siódmą godzinę wydzwaniać zaczął. Mistrz Cappeluche, podniósłszy ręce do nieba, zawołał: „Łaski, Panie na Niebie!“ i położył głowę na pieńku.
Ani jeden okrzyk nie wydarł się z niczyjej piersi, wszystkie usta były zamknięte, wszyscy stali, jak wryci, wstrzymując oddech; całe życie tych tłumów w oczach ich się skupiło.
Wtem miecz Jana Gorju błysnął w powietrzu. Z ostatniem uderzeniem zegara miecz spadł i głowa byłego kata potoczyła się na kupę piasku, gryząc ją zębami i krwią brocząc.
Tułów, jak zwykle w podobnych razach, ruchem wstecznym się cofnął i upadł z drugiej strony pieńka. Krew tryskała z arteryi szyi, jak woda przez sito polewaczki.
Z piersi całego tłumu jeden wspólny i jednoczesny wydarł się krzyk. Oddech, przez chwilę zaparty, powracał stu tysiącom widzów tej strasznej sceny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.