Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga piąta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Abbas Beati Martini
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Abbas Beati Martini.

Sława Dom Klaudjusza sięgała daleko. Ona to była przyczyną pewnej wizyty, którą złożono mu mniej więcej w tym czasie, kiedy założył swój protest wobec biskupa przeciw dopuszczaniu pani de Beaujeu do zwiedzenia klasztoru. Wizyta ta na długo utkwiła w jego pamięci.
Było to pewnego wieczoru. Archidjakon, wróciwszy właśnie z nabożeństwa, zamknął się był w swej celi zakonnej w klasztorze Notre­‑Dame. Poza kilku może flaszkami szklanemi, poustawianemi w kącie i napełnionemi jakimś podejrzanym proszkiem, podobnym do prochu strzelniczego, nie było w celi nic niezwykłego lub tajemniczego. Tu i ówdzie widniało wprawdzie na ścianie parę napisów, ale były to sentencje uczone lub nabożne, wyjęte z autorów dobrych i niezakazanych lub podejrzanych. Klaudjusz zasiadł właśnie przy świetle trójramiennego świecznika obok ogromnej skrzyni, napełnionej rękopisami. Oparł się łokciem o otwartą książkę Honorjusza z Autun: „De praedestinatione et libero arbitrio“[1] i pogrążony w głęboką zadumę przerzucał karty jakiegoś drukowanego foljału, który właśnie przyniósł i który był w jego celi jedynym wytworem sztuki drukarskiej. Siedział tak zadumany, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
— Kto tam? — zawołał mędrzec uprzejmym tonem buldoga głodnego, któremu, przeszkadza się w ogryzaniu kości. Z zewnątrz odpowiedziano:
— Przyjaciel wasz, Jakób Coictier.
Podniósł się, by otworzyć.
Był to lekarz przyboczny króla; osobistość już nie młoda, lat około pięćdziesięciu, którego ostry wyraz twarzy łagodził wzrok chytry. Towarzyszył mu ktoś jeszcze. Obaj mieli na sobie szaty koloru siwego, podbite futrem z popielic, szczelnie pozapinane i przepasane; ich nakrycia głowy zrobione były z tejsamej materji i tego samego koloru. Ręce ich ginęły w obszernych rękawach, nogi kryły się pod fałdami kapot, a oczy pod kapturami.
— Boże, miej mnie w swej opiece! — rzekł archidjakon wprowadzając gości, — zaprawdę, panowie, nie spodziewałem się tak zaszczytnych odwiedzin o tej porze, — mówiąc ten uprzejmy frazes, rzucał wzrok niespokojny i badawczy to na lekarza, to na jego towarzysza.
— Nigdy nie jest zbyt późno, by odwiedzić tak znakomitego uczonego jak Dom Klaudjusz Frollo de Tirechappe, — odpowiedział doktór Coictier, przeciągając akcentem burgundzkim każde słowo, jakby wlókł za sobą tren balowej sukni.
Teraz rozpoczął się między lekarzem a archidjakonen jeden z owych pochwalnych djalogów, które stosownie do owoczesnych zwyczajów poprzedzały każdą rozmowę między uczonymi, a które nie przeszkadzały im bynajmiej nienawidzieć się serdecznie. Zresztą i dziś nie dzieje się inaczej: każde usta uczonego, gratulującego drugiemu, to czara żółci, osłodzonej miodem.
Gratulacje Klaudjusza Frollo skierowane do Jakóba Coictier odnosiły się przedewszystkiem do licznych korzyści ziemskich, jakie czcigodny lekarz umiał wyciągnąć w ciągu swej błogosławionej karjery z każdej choroby króla: jak widać lepsza to i pewniejsza alchemja, niż szukanie kamienia mądrości.
— Naprawdę, panie doktorze Coictier, sprawiło mi to ogromną radość, kiedy dowiedziałem się, że siostrzeniec pański, wielce miłościwy pan Piotr Verse został biskupem. Jest biskupem w Amiens, nieprawdaż?
— Tak, wielebny archidjakonie, jest to wielka łaska i miłosierdzie Boże.
— Wie pan, że wyglądał pan prawdziwie wspaniale w dzień Bożego Narodzenia jako prezydent, na czele kolegjum Izby obrachunkowej.
— Wice­‑prezydent, tylko wice­‑prezydent, niestety, książe Kjaudjuszu. I nic ponadto.
— No, a jak daleko jest pan już z budową swego domu przy ulicy Saint­‑André­‑des­‑Arcs? Ależ to drugi Luwr. Szczególniej podoba mi się drzewo moreli wyrzeźbione nad drzwiami i napis, zawierający żartobliwą grę słów: „Á l’abricotier“[2].
— Ach, mistrzu Kjaudjuszu, ta robota kamieniarska kosztuje mnie drogie pieniądze. W miarę, jak dom się wznosi, ja coraz bardziej podupadam.
— Oho! Czyż pozbawiono pana dochodów z kamienicy i z opłat sądowych w Pałacu Sprawiedliwości i rent z domów, jatek, bud jarmarcznych i targowych w obrębie murów miejskich? To się nazywa mieć dojną krówkę!
— Kasztelanja Poissy nie dała mi w tym roku żadnych dochodów.
— Ale kopytkowe w Triel, Saint­‑James, Saint­‑Germaine­‑en­‑Laye, zawsze przecież daje ładny zysk.
— Sto dwadzieścia liwrów, ani grosza więcej.
— Jest pan radcą królewskim. To już jest dochód stały.
— Zapewne, ojcze Kjaudjuszu, ale zato to przeklęte dominjum Poligny, o ktorem tyle ludzie plotą, nie przynosi mi rocznie nawet piędziesięciu dukatów w złocie.
W grzecznościach, któremi Dom Klaudjusz darzył Jakóba Coictier, czuć było akcent ostry, zjadliwy i drwiący i uśmiech smutny a niemiłosierny człowieka wyższego i nieszczęśliwego, który naigrawa się od niechcenia z pospolitego szczęścia człowieka pospolitego. Lekarz królewski nie poznał się jednak na tem.
— Na Boga, — zawołał wreszcie Klaudjusz, ściskając jego rękę — rad widzę pana w doskonałem zdrowiu.
— Bóg zapłać, mistrzu Klaudjuszu.
— O cóż to chciałem się zapytać! — zawołał Dom Klaudjusz — Jakże się miewa nasz najjaśniejszy chory?
— Nie dość się wywdzięcza lekarzowi swemu, odpowiedział doktór, spoglądnąwszy bokiem na swego towarzysza.
— Tak sądzisz, bracie Coictier? — wtrącił towarzysz.
Słowa te wymówione były tonem zdziwienia i wyrzutu i zwróciły na nieznajomego uwagę archidjakona, który, prawdę mówiąc, ani na chwilę nie spuszczał z oka przybysza, odkąd ten przestąpił próg jego celi. Wielorakie to były względy, dla których Dom Klaudjusz raczył przyjąć doktora Jakóba Coictier, wszechmocnego lekarza Ludwika XI, w tak niespodziewanem towarzystwie. To też mina archidjakona nie wyrażała zbytniej życzliwości, gdy Jakób Coictier odezwał się doń:
— Oto właśnie, Dom Klaudjuszu, przyprowadzam ci jednego z braci, który spowodowany twoją sławą chciałby się widzieć z wami.
— Czy pan poświęca się nauce? — spytał archidjakon, wpijając się w nieznajomego swym przenikliwym wzrokiem. Pod powiekami nieznajomego krył się wzrok niemniej przeszywający i niemniej niedowierzający. Był to, o ile przy słabem świetle lampy można było rozpoznać, starzec około sześćdziesięcioletni, wzrostu średniego; wydawał się chorowitym i złamanym życiem. Rysy jego twarzy, jakkolwiek dość pospolite, miały w sobie coś potężnego i surowego; jego przenikliwy wzrok błyszczał z pod łuku brwi, jak światło w głębi jaskini; a pod nasuniętym na oczy kapturem, spadającym prawie na nos, przeczuwałeś szerokie genjalne czoło.
Nieznajomy podjął się sam opowiedzieć na pytanie archidjakona.
— Czcigodny mistrzu, — odezwał się tonem poważnym — sława twa doszła do mnie i zapragnąłem zasięgnąć twej rady. Jestem tylko ubogim szlachcicem z prowincji, który zrzuca sandały, zanim wejdzie do przybytku uczonego. Wypada, byś znał moje nazwisko. Jestem Tourangeau.
— Szczególne nazwisko, jak na szlachcica — pomyślał archidjakon. Równocześnie zdawał sobie sprawę, że chodzi tu o sprawę doniosłą i poważną. Instynktownie odgadywał pod futrzaną czapką kuma Tourangeau inteligencję niezwykłą i kiedy patrzał w tę surową twarz, znikł z jego ust złośliwy uśmiech, który igrał w czasie rozmowy z doktorem Jakóbem Coictier, podobnie jak zorza wieczorna znika na widnokręgu. Archidjakon, ponury i milczący powrócił do swego krzesła z poręczami i usiadł, oparłszy się swym zwyczajem łokciem o stół i ująwszy czoło w dłonie. Po chwili milczenia dał znak ręką, by goście raczyli usiąść i zwrócił się do Tourangeau:
— Przychodzicie, mistrzu, zapytać mnie o radę; zatem, o którą gałąź wiedzy chodzi?
— Wielebny, — odparł Tourangeau, — jestem chory, bardzo chory. Posiadacie sławę wielkiego Eskulapa, przyszedłem zatem prosić was o zapisanie mi lekarstwa.
— Lekarstwa!? — rzekł archidjakon i potrząsł głową z niechęcią. Zdawał się namyślać przez chwilę, poczem mówił dalej:
— Panie Tourangeau, skoro już tak się nazywacie, odwróćcie głowę. Odnajdziecie moją odpowiedź wypisaną na ścianie.
Tourangeau usłuchał i odczytał napis wyryty na murze: „Medycyna jest córką czczych snów. — Jamblichus“.
Tymczasem doktór Jakób Coictier nie bez pewnego niezadowolenia usłyszał pytanie swego towarzysza, a niezadowolenie spotęgowało odpowiedź archidjakona. Pochylił się do ucha Tourangeau i rzekł tak cicho, by archidjakon nie mógł go usłyszeć:
— Uprzedziłem, że to warjat. Ale chcieliście go zobaczyć.
— Jednak możliwem jest, że ten warjat ma rację, doktorze Jakóbie! — odpowiedział Tourangeau tymsamym tonem i z gorzkim uśmiechem.
— Jak uważacie, — odparł sucho Coictier.
Potem zwrócił się do archidjakona:
— Szybko wydajecie sądy, Dom Klaudjuszu, i z taką łatwością uporaliście się z Hipokratesem, jak małpa z orzeszkiem! Medycyna sennem złudzeniem! Wątpię, czy aptekarze i lekarze, gdyby byli tu obecni, powstrzymaliby się od ukamienowania was. Zatem zaprzeczasz wpływowi płynów na krew, maści na ciało! Zaprzeczasz wiecznej aptece kwiatów i metali, którą nazywamy światem i która została stworzona umyślnie dla tego chorego, który nazywa się człowiekiem.
— Nie zaprzeczam, — odparł chłodno Dom Klaudjusz, — ani sztuce aptekarskiej; ani chorobom ludzi. Zaprzeczam jedynie lakarzowi.
— Zatem nieprawdą jest, — ciągnął z zapałem Coictier, — że podagra jest liszajem wewnętrznym; że ranę postrzałową leczy się przyłożeniem do niej myszy pieczonej; że krew młodzieńcza, w odpowiedni sposób zastrzyknięta, wraca starym żyłom młodość? Zatem nieprawdą jest, że dwa razy dwa jest cztery i że amprostatonos[3] następuje po opistatonos?[4].
Archidjakon odpowiedział niewzruszony:
— Są pewne rzeczy, o których w pewien sposób sądzę.
Coictier poczerwieniał ze złości.
— No, no, dobry panie Coictier, nie unośmy się, — odezwał się Tourangeau. — Wielebny archidjakon jest naszym przyjacielem.
Coictier uspokoił się i mruczał półgłosem:
— Zresztą, to warjat!
— Na Boga wszechmogącego, mistrzu Klaudjuszu, — zaczął Tourangeau po niejakiem milczeniu, — robicie mu wielką niedogodność. Chciałem was prosić o dwie porady, jedną w sprawie swego zdrowia, drugą w sprawie swej gwiazdy i mego przeznaczenia.
— Panie, — odparł szybko archidjakon, — jeśli takie macie zamiary, szkoda, że męczyliście się po moich schodach. Nie wierzę w medycynę. Nie wierzę w astrologję.
— Naprawdę? — zawołał ździwiony szlachcic.
Coictier zaśmiał się z przymusem.
— Teraz widzicie, — mówił cicho do Tourangeau, — widzicie przecie, że to warjat. I w astrologję nie wierzy.
— W cóż więc wierzycie? — zawołał Tourangeau.
Archidjakon zawahał się przez jedno okamgnienie; potem na jego ustach zaigrał smutny uśmiech, który zdawał się zadawać kłam jego odpowiedzi:
— Credo in Deum. (Wierzę w Boga).
— Dominum nostrum (Pana naszego) — dodał Tourangeau, żegnając się krzyżem.
— Amen, — rzekł Coicteir.
— Czcigodny mistrzu, — podjął znowu szlachcic, — dusza moja raduje się, widząc was w tak dobrej wierze. Ale czyż wy, który jesteście tak wielkim uczonym, doszliście do tego, że już nie wierzycie w naukę?
— Nie — rzekł archidjakon, chwytając za ramię szlachcica Tourangeau i iskra zapału rozświeciła jego posępne źrenice. — Nie, nie odrzucam nauki. Patrzałem długo po ziemi, wbijając paznokcie w twardy grunt i gubiąc się w niezliczonych zakamarkach jaskini, ale zdala przed sobą na końcu lochu widziałem coś, bezwątpienia odblask olśniewającego ognia owego miejsca, gdzie cierpliwi i mędrcy oglądają bóstwo.
— Ostatecznie, — przerwał Tourangeau, — co uważacie za prawdziwe i pewne?
— Alchemję.
Coictier aż podskoczył:
— Na Boga, Dom Klaudjuszu, alchemja ma swoją rację, ale dlaczegóż odrzucać medycynę i astrologję?
— Nicością jest wasza nauka o człowieku. Nicością wasza nauka o niebie! — rzekł archidjakon wyniośle.
— To znaczy jednem skinieniem ręki odrzucić Epidaurusa i Chaldeę, — odpowiedział lekarz drwiąco.
— Posłuchajcie, panie Jakóbie. Powiedziałem to w dobrej wierze. Nie jestem lekarzem przybocznym króla i jego królewska mość nie podarował mi ogrodu Dacdelusa, abym tam urządził obserwatorjum astrologiczne... Nie unoście się i wysłuchajcie mnie. Jakąż prawdę znaleźliście już nie w medycynie, bo to jest czemś zbyt niedorzecznem, ale w astrologji? Podajcież mi skuteczność „bustrefedonu“ prostopadłego, odkrycia przy pomocy liczby ziruph, lub też odkrycia przy pomocy liczby zephirod!
— Czy macie zamiar, — zapytał Coictier, — przeczyć sympatycznej mocy klucza Salomona i że jest on źródłem całej kabalistyki?
— Mylicie się, panie Jakóbie! żadna z waszych formułek nie odpowiada prawdzie. Tymczasem alchemja poczyniła zadziwiające odkrycia. Czy macie zamiar zaprzeczyć takim faktom? Lód, zamknięty przez tysiąc lat w ziemi, zamienia się w kryształ górski. Ołów jest praszczurem wszystkich metali; złoto bowiem nie jest metalem, złoto jest światłem. Ołów potrzebuje zaledwie czterech okresów, po dwieście lat każdy, by przejść stopniowo z ołowiu w stan arszeniku czerwonego, z arszeniku czerwonego w cynę, z cyny w srebro. Czyż to nie są fakta? Ale wierzyć w klucz Salomona, w linję styczności dwu ciał i w gwiazdy, to rzecz równie śmieszna, jak wierzyć z mieszkańcami Wielkiego­‑Cathay’u, że wilga zmienia się w kreta, a ziarnka zboża w ryby podobne do karpia!
— Studjowałem alchemję, — zawołał Coictier, i utrzymuję...
Zaperzony archidjakon nie dał mu dokończyć.
— A ja, — mówił, — przestudjowałem medycynę, astrologję i alchemję. Ostatnia jedynie zawiera prawdę (to mówiąc wziął z półki flaszkę napełnioną proszkiem, o którym wspomnieliśmy wyżej), w niej jest jedynie światło! Hipokrates — złudzenie, Uranja — sen; Hermes — jest myślą. Złoto to słońce; zrobić złoto, to tyle co być Bogiem. To jest jedyna wiedza. Zgłębiłem, — powiadam wam, — medycynę, zgłębiłem astrologję: nicość, nicość. Ciało ludzkie — ciemnością. Gwiazdy ciemnością.
I oparł się w swem krześle w postawie potężnej i natchnionej. Tourangeau patrzał na niego w milczeniu. Coictier zmuszał się do ironicznego uśmiechu, wzruszał nieznacznie ramionami i powtarzał szeptem:
— Warjat!
— Ale — odezwał się nagle Tourangeau, — czy dopięliście do tego cudownego celu ostatecznego? Czy udało się wam zrobić złoto?
— Gdyby mi się udało, — odpowiedział archidjakon wolno, rozwlekając wyrazy, jak człowiek ważący w myśli wartość każdej sylaby, — gdybym doszedł do tego, król Francji nosiłby imię Klaudjusza, nie zaś Ludwika.
Tourangeau zmarszczył czoło.
— Co ja mówię? — ciągnął dalej Dom Klaudjusz z pogardliwym uśmiechem. — Czemże byłby dla mnie tron Francji, skoro mógłbym odbudować państwo wschodu?
— A, to co innego, — wtrącił szlachcic.
— Nieszczęśliwy warjat! — mruczał Coictier.
Archidjakon, który zdawał się być już zajętym tylko swemi myślami, ciągnął dalej:
— Gdzież tam! pełzam jeszcze w pyle; kaleczę sobie twarz i kolana o kamienie na drodze do wnętrza ziemi. Poznaję już, ale nie widzę jeszcze wyraźnie: nie czytam jeszcze, ale sylabizuję tylko!
— A gdy potraficie czytać, — pytał szlachcic, — czy zrobicie złoto?
— Któż w to wątpi? — odrzekł archidjakon.
— W takim razie, świadczę się Panną Najświętszą, jestem w ciężkiej potrzebie pieniędzy i bardzobym chciał nauczyć się czytać w waszych księgach. Powiedzcie mi, wielebny mistrzu, czy nauka wasza nie jest wrogą i niemiłą królowej niebios?
Na to pytanie szlachcica Dom Klaudjusz odpowiedział z wyniosłym spokojem:
— W czyjejż służbie jestem jako archidjakon?
— Prawda, kochany mistrzu. W takim razie, czy bylibyście tak łaskawi wtajemniczyć mnie? Pozwólcie mi sylabizować z wami.
Klaudjusz przybrał majestatyczną i arcykapłańską postawę drugiego Samuela.
— Starcze, — rzekł, — aby odbyć podróż przez ten świat tajemnic, potrzeba dłuższego czasu, aniżeli ten, który macie jeszcze przed sobą. Siwą, bardzo siwą masz głowę! Ciemną drogę się opuszcza z siwym włosem, a wkracza się na nią, mając jeszcze czarne włosy. Nauka sama dostatecznie wysusza, odziera ze świeżości i bliznami przeszywa twarz ludzką; nie potrzebuje ona, by starość dostarczała jej pomarszczone oblicza. Jeśli jednak macie ochotę oddać się w waszym wieku nauce i odcyfrowywać straszliwy alfabet mądrości, pójdźcie ze mną, spróbuję. Nie każę wam, starcze, zwiedzać grobowców w piramidach o których opowiada stary Herodot, ani wieży Babilonu, ani sanktuarjum z białego marmuru w indyjskiej świątyni w Eklinga. Podobnie jak i wy, nie widziałem murów chaldejskich, zbudowanych według świętej formuły Sikry, ani świątyni Salomona, dziś zburzonej, ani strzaskanych kamiennych wrót w grobowcu królów Izraela. Zadowólmy się resztkami księgi Hermesa, jakie mamy pod ręką. Wytłomaczę wam posąg św. Krzysztofa, obraz siewcy i symbol dwu aniołów, znajdujących się na portalu Kaplicy Świętej, a z których jeden rękę swą trzyma w naczyniu, drugi zaś w obłokach...
W tem miejscu Jakób Coictier, zbity dotychczas z tropu płomienną wymową archidjakona odchrząknął tryumfalnie i przerwał tonem uczonego, poprawiającego swego kolegę:
— Erras, amice Claudi.[5] Symbol nie jest liczbą. Bierzecie Orfeusza za Hermesa.
— To raczej wy się mylicie, — odpowiedział z godnością archidjakon. — Dedalus to podmurowanie, Orfeusz to ściany, ale Hermes to budynek, to całość. Możecie przyjść, kiedy chcecie, — ciągnął dalej, zwracając się do Tourangeau, — pokażę wam cząsteczki złota, pozostałe na dnie tygla Mikołaja Flamela i będziecie je mogli porównać ze złotem Wilhelma paryskiego. Nauczę was cudownej siły greckiego słowa „Peristera“.[6] Przedewszystkiem zaś nauczę was czytać marmurowe litery alfabetu i granitowe stronice książki. Od portalu biskupa Wilhelma i od kościoła Saint­‑Jean­‑le­‑Rond przejdziemy do Kaplicy Świętej, następnie zaś do domu Mikołaja Flamela przy ulicy Marivaulx, do jego nagrobku na cmentarzu Saint Innocents, do jego obu szpitali przy ulicy Montmorency. Dam wam do odczytania hieroglify, pokrywające cztery wielkie rynny facjaty szpitala świętego Gerwazego. Wspólnie też odsylabizujemy fasady kościołów świętego Kozmy, św. Genowefy des Ardents, świętego Marcina, świętego Jakóba de la Boucherie.
Jakkolwiek oko Tourangeau patrzało rozumnie, od dawna już zdawał się nie rozumieć słów Dom Klaudjusza. Przerwał teraz:
— Ale do djabła! jakież to są te wasze książki?
— Oto jedna z nich! — powiedział archidjakon.
I otwierając okno celi, wskazał palcem na olbrzymią katedrę Notre­‑Dame, która rysując się na gwiaździstem niebie ciemnemi sylwetkami obu wież, wyglądała jak potężny dwugłowy sfinks rozsiadły pośród miasta.
Archidjakon popatrzył czas jakiś w milczeniu na gmach olbrzymi, potem zaś, wyciągając rękę prawą ku drukowanej książce, która leżała przed nim otwarta, a lewą ku katedrze Notre­‑Dame i prowadząc wzrok smutny z książki na kościół, rzekł:
— Niestety, to zabije tamto.
Coictier, który z ciekawością zbliżył się ku książce, nie mógł powstrzymać okrzyku:
— Cóż znowu! — niema w niej nic strasznego: „Glossa in epistolas D. Pauli“. Norimbergae, Antonius Koburger, 1474. Stare rzeczy. To książka Piotra Lombarda, mistrza sentencyj. A może dlatego, że drukowana?
— Oto właśnie chodzi, — odpowiedział Klaudjusz, który zdawał się być zatopionym w myślach; stał tak wyprostowany z palcem wskazującym na foljale wyszłym z podstawnej prasy drukarskiej w Norymberdze. Poczem dodał następujące tajemnicze słowa:
— Zaprawdę! zaprawdę! Rzeczy drobne pokonują wielkie; ząb rozwala góry. Szczur nilowy zabija krokodyla, ryba mieczyk zabija wieloryba, książka zniszczy budynek!
W chwili gdy doktór Jakób szeptał nieznajomemu swój stały refren: „To warjat“, odezwał się dzwonek wieczorny klasztoru. Tym razem towarzysz odpowiedział:
— Zdaje mi się, że tak.
Nadeszła właśnie godzina, o której nikt obcy nie mógł się znajdować w obrębie klasztoru. Obaj goście pożegnali więc archidjakona.
— Mistrzu, — rzekł Tourangeau, żegnając się z archidjakonem, — lubię ludzi uczonych i umysły wielkie, a was mam w szczególnem poszanowaniu. Przyjdźcie jutro do pałacu parlamentu i zapytajcie się o opata klasztoru świętego Marcina z Tours.
Archidjakon powrócił osłupiały do swej celi; teraz rozumiał, kim był ów szlachcic Tourangeau i przypomniał sobie ustęp z dokumentu w archiwum klasztoru św. Marcina z Tours. „Abbas beati Martini, scilicet rex Franciae, est canonicus de consuetudine et habet parvam praebendam, quam habet Sanctus Venantius, et debet sedere in sede thesaurarii“[7] Zapewniano, że od tego czasu archidjakon często spotykał się z Ludwikiem XI, ilokroć król przebywał w Paryżu i że znaczenie Dom Klaudjusza zaciemniło znaczenie Oliviera Le­‑Daim, jakoteż Jakóba Coictier, który potem, wedle swego zwyczaju, bardzo za to króla strofował.





  1. Po łacinie: O przeznaczeniu i wolności woli.
  2. gra słów; á l’abri­‑Coictier znaczy pod strzechą Coictier’a; á l’abricotier — pod morelą.
  3. Paraliż ze skrzywieniem ciała ku przodowi.
  4. Paraliż grzbietu.
  5. Po łacinie: Mylisz się, przyjacielu Klaudjuszu.
  6. Po grecku: gołąb.
  7. Po łacinie: Opat świętego Marcina, mianowicie król Francji, jest kanonikiem z urodzenia, ma małą prebendę, którą posiada św. Wenancjusz i powinien mieszkać w domu skarbnika.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.