Karol Szalony/Tom II/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karol Szalony |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chroniques de France: Isabel de Bavière |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnej nocy ciemnej, ku końcowi miesiąca czerwca, podczas gdy straże czuwały u czterech rogów Bastylii, dwóch łudzi wstępowało po schodach wązkich i kręconych na platformę wieży fortecznej. Pierwszy, który się ukazał na tarasie, był to człowiek, lat czterdzieści dwa do czterdziestu pięciu mający. Wzrost jego był olbrzymi, a siła kolosalna. Był on cały okryty zbroją ciężką, chociaż w miejsce broni zaczepnej u pasa, zamiast miecza, wisiał mu tylko sztylet krótki i wązki, jeden z tych, które nazywano „sztyletami łaski“. Lewa jego ręka z przyzwyczajenia opierała się na tym sztylecie, podczas gdy w prawej trzymał z uszanowaniem czapkę aksamitną, futrem przybraną, jaką zwykle w chwilach odpoczynku rycerze zastępowali w owe czasy ciężkie szyszaki wojenne, które ważyły nieraz czterdzieści, a nawet i czterdzieści pięć funtów.
Głowa jego była nienakryta, Pod gęstemi brwiami widać było oczy ciemno-niebieskie. Nos miał orli, cerę opaloną od słońca. Wszystkb to razem nadawało tej fizyognomii wyraz surowości i stałości przekonań, a wyrazu tego nie łagodził wcale długi zarost czarny, lekko tylko na samym dole przystrzyżony.
Zaledwie człowiek, którego portret naszkicowaliśmy, wstąpił na platformę, natychmiast odwróciwszy się, wyciągnął ręce ku otworowi, przez który na nią się wydostał. Z otworu tego ukazała się ręka biała, pulchna i delikatna, która pochwyciła dłoń silną i żylastą pierwszego rycerza i zaraz też z pomocą tej podpory niewzruszonej wyskoczył na taras młodzieniec lat szesnaście, lub siedmnaście mieć mogący. Był on cały przybrany w aksamity i jedwabie, włosy miał długie blond, członki delikatne, postawę wysmukłą. Jak tylko wszedł na taras, począł przez przyzwyczajenie, jakby tą krótką podróżą bardzo się zmęczył, szukać miejsca, na któremby usiąść mógł i spocząć. Widząc jednak, że tego rodzaju sprzęt, jak krzesło, uważane było za zbyteczne na tarasie fortecy, zdecydował się nareszcie stać, oparłszy się o ramię swego towarzysza.
Tak rozpoczęli przechadzkę po tarasie, którą młodzieniec zdawał się raczej odbywać przez ustępstwo dla starszego i przez łagodność charakteru, aniżeli z własnej woli i inicyatywy.
Kilka chwil upłynęło w milczeniu, którego ani jeden, ani drugi przerwać się nie ważył. Małe rozmiary tej platformy czyniły przechadzkę ową wielce uciążliwą.
Odgłosy kroków tych dwóch ludzi tworzyły razem tylko jeden odgłos, z taką łatwością lekki chód dziecka łączył się i niknął z ciężkiem stąpaniem żołnierza. Możnaby było sądzić, że obaj stanowili jedno ciało i jeden cień i że jeden z nich tylko żył za obydwu.
Nagle rycerz zatrzymał się, stanął z twarzą zwróconą ku Paryżowi, zmuszając w ten sposób i swego towarzysza do zatrzymania się. U stóp ich rozciągało się wzburzone miasto.
Była to właśnie jedna z tych nocy, pełnych wrzasku i scen burzliwych, jakie staraliśmy się opisać powyżej. Najprzód z platformy rozróżnić było można tylko niewyraźne sylwetki domów, ciągnących się od wschodu na zachód, których dachy w ciemności zdawały się trzymać jedne drugich, jakby tarcze armii, idącej do szturmu. Czasami, gdy jakiś tłum ludzi zagłębiał się między szeregi budynków, światło pochodni, oświecając jedną całą ulicę, zdawało się ćwiertować miasto. Cienie czerwone cisnęły się w tem świetle z głośnymi okrzykami i ze śmiechem. Potem u pierwszego lepszego placyku, na którym się zbiegało kilka krzyżownic, tłum się rozpraszał w różnych kierunkach, światła niknęły, ale krzyki nie przycichały. Wszystko pogrążało się w ciemność, a zlano w jeden chaos głosy te zdawały się być żałośliwymi jękami miasta, któremu wojna domowa rozdzierała wnętrzności ogniem i mieczem.
Widok ten i hałasy sprawiały na żołnierzu silne wrażenie, bo i tak ponura twarz jego bardziej posępny przybrała wyraz. Czoło jego się zmarszczyło tak, że brwi końcami łuków się zetknęły, wyciągnął ramię w kierunku Luwru, a usta tak mu się zaciskały, że towarzyszący mu młodzieniec zaledwie usłyszeć zdołał z trudem wymówione wyrazy:
— Oto, miłościwy panie, miasto wasze. Czy poznajecie je?
Twarz młodzieńca przybrała wyraz melancholiczny, do którego przed chwilą wydawał się niezdolnym. Zwrócił wzrok swój na stojącego obok rycerza i, popatrzywszy tak chwilę w milczeniu, rzeki:
— Mój drogi Tanneguy, patrzyłem na nie często o takiej samej porze z okien pałacu Saint-Paul, jak patrzę na nie obecnie z tarasu Bastylii. Widywałem je czasami spokojnem, lecz, nie sądzę, bym je widział kiedykolwiek szczęśliwem.
Tanneguy zadrżał; odpowiedzi takiej nie spodziewał się od młodego Delfina. Pytał go, sądząc, że mówi do dziecka, a on odpowiedział, jak człowiek dojrzały.
— Wasza Wysokość niech mi przebaczyć raczy — rzekł Duchatel — lecz do tej pory myślałem, że więcej was zajmują przyjemności, niż interesa Francyi.
— Mój ojcze (od czasu, jak Duchatel ocalił go z rąk Burgundczyków, młody Delfin tak go nazywał), wymówka ta w połowie tylko jest słuszną. Dopóki przy tronie Francyi widziałem moich dwóch braci, którzy teraz znajdują się przy tronie Boskim, to rzeczywiście w umyśle moim było tylko miejsce na rozrywki i szaleństwa; lecz od chwili, gdy podobało się Najwyższemu powołać ich do siebie w sposób tak nagły i niespodziany, zapomniałem o mej lekkomyślności i pamiętam tylko o tem, że po śmierci najdroższego ojca mego (którego niech Bóg zachował) to piękne królestwo Francyi nie ma, prócz mnie — innego pana.
— A więc, mój lwie młody — rzekł Tanneguy z widoczną oznaką radości — jesteś gotów bronić tego królestwa pazurami i zębami przeciw Henrykowi Angielskiemu i Janowi Burgundzkiemu?
— Przeciw każdemu z osobna, kochany Tanneguy, lub przeciw obu razem.
— Ach! miłościwy panie, słowa wasze są natchnieniem Bożem, aby ulżyć sercu starego przyjaciela. Oto, od lat trzech, po raz pierwszy pełną piersią oddycham. Gdybyś wiedział, panie, jakie wątpliwości dręczą serce człowieka takiego, jak ja, gdy monarchia, której poświęcił swe ramię, życie, a może nawet i honor swój, dotknięta jest tak strasznymi ciosy, jak te, przeciw którym wy dziś ostatnią tarczą jesteście; gdybyście wiedzieli, miłościwy panie, ile razy zapytywałem siebie, czy nie przyszły jeszcze czasy, że dynastya ta ustąpić musi innej, i czy dążenia do jej podtrzymania nie są grzechem i buntem przeciwko woli Boga Najwyższego, który, zdawało się, sam już ją opuścił, gdyż... niech mi Bóg przebaczy, jeżeli bluźnię, gdyż, od lat trzydziestu, ile razy zwrócił oczy swe na wasz ród szlachetny, to na to tylko, aby jej cios zadać, a nie po to, aby ją przed ciosami uchronić! Tak — ciągnął dalej — można sądzić, że jest to wróżba fatalna dla dynastyi, gdy jej naczelnik chory na ciele i na duszy, jak to się dzieje z naszym panem i królem; sądzić można, że wszystko już upada, gdy się widzi pierwszego wasala korony, odcinającego toporem i mieczem gałęzie ze szczepu królewskiego, jak to uczynił ten zdrajca Jan ze szlachetnym księciem Orleańskim, stryjem waszym. Można sądzić wreszcie, że państwo blizkie jest zagłady, gdy się widzi dwóch szlachetnych młodzieńców, braci starszych Waszej Wysokości, ginących śmiercią nagłą i nienaturalną. Teraz cała nadzieja tylko w Waszej Wysokości, wy musicie podjąć się ciężkiego zadania i odeprzeć nieprzyjaciół Francyi wewnątrz i zewnątrz jej granic; tylko czy wam na to wątłe, młodociane siły pozwolą?...
Młody Delfin, nie odpowiadając rycerzowi, wysunął rękę z pod jego ramienia i poszedł wprost do czuwającego u jednej z wieżyczek Bastylii wartownika. W jednej chwili pas, który podtrzymywał kołczan łucznika, opasał wątłe ciało Delfina, łuk z rąk żołnierza przeszedł w ręce młodego księcia i cała jego postawa przybrała jakiś pozór prawdziwej męskości i siły moralnej, jakiej w nim dotąd nikt nie przypuszczał. Tak się przebrawszy, zwrócił się do Duchatela zdziwionego i milczącego, i rzekł:
— Ojcze mój, spodziewam się, że zaśniesz spokojny, chociaż noc ta będzie pierwszą nocą warty twego syna.
Duchatel już miał mu coś odpowiedzieć, już usta otwierał, gdy nagle scena, która poczęła się rozwijać u stóp Bastylii, zmieniła kierunek jego myśli.
Od kilku chwil hałas jakiś słyszeć się dawał w pobliżu, a wielkie czerwone światło obejmować poczęło ulicę de la Cerisaie. Niepodobna jednak było jeszcze rozróżnić, skąd pochodziły te wrzaski i to światło; ulica bowiem ciągnęła się równolegle do murów fortecy, a domy, które ją tworzyły, były zbyt wysokie, aby wzrok mógł się przedostać aż do ziemi samej, nawet z takiej wysokości, na jakiej znajdowali się Tanneguy i młody książę. Krzyki stawały się coraz wyraźniejsze i nagle z ulicy de la Cerisaie na ulicę Św. Antoniego wybiegł człowiek jakiś pół nagi, uciekający co sił starczyło i wołający ratunku. Za nim w niewielkiej odległości, doganiając go, biegło kilku ludzi z mieczami i nożami dobytymi, wołając i wrzeszcząc:
— Śmierć mu! Niech ginie marszałkowski! Bij Armagnaca.
Na czele tych, którzy ścigali nieszczęśliwego, rozpoznać było można mistrza Cappelucha, który od innych odróżniał się mieczem swoim ogromnym, zakrwawionym kaftanem jaskrawej barwy i gołemi nogami; uciekający, którego biegowi strach dodawał nadludzkiej szybkości, byłby może zdołał ujść swym katom, gdyby mógł skręcić zaraz za rogiem ulicy Św. Antoniego i schronić się za mur pałacu du Tournelle. Nieszczęściem jednak dla niego nogi zaplątały mu się w łańcuch, którym na noc zamykano ulicę. Zachwiał się biedak na nogach, potoczył się jeszcze kilka kroków i nareszcie upadł w odległości strzału z łuku od murów Bastylii. Ci, którzy go gonili, ostrzeżeni już jego upadkiem, przeskoczyli przez łańcuch, lub pod nim się przesunęli tak, że gdy ofiara ich podnieść się chciała i zerwać do dalszego biegu, nad głową jej zabłysł straszny miecz Cappelucha. Zrozumiał nieszczęsny, że nie było już dla niego ratunku, upadł więc na oba kolana, wołając: „łaski!“, której już nie od ludzi, ale od Boga tylko mógł się spodziewać.
Od pierwszej chwili, w której scena ta przeniosła się już na ilicę Św. Antoniego, żaden ze szczegółów, któreśmy opisali, nie uszedł uwagi Duchatela, ani też Delfina. Karol szczególniej, przyzwyczajony do podobnego widoku, konwulsyjnymi ruchami i niewyraźnymi wykrzyknikami zdradzał ogromne zainteresowanie się tem, co się działo w dole przed jego oczyma.
Z tą samą szybkością, z jaką Cappeluche podniósł miecz swój nad głową nieszczęśliwego, młody książę wyrwał strzałę z kołczana i założył ją między dwa palce na cięciwę łuku. Łuk wygiął się, jak wiotka trzcina. Książę opuścił lewą rękę, a prawą przyciągnął cięciwę do ramienia. Trudno było osądzić wzrokiem, co prędzej do celu przybędzie: czy miecz Cappelucha do karku ofiary, czy strzała Delfina do piersi oprawcy, gdy nagle Tanneguy, wyciągając szybko rękę, pochwycił strzałę w pół i złamał ją prawie w ręku królewskiego łucznika.
— Co robisz, Tanneguy? co robisz!? — krzyknął Delfin, tupiąc nogą — czyż nie widzisz, że ten nędznik zabije jednego z naszych! że Burgundczyk zamorduje marszałkowskiego!
— Niech raczej wprzód zginą wszyscy marszałkowscy, miłościwy panie, aniżelibyś Wasza Wysokość splamić miał to żelazo krwią takiego człowieka!
— Ależ Tanneguy! Patrz! Ach, patrz, Tanneguy!...
Na krzyk Delfina, Duchatel zwrócił znowu oczy ku ulicy Św. Antoniego. Głowa owego mniemanego, czy prawdziwego stronnika d’Armagnaców leżała już o dziesięć kroków od drgającego jeszcze tułowu, a mistrz Cappeluche ocierał spokojnie krwią zbroczony miecz swój olbrzymi, gwiżdżąc śpiewkę Burgundów:
Wspaniały, wielki, mężny
Burgundyi książę potężny!
— Patrz, Tanneguy, patrz — powtarzał Delfin, płacząc z bezsilnej wściekłości patrz, co się stało! Ach, gdyby nie ty! gdyby nie ty!
— No, tak, rzeczywiście, Mości książę — widzę, co się stało — rzekł Tanneguy — ale powtarzam raz jeszcze, człowiek ten nie mógł zginąć z rąk Waszej Królewskiej Wysokości.
— Ależ na Boga! któż to jest, ten człowiek!?
— Ten człowiek, Mości książę, jest to mistrz Cappeluche, kat miasta Paryża.
Delfin opuścił ramiona i schylił głowę na piersi.
— O, mój kuzynie! potężny książę Burgundyi! — zawołał głosem głuchym — nie chciałbym, za cztery największe królestwa chrześcijaństwa, używać ludzi i środków, jakich ty używasz, aby mnie pozbawić tych resztek, które mi pozostają jeszcze z mego królewskiego dziedzictwa! Tymczasem człowiek jakiś ze świty mistrza Cappelucha, pochwyciwszy jeszcze ręką za włosy odciętą głowę, podniósł ją i przybliżył do trzymanej w drugiej ręce pochodni. Światło padło na twarz, a śmiertelne kurcze nie tak bardzo wykrzywiły rysy nieszczęśliwego, aby Tanneguy z tarasu Bastylii nie mógł rozeznać w nich rysów Henryka de Marle, przyjaciela swego od dzieciństwa, najgorętszego i najwierniejszego stronnika Armagnaców. Głębokie westchnienie wydobyło się z jego piersi.
— Niech piorun trzaśnie, mistrzu! — zawołał jeden z ludu, pokazując katowi głowę — to z was dopiero tęgi robotnik! Odcinacie głowę pierwszemu kanclerzowi Francyi zupełnie tak samo, jakby to był pierwszy lepszy szewc z przedmieścia.
Kat uśmiechnął się pobłażliwie... On także miał swoich pochlebców.
Tejże nocy, na dwie godziny przed brzaskiem jutrzenki, mały oddziałek zbrojny, nie liczny, lecz dobrze uzbrojony i na silnych koniach, wyszedł ostrożnie zewnętrzną bramą z Bastylii, w milczeniu zwrócił się ku mostowi pod Charenton, przebył go i przez ośm godzin z rzędu, bez odpoczynku, postępował prawym brzegiem Sekwany. Przez cały ten czas ani jeden wyraz nie został wymówiony, ani jedna przyłbica na chwilę nie została podniesioną.
Nakoniec, koło godziny jedenastej przed południem, zbrojni owi ujrzeli miasto jakieś, jeżące się obronnymi murami.
— Teraz, Mości książę — rzekł Tanneguy do rycerza, jadącego na koniu tuż obok niego — teraz możecie podnieść przyłbicę i zawołać: „Dzięki Bogu i Świętemu Karolowi! Niech żyje Francya!“ bo oto biała chorągiew Armagnaców! Znajdujesz się u wrót wiernego twego miasta, które się zowie Melun...
Tak to Delfin Karol, któremu później historya dała przydomek „Zwycięzcy“, odbył pierwszą swą nocną wartę i pierwszy marsz wojenny.