Karol Szalony/Tom II/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Nazajutrz po śmierci księcia Burgundyi wojsko, którem poprzedniego dnia osadził był książę zamek Montereau, zdało tę twierdzę królewiczowi pod warunkiem zachowania wszystkim życia i mienia. Wodzami wojska tego byli J. M. panowie de Jourelle i de Montaigu.
Filip de Charlois, jedyny spadkobierca księcia Burgundyi, dowiedział się w Gandawie o popełnionem zabójstwie w Montereau. Ze łzami rzucił się on w objęcia żony.
— Michalino, Michalino — zawołał — brat twój, Delfin, rozkazał zamordować mego ojca!
Wiadomość ta zasmuciła i przeraziła mocno nieszczęśliwą księżnę, gdyż obawiała się, że wypadek ten zmienić może lub oziębić przywiązanie, jakie jej mąż dotąd okazywał.
Gdy hrabia de Charlois uspokoił się cokolwiek w swej rozpaczy, przybrał uroczyście tytuł księcia Burgundyi, odbył naradę ze znakomitszymi mieszczanami z Gandawy, Burges i Ypres względem dalszego postępowania; objął w posiadanie hrabstwo Flandryi; potem bezzwłocznie udał się do Malines, gdzie odbył długą naradę z kuzynem swym, księciem Brabantu, Janem Bawarskim, wujem swoim, i hrabiną de Hainau, swą ciotką. Wszyscy ci doradcy byli tego zdania, iż powinien natychmiast zawrzeć związek z Henrykiem, królem Anglii. Wskutek tego wysłano biskupa Arras, panów Athisa de Brimeuse i Rolanda de Heclekerk do Henryka, który w proponowanym związku widział nowy sposób doprowadzenia do skutku małżeństwa swego z królewną Katarzyną, po której żywe pozostało mu w sercu wspomnienie. Małżeństwo to z drugiej strony przedstawiało mu się także jako wielce korzystne pod względem politycznym.
Król angielski odpowiedział, iż w jak najkrótszym czasie wyśle do księcia Filipa swych ambasadorów, za pośrednictwem których prześle swoje warunki traktatu. Nie zwlekając, Henryk zredagował warunki owe i wkrótce potem biskup Rochester i hrabiowie de Warwick i de Kent, udali się do Arras w imieniu króla, Henryka, gdzie najuprzejmiej przez księcia przyjęci zostali.
Traktat pokojowy, zawarty na warunkach obustronnych przez księcia Filipa i króla angielskiego, był poprostu wydaniem Francyi całej na łaskę i niełaskę Anglii. Księżniczka Katarzyna miała zostać żoną Henryka; tytuł królewski jedynie zatrzymywał Karol VI do swojej śmierci, ale od rządów miał być zupełnie usunięty.
Książę Filip ze swej strony żądał, aby jeden z braci króla Henryka zaślubił jedną z sióstr jego, aby mu pozostawiono tyle ziem, by przynosiły 20 000 liwrów dochodu rocznego i t. d. Rozumie się, iż wspólną usługę przeciw królewiczowi Karolowi postanowili obaj sprzysiężeni.
Oto na jakich warunkach, pod pozorem pomszczenia śmierci księcia Jana, została sprzedana Francya d. 21 grudnia 1419 roku przez księcia Filipa Burgundzkiego królowi angielskiemu; ojciec zdradził ojczyznę, a syn ją wrogom wydał.
Król Karol zgodził się na małżeństwo swej córki Katarzyny z Henrykiem de Lancastre, przystał na wydziedziczenie królewicza, syna swego i prawego następcy tronu; zniósł wielce rozumne prawo, postanowione niegdyś przez poprzedników jego i odmawiające praw do tronu kobietom; książę Filip wszystko tak dobrze urządził, że już 13 kwietnia 1420 r. mógł napisać do króla angielskiego, iż wszystko skończone w zasadzie, i że tylko już przybyć należało, aby wszystkie plany urzeczywistnić.
W istocie też, dnia 20 maja, tegoż roku, przybył król angielski wraz z dwoma braćmi swymi, książętami Glocester i Clarence. W orszaku jego znajdowali się hrabiowie Huntington, Warwick, Kent, na czele tysiąca sześciuset zbrojnych. Książę Burgundyi wyjechał naprzeciw Henryka i odprowadził go aż do przeznaczonego dlań mieszkania w mieście, jak to powinien był uczynić przyszły wasal względem swego monarchy. Natychmiast po przyjeździe, król poszedł odwiedzić królowę i księżniczkę Katarzynę; księżniczka wydała mu się piękniejszą, niż kiedykolwiek, i być może w tej chwili Henryk nie wiedział, czego więcej pragnął: czy zostać mężem księżniczki, czyli też królem Francyi.
Nazajutrz dwaj królowie podpisali sławny ów traktat w Troyes; był on hańbą i zgubą królestwa i od tej chwili każdy mógł sądzić, że anioł stróż ojczyzny opuścił ją i skrył się w niebiosach. Królewicz tylko nie rozpaczał; z ręką przyłożoną do serca Francyi, liczył jego drgnienia i widział, a raczej przeczuwał, że ona żyć jeszcze będzie.
Dnia 2 czerwca obchodzono uroczystość zaślubin Henryka Angielskiego z Katarzyną Francuską. Był to drugi już kwiat, jaki odrywano od królewskiego krzewu lilii, aby nim ozdobić koronę Wielkiej-Brytanii. Dwa razy podarunek ten był fatalnym dla przyjmujących go; dwa razy śmierć zstępowała do łoża królów angielskich wślad za pieszczotami cór Francyi; Ryszard tylko trzy lata żył po ożenieniu się swojem; Henryk miał umrzeć w ośmnaście miesięcy.
Od tego dnia Francya miała dwóch regentów i dwóch następców tronu; Delfin był panem południa, król angielski posiadał północ. Wówczas to rozpoczął się ów wielki turniej, którego nagrodą miało być królestwo całe.
Pierwsze powodzenie wypadło na korzyść króla angielskiego: po kilkodniowem oblężeniu poddało się miasto Sens; Villeneuve-le-Roi szturmem zdobyto, a Montereau podejściem wzięto.
Przy wejściu do miasta tego, pierwszą myślą księcia było odprawienie modłów za duszę ojca. Kobiety wskazały mu grób księcia Jana, z rozkazu księcia pokryto kirem kamień, pod którym złożone były zwłoki, na każdym rogu zapalono gromnicę, całą noc księża śpiewali modlitwy za umarłych, a nazajutrz podniesiono kamień i grób odkopano. Ciało księcia spoczywało jeszcze w zbroi i hełmie, lecz lewa ręka odpadła zupełnie, a w głowie, toporem Duchatela rozciętej, otwarta i głęboka rana czerwieniła się, jak brama, przez którą Anglicy weszli do królestwa Francyi.
Zwłoki złożono w trumnę ołowianą, napełnioną solami, następnie wystawiono ją w klasztorze, leżącym poza miastem Dijon; ciało nieprawego syna de Croy, zabitego przy zdobyciu miasta, złożono w miejscu, w którem poprzednio leżały zwłoki księcia.
Gdy dopełniono tego obowiązku, Burgundzi i Anglicy udali się pod Melun. Przypuszczono szturm, lecz miasto broniło się dzielnie. Głównym dowódcą miasta był J. M. pan Barbazan, pod jego rozkazami znajdowali się J. M. panowie de Préaux, Piotr de Bourbon i niejaki Bourgeois, który podczas całego oblężenia cudów waleczności dokazywał. Król angielski i książę, widząc, że miasto przygotowane jest do obrony, otoczyli je, chcąc głodem zmusić do poddania się. Pierwszy z dwoma swymi braćmi i księciem Bawarskim stanęli od strony Gatinais, drugi w towarzystwie hrabiego Huntington i wielu innych panów i rycerzy angielskich rozbił swoje namioty od strony miasta Brie. Zbudowano most łyżwowy na Sekwanie dla ułatwienia komunikacyi jednej armii z drugą, a książę Burgundzki i król rozkazali sypać wokoło wały i fosy, wznosić palisady, aby oblężeni nie napadli ich niespodzianie, pozostawiając dla siebie tylko wejścia i wyjścia, zamknięte potężnemi baryerami obronnemi. W tym czasie król Francyi i dwie królowe opuściły Troyes i przeniosły się z całym dworem do miasta Corbeil.
Przez cztery miesiące trwało oblężenie bez wielkich dla oblegających korzyści. Jednakże książę Burgundzki opanował bardzo silny bulwar, który oblężeni wznieśli przed fosami swemi, i z wysokości którego armaty ich i bombardnice wiele szkód w obozie angielskim zrządzały. Król Henryk ze swej strony kazał kopać wielką minę dla dostania się do wnętrza miasta. Podkopów już prawie do murów został doprowadzony, gdy pewnej nocy Juvénal des Ursins, syn adwokata przy parlamencie, posłyszał jakieś podziemne odgłosy. Zawołał on robotników i kazał im natychmiast kontrminę kopać. On sam na czele zbrojnego oddziału dozorował robót, trzymając w ręku wielki topór wojenny o długiem drzewcu. Szczęściem przechodził tamtędy właśnie pan Barbazan. Juvénal opowiedział mu rzecz całą, mówiąc, iż chce stoczyć walkę w podziemiach. Barbazan tedy, który go kochał, jak syna, obejrzawszy topór jego, wstrząsnął głową i rzekł:
— Ach, bracie! ty widzę nie wiesz jeszcze, co to jest walka w podkopie! Krótszych trzeba, niż ten, oręży, ażeby się bić i bronić było można.
Wydobywszy więc miecz swój własny, obciął nim drzewce topora tak, aby tylko koniecznie potrzebną długość miało, a potem kazał Juvénalowi przyklęknąć i, obnażonym mieczem uderzywszy go trzykroć po ramieniu, ucałował i podniósł, mówiąc:
— A teraz czyń, jak mężnemu i walecznemu rycerzowi przystało.
Po dwu godzinach pracy, robotnicy angielscy i francuscy zbliżyli się już do siebie tak, że ich dzielił tylko pas ziemi nie grubszy, niż zwyczajny mur. W jednej chwili zapora ta rozbita została i zbrojni rzucili się na siebie, walcząc z zaciętością w ciemnem tem i ciasnem przejściu, w którem zaledwie czterech w szeregu stać mogło. Wtedy to Juvénal przekonał się o słuszności słów Barbazana. Krótki jego oręż szerzył śmierć i spustoszenie dokoła. Anglicy uciekli, a nowy rycerz pozyskał za bohaterstwo swoje i waleczność złote ostrogi.
W godzinę później, Anglicy powrócili w większej sile, pchając przed sobą baryerę wojenną, którą umieścili w poprzek podkopu, aby w ten sposób zatrzymać delfińczyków w ich ciągle zwycięskim pochodzie naprzód. Ale i z miasta też nadeszła pomoc walecznym i przez całą noc trwały utarczki i kruszyły się kopie. Ten nowy rodzaj walki to miał w sobie szczególnego, że można było ranić, zabijać nawet, ale jeńców brać nie było można, walczących bowiem przedzielała owa baryera.


...i zbrojni rzucili się na siebie...

Nazajutrz rano herold angielski, poprzedzony przez trębacza, stanął pod murami miasta i ogłosił wyzwanie w imieniu jednego z rycerzy angielskich, który chciał pozostać nieznanym. Proponował on turniej, a raczej pojedynek, do którego mógł stanąć ktokolwiekbądź z obrońców miasta, byle tylko był rycerzem szlachetnego urodzenia. Żądał on najprzód starcia na koniach, w którem to starciu każdy z walczących miał mieć prawo skruszenia dwu kopii, a następnie walczenia pieszo z toporem i mieczem w rękach. Rycerz angielski wybierał miejsce — podkop podziemny i pozostawiał przeciwnikowi prawo oznaczenia dnia i godziny.
Po wygłoszeniu tego wyzwania, herold, zsiadłszy z konia, u słupa najbliższej bramy miasta przybił rękawicę swego pana, jako zakład wojenny i znak wyzwania.
J. M. pan de Barbazan, który, zasłyszawszy coś o tem, z wielkim tłumem narodu przybiegł był na wały, dowiedział się, o co właściwie idzie, i z wysokości wałów rzucił swoją rękawicę, na znak, że przyjmuje wyzwanie nieznajomego rycerza. Potem rozkazał jednemu z koniuszych, aby podszedł do słupa owego i zdjął zeń rękawicę, zawieszoną przez herolda.
Wielu z obecnych mówiło głośno, że dowódca twierdzy przyjmować takiego wyzwania i narażać się na losy walki pojedyńczej nie powinien, ale J. M. pan de Barbazan nie zważał na to i przygotowywał się do pojedynku na dzień następny.
W nocy usunięto przeszkody, aby nic nie stało na zawadzie koniom i rycerzom. Z obu stron wybito wgłębienia dla trębaczy i przymocowano pochodnie do ścian, aby można było oświecić tę straszną i tak dla obu stron interesującą walkę.
Nazajutrz, o godzinie ósmej rano, przeciwnicy stali u przeciwległych wejść do podziemia. Za każdym z nich postępował trębacz. Pierwszy odezwał się trębacz angielski, drugi odpowiedział mu natychmiast, a gdy ci dwaj skończyli, zagrzmiało jeszcze po czterech trębaczy z każdej strony, nieco dalej stojących.
Gdy tylko przebrzmiał ostatni dźwięk pod sklepieniem podziemia, obaj rycerze, spiąwszy konie ostrogami, puścili się naprzeciw siebie.
Pomimo ciemności, dojrzeli się zdaleka, jak dwa cienie, nacierające na siebie wzajem w jakimś korytarzu piekieł. Ciężki tylko tentent koni, okrytych zbroją, napełniając hukiem cały podkop, dowodził, że ludzie owi i rumaki te nie są marami piekielnemi, ale stworzeniami Bożemi, z ciała i kości.
Ponieważ, nie widząc długości szranek, obaj rycerze nie byli w stanie umiarkować rozpędu, przeto J. M. pan de Barbazan, bądź to dlatego, że koń jego był bardziej rączy, bądź też, że odległość od strony miasta była mniejszą, pierwszy przybiegł do baryery. W tejże chwili rycerz nieznajomy nadbiegł pędem błyskawicy. Barbazan zaledwie zdążył odczepić kopię ze zwykłej pozycyi i silnie ją oprzeć o obojczyk, przyczem umocował się sam w siodle i strzemionach. Manewr ten posłużył mu bardzo dobrze; przeciwnik jego, zamiast cios zadać, sam go otrzymał. Rzucił się wprost na kopię Barbazana, która strzaskała się, jakby była ze szkła. Kopia nieznajomego rycerza okazała się za krótka i nie dosięgła nawet celu, podczas gdy rycerz angielski wskutek uderzenia tego rzucony został na kłęb konia, który cofnął się o trzy kroki, upadając na tylne nogi. Gdy nieznajomy podnieść się usiłował, dostrzeżono, iż ostrze kopii francuskiego rycerza utkwiło mu w zbroi w samym środku piersi i zatrzymane zostało tylko przez koszulkę drucianą, która ów nieznajomy miał pod kirysem. Barbazan, jak statua z miedzi na podstawie z marmuru, ani drgnął nawet na siodle.
Obaj rycerze zwrócili konie i powrócili na pierwotne miejsca. Barbazan wziął nową kopię, trąby zagrzmiały powtórnie, i powtórnie odpowiedziały im trąby angielskie.
Dwaj rycerze znowu zagłębili się pod podziemne sklepienie, a za nimi tak z jednej, jak z drugiej strony wpadło mnóstwo ciekawych. Według warunków bowiem walki ta kopia miała być ostatnią; dalej zaś walka trwać miała pieszo, na miecze i topory, w czem widocznie przeszkodą być nie mogli.
Tym razem odległości były tak doskonale wymierzone, że przeciwnicy spotkali się w samym środku drogi. W spotkaniu tem kopia Anglika, uderzając w lewy bok kirysu Barbazana, zsunęła się po gładkiej powierzchni, a natrafiwszy na złączenie zbroicy przy ramieniu, przecięła je i na jeden cal weszła w ramię, lekko je raniąc. Kopia Barbazan a zaś trafiła w tarczę rycerza angielskiego z taką siłą, że wskutek tego pękł popręg siodła, a jeździec zbyt zręczny, aby z siodła wypaść, razem z niem upadł o dziesięć kroków od konia.
Barbazan zsiadł ze swego rumaka, rycerz angielski podniósł się również, obaj pochwycili topory wojenne z rąk koniuszych i wałka rozpoczęła się na nowo z większą, niż poprzednio, zaciętością. Każdy z nich jednak, tak w obronie, jak i w natarciu, większą zachowywał ostrożność wskutek tego, iż każdy poznał zręczność i siłę swego przeciwnika. Ciężkie ich topory w rękach ich wkrąg przerzynały powietrze z szybkością błyskawiczną, a spadając na tarcze, krzesały z nich tysiące iskier. Ludzie ci, pochylający się w tył dla nabrania zamachu i znów pochylający się naprzód za uderzeniami, podobni byli do drwali, drzewo rąbiących. Każdy z tych razów obaliłby dąb stuletni, a jednak oni, otrzymawszy razów tych po dwadzieścia, stali nieugięci.
Nakoniec Barbazan, znużony tą walką olbrzymów i chcąc ją od razu zakończyć, odrzucił tarczę, która mu nie pozwalała posługiwać się lewą ręką, i oparł nogę o leżący w pobliżu kloc baryery. Topór, w obie ręce ujęty, świsnął tylko w powietrzu, jak proca, a mijając tarczę przeciwnika, spadł ze strasznym hałasem na szyszak nieznajomego rycerza.
Na szczęście machinalny i instynktowny ruch tego zapaśnika, który uchylił głowę na lewo, uratował go; ostrze topora zsunęło się po okrągłej powierzchni hełmu, ale napotkało łącznik przyłbicy i przecięło go, jak nitkę. Podtrzymywana już tylko z jednej strony przyłbica otworzyła się i Barbazan zdumiony poznał w pokonanym nieznajomym... Henryka Lancastra, króla Anglii...
Poznawszy go, Barbazan, z uszanowaniem cofnął się o dwa kroki, upuścił topór, zdjął hełm i uznał się zwyciężonym.
Król Henryk zrozumiał dobrze, ile było szlachetności i rycerskości w tem uznaniu, a zdjąwszy rękawicę, podał rękę staremu wojakowi, mówiąc:
— Od tej chwili jesteśmy braćmi broni! Pamiętajcie o tem zawsze, panie de Barbazan, ja nigdy o tem nie zapomnę.
Barbazan zaszczytne to braterstwo przyjął i ono to w trzy miesiące później życie mu ocaliło.
Dwaj przeciwnicy potrzebowali wypoczynku, wrócili też obaj, jeden do miasta, drugi do obozu. Wielu rycerzy i koniuszych, naśladując ich, prowadziło dalej ten turniej podziemny, który trwał blizko tydzień cały.
W kilka dni później, gdy miasto poddać się nie chciało, król Anglii sprowadził do obozu swego nieszczęśliwego króla Karola i obie królowe. Te ostatnie umieścił w domu, który kazał zbudować w bezpiecznej odległości, a przed oknami ich codziennie rano i wieczór kazał wygrywać serenady. Nigdy król Anglii tak wystawnego nie prowadził życia, jak podczas tego oblężenia.
Obecność jednak Karola pomiędzy oblegającymi nie skłoniła oblężonych do poddania się. Odpowiedzieli, że, jeżeli król ich chce wejść do swego miasta, niechże wejdzie sam, a będzie przyjęty z miłością i czcią mu należną, ale chociażby on sam szedł na czele nieprzyjaciół, bramy miasta pozostaną dla nich zamknięte. Zresztą wszyscy w armii księcia Burgundyi szemrali wielce na opuszczenie, w jakiem król Henryk pozostawiał swego teścia, i na nader nieliczny dwór, jakim mu się otoczyć pozwolił. Zdobycie innych fortec i zamków, jak Bastylii, Luwru, zamku de Nesle i lasku Vincennes, które wydane zostały Anglikom, pocieszało Henryka i zmniejszało gniew, jakiego doznawał z powodu tak długiego oporu miasta. Do Bastylii posłał on swego brata, księcia de Clarence, z tytułem gubernatora Paryża.
Tymczasem oblężeni oddawna już cierpieli niedostatek żywności. Nie mieli już chleba i jedli konie, koty i psy. Napisali do królewicza, przedstawiając mu położenie swoje i błagając go o pomoc. Oczekując odpowiedzi, zobaczyli pewnego poranku na horyzoncie liczne wojsko, ciągnące ku miastu. Sądzili, że odsiecz im przybywa, wylegli więc na wały, a podczas gdy w dzwony bito w mieście na znak radości, oni na oblegających wołali, aby śpiesznie siodłali konie, gdyż niezadługo ze stanowisk swych wyparci zostaną. Wkrótce jednak spostrzegli swój błąd. Była to bowiem armia Burgundczyków, którą J. M. pan de Luxembourg, rządca Pikardyi, prowadził z Peronny na pomoc oblegającym. Nieszczęśliwi mieszkańcy miasta Melun, tak szybko rozczarowani, pospuszczali głowy, i zstąpili z wałów, a dzwonom umilknąć kazali. Nazajutrz doszedł ich list od królewicza, w którym donosił im, iż zbyt jeszcze słabe posiada siły, aby ich mógł ratować i upoważnić ich do traktowania z nieprzyjacielem, w celu uzyskania jak najłagodniejszych warunków. Wskutek tego, zaraz, za następnem wezwaniem do poddania się, rozpoczęto układy i wycieńczona załoga wziętą została do niewoli. Król Henryk jeden tylko przyjął warunek, a mianowicie: zapewnił tym walecznym, że ich przy życiu pozostawi.
I z tego jednak jedynego warunku wyłączeni byli ci, którzy w morderstwie księcia Burgundyi wzięli udział, jak również i ci, którzy, będąc przy tem obecni, nie przeszkodzili mu, oraz wszyscy rycerze angielscy, lub szkoccy, jacyby się w mieście znaleźli. Na skutek więc tej kapitulacyi J. M. panowie Piotr de Bourbon, Arnault de Guilhem, de Barbazan, oraz sześć do siedmiuset szlachetnych rycerzy odprowadzonych zostało do Paryża i uwięzionych w Luwrze, w zamku Châtelet i w Bastylii.
Nazajutrz dwaj mnisi z miasteczka Joy w prowincyi Brie i rycerz pewien, zwany Bertrandem de Chaumont, który w bitwie pod Azincourt przeszedł był do Anglików, a następnie znowu powrócił do Francuzów — ścięci zostali na placu publicznym w Melun. Potem, pozostawiwszy w mieście załogę angielską, król Henryk wraz z królem Karolem i księciem Burgundyi udali się do Paryża, dla odbycia wjazdu tryumfalnego.
Mieszczanie oczekiwali ich tam z niecierpliwością, przygotowując im wspaniale przyjęcie. Wszystkie domy przybrane, były chorągwiami i kosztownemi makatami. Dwaj królowie konno postępowali na czele w równej linii. Król Francyi jednak, jadąc po prawej stronie, pierwsze trzymał miejsce. Za nimi postępowali książęta Clarence i Bedford, bracia króla angielskiego, a po drugiej stronie ulicy, również na koniu, książę Burgundyi, cały czarno ubrany na znak żałoby. Następnie dopiero za książętami posuwał się liczny orszak z panów, rycerzy, koniuszych i paziów złożony.
W połowie wielkiej ulicy Świętego Antoniego, spotkało królów duchowieństwo miasta Paryża, które wyszło naprzeciw nich, niosąc relikwie Świętych Pańskich. Król Karol ucałował pierwszy relikwie te, a następnie król Henryk i książęta. Potem księża procesyonalnie wprowadzili królów do katedry Notre-Dame, gdzie przed wielkim ołtarzem odmówiono modlitwy, poczem, wsiadłszy znowu na konie, Ich Królewskie Moście udali się każdy do przeznaczonego sobie na mieszkanie pałacu, a mianowicie: król Francyi do zamku Saint-Paul, król Anglii do Luwru, a książę Burgundyi do pałacu d’Artois. Nazajutrz wjazd uroczysty odbyły obie królowe.
Zaledwie nowy ten dwór zainstalowany został, gdy książę Filip rozpoczął starania o otrzymanie zadosyćuczynienia za śmierć ojca swego. W tym celu odbyło się posiedzenie najwyższego sądu królewskiego w wielkiej sali dolnej zamku Saint-Paul, czyli t. z. lit de Justice.
Na tej samej ławie, na której siedział król Karol, posadzono także i króla Anglii, a przy nich w pobliżu zasiadł kanclerz Francyi J. M. Jan Leclerc, pierwszy prezydent parlamentu J. M. pan Filip de Morvilliers i wielu innych szlachetnych panów, do Rady królewskiej należących.
Wówczas J. M. pan Mikołaj Rolin, adwokat, stojący w imieniu księcia i księżnej matki, wdowy po zamordowanym księciu Janie, podniósł się i prosił obu królów o pozwolenie wniesienia sprawy, a gdy je otrzymał, opowiedział ze wszystkimi szczegółami zabójstwo, spełnione na osobie księcia Jana, i o dokonanie tej zbrodni oskarżał królewicza Karola, wice-hrabiego de Narbonne, panów de Barbazan, Tanneguy Duchatela, Wilhelma Bouteiller, Roberta de Loize i Oliviera Layeta, oraz prezydenta Prowancyi, Jana Louveta. Zakończył mowę swoją, domagając się sprawiedliwości i kary publicznej na przestępców. Żądał, aby zbrodniarze owi na wozach więziennych obwożeni byli przez trzy dni po wszystkich placach Paryża i aby w tej pielgrzymce z gołemi głowami, z woskowemi świecami w ręce, wyznawali głośno, iż złośliwie, przez zdradę i karygodne podejście zamordowali księcia Burgundyi, i aby następnie zaprowadzeni zostali na miejsce, gdzie mężobójstwo owo spełnione zostało, to jest do Montereau, żeby sami osobiście się oskarżyli i winę swoją głośno wyznali; na moście zaś, w tem samem miejscu, w którem książę Jan oddał ducha Bogu, wzniesiony miał być kościół, przy tym kościele miało znaleźć uposażenie dwunastu kanoników, sześciu kapelanów i dwunastu kleryków, których jedynem zajęciem byłyby modlitwy za duszę „Nieustraszonego“. Oprócz tego, kościół ten kosztem oskarżonych i winnych zaopatrzony być miał we wszystko, a mianowicie: otrzymać miał ich kosztem stoły, ołtarze, przybory kościelne, naczynia, księgi święte, ubiory, jednem słowem: wszystkie potrzebne do kościoła rzeczy. Również z majątków winowajców żądał adwokat w imieniu rodziny zabitego wyznaczenia dochodu po dwieście liwrów parisis rocznie dla kanoników, po sto dla kapelanów i po pięćdziesiąt dla kleryków. Chciał także, aby przyczyna fundacyi tej świątyni wypisana była literami wklęsłemi na kamieniu pod portykiem, dla podania w wieczną pamięć tej pokuty, i wreszcie, aby podobne świątynie na tęż samą intencyę wystawione zostały w Paryżu, w Rzymie, w Gandawie, w Dijon, w Saint-Jacques de Compostelle i Jerozolimie na miejscu, gdzie umarł Zbawiciel.
Po wysłuchaniu tego, kanclerz Francyi w imieniu króla, który całych tych wywodów słuchał obojętnie, odpowiedział, że z łaski Boga, a przy pomocy i zgodzie brata swego i syna Henryka, króla Anglii, regenta Francyi i następcy tronu, wykonanie wypowiedzianych i proponowanych rzeczy za sprawiedliwe uznanych nastąpi według żądania księcia Filipa Burgundzkiego.
Po tych słowach posiedzenie zamknięte zostało i obaj królowie, oraz książę Burgundyi, udali się każdy de swego pałacu.
Trzynaście lat przedtem, o sklepienia tejże samej sali, obiły się też same wyrazy oskarżenia publicznego, lecz w owym czasie książę Burgundyi był zabójcą, a Walentyna Medyolańska oskarżycielką. Żądała ona sprawiedliwości i sprawiedliwość jej przyrzeczona została tak, jak w tej oto chwili przyrzeczono sprawiedliwość księciu, i za tym pierwszym razem wiatr uniósł obietnicę królewską tak samo, jak to i teraz nastąpić miało.
Tymczasem jednak na podstawie wydanego przez króla wyroku, parlament rozpoczął dnia 3 stycznia 1421 roku postępowanie sądowe przeciw Karolowi de Valois, księciu de Touraine, królewiczowi Francyi. Został on wezwany, aby się stawił w przeciągu dni trzech pod grozą banicyi. Wezwanie przy dźwięku trąb ogłoszono i na marmurowej tablicy napisano. Ponieważ zaś królewicz na termin oznaczony nie stanął, został przeto ogłoszony banitą i uznany za niegodnego nie tylko tronu, ale nawet posiadania jakichkolwiek dóbr i majątków.
Królewicz dowiedział się o tem, gdy się znajdował w Bourges, w prowincyi Berri. Apelował od tego wyroku do ostrza swego miecza i zaprzysiągł, iż apelacyę swoją i swoje wyzwanie sam zaniesie do Paryża, do Anglii i do Burgundyi.
Przyznać trzeba, że, mimo wyroku owego, wielką miał królewicz w sercach wszystkich prawych Francuzów sympatyę. Powiększał ją jeszcze stan szaleństwa, w jakim się jego ojciec znajdował. Wiedziano dobrze i rozumiano, że nie serce to ojcowskie odpycha dziecię swoję ukochane. Wszystkie te dekreta, wydawane w imieniu szalonego króla, w oczach wielu wydawały się nieważnymi. Zbytek, jaki roztaczał król Anglii w Luwrze, w porównaniu z nędzą, jakiej doznawał król Francyi w zamku Saint-Paul, oburzał wszystkich w okolicy. To opuszczenie dochodziło tak daleko, że w dniu Bożego Narodzenia, 1420 roku, gdy królowa, książę Filip i rycerze Francyi i Burgundyi w salonach świetnie przybranych Luwru bawili się na dworze króla Henryka, stary król Francyi w ciemnych i wilgotnych salach Saint-Paul miał za całe otoczenie tylko kilku służących i kilku mieszczan Paryża, którzy mu dochowali wiary i w których sercach szczere dlań gorzało uczucie.
W owej właśnie chwili okoliczność nieprzewidziana oziębiła nieco stosunki króla Henryka z księciem Filipem. Między jeńcami, wziętymi w Melun, znajdował się, jak powiedzieliśmy, i pan de Barbazan. Rycerz ten oskarżony był o wzięcie udziału w zabójstwie księcia Burgundyi. Wedle umowy, zawartej pomiędzy Henrykiem i Filipem, wszyscy wspólnicy zbrodni owej winni byli być wydani mściwemu synowi zabitego. Już wszystkie przygotowania do badania Barbazana uczynione były w Dijon, gdzie zasiadła Rada książęca, gdy wtem więzień powołał się na braterstwo broni, jakie go z królem Anglii łączyło. Król Henryk nie zawiódł Barbazana. Kazał on oznajmić księciu Burgundyi, że ten, którego ręki dotknęła jego dłoń królewska, nie może być sądem karany, chociażby nawet sam Ojciec święty przybył z Rzymu żądać przeciw niemu sprawiedliwości. Książę Burgundyi długi czas miał urazę do Henryka o to, a uspokić go nawet nie mogły i pocieszyć ani kaźń J. M. pana de Goesmerel, nieprawego syna Duchatela, ani rozćwiertowanie, za wyrokiem parlamentu, J. M. pana Jana Gaulta.
Ku końcowi maja król Anglii i książę Burgundyi rozstali się. Henryk wyjechał do Londynu dla wprowadzenia żony swej do Anglii i koronowania jej. Filip równocześnie wyjechał do miast swoich, których jeszcze dotąd w posiadanie nie objął.
Podwójna ta nieobecność szkodliwą się stała, dla interesów i spraw księcia i króla Henryka. Królewiczowscy, którzy, po zdobyciu Melunu i Villeneuve-le-Roi, stracili odwagę, znowu nabrali byli otuchy, gdy spostrzegli, że obaj nieprzyjacielscy wodzowie są daleko, jeden w Londynie, drugi w Brukselli. Pobili oni na głowę Anglików pod Beaugy tak, że książę Clarence, brat królewski, i wielu panów i rycerzy angielskich poległo na placu, a wielu innych znakomitych wzięto do niewoli. Ciało księcia Clarence waleczny jakiś rycerz angielski unieść zdołał i do Anglii przewiózł.
Przyłożył się także do pogorszenia spraw Anglików w Paryżu mianowany po śmierci księcia Clarence gubernatorem Paryża książę d’Exeter, którego rządy były ciężkie i trudne do zniesienia. On to pod jakimś błahym pretekstem aresztował marszałka Villiers de l’Ile-Adam, a gdy prowadzonego do Bastylii więźnia lud odbić usiłował, on kazał strzelać do ludu. Anglik, obcy, cudzoziemiec, śmiał uczynić to, na co się nigdy nie odważyły nawet w najkrytyczniejszych chwilach książę Burgundyi.
O opisanych powyżej wypadkach dowiedział się król Henryk w Londynie, a książę Filip w Gandawie. Obadwaj zrozumieli, że obecność ich w Paryżu była niezbędną, wskutek czego król angielski, chociaż się czuł cierpiącym, udał się w drogę, a książę Burgundzki uczynił toż samo, nie załatwiwszy nieporozumień z kuzynem swym, księciem Janem Brabanckim, i żoną jego, Jacqueliną de Hainau.
Dwaj sprzymierzeńcy doskonale zrozumieli swoje stanowisko. Czas był wielki, aby przybywali. Królewicz oblegał Chartres. Połączone armie księcia Filipa i króla Henryka pośpieszyły na odsiecz temu miastu. Wojska królewicza nie były tak liczne, aby mogły przyjąć bitwę, więc odstąpiły od oblężenia; królewicz cofnął się do Tours. Książę Burgundyi zamiast udać się za nim w pogoń, przebył most pod Saint-Remy-sur-Somme i obiegł Saint-Eiąuier, ale tu znowu jego armia była za słaba i stracił nadaremnie miesiąc czasu pod murami twierdzy.
Podczas tego oblężenia dowiedział się w obozie pod owem miastem, że J. M. pan de Harcourt, który przeszedł na stronę królewicza, połączywszy się z J. M. panem Pothonem de Xaintrailles, idzie przeciw niemu, mając nadzieję podejść go. Szli oni na czele załóg wojennych miast Compiégne, Crespy-en-Valois i innych twierdz, które już znowu zaprzysięgły wiarę królewiczowi. Na wieść o tem, książę Filip wyruszył potajemnie nocą, przeszedł rzekę Somme i dążył naprzeciw nim z zamiarem przyjęcia bitwy.
Dnia 31-go sierpnia, o godzinie 11 rano, obie armie się spotkały, a zatrzymawszy się w odległości trzykroć wziętego strzału z łuku, ustawiły się w szyku bojowym. W wojnie tej trzech szwagrów była to pierwsza walna bitwa, w której młody książę, mając zaledwie 24 lat, rycerską pełnił powinność. Przed rozpoczęciem walki chciał on być na rycerza pasowanym. Obrządku tego dopełnił J. M. pan de Luxembourg.
Zaraz przy pierwszem szykowaniu wojsk, książę Burgundyi przykazał Filipowi de Sareuse, aby, wziąwszy chorągiew i stu dwudziestu zbrojnych, pod rozkazami J. M. panów de Saint-Leger i nieprawego syna de Roussy, przeprawił się skrajem poza drzewami dokoła, tak, aby mogli natrzeć na nieprzyjaciela z boku, gdy już bój rozpoczęty zostanie. Innym dowódcom swych wojsk dla zamaskowania tego manewru rozkazał, aby z oddziałami swymi stali nieruchomie i dopiero, gdy królewiczowscy natrą na Burgundów na całej linii, za danem hasłem: „„Naprzód”, rzucić się mają w wir walki.
Płaszczyzna, która oddzielała od siebie obie armie, w jednej chwili zapełniła się ludźmi i końmi. Pierwsze linie spotkały się z wielkim szczękiem zbroi. Rumak starł się o rumaka, mąż o męża, a żelazo o żelazo. Wielu w tem pierwszem starciu zostało zabitych, lub okrutnie poranionych, wielu strzaskało swoje kopie i rozpoczęła się walka olbrzymów na miecze i topory.
Szczególniejsza okoliczność zdawała się przeważać najprzód rolę zwycięstwa na stronę królewiczowskich. Sztandar Burgundyi przez zapomnienie pozostawiony był w ręku służalca do noszenia go przeznaczonego. Służalec ów, nieprzywykły do podobnych zapasów i nie będąc rycerskiego ducha, uciekł zaraz przy pierwszem natarciu, a w ucieczce upuścił chorągiew. Wielu panów i rycerzy, nie widząc sztandaru swego, sądziło, iż sam książę do niewoli wzięty został. Herold Flandryi głosił nawet, że Filip został zabity; ci, którzy widzieli upadający sztandar i słyszeli słowa herolda, na krótką chwilę straciwszy przytomność, nie wiedzieli, co czynić, i pięciuset zbrojnych, panicznym strachem porwanych, opuściło pole bitwy. Książę tymczasem z resztą armii swojej cudów waleczności dokazywał, chcąc w oczach ludzi, którzy go otaczali, zdobyć sobie rycerskie ostrogi i stać się godnym synem swego ojca.
Ze swej strony królewiczowscy, widząc to pomieszanie nieprzyjaciół, wysłali za uciekającymi dwustu ludzi pod wodzą Jana Kollet i Piotra de Luppel. Burgundzi uciekali, jak szaleni, zrobili sześć mil francuskich jednym tchem, nie obejrzawszy się nawet i nie broniąc się wcale, aż do przeprawy przez rzekę Somme pod Pecquigny.
Największe jednak siły walczące pozostały na miejscu, zmieszane ze sobą i walczące zawzięcie. Książę, który pierwszy był wszędzie, nie ranny wprawdzie, dwakroć silnie uderzony został. Kopia nieprzyjacielskiego rycerza przeszyła mu na wylot siodło wojenne, druga zaś utkwiła w tarczy tak głęboko, że, nie mogąc jej wyrwać, musiał porzucić i tarczę. W tej samej chwili zbrojny jakiś z królewiczewskich, olbrzymiego wzrostu, pochwycił księcia wpół, chcąc go z konia ściągnąć. Książę miał rumaka wielkiej siły i wzrostu, zawiesiwszy więc miecz u ręki, obydwa ramiona zarzucił na szyję olbrzyma i spiąwszy konia ostrogami, wyrwał nieprzyjaciela ze strzemion, jak huragan wydziera dąb olbrzymi z ziemi, i porzucił go między swoich ludzi, którzy go do niewoli zabrali.
Czyny dwóch innych jeszcze rycerzy w tej bitwie podaje nam historya. Byli to ze strony królewiczowskich J. M. pan Pothon de Xaintrailles, który później wsławił się przy oblężeniu Orleanu, ze strony zaś Burgundów nowo pasowany na rycerza J. M. pan Jan de Villain, którego imię poza tą bitwą nigdzie wspominane więcej nie jest. Ten Herkulesowej był siły, czego miecz jego nie przeciął, to maczuga na ziemię waliła. Przed nim i przed zniszczeniem, jakie szerzył dokoła, uląkł się nawet pan de Xaintrailles, a gdy w tejże samej chwili Filip de Sareuse natarł z boku na królewiczowskich, rozproszyli się oni i poszli w rozsypkę, ścigani przez księcia Burgundyi i dwóch tylko rycerzy, J. M. panów de Longueral i d’Erly, którym rączość ich rumaków na to pozwalała.
Zwycięstwo dnia tego zostało przeto przy Burgundach, którzy, straciwszy zaledwie trzydziestu lub czterdziestu ludzi, zabili lub ranili pięciuset królewiczowskich, nie licząc znacznej liczby wziętych w niewolę razem z panem de Xaintrailles. Dzień ten nazwany został w historyi „spotkaniem pod Mons-en-Vimeu“, i mimo swej ważności nie otrzymał miana bitwy, albowiem ani z jednaj, ani z drugiej strony chorągwie królewskie nie były rozwinięte.
W tymże czasie król Anglii przez układ z dowódcą załogi wszedł do miasta Dreux, a kazawszy w Lagny-sur-Marne przygotować maszyny wojenne do oblężenia potrzebne, podstąpił z dwudziesto cztero tysięczną armią pod miasto Meaux, którego dowódcą załogi był pan de Vaurus, mający pod sobą około tysiąca zbrojnych.
Podczas tego oblężenia, które trwało siedm miesięcy, Henryk V dowiedział się, że królowa, żona jego, powiła syna. Dziecię, które wydała na świat, miało być w ośmnaście miesięcy potem ogłoszone królem Francyi, pod imieniem Henryka VI.
Meaux broniło się zawzięcie. De Vaurus, który się w mieście tem zamknął, był to człowiek okrutny, ale męstwa doświadczonego. Gdy jednak pomoc, jaką mu miał przyprowadzić J. M. pan d’Offemont, nie nadeszła, załoga dłużej już trzymać się nie mogła. Miasto zostało zdobyte szturmem, na ulicach zdobywano każdy dom z osobna. Oblężeni, wypędzeni z jednej części miasta, przeprawili się przez rzekę Marne i osaczyli na drugiej stronic rzeki. Król Anglii, ścigając ich z zaciętością, nie dał im ani chwili wypoczynku i nie pozwolił się opamiętać, dopóki wszyscy co do jednego nie zostali zabici, lub wzięci do niewoli. Ulice zasłane były potrzaskanemi kopiami i połamanemi zbrojami.
Pomiędzy wziętymi do niewoli znajdował się de Vaurus, który tak dzielnie bronił miasta. Król angielski kazał go zaprowadzić pod wiąz, gdzie on sam zwykle okrutne wyroki swoje kazał wykonywać i który dlatego nosił nazwę wiązu de Vaurus. Tam bez procesu i bez sprawy, jedynie tylko prawem mocniejszego i z przywileju zwycięzcy, kazał mu głowę ściąć, powiesić ciało pod ramiona, a utkwiwszy mu sztandar w otwartej po ścięciu głowy szyi, tęż głowę na okuciu sztandaru zatknąć kazał. Wielu rycerzy nawet z jego własnej armii szemrało przeciw takiej surowości i uważało, że była to kara zbyt okrutna dla tak walecznego rycerza.
Około tegoż czasu J. M. pan de Luxembourg, który wzięty do niewoli pod Mons-en-Vimeu znowu przystał do Burgundczyków, zdobył fortece Quesnoy i Héricourt, a na wieść o tych tryumfach miasto Crespy en Vallois i zamki Pierrefonds i Offemont poddały się same.
Tak więc zwycięstwo ostatecznie się przechyliło ku królowi Henrykowi, gdy w tym samym czasie zwycięzca zachorował w zaniku Vincennes.
Choroba czyniła szybkie postępy i król Anglii pierwszy uznał choroby owej śmiertelność. Przywołał do łoża swego księcia de Bedford, swego wuja, hrabiego de Warwick i J. M. pana Ludwika de Bobertsaert. Powiedział im, że czuje, iż wolą Bożą jest, aby opuścił ten świat i życie utracił. Potem dodał:
— Szwagrze mój, Janie, proszę was i zaklinam na wasz honor i miłość, jaką macie dla mnie, abyście zawsze dochowali wiary synowi memu, Henrykowi, waszemu siostrzeńcowi, i upraszam, abyście nie zgodzili się, póki wam życia stanie, na żadne porozumienie się z naszym przeciwnikiem Karolem de Valois, dopóty, dopóki księstwo Normandyi nie będzie ostatecznie w naszem posiadaniu. Gdyby mój szwagier, książę Burgundyi, chciał przyjąć na się regencyę królestwa, radzę wam, oddajcie mu ją, jeżeli nie, zatrzymajcie przy sobie. Wam zaś, wuju mój — dodał, zwracając się do księcia d’Exeter, który wszedł właśnie do komnaty — pozostawiam w całości zarząd królestwem Anglii, gdyż wiem, że umiecie dobrze rządy sprawować. Cokolwiekby się stało, nie powracajcie do Francyi i bądźcie przewodnikiem mego syna, a dla miłości, jaką mieliście dla mnie, odwiedzajcie go często. Co do was zaś, kuzynie de Warwick, pragnę, abyście byli jego guwernerem, nie opuszczając go nigdy, abyście prowadzili go i nauczyli rycerskiego rzemiosła. Wybierając was do tego, jestem pewny, że lepiejbym wybrać nie mógł. Przytem proszę was z całych sił swoich, abyście unikali, o ile to być może, wszelkiej sprzeczki i nieporozumienia z kuzynem naszym, księciem Burgundyi. Zabrońcie to samo w mojem imieniu memu szwagrowi de Humphrey, ponieważ, gdyby się wydarzyły pomiędzy wami a nim jakiekolwiek zatargi, sprawy nasze, tak daleko posunięte w tem królestwie, mogłyby być wielce narażone. Nakoniec zalecam wam, abyście w żadnym razie nie wypuszczali na wolność z więzienia kuzyna naszego, księcia Orleanu, hrabiego d’Eu, pana de Gancourt, niemniej jak pana Guicharda de Chisay dopóty, dopóki syn mój nie dojdzie do pełnoletności; co do innych zaś, czyńcie według woli waszej.
Gdy już wszyscy przyrzekli mu spełnić jego wolę, król zażądał, aby go zostawiono samego, a gdy i temu żądaniu zadosyćuczyniono, zawołał lekarzy i kazał im, aby mu powiedzieli, ile mniej więcej pozostaje mu czasu do życia.
Z początku tedy, wahając się z odpowiedzią, chcieli pozostawić mu pewną nadzieję, mówiąc, że Bóg jest panem wszechmocnym i zdrowie powrócić mu może, ale król uśmiechnął się smutno i kazał wyznać sobie całą prawdę, obiecując, że, jakakolwiekby ona była, zniesie ją, jak przystoi na króla i wojownika. Cofnęli się więc w głąb pokoju, a po krótkiej naradzie jeden z nich wystąpił i, przykląkłszy przy łożu królewskiem, rzekł:
— Najjaśniejszy panie, myśl o duszy Twojej, albowiem zdaje nam się, iż, jeżeli nie cud Boży, nie podobną jest, abyś, królu, żył dłużej nad dwie godziny.
Zawołać tedy kazał Henryk spowiednika swego i duchownych, którym kazał czytać siedm psalmów. A gdy doszli do tych słów dwudziestego wersetu: „Ut aedificentur muri Hierusalemu“ — zatrzymał ich, mówiąc głośno, aby wszyscy słyszeli, że, gdyby nie śmierć, która go przedwcześnie spotyka, miał zamiar po uspokojeniu królestwa Francyi udać się na wyprawę krzyżową w celu odzyskania Grobu Świętego i że byłby tak uczynił, gdyby Bóg dozwolił mu był życia dłuższego. Po tem oświadczeniu króla Henryka rozpoczęto dalej śpiewać psalmy, ale już przy końcu następnego wersetu król krzyknął strasznie. Święte modlitwy przerwano, król jeszcze jedno wydał westchnienie; było ono ostatnie.
Śmierć ta nastąpiła dnia 31 sierpnia, 1422 r.
Nazajutrz wnętrzności Henryka pogrzebane zostały w kościele klasztoru de Saint-Maur, a ciało nabalsamowane złożono w trumnie ołowianej.
Dnia 3 września żałobny kondukt wyruszył ku Calais. Trumnę złożono na wozie, ciągnionym przez cztery piękne czarne konie. Na trumnie położona była statua, wyobrażająca Henryka, wielkości naturalnej, z berłem w prawej i jabłkiem w lewej ręce, z koroną na głowie i oczyma w niebo wzniesionemi. Całun tego śmiertelnego łoża był z sukna purpurowego, haftowanego złotem. Gdy kondukt dochodził do jakiego miasta, wychodziły naprzeciw delegacye, a czterech ludzi rozwijało nad wozem śmiertelnym bogaty baldachim z jedwabiu i złota, taki, jaki jest zwyczaj w dniach uroczystych nosić nad ciałem Chrystusa na procesyach pobożnych. Za wozem postępowali książęta z rodziny królewskiej, panowie i rycerze, i cały dwór. Po obu stronach wozu szli w wielkiej liczbie księża i duchowni, którzy bądź to w drodze, bądź w chwilach odpoczynku, ciągle śpiewali pieśni za dusze zmarłe i odprawiali nabożeństwa we wszystkich miastach, przez które kondukt przechodził.
W Rouen kondukt spotkał królowę Katarzynę, która po słabości powracała do Francyi, do swego męża. Nie wiedziała ona o jego śmierci, więc rozpacz jej była wielka. Nie chciała opuścić ciała i przyłączyła się do konduktu żałobnego, który, przybywszy do Calais, udał się zaraz w dalszą drogę do Duwru i w nocy na dzień Świętego Marcina stanął w Londynie.
Piętnastu biskupów, w strojach pontyfikalnych, wielu opatów i prałatów w mitrach, liczne duchowieństwo i tłumy mieszczan Londynu, przyjęło orszak u bram miasta. Otoczyli ciało, śpiewając egzekwie i przez most Londyński i ulicę des Lombards odprowadzili do kościoła katedralnego Świętego Pawła. Sam wóz żałobny zaprzężony był w cztery rosłe rumaki. Pierwszy miał na piersi zawieszoną tarczę z herbem Anglii, drugi również na tarczy miał splecione herby Anglii i Francyi, takież same, jakie król za życia nosił na piersiach; na tarczy trzeciego rumaka wyobrażony był herb Francyi, a czwarty koń miał tarczę z herbem króla Artura, „Niezwyciężonego“. Ten ostatni herb wyobrażały trzy złote korony w polu błękitnem.
Po nabożeństwie żałobnem zwłoki zostały złożone w świątyni Westtminsterskiej, obok poprzedników Henryka na tronie Anglii.
Tak zniknął z widowni świata, na którym tyle narobił wrzawy, Henryk V, król angielski, zwany „Zdobywcą“. Zagłębił się on w ziemi Francyi dalej, aniżeli którykolwiek z jego przodków. Zdobył Paryż, którego nikt przed nim zbrojnie nie posiadł, i pozostawił następcom swoim tytuł króla Francyi, który utrzymali aż do czasu, kiedy w cztery wieki później Napoleon końcem miecza wyskrobał z herbu połączonego trzech wysp królestwa trzy złote lilie francuskie. Umarł on w połowie wieku, który miłosierdzie Boże zwykle śmiertelnikom naznacza. Był to jeden z najwaleczniejszych i w sprawach wojennych najzręczniejszych rycerzy swojej epoki, ale miał dwie wady: był zanadto niezłomny w postanowieniach i zanadto wyniosły i dumny w swej samowoli.
Książę de Bedford zaledwie zdążył oddać ostatnią posługę swemu panu i szwagrowi, gdy poselstwo z Paryża wiadomość mu przyniosło, że go tam oczekuje drugi pogrzeb. Umarł Karol VI, król francuski. Nieszczęśliwy ten szaleniec oddał Bogu ducha dnia dwudziestego drugiego miesiąca października, roku 1422. Ostatnia jego godzina była tak smutna i osamotniona, jak i życie całe. Nie było przy nim ani żony jego, pięknej Izabelli Bawarskiej, ani królewicza Karola, ani żadnego z pięciorga dzieci, jakie mu jeszcze pozostały. Książę de Berri nie żył już, książęta Orleanu, Brabantu i de Bourbon pozostawali w niewoli, książę Burgundyi nie śmiał stanąć przy śmiertelnem łożu tego, którego królestwo zaprzedał. Przyjaciół nie miał król opuszczony!... Wojna domowa zdziesiątkowała ich, lub utrzymywała przy królewiczu.
Gdy w onej strasznej godzinie śmierci, w której człowiek odzyskuje całą swoją siłę na krótką chwilę, jak lampa, która przed samem zgaśnięciem całem światłem błyska, stary król na chwilę odzyskał razem wzrok i mowę, podniósł się, opierając na łokciu na łożu swojem, i blady i wynędzniały począł rozglądać się dokoła, szukając oczyma w starej i ciemnej sali, komuby mógł rzucić ostatnie spojrzenie i kogo pożegnaćby zapragnął; zobaczył tylko twarze obojętne i zimne kanclerza swego i szambelana, których obowiązki przy łożu śmiertelnem króla zatrzymywały. Upadł tedy Karol napowrót na poduszki z głębokiem westchnieniem, zamykając w sobie ostatnie wyrazy, które bywają pociechą ostatnich chwil umierającego, i zamknął oczy, albowiem tylko pod zamkniętemi powiekami widzieć mógł upragnione obrazy: rumianej twarzy syna swego, Karola, o którym wiedział dobrze, iż go sercem nie opuścił, i poetycznej postaci Odetty, młodej zakonnicy, której pieszczoty, jeżeli nie miłość, stanowiły jedyne w życiu jego prawdziwie rozkoszne chwile. Takim sposobem Bóg, zastępując ludzi niepamiętnych, posłał do wezgłowia umierającego starca aniołów, aby mu pomogli umrzeć bez rozpaczy w sercu i bez przekleństwa na ustach.
Co do tych, którzy go otaczali, obojętność ich była tak wielka, że, chociaż spostrzegli fakt zgonu królewskiego, jednak nie byli w stanie oznaczyć, o której mianowicie godzinie dusza oddzieliła się od ciała, które od lat trzydziestu tyle cierpiało.
Panowanie Karola VI, dziwne i jedyne w kronikach narodu francuskiego, panowanie to szału, było jednem z najnieszczęśliwszych dla Francyi, a jednak król ten był jednym z najbardziej żałowanych przez naród. Przydomek „Ukochanego“, jaki mu nadał lud, przetrwał i przemógł nazwę „Szalonego“, którą mu nadawali możni. O ile rodzina okazała się względem niego niewdzięczną, o tyle naród był mu zawsze wierny. W młodości umiał podobać się wszystkim męstwem swojem i uprzejmością, w starości obudził współczucie ogólne nieszczęściem swojem i nędzą. Za każdym razem, kiedy szaleństwo opuszczało go na chwilę, chwytał w ręce wodze rządu i za każdym razem naród w polepszeniu losu swego czuł obecność jego u steru. Było to słońce, które od czasu do czasu wynurzało się z gęstych i ciemnych chmur, i którego promienie, jakkolwiek słabe, rozradowywały duszę Francyi.
Na, drugi dzień po śmierci króla otoczyła zmarłego świetność tronu, która go za życia była opuściła. Zwłoki złożono w trumnę ołowianą, rycerze i koniuszowie zanieśli je do kaplicy pałacu Saint-Paul, gdzie zostały z wielką uroczystością wystawione na widok publiczny, aż do powrotu księcia de Bedford.
Przez dni dwadzieścia odprawiane były bezustannie msze śpiewane w kaplicy owej tak, jak to miało miejsce jeszcze za życia króla. Cztery paryskie zakony jałmużnicze na przemiany odbywały służbę przy zwłokach, a każdy, kto chciał, mógł swobodnie wchodzić i modlić się za duszę zmarłego.
Nakoniec dnia 8 listopada przybył książę de Bedford. Już, nie mogąc się go doczekać, parlament postanowił przedsięwziąć co należało do pogrzebu. Postanowiono nawet sprzedaż mebli z pałacu królewskiego Saint-Paul, tak wielka była nędza królewska.
Dnia 10 przeniesiono ciało do kościoła katedralnego Notre-Dame. Delegacye ze wszystkich kościołów i z uniwersytetu asystowały przeniesieniu temu. Prałaci szli prawą stroną ulicy w ubiorach pontyfikalnych; doktorowie i retorowie, w szatach do ich urzędów i godności przywiązanych, postępowali po lewej stronie. Trumnę podtrzymywali z prawej strony koniuszowie i wielcy urzędnicy dworu, z lewej zaś prefekci Paryża, mieszczan i milicyi miejskiej. Trumna owa umieszczona była na wysokim wozie, pokrytym suknem błękitnem, haftowanem w złote lilie; nad wozem wznosił się tak samo przyozdobiony baldachim. Na trumnie była złożona statua, wyobrażająca króla Karola, nadzwyczaj podobna, przybrana w koronę złotą. Na rękach owej statuy rękawiczkami białemi okrytych, błyszczały pierścienie z drogocennymi kamieniami. U bramy wisiały dwie tarcze, jedna ze złota, druga ze srebra. Statua ta ubrana była w suknię purpurową ze złotem i płaszcz podobny, bogato gronostajami podbity. Pończochy miała czarne, a trzewiki z niebieskiego aksamitu haftowane były złotem.
Całun, który pokrywał szczątki śmiertelne Karola, podtrzymywany był przez prezesów parlamentu; dalej za nim szli paziowie. Potem nieco dalej, ubrany czarno, na koniu w czerwonej zbroi, jechał książę de Bedford, regent państwa.
Litość brała patrzeć na tego króla, tyle razy zdradzanego za życia i tak opuszczonego po śmierci, że żaden z książąt domu złotych lilii nie szedł za jego pogrzebem i że żałobie Francyi angielski książę przewodniczyć musiał. Wojny domowe i z cudzoziemcami od lat dwudziestu tak wyniszczyły kraj i takim huraganem zniszczenia powiały, że rozproszyły wszystkie gałązki dynastyi i odłączyły je od pnia rodzinnego.
Poza księciem de Bedford postępował piechotą kanclerz Francyi, wyżsi dygnitarze koronni, notaryusze, mieszczanie, wreszcie ludzie prości, mieszkańcy Paryża, w tak wielkim tłumie, jakiego od dawna za żadnym pogrzebem królewskim nie widziano.
W tym porządku kondukt zaszedł do kościoła Notre-Dame. Tylko czoło orszaku mogło wejść do świątyni, tak liczne były tłumy. Mszę wielką odprawił patryarcha konstantynopolitański, poczem dopiero kondukt ruszył do Saint-Denis, powracając znowu przez most zwodzony, bo drugi most Notre-Dame był tak przez naród zajęty, że pójść przezeń nie było możności.
Na pół drogi do Saint-Denis miernicy soli miasta Paryża, mając każdy lilie złotem haftowane na piersiach, na mocy przywileju, jaki posiadała ich korporacya, odebrali ciało z rąk koniuszych i prefektów i nieśli je aż do krzyża, który się wznosi na trzy czwarte części drogi od Paryża. W tem, miejscu proboszcz Saint-Denis spotkał kondukt. Towarzyszyło mu duchowieństwo, zakony, mieszczanie i naród z mnóstwem pochodni; noc bowiem już była zapadła. Udano się do kościoła, gdzie znowu egzekwie odśpiewano, a ponieważ ciało miało być w grobie złożone dopiero nazajutrz, więc zostało tymczasem w środku głównej nawy wystawione.
Nazajutrz znowu odprawiono nabożeństwo za spokój duszy króla. Przez całą noc kościół był oświecony tak, że paliło się dwadzieścia tysięcy funtów świec woskowych, a jałmużnę rozdawano z taką szczodrobliwością, że szesnaście tysięcy ludzi dostało każdy po trzy srebrne monety stempla królewskiego.
Po ukończeniu nabożeństwa i ceremonii, otwarto wreszcie kraty piwniczne. Trumna przy świetle pochodni spuszczona została i ustawiona obok Karola V i wielkiego marszałka. Patryarcha konstantynopolitański, wziąwszy w rękę gałązkę bukszpanu i umoczywszy ją w wodzie święconej, zaczął śpiewać Salve Regina, a wtedy mistrze broni królewscy złamali swe białe różdżki, rzucili je do grobu wraz z ułomkami królewskiego miecza.
Pierwsza garść ziemi spadła na trumnę królewską, dzieląc ostatecznie dwa panowania i dwie dynastye, a gdy dół został wypełniony, wystąpił wielki herold de Berri, stanął na usypanym kopcu i zawołał wielkim głosem:
— Niechaj Bóg Najwyższy raczy mieć litość i miłosierdzie nad duszą wielkiego i wspaniałego księcia Karola, króla Francyi, szóstego tego imienia, naszego pana i władcy!
Łkania wydarły się ze wszystkich piersi, a wielki herold po chwili wyrzekł znowu:
— Niechaj Bóg Najwyższy dać raczy długi żywot Henrykowi z Bożej Łaski królowi Francyi i Anglii, naszemu panu i władcy!
Po tych słowach natychmiast heroldowie spuszczone ku dołowi miecze wznieśli do góry, wołając po dwakroć:
— Niech żyje król! Niech żyje król!...
Tłum został niemy i nieruchomy i nikt nie powtórzył tego świętokradzkiego okrzyku. Zginął on bez echa pod ciemnem i ponurem sklepieniem katakumb królów Francyi, a popioły tych królów z trzech po sobie następujących dynastyi zadrżały ze zgrozy.
Nazajutrz Henryk VI, król angielski, mający wieku ośmnaście miesięcy, ogłoszony został królem Francyi, a regencyę powierzono księciu de Bedford.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.