<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Karpaty i Podkarpacie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1939
Druk Concordia S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ ÓSMY
BOJKI

Wzdłuż rzek i potoków, w szerokich czy też wąskich dolinach rozsiadły się podłużno-uliczne wioski. Chaty i budynki gospodarcze tulą się do siebie pod jedną czterospadową, stromo wzniesioną strzechą dranicową lub słomianą; od łemkowskich chyż różnią się jeszcze tym, że ich mieszkańcy rzadko już i to przeważnie na zachodzie ożywiają szare, sczerniałe bierwiona czerwoną lub żółtą farbą i ozdabiają białymi pasmami. Częściej się zdarza, że od ulicy oblepią gliną lub pobielą ściany wapnem, a to i wprost w naturalnym zostawią stanie. Wewnątrz chat leżących poza Sanem, prawie nic się nie zmieniło — te same piece ogromne, ciężkie i kurne lub z dymnikami. Tylko duże skrzynie z odsuwanym blatem nieraz zastępują tu niezgrabne stoły łemkowskie. Ale lud tu całkiem odmienny — roślejszy, smuklejszy i żywszy, o oczach jasnych i nosach okrągłych lub zlekka zadartych. I duszę ma inną! Zna ona żar namiętności, gniew nieokiełzany, pęd — do zemsty krwawej, a tak nieraz okrutnej, że mogą przerazić obcego człowieka, jakiegoś tam „lachotę“ — surdutowca, lecz nigdy mieszkańca dolin Sanu, Stryja i Świcy, bo ci tylko ramionami wzruszają i mówią, że tak właśnie należało się rozprawić z wrogiem „szczoby hory znały, jakich majut chłopciw!“ Namiętne dusze tych ludzi nizinnych, leśnych i połoninnych wyrobiły w nich lekkomyślność, pociąg do wódki i lenistwo, co wykorzystali Żydzi zagarniając w swoje ręce całe niemal życie wiosek tej krainy.
Zaludniają ją Bojki, nielubiani przez zachodnich i wschodnich pobratymców — Łemków i Hucułów, gdyż na pewno dali się im oni niegdyś we znaki. Jest to, zdaje się, najstarszy szczep tubylczy na tych ziemiach, zapewne potomkowie ludności Rusi Czerwonej, najsłabiej bodaj pomieszanej z przewalającymi się wzdłuż Karpat hordami przybyszów. W każdym razie nie posiadają Bojki znacznego odsetka krwi wołoskiej i madziarskiej i mało prawdopodobnym wydaje się przypuszczenie niektórych bojkowskich „patriotów“ co do celtyckiego pochodzenia tego szczepu. Najniesłuszniej w świecie powołują się oni na rozprawę Mario de Mandato o... Hucułach, o których mówi włoski autor, że są „isola scelta in mare slavo, isola etnica, fissata nella regione dei Carpazi centrali per un semplice fenomeno migratorio: il ristagno“. Do żył Bojków mogła dopłynąć krew polska i tatarska, bo tak się złożyły dzieje od zarania ich bytu — i to zapewne stanowi jedyną domieszkę, innego szczepu i obcej rasy.
Być może, głębiej sięgające badania dowiodą, że szczep ten zmuszony był cofnąć się nieco ku północy i ku wchodowi ustępując miejsca innym szczepom i ludom, wypieranym przez wojowniczych włóczęgów i koczowników — Połowców, Pieczyngów, Awarów i Tatarów, lecz na ogół nic ich z dawnych siedzib nie zruszyło. Gorące przywiązanie do swoich gór gór, lasów i dolin zdradzają Bojki do dnia dzisiejszego, co potwierdza się choćby tym faktem, że rzadko i niechętnie udają się oni na emigrację, czego nie można powiedzieć o sąsiadach Łemkach. Różnią się Bojki od nich swym charakterem — beztroskim, wesołym, żądnym hucznej zabawy, śpiewu, tańca i „zielonego wina“ — okowity najmocniejszej. Inaczej też ubierają się ludzie nad Sanem. Nie znają tu łemkowskich „czuch“, a nawet sirak, ten pospolity „płaszcz“ góralski jest znacznie dłuższy, posiada klapy i kołnierz oraz wyszyte klinami po bokach wielkie fałdy z kieszeniami i barwnymi ozdobami. Pod sirak wkłada się tu krótki do bioder kurtak z sukna, pod nim zaś łejbyk bez rękawów. I koszule noszą tu inne — na kołnierzu, po skraju pazuchy i na mankietach zdobione haftem z różnokolorowych nici bawełnianych. A już co gazdyń i dziewuch, to ślepy nawet spostrzeże rzucające się w oczy różnice! Tak, innej tu hołdują modzie! Mężatki i dziewczęta noszą białe, płócienne spódnice w drobne fałdki w pasie, a każda z nich — w barwnych wzorach, haftowanych misternie. Takież hafty mają Bojkinie na ramionach i na mankietach białych również koszul. Mężatki noszą kolorowe chustki, niby czepiec okrywające całą głowę, narzucając na to cienką, białą chustkę, zawiązaną pod brodą. Dziewuchy zaplatają włosy w dwa warkocze, zdobią je jaskrawymi włóczkami z frędzlami i uwiązują do pasa barwną „poprużką“. Nie lubią Bojkinie pstrokacizny, niekształtnych od tyłu „facełyków“, „farbanek“ i krótkich „huń“, noszonych przez kobiety łemkowskie, określając ich stroje, jako „brydź“. „Zadilanky ubyrajut sia szczo cyhanky“ — mówią o sąsiadkach spoza Sanu elegantki bojkowskie. Co prawda to i łemkowskie gazdynie, patrząc na białoubrane Bojkinie, chichoczą zjadliwie i szydzą z tych nieznających się na wytwornych strojach „jachwaczek“ i „luchanek“. Męski strój letni, — długie, białe, płócienne koszule, wypuszczone na białe też spodnie i przepasane szerokim lub wąskim rzemieniem, przypomina odzież, noszoną przez ludność dawnego wielkiego księstwa kijowskiego za czasów Włodzimierza Monomacha, jak to znajdujemy w opisach carogrodzkich uczonych mnichów i — kupców greckich. Takie też stroje opisali podróżnicy, co bywali w grodach czerwieńskich — a to wskazuje na to — iż Bojki są zapewne najstarszymi autochtonami ziem, lezących na wschód od Sanu. Zresztą przemawiają za tym wykopaliska w licznych horodyszczach i w dawnych osadach, których właściciele — jak na przykład taki Jur ze Stopnicy w r. 1392, bywali gośćmi Jagiełły w Samborze. Znaleziona została na Borkowszczyźnie jedna z najstarszych podobno ceramik słowiańskich, gdyż, jak istnieje dość prawdopodobny domysł, w Monastyrze i Stupnicy rozwijał się handlowy przemysł garncarski, eksportujący tak zwane „korczagi“ a stosujący już ornament spiralny, poziomy i zygzakowaty. Na wyrobach staro-stupnickich wykryto też znaki swastyki. Wykopaliska dały szereg przedmiotów rzadko spotykanych, jak na przykład pieczątka cesarza carogrodzkiego Konstantyna VIII-go z w. XI-go, co dowodzi normalnie tu płynącego życia państwowego, gdy istniał już cały szereg prastarych osiedli, jak Strzelbice, Kobło, Mszaniec, Turze, Sozań, Busowisko i wiele innych, zamieszkałych przez przodków naszych Bojków, podtrzymujących jakieś stosunki z Bizancjum. Wykopaliska ceramiki wczesnohistorycznej i średniowiecznej ustalają ciągłość ulubionych w tym kraju form naczynia, a więc bojkowskich „kurszilów“, „pampusznic“, dwojaków, dzbanów, „makoretów“ i „łochani”, czyli dużych kubków, polewą okrytych i nawet niezawiłym wzorem.
Na pradawnych więc leżach pozostają Bojki i zapewne w wielu wypadkach dawne prowadzą życie wykorzystując naturalne dary ziemi. Wielkie tu znaczenie ma grzybobranie, dla którego powinno się mieć tradycyjną, jak gdyby zaczarowaną laskę, a przy pierwszym grzmocie skuteczne na obfitość zbiorów zaklęcie: „Koczusia koczu, po lisi chodżu, hribi znachodżu!“ Wtedy „hribari“ i „hribarki“ będą znosić do domu pełne kosze „bilaków, pidpeńków, hłubinków, czorniaków i peczeryc“, gdy to chłopcy podśpiewują: „Oj chto lubyt hrihi, a chto peczeryci, a chto lubyt stari baby a ja — mołodyci!“ Niezliczoną ilość różnych gatunków grzybów znają Bojki, jedzą je lub jak „morimucha“ — muchomora używają do trucia much a hubkę — do krzesiwa. Zbierają też „sunici“, maliny, czernice, jeżyny, „witrini“ — dziki agrest, porzeczki, poziomki i inne jagody, jak też orzechy, żołędzie, jałowiec, „swerbiwus“ czyli owoc dzikiej róży, łobodę, szczaw, kmin, chrzan, a wszystko to pochłania spiżarnia gazdyni. Bojki na większych rzekach łowią ryby siecią, korytem, „ryszitom“, „czerpakom“ i na wędkę — robią to jednak w wolnych chwilach i nie ma tam nigdzie takich szkodliwych rybaków kłusowników, jak w Tatrach i na Huculszczyźnie. Łowiectwo — porywające, męskie rzemiosło pociąga istotnie i Bojków-górali, lecz któż tam się dowie, jakich oni imają się sposobów, by zdobyć jelenia, sarnę i dzika a tak, żeby gajowy i policja nie posłyszeli strzału i nie wytropili śladów kluczącego po lasach kłusownika? Tajemnicą przeto okryte są przygody bojkowskich nemrodów. Przyznają się tylko, że „diki ptachi ta mali zwirata łowlać łapkami“. A tych „łapek“ mają sporo — zwykle, nienawistne dla sportowca sidła, wnyki, pętle i pułapki z ciężarem — na kuny i tchórze.
Bojko wszystko potrafi zrobić, co potrzebne mu jest w gospodarstwie. Zna się na wszelkich rzemiosłach, chociaż z biegiem czasu życie wytworzyło kadry specjalistów, wyrabiających nieskomplikowane narzędzia rolnicze, przedmioty bednarskie, koszykarskie, naczynia drewniane, „kapeluchy“ a nawet — i przyrządy tkackie — tak niezbędne w życiu zapracowanej gospodyni. Do głowy jej nie przyjdzie zaśpiewać, jak to często czyni gazda: „Nykołaju, ja wmyraju, bizy po horiłku, ta ne bery mału flaszku, woźmy sy baryłku!“ Uwija się dzień cały od świtu po domu, przy piecu, przy chudobie i przy dzieciach, których pełno wszędzie, boć to „błogosławieństwo Boże“. Gdy zaś noc zapadnie i wszyscy usną — ona — skrzętna, gospodarna i pracowita — zrzuciwszy chodaki i chustki, usiądzie przy wrzecionie lub krosnach i znowu pracuje. Przecież któż odzieje rodzinę, jeżeli nie wytka ona długich pasm płótna i grubego samodziału wełnianego na siraki i kurtaki? Ciężkie, jednostajnie ciężkie jest życie gazdyni, a tak nużące, że nawet na śpiew nie znajduje ona sił i czasu. Jednak dusza ludzka szuka dla siebie wytchnienia i chwil wzniosłych. Dusza Bojkini znajduje to wszystko w sztuce... w sztuce haftowania bogatej we wzory i barwy — i kto wie czy w doborze ich nie odzwierciadla się dusza gazdyni, jej zawiedzione nadzieje i marzenia? W każdej dzielnicy Bojkowszczyzny inne są wzory, a przede wszystkiem różne barwy, zapewne odpowiadające kolorytowi krajobrazu. Na wschodzie bardziej liliowe tony, bo i bardziej wysokie tam góry mają o zmierzchu ten właśnie odcień łagodny i kojący. We wsiach, ukrytych w rozłogach Bieszczadów, gdzie po ich zboczach i połoninach, na zielonych kobiercach łąkowych jarzą się czerwone, różowe, niebieskie i żółte kwiaty, gazdynie odtwarzają całą paletę swej okolicy dodając umiejętnie i dyskretnie barwy czarnej — mrok głębiny leśnej i granatowej — koloru toni głębokich „burkał“ rzecznych i otchłani nieba, gdy słońce uśnie już za wirchami. A jednak inne też mogą być wewnętrzne pobudki stosowania tych lub innych barw. Bojkowszczyzna — to biedny kraj. Ludność jego pracując ciężko mały ma dostatek, żywi się wyłącznie ziemniakami i owsianymi plackami. Lata klęsk, tchnienie otaczającej natury, warunki bytowania w ciemnej, kurnej chacie, nieprzerwana praca, stosunek męża do żony, szczęście czy zawód miłosny dziewczyny, jasna czy czarna dola kobiety, gdy pędzi życie przy boku kochanego człowieka, czy też przeklina i dręczy się przy starym, brutalnym i zazdrosnym gaździe lub pod surowym okiem złośliwej świekry — wszystko wyrazić potrafi Bojkini w misternym, barwnym rysunku haftu. Wesoła, szczęśliwa i roześmiana, pełna słonecznych promieni rzuci na płótno koszuli lub spódnicy całą gamę jasnych nici; udręczona i znękana, przepojona goryczą łez do mistrzowskiego haftu coraz to dodaje smutnych, ciemnych barw aż na białym tle zapanuje niepodzielnie czarna — symbol śmierci. Tak to wkładają kobiety bojkowskie w piękne robótki swoją duszę, przeżycia i dolę. Twierdzi tak Olga Laszecka w swym studium „Deszczo pro bojkiwski wysziwki“, wskazując, że hafciarki bojkowskie za podstawę ornamentu biorą figury geometryczne, faliste linie, świat ptaków, owadów, zwierząt a nawet ludzi. Wyczuwa się w rysunku haftów układ i forma gór Bojkowszczyzny, w nowych zaś kombinacjach planowych — motywy roślinne, stylizowane kwiaty i owoce, w czym znowuż prof. Pawłucki widzi wpływ zetknięcia się wschodniej kultury z zachodnią. Ten wpływ można byłoby dostrzec również w tym, że w przeciwieństwie do haftów huculskich, zaszytych gęstym ściegiem lub krzyżykami, bojkowskie kobiety zawsze pozostawiają jasne tło, uwypuklające motyw rysunkowy.
Gazdynie i dziewuchy bojkowskie swymi spracowanymi dłońmi malują też pisanki wielkanocne, dając im w zależności od barwy i ilości farb różne nazwy „kraszanki, śliwy, śliwki, gałki, hawki i riżbienki“, zdobiąc je różnymi rysunkami — geometrycznymi rozetami, gwiazdami, motywami roślinnymi, zwierzęcymi i religijno-bytowymi. Nie odznaczają się one mistrzostwem i wytwornością kompozycji, jak wyroby tego rodzaju na Huculszczyźnie, jednak w każdym razie umieścić je należy w szeregu najlepszych wytworów artyzmu ludowego. W niektórych wsiach bojkowskich zdobyły sobie rozgłos szczególnie uzdolnione „pisanczarki“, w pierwszym rzędzie te, które nie zapomniały jeszcze opowieści o pisankach, o ich czarownym wpływie na losy ludzi i o tym, kiedy należy spożyć święcone jajko wraz ze skorupą, „szczoby złyj duch ne maw prystupu“, gdzie i jak podrzucić pisankę pod próg chaty, mołodyci, aby połóg miała lekki, kiedy zakopać malowane jajko w oborniku, co znów powoduje dobry urodzaj.
Ona — ta gazdyni pracowita, ta hafciarka i „pisanczarka“, umiejąca w rysunek i barwy wczarowywać radości i bóle, piękno i grozę, ona też przechowuje coraz szybciej odchodzące w przeszłość tradycyjne obyczaje i co najważniejsza — resztki kultury dalekich przodków słowiańskich. Zrozumiałe to jest! Kobieta została w granicach życia domowego — w ojcowskiej, czy mężowskiej zagrodzie, pod bezpośrednim, niczym nieosłabionym wpływem otaczającej natury i niewidzialnych fluidów, sączących się z czarnych od dymu pował i ścian chaty, z jej ciemnych, tajemniczych zakątków, gdzie przed wiekami siedzibę sobie obrały złe i dobre duchy, nieśmiertelne w panteistycznym światopoglądzie córki i żony pasterza i oracza. Biesy domowe, stajenne i oborowe, mawki, łaskotki, wodnice, wiedźmy, rahmany, karły — toż to cały świat straszny, tajemny a tak bliski — że wszystkie te „perełesnyki“, „obojasnyki“, dżumy, czarownicy i czarownice ocierają się niemal codziennie o wylękłą podświadomie gazdynię, jak ociera się o nią wiatr połoninny i struga potoku. W matecznikach leśnych, w toni rzek, na moczarach, w falach, co biegną po łanie — wszędzie czarowne swoje pędzą życie duchy. Jedne z nich czyhają na ludzi, ich dusze i mienie, inne chronią Bojków od złych mocy, nad którymi władzę dzierży wielki, bezimienny, „bezpjatyk“ — diabeł. Żyjąc w świecie wzorów i groźnych sił stał się Bojko nieufnym i podejrzliwym, ale rok po roku, ucząc się w szkołach, służąc w wojsku, pracując w kopalniach nafty, w fabrykach borysławskich, drohobyckich i bitkowskich, w uzdrowiskach podkarpackich, nie wyzbywszy się wrodzonej podejrzliwości, zobojętniał, a nawet, zwątpił w istnienie czarów, lecz jego żona z otoczenia duchów nie mogła się wyrwać i pod brzemieniem zabobonów dziwne pędzi życie. Ciemne jest ono, smutne i trwożne, co z takim tragizmem wyraża zwrotka jednej z pieśni ludowych:

Traczu lita w lutom hori
I kińcia ne baczu;
Tylko myni łeksze stane
Jak troszki popłaczu...

Bojkowszczyzna — to kraj pobożnego ludu. Cerkwie, klasztory dawne, opuszczone już ale istniejące po dziś dzień, kapliczki i krzyże przydrożne widnieją wszędzie. Wyczuwa się w tym ręka kierownicza i myśl, oparta na rzeczywistości, że cerkiew jest siłą utrzymującą ludzi w świadomości narodowej, broniącą mowy ludu, jego odrębności i ideologii politycznej. Cerkiewki bojkowskie — przeważnie drewniane, chociaż niemało się już znajdzie i murowanych — zawsze są zbudowane w miejscu odsłoniętym, widocznym ze wszystkich stron i malowniczym. Pomiędzy zielonym gąszczem otaczających je drzew pięknie wyglądają okrągłe barokowe ich kopułki, dachy o kilku kondygnacjach, częstokroć o artystycznie pomyślanych liniach. Jakiż jest styl tych cerkiewek? Trudno to określić, gdyż bogata jest różnorodność planu i bryły bojkowskiego budownictwa sakralnego, o ile istotnie chodzi o cerkwie stare, gdyż nowe są już bardziej jednostajne i konwencjonalne. W każdym razie, porównywując cerkiewne budownictwo na Bojkowszczyźnie z tym, co w tej dziedzinie istnieje w Bułgarii, Serbii, Grecji i Rosji, można znaleźć analogię. Tak jak i wszędzie budownictwo sakralne przechodziło tu różne etapy stylu, nie zawsze jednak pod wpływem architektów kościoła wschodniego. Architektoniczne wzory zachodu wycisnęły swoje ślady i spowodowały naśladownictwo, jeżeli nie w całości, to w ważnych szczegółach, od czego nie mogło się uchronić nawet ortodoksyjne prawosławie moskiewskie — stwierdzają to np. sobór św. Bazylego w Moskwie, św. Izaaka i Kazański w Petersburgu. Czy rozwiązanie tego zagadnienia nie leży w wyjaśnieniu, kiedy i przez kogo ta lub inna stara cerkiew została ufundowana i kto brał udział w jej budowie? W każdym jednak razie niewymownie miłe są te domy Boże! Do ich nawy poprzez małe okienka o szybkach, od starości tęczowym pokrytych nalotem, wpada snop promieni słonecznych. Barokowe „carskie wrota“ migocą iskrami, które zapalają się na złoceniach; z mroku, przepojonego zapachem wosku i kadzidła, wyzierają ciemne, surowe oblicza świętych i męczenników. Bezszelestnie krząta się staruszek kościelny, coś poprawiając i sprzątając; przed niektórymi ikonami, wykonanymi niewprawnym pędzlem, pełgają malutkie płomyczki w mosiężnych lub srebrnych kadzielnicach... Rozlega się cichy szept modlitwy i westchnienia głębokie. Promienie krzyżują się i zmieniają swój kierunek, odsłaniają coraz to nowe zakątki cerkiewki, nowe oblicza i sztywne, jak gdyby nieustępliwe postacie świętych na obrazach i lapidarnych freskach, suną, niby ostrza projektorów i każdą ścigają tajemnicę. I tylko za pozłotą zawartych wrót ołtarza panuje mrok i cisza...
Pobożny tu przychodzi lud, słucha, co mówi do niego paroch-inteligent, wchłania każde jego słowo, czasami płacze nawet w dni szczególnie rzewne. Naprzykład — „Rizdwo“ — Boże Narodzenie — jedno z największych świąt i najważniejszych, bo od obchodu wigilii i pierwszego dnia wiele zależeć będzie w życiu gazdów. W dzień wigilijny cała rodzina wstaje jak najwcześniej, by tak się ustaliło na cały rok; zaczynają się przygotowania do „weczeri“ — uczty wigilijnej. Gazdynie wypiekają cztery „pałanycie“ i „krczun“ — bochen żytni, zawierający w sobie cząstki wszystkich dań i ozdobiony ząbkami czosnku. Dwanaście potraw musi przygotować gazdynia: kapustę kiszoną z olejem, kartofle — „baraboli“, barszcz, pierogi, „hołubci“ nadziewane tłuczonymi ziemniakami, pasternak, grzyby, boby, „kutję“, „pałaniczki“, „osałedci“ i kisiel owsiany, a co najgęstszy, bo inaczej mleko przez cały rok nie będzie tłuste. Kiedy wszystko już nagotowała i napiekła gospodyni, zaczyna swe czynności gazda. Bierze on cztery „pałanycie“, rusza do stodoły po „dida“, czyli po snop owsa. Położywszy snop na ziemi, a na nim — pieczywo, przyklęka i dziękuje Bogu, że on i jego „czeladź“ doczekali się wesołej i szczęśliwej chwili. Po skończonej modlitwie wchodzi do obory i stajni i daje chudobie po kawałku „pałanyci“. Ledwie przestąpi gazda próg sieni niosąc pozostałe pieczywo i „dida“ — w chacie gaszą światło, on zaś życzy wszystkim szczęścia, wesołych i radosnych świąt, a jeszcze pomyślniejszych — w roku następnym.
— Co przyniosłeś? — pyta go gazdynia.
— Złoto! — brzmi odpowiedź pana domu.
— A czym je ważysz?
— Wołami! — odzywa się potomek pasterzy.
Taki dialog powtarza się trzykrotnie, po czym dopiero w chacie zapałają lampę, świece lub łuczywo. Pod serwetą gazda rozkłada słomę, a w środku stołu stawia zapaloną świeczkę. Jest to ważna chwila, bo któryś z rodziny przynosi wiechcie słomy i rzuca do kąta. Jedna z dziewuch siada na niej i naśladując ruchy kury poczyna kwokać. Bez tego przedstawienia obejść się nie można, ponieważ przestałyby się nieść kury. Nie wolno też zaniedbać innego zwyczaju, gdy to wszyscy obecni w chacie biorą zaostrzone patyki i szperają po kątach i pod ławą, wyczyniając dziwne ruchy, strojąc zdumiona miny, mrucząc talizmaniczną formułę: „Ja hliw a tam hryb, ja pryklak a tam piat’, ja siw a tam sim, ja lih a tam pownyj mich!“ Teraz to już wszyscy są pewni, że grzybów urodzi się wielka moc! Gazda kładzie pod stół odłamek lemiesza, siekierę i piłę, i, rozrzuciwszy słomę po izbie, łańcuchem związuje dwie nogi u stołu. Co to znaczy? Żelazo! Wielki, odwieczny, potężny talizman na wszelkie moce złe! Wreszcie wszyscy klękają, modlą się i siadają do wieczerzy, podzieliwszy się przedtem prosforaą — przaśnikiem cerkiewnym. Podczas jedzenia ten i ów z rodziny podchodzi do pieca, rzuca na węgle kadzidło cerkiewne i dmucha, by zabezpieczyć się przed bólem zębów i pękaniem warg na mroźnym wietrze. Bulgocze gorzałka, nalewana do kubków lub szklanek, głośno cmokają i sapią zgłodzeni ludziska, a o wszystkim ciągle pamiętają. Gdy się je kapustę, gazdynia wybiega na dwór i pyta się, czy smakuje kapusta. „Nie!“ — odpowiada jej całe towarzystwo. „Kwaśna jest twoja kapusta“. Gazdynia cieszy się i mówi: „Oby tak liszkom kapuścianym była ona niedobra!“ Istnieje ceremoniał przy podawaniu ziemniaków, bobów, kutii i kisielu. Po wieczerzy przychodzi pastuch i wszystkie łyżki związuje słomą, co jest najlepszym zabiegiem, by bydło z pastwiska nie odchodziło daleko, łyżki potem wtykają w snop, żeby czeladzi krzyże nie bolały. Cała rodzina wciąż nasłuchuje, czy często szczekają psy. Jeżeli gęsto „brosze“, wtedy karnawał będzie wesoły i huczny. Światła tej nocy nie gaszą, by nieboszczykom widno było na tamtym świecie. Po wieczerzy młodzież śpiewa kolędy: „W nydilu rano sonejko schodyt, świata Preczysta po raju chodyt, swoho synojka za ruczeńku wodyt“. Nazajutrz rodzina gazdowska wstaje przed świtem, co zapewne pozostało od niedawnych czasów, gdy wieczerza przeciągała się do rana. Rodzina myje sobie ręce i twarz wodą, do której „na szczęście“ wrzucają pieniądze. Gazda trzyma już w ręku „krczun“ i idzie z nim do studni, gdzie kropi bochen zimną wodą i wraca do izby. Na odezwanie się gospodarza — „Chrystos rodytsia“ — odpowiadają chórem: „Chwała Mu!“ a „krczun“, ciśnięty ręką gazdy, toczy się od progu do stołu; wszystkie oczy śledzą, jak upadnie bochen i z tego wróżą o urodzajach. Gazdynia obwiązuje chleb pasami przędzy lnianej, kładzie pod snop, który leży pod serwetą i wpuściwszy owcę do chaty karmi ją z ręki i wyprowadza. Po śniadaniu rodzina idzie do cerkwi, po obiedzie zaś młodzież odwiedza sąsiadów śpiewając kolędy. Tego dnia gospodarze nie powinni spać. Byłoby to niebezpieczne, gdyż len na pewno zgniłby na korzeniu. Zimowe święta następują jedno po drugim. Na Nowy Rok dopiero można spożyć „krczun“, już dobrze suchy, jednak przed tym należy wyciąć jego środek i dać bydłu, co najskuteczniej ochroni je od chorób. W tym dniu wróżą po chatach. Straszne to i ponure wróżby! Gazda kładzie na piec tyle rozżarzonych węgielków, ile ma osób w rodzinie i sztuk bydła. Węgle tlą się, okrywają popiołem i gasną. Człowiek lub zwierzę, którego węgiel nie powlókł się puszystą warstwą popiołu — w bieżącym roku umrze niezawodnie. Pomiędzy Nowym Rokiem a świętem Jordanu (Trzech Króli) żadna kobieta nie wyniesie z komory kądzieli, w przeciwnym bowiem razie spostrzegłby ją bies leśny i na pole z lnem rzuciłby „smericzku“ — szkodliwy chwast. Nie wolno też nakręcać nici na motowidło, jeżeli się nie chce, by jastrząb porywał kurczęta. W wigilię Trzech Króli dzieci muszą sypać do leżącej na ziemi obręczy od beczki owies a koniecznie przez lewe ramię, gdyż wtedy przez cały rok kury znosić będą całe kupy jajek. Po południu zaczynają działać chłopaki i dziewczęta. Kreślą oni nad wszystkimi drzwiami krzyżyki kredą lub ciastem. Wieczorem odbywa się uczta podobna do wigilijnej i powtarza się z małymi zmianami ten sam rytuał. Tylko po wieczerzy Bojki raz po raz wyglądają w okno, by ujrzeć otwarte niebo i wyprosić u Boga wszystkiego, czego pragną. Nazajutrz przynoszą poświęconą z przerębli wodę i przechowują ją za świętymi obrazami. Jeżeli ktokolwiek zachoruje, gazdynia poda mu do wypicia trochę tej wody, do której przedtem wrzuci okruszynkę ciasta lub kredy z krzyżyka nad drzwiami. Bojki twierdzą zgodnie, że to zawsze pomaga cierpiącemu na bóle w żołądku i na kaszel. (M. Turiańska).
Na Wielkanoc — nowe kłopoty, nowe wróżby i obyczaje prastare, pogańskie jeszcze zapewne. Przy pieczeniu „paski“ — tego tradycyjnego pieczywa świątecznego, należy każdego członka rodziny dotknąć łopatą, na której wsadza się bochen do pieca. Od tego ludzie tyją i nabierają zdrowia. Skorupa jajek święconych, rzucona na zagon, gdzie ma być sadzona kapusta, nadaje jej biały kolor i chroni przed robactwem. Mądrość ludu, odwieczne doświadczenie, tradycja! Żywe są one od pierwszego krzyku niemowlęcia, gdy dokoła gromadzą się, by czyhać na nie przez całe życie, moce złe i podstępne i — do ostatniej chwili, kiedy leżącego w trumnie starca na saniach przywloką na miejsce ostatniego spoczynku. W każdej chwili życia, w dzień i w nocy, w doli i niedoli bronić się przed złymi siłami musiał Bojko starodawny: wybierać szczęśliwe miejsca na postawienie chaty, pamiętać o obronie rodziny, chudoby i o nieboszczykach, a każdy akt życiowy oddawać pod opiekę Bogu i „Preczystej“, nie zapominając jednak o przykazaniach dziadów i pradziadów, których młodzież bojkowska nazywa już pogardliwie „ciemnymi wróżbiarzami.“ Porzucają już teraz Bojki wszystkie dawne obyczaje, tak długo i zazdrośnie przestrzegane, i tylko dwa z nich w pierwotnej niemal formie przetrwały wszystko — i nauki parochów, i szyderstwo mieszczuchów, i wpływy wojska, szkoły i fabryki. Są to obyczaje weselne i pogrzebowe. Może być, że stało się to dlatego, że obchodzą one wielką ilość ludzi, że wchodzi tu w grę ambicja i honor domu. Dlatego to ubiegają się młodzi o najbardziej szanowanego we wsi „starostę“ weselnego i jak najwspanialszy orszak swatów, swach, drużbów i drużek, najliczniejszą kapelę, co grałaby ochoczo; baczą, by „sprosyny“ wypadły jak najpocześniej, korowaje czyli kołacze były ogromne, białe, ozdobne — takie, do których to stosuje się piosenka obrzędowa: „Świty mysiacu z raju naszomu korowaju, aby buw korowaj krasnyj, a jak sonenko jasnyj!“ Po dawnemu płacze gorzko i nieutulnie panna młoda, dając tym do zrozumienia, że dobrze i szczęśliwie płynęło jej życie w dostatnim domu ojcowskim i że tego też spodziewa się w nowej, mężowskiej chacie, na co młody odpowiada wspaniałymi darami, wykupnem i obfitym przyjęciem we własnej lub rodzicielskiej „chyży“, gdzie przy dzieleniu kołacza w oczach mołoduchy jeszcze bardziej podniosą zamożność i szczodrość oblubieńca drużbowie, śpiewając:

Aj, znajuż ja, znaju,
Szczo w tym korowaju,
Pszenyczeńka z pid haju,
Wodyczeńka z Dunaju,
Jajcia z pid Kamincia,
A sokia z Krakowcia,
Szafran, perec z Gdańska,
Wsia pryprawa pańska,
A swaszeńki tutejszi —
Ałe obi
Mołodi!

Niby cienie zmierzchu wypełzną skądś wszelkie zapomniane, zda się, zabobony, wróżby, zaklęcia i odczyny, o których nigdy się nie mówi; wszystkie będą wykonane, bo nie należy niczego pominąć, gdy one stanowią o doli lub niedoli całego życia młodego stadła. Odwieczne wahanie duszy pomiędzy nowym a starym bogiem! Nowy — w cerkwi, w krzyżach, stojących przy drogach, w naukach parocha, stary — to nieogarnięta świadomością i zmysłami prasłowiańska kosmogonia. Ona to z równą siłą i brutalnością przemawia w obrzędach pogrzebowych, zaczynając od karawanu na saniach, który jest wspomnieniem dawnego życia pasterskiego, gdy zwłoki nieboszczyka na płozach spuszczano ze spychów do dolin, skąd dusza zmarłego nie znajdzie drogi do watry płonącej przed szałasem na połoninie. Wnet po śmierci Bojka — niezesztywniałego jeszcze nieboszczyka — sadzają na zydlu, poczem rodzina obmywa go wodą z rzeki, ubiera go „na czornu hodynu“ i składa na ławie z warstwą błotnej trawy — „młacziny” i kawałkiem drewna zamiast poduszki. Leży nieboszczyk w długiej koszuli, poszytej na szwach czarną włóczką, w płóciennych portkach, ściągniętych rzemieniem, i w barankowej „kuczmie“ na głowie. Kobietom wkładają czepki i duże białe chusty. Na nogi wciągają zmarłym nowe chodaki i wreszcie przykrywają zgrzebną płachtą. Od tej chwili nie wolno zamiatać izby i chodzić w czapkach lub chustkach. Niebawem „oddzwonią“ w cerkwi nieboszczyka, przyniosą krzyż, latarnię kościelną i świece. Gdy dzwonią w cerkwi z powodu czyjegoś zgonu, nikt się nie żegna, bo przy tak nieoględnym postępku mogłaby uschnąć ręka. W głowach nieboszczyka zapalają świeczki, na ławie stawiają misę z wodą święconą na Jordanie, by dusza mogła się wykąpać zanim zjawi się na sąd Boży. Przy zmarłym położą krewniacy bochenek chleba, przewiązany na krzyż pasmami przędzy. Wszyscy klęcząc modlą się za duszę ojca lub męża — lecz nikt nie czyni znaku krzyża świętego — a w chwilę potem rozlegnie się zawodzenie kobiet: „O-jo-joj, poszczoż ty mene na tym świti zistawyw!” Będzie się to powtarzało po półgodziny trzy razy dziennie, a tak, żeby cała wieś słyszała, że „swoi“ szczerze opłakują tego lub tę, co już odeszli na zawsze. Znają też te płaczki sposób na łzy — jest to tarta cebula. Szczególnie niezbędną staje się ona, gdy zawodzenie poleca się najemnym, płatnym płaczkom, które zresztą należy nie skąpiąc poczęstować gorzałką, by jak najżałośliwiej „jojkały“. Na zawodzenie zwracają baczną uwagę rodzina i sąsiedzi. Obecni osądzają, dobrze czy niedostatecznie uczczony został nieboszczyk. Tymczasem zaczynają przybywać powiadomieni o śmierci krewniacy i znajomi. Wchodząc do izby nie witają gospodarzy. Na klęczkach modlą się koło zmarłego, lecz nie żegnają się w obawie o swoje ręce. W nocy najbliżsi przyjaciele i przyjaciółki strzegą nieboszczyka, opowiadają sobie o różnych czarach i strachach lub dzielą się nowinami, piją wódkę i jedzą. Nieraz rozpoczyna się zabawa, „w łopatki“, kiedy to jeden z obecnych kładzie głowę pomiędzy ręce nieboszczyka i pochyla się; uczestnicy zaś tej makabrycznej zabawy biją go łopatką. Uderzony powinien zgadnąć, kto go, uderzył i tak się nieraz zdarza, że, długo nie trafiając na zadającego cios, zostaje mocno poturbowany. Nazajutrz ciało zmarłego gazdy składają do trumny i przy zawodzeniu kobiet żegnają go, całując po rękach. Gdy paroch wyprowadza kondukt z izby, niosący trumnę krewni uderzają nią o próg, żeby nieboszczyk nie widział z tamtego świata, co dziać się będzie w porzuconej przez niego siedzibie ziemskiej. Przed drzwiami paroch wygłasza na podwórzu „dziakę“ o życiu, cnotach i zasługach zmarłego gazdy lub gazdyni, gdy tymczasem ktoś z rodziny wypuszcza bydło i konie, aby i one pożegnały swego gospodarza; ktoś inny porusza ziemniaki w piwnicy, ponieważ bez tego zabiegu mogłyby zgnić. Na cmentarzu przed rozwartą mogiłą uczestnicy pogrzebu obchodzą dokoła trumnę i całują krzyż, trzymany przez duchownego. Następuje krótkie nabożeństwo, przerywane zawodzeniem: „O-jo-joj, de ty sia chowajesz wid nas pid zymnu zemłyciu — jo-joj-nasypiuć tobi hłyny na oczy — jo-joj-joj“! Trumnę opuszczają do dołu. Paroch wysypuje do niego węgle z kadzielnicy i rzuca kilka grudek ziemi. Wyrasta pagórek. Ludzie na klęczkach modlą się, a potem opuszczają cmentarz. W chacie czym prędzej zamiatają izbę, a śmiecie i słomę z ławy składają na brzegu potoku i palą. (M. Zinicz). Przed snem najbliższa rodzina ze strachem wpatrując się w ciemne kąty izby szeptać będzie modlitwę, która w ich ustach brzmi jak zaklęcie: „Jahnyłyki — stereżnyki! Stereżyt moju duszku z weczera do piwnoczy, wid piwnoczi do kohuta, wid kohuta do rana, na wiki wikow. Amiń“. Ich pobratymcy znad Dźwiny — tak układają tę modlitwę-zaklęcie: „Czarny, czy biały, niebieski czy piekielny duchu, strzeż moją duszę z wieczora do północy, od północy do pierwszych kogutów, od pierwszych kogutów do słońca, na wieki wieków!“ To samo brzmienie i ta sama treść! Dodatki i zmiany powstały pod wpływem wyższej kultury.
Leżą Bojki wpatrzeni w ciemność i nasłuchują. Coś się jak gdyby kotłuje w czarnym mroku chyży, coś się przesuwa i porusza — to bliżej, to dalej, straszne, tajemnicze, bezkształtne. Może to czarny „bezpjatyk“ ściga duszę zmarłego gazdy, co się schroniła w czarnym „kucie“ za piecem? A może to duchy wielorakie, te niezliczone „perełesnyki“, zwabione męką konania, urządzają harce tajemne i w wężowym splocie korowodu krążą i kołują ni to z radości, ni to z żalu, iż odszedł na zawsze ten, co w każdej chwili swego ciężkiego żywota myślą biegł ku nim — nieśmiertelny poganin, czciciel potężnych sił żywiołu i losu swego kowal nieudolny. Ruch nie ustaje w czarnych zwojach nocy, lecz cisza zalega cały, zda się, świat. Jednak nie długo. Cyt! Słyszysz? Dobiega cichy szmer, niby ktoś bosymi sunął stopami po glinianej podłodze. Tam skrzypnął zydel pod niewidzialnym ciężarem, tu znów brzękła szklanka pozostawiona umyślnie na stole; około drzwi, przy łyżniku zapewne, zgrzytnęło coś i zaczaiło się nagle... Cicho znowu i — raptem zatrzepotało coś i tłuc się poczęło o szyby z lekkim szelestem i brzękiem. Dusza gazdy, a może wielka ćma lub bąk? Któż to wie?! „Jahnyłyki stereżniki, stereżyt moju duszku!“ — szepcą Bojki drżącymi wargami i tak trwają, przez całą noc, aż westchną z ulgą, gdy z mroku wynurzą się nagle blade, mętne bielma okien i czarność nocy nasiąkać pocznie szarzyzną przedświtu... A potem rozkrzyczą się koguty nawołując się doniośle, przepędzając mrok, witając słońce, budząc gazdów i gazdynie, ich troski, tęsknoty, bóle i nadzieje...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.