<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kim |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze IGNIS |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Toruń, Warszawa, Siedlce |
Tłumacz | Wilhelm Mitarski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom I |
Indeks stron |
— A zatem w imię Boże, zmień błękit na czerwień — rzekł Mahbub, czyniąc przytyk do hinduskiego koloru na wyniszczonym turbanie Kima.
Kim odpowiedział mu starym przysłowiem: „Ja zmienię wiarę i strój, ale ty mi za to zapłacisz“.
Handlarz począł się tak śmiać, że omal nie spadł z konia. W jednym ze sklepów na przedmieściu dokonano przemiany i Kim, zewnętrznie przynajmniej stał się teraz muzułmaninem.
Mahbub najął pokój, tuż naprzeciw stacji kolejowej i posłał po gorącą kolację, doskonale przyprawioną migdałami z mlekiem i zakończoną cienko krajanym tytoniem z Lucknow na deser.
— To lepsze od strawy, jaką jadłem ze Sikhiem — mówił Kim, leżąc na łóżku i przeciągając się rozkosznie. — Nawet w „madrissah“ nie dawano tak doskonałego jedzenia.
Mahbub opychał się wielkiemi kawałami duszonego mięsiwa, zaprawionego korzeniami, smażonego w tłuszczu z kapustą i cebulą.
— Ale opowiedz mi wprzód dokładnie i wiernie, w jaki sposób uciekłeś? Bo, Przyjacielu całego Świata — tu popuścił pasa — nie zdaje mi się, aby ucieczka Sahiba i to syna Sahiba często się tam wydarzała.
— Jakżeby oni mogli uciekać? Nie znają przecież kraju... To była bagatela — rzekł Kim i rozpoczął swoją opowieść. Gdy zaczął mówić o przebraniu i rozmowie swojej z dziewczyną z bazaru wyraz powagi zniknął z twarzy Mahbuba. Zaczął się śmiać na głos i uderzał się dłonią po biodrach.
— „Shabash! Shabash!“ O, to było doskonałe, mój ty smarkaczu. Ciekaw jestem, co powie na to „Lekarz turkusów“. A teraz powoli opowiedz mi, co się działo dalej, krok za krokiem, nic nie opuszczając.
Wtedy Kim opowiedział mu szczegółowo swoje przygody, przerywając opowiadanie kaszlem, gdy wonny tytoń podrażniał mu chwilami płuca.
— Posłuchaj, — rzekł Mahbub, — odwróciłem szpicrutę Pułkownika od twego grzbietu i oddałem ci przez to niemałą przysługę.
— Prawda! — rzekł Kim, puszczając dym z całą powagą. — Wszystko to jest prawda.
— Ale to nie znaczy, żeby ta ucieczka miała być czemś dobrem.
— To były moje wakacje. Hadżi! Przez kilka tygodni trzymano mnie w niewoli. Dlaczego nie miałem umknąć, jeżeli szkoła została zamknięta? Pamiętaj, że żyjąc wśród przyjaciół, lub zarabiając na chleb, jak naprzykład u Sikha, zaoszczędziłem Pułkownikowi znacznych wydatków.
Wargi Mahbuba drgnęły pod przystrzyżonym po muzułmańsku wąsem.
— Cóż znaczy kilka rupji — rzekł niedbale, wyciągając otwartą dłoń, — dla Sahiba pułkownika? On je wydaje dla swoich celów, a nie z miłości dla ciebie.
— O tem — rzekł Kim opieszale — wiem już oddawna.
— Kto ci mówił?
— Sam Sahib pułkownik. Wprawdzie nie tak wyraźnie, ale dość jasno dla tego, kto ma mózg niezupełnie zwietrzały. Tak, mówił mi to w wagonie, gdyśmy jechali do Lucknow.
— Niech i tak będzie. W takim razie powiem ci więcej Przyjacielu całego Świata, choć, mówiąc to, oddaję w twoje ręce moją głowę.
— Straciłem tylko na tem — rzekł Kim, mlasnąwszy językiem — kiedy w Umballi porwałeś mnie na konia z rąk dobosza, który mnie bił.
— Mów trochę jaśniej. Cały świat może kłamać oprócz nas obu. Bo również twoje życie może być w niebezpieczeństwie, jeśli mi się spodoba podnieść choćby ten jeden palec.
— I o tem wiem także — rzekł Kim, poprawiając żarzący węgiel na kominku. — Łączą nas obydwu bardzo ścisłe więzy. Z pewnością twoja ręka silniejsza jest znacznie od mojej; bo ktoby tam zauważył brak chłopca, zbitego na śmierć, albo też wrzuconego gdzieś do przydrożnej studni? Ale również wielu ludzi tutaj i w Semli i w wąwozach za górami pytałoby się: „Cóż się to stało z Mahbubem Ali...“ gdyby go znaleziono nieżywego wpośród jego koni. Sahib pułkownik zrobiłby z pewnością dochodzenia. Ale też i on... — mówił marszcząc czoło od natężonego myślenia, — ...on także nie prowadziłby śledztwa zbyt długo, bo ludzie zaczęliby się pytać: „Cóż to Sahiba pułkownika obchodzi tak bardzo ten handlarz?... Ale ja — gdybym ja został przy życiu...
— A zginąłbyś niechybnie...
— ...Możliwe, ale ja mówię, gdybym został przy życiu... to tylko ja jeden wiedziałbym, że był taki, co przyszedł w nocy, może nawet jako zwykły złodziej, do szopy Ali Mahbuba w seraju i zabił go tam, obszukawszy dokładnie troki przy jego siodłach i podeszwy jego pantofli. Czy tę wiadomość należałoby zanieść Pułkownikowi, a może powiedziałby mi na to (nie zapomniałem, jak posłał mnie po pudełko do cygar, którego nie zostawił) — „A cóż mnie obchodzi Ali Mahbub?“...
Odpowiedzią na to był tęgi obłok dymu z ust Mahbuba, poczem nastąpiła długa przerwa. Potem Ali Mahbub ozwał się pełen podziwu: — Więc mając te rzeczy w głowie, masz pozostawać dalej między małemi dzieciakami Sahibów i słuchać potulnie lekcji swoich nauczycieli?
— To jest rozkaz — odrzekł obłudnie Kim. — A któż ja jestem, żeby się sprzeciwiać rozkazom?
— Najdoskonalszym synem Eblisa (piekła) — zaopinjował Ali Mahbub. — Ale co to za historja o złodzieju i szukaniu?
— To jest to, co widziałem — rzekł Kim — tej nocy, gdyśmy z Lamą leżeli obok twego łóżka przy Kaszmirskim seraju. Twoje drzwi były niezamknięte, co nie jest, zdaje się, u ciebie w zwyczaju, Mahbubie. Ten człowiek przyszedł, jak ktoś pewny, że nie wrócisz prędko do siebie. Przytknąłem oko do dziury w desce i zobaczyłam, że człowiek ten szukał czegoś, jakiejś małej rzeczy, która była starannie ukryta. Bo inaczej pocóżby wbijał kawałek żelaza między podeszwy twoich pantofli?
— Ha — zawołał mile się uśmiechając Mahbub. — A patrząc na to, cóżeś sobie pomyślał, Krynico Prawdy?
— Nic. Położyłem rękę na moim amulecie, który wisi zawsze na mojej skórze i, przypomniawszy sobie rodowód białego ogiera, który znalazłem w nadgryzionym kawałku muzułmańskiego chleba, ruszyłem natychmiast do Umballi, przeczuwając, że włożono na mnie ciężki obowiązek. W tej to godzinie, gdybym był chciał, głowa twoja byłaby stracona. Wystarczyło tylko powiedzieć temu człowiekowi: „Mam tutaj papier, który dotyczy jednego konia, a którego nie umiem przeczytać“ A wtedy?... — urwał Kim, spojrzawszy z podełba na Mahbuba.
— Wtedy... mógłbyś się napić wody dwa... a może i trzy razy. Nie zdaje mi się, żeby więcej, niż trzy razy — rzekł z prostotą Mahbub.
— To prawda. Myślałem o tem trochę, ale najwięcej o tem, że cię kocham, Mahbubie. Dlatego poszedłem do Umballi, jak wiesz, ale (a o tem nie wiesz) ukryłem się w ogrodzie wśród trawy, żeby zobaczyć, co może zrobić pułkownik Creighton, odczytawszy rodowód białego ogiera.
— A cóż on zrobił? — zapytał Mahbub, chcąc przerwać milczenie Kima, gdy ten skończył.
— A czy ty dajesz wiadomości darmo, z miłości, czy też je sprzedajesz? — zapytał Kim.
— Ja sprzedaję i... kupuję — odparł Mahbub wyjmując monetę (cztery anna) z worka i wyciągając ją ku Kimowi.
— Osiem! — zawołał Kim, posłuszny odruchowo kupieckiemu instynktowi człowieka ze Wschodu.
Mahbub roześmiał się i schował monetę. — Zbyt łatwy jest targ w takim handlu, Przyjacielu całego Świata. Opowiedz mi to z miłości. Każdy z nas ma życie drugiego w swojem ręku.
— Zgoda. Widziałem, jak Sahib Jang-i-Lat przybył na wielki obiad. Widziałem go w biurze u Creightona. Patrzyłem, jak obaj czytali rodowód białego ogiera. Słyszałem, jak wydano rozkazy, żeby zacząć wielką wojnę.
— Ha! — zawołał Mahbub, kiwając głową z rozpłomienionemi oczyma. — Ta gra udała się zupełnie. Ta wojna zaczęła się już i zło, miejmy nadzieję, zostanie zniszczone, zanim zdoła rozkwitnąć, — i to dzięki mnie — i tobie. A co potem zrobiłeś?
— Zrobiłem sobie z tych nowin haczyk do wyławiania pożywienia i honorów wśród mieszkańców tej wioski, w której kapłan uśpił mego Lamę. Ale ja schowałem pulares mego staruszka i Brahmin nie znalazł nic. To też na drugi dzień był bardzo zły. Ho! ho! Posłużyłem się także temi nowinami, gdy wpadłem w ręce owego pułku białych ludzi z ich Bykiem!
— To było głupstwo — zauważył nachmurzony Mahbub. — Nowiny nie są na to, żeby je rozrzucać, jak nawóz, ale, aby ich używać oszczędnie.
— Tak to i ja teraz myślę, a przy tem, to i tak nic z tego dla mnie dobrego nie wynikło. Ale to było już dawno — trzepnął bronzową ręką, jakby coś odpędzał, — i od tego czasu, a zwłaszcza w czasie nocy spędzonych pod „punkah“ w „madrissah“, myślałem o tem bardzo wiele.
— A czy wolno zapytać, gdzie to szybowała myśl Wysoko urodzonego? — pytał Mahbub z pracowicie wystylizowanym sarkazmem, gładząc swą szkarłatną brodę.
— Wolno, — rzekł Kim, zmieniając natychmiast dotychczasową powagę. — W Nucklao mówią, że żaden Sahib nie powinien przyznawać się przed czarnym, gdy popełnił błąd.
Ręka Mahbuba sięgnęła szybko ku jego piersi, bo dla „Pathana“ nazwa „czarnego“ jest śmiertelną obelgą. Potem opamiętał się i roześmiał: — Mów, Sahibie, twój „czarny“ słucha cię.
— Ale — rzekł Kim — ja nie jestem Sahibem i przyznaję, że zbłądziłem, przeklinając cię, Ali Mahbubie, owego dnia w Umballi, kiedy sądziłem, że Pathan mnie zdradził. Odchodziłem od zmysłów, bo mnie dopiero niedawno złapano i chciałem zabić tego podłego dobosza. Teraz Hadżi, widzę, że stało się dobrze i widzę teraz jasno moją drogę przed sobą, która prowadzi do dobrej służby. Będę chodził do „madrissah“ póki nie dorosnę.
— Dobrze powiedziane. W tej grze trzeba się wyuczyć szczególnie dobrze dystansów, cyfr i sposobu posługiwania się kompasem. Hen, w Górach, mieszka pewien człowiek, który ci to pokaże.
— Będę się uczył ich nauk pod jednym warunkiem, — że po zamknięciu „madrissah“, mój czas będzie bezwarunkowo do mnie należał. Zażądaj tego w mojem imieniu od Pułkownika.
— Dlaczego nie masz żądać tego od Pułkownika sam, w języku Sahibów?
— Pułkownik jest sługą Rządu. Wysyłają go raz tu, raz tam, a on musi uważać na swój własny awans. (Widzisz, czego ja się nie nauczyłem tam w Nucklao!) A przytem Pułkownika znam ledwie od trzech miesięcy. Niejakiego zaś Ali Mahbuba znam od sześciu lat. Tak! Będę chodził do „madrissah“. Będę się uczył w „madrissah“. W „madrissah“ chcę być Sahibem. Ale gdy „madrissah“ będzie zamknięta, to muszę być wolny i pójść między moich ludzi. Inaczej zginę.
— Kogóż ty nazywasz swoimi ludźmi, Przyjacielu całego Świata?
— Cały ten wielki i piękny kraj — rzekł Kim, zataczając ręką krąg naokoło małego bielonego pokoiku, który rozświetlała słabo przez gęste obłoki dymu oliwna lampka, stojąca w niszy. — A prócz tego chcę się zobaczyć z moim Lamą. I ponadto potrzebuję pieniędzy.
— Tego potrzebują wszyscy — odparł żałośnie Mahbub. — Dam ci osiem „anna“, bo nie wiele pieniędzy da się uciułać z końskich podków, i musi ci to wystarczyć na kilka dni. Z reszty jestem już zupełnie zadowolony i nie potrzebujemy już o tem gadać. Śpiesz się z nauką, a będziesz za jakie trzy lata, albo może i prędzej dobrym pomocnikiem, nawet i dla mnie.
— Czyż dotychczas byłem dla ciebie tak wielką przeszkodą? — zapytał z urwisowskim grymasem Kim.
— Nie odpowiadaj no za dużo — zburczał go Mahbub. — Teraz jesteś tylko moim koniuchem. Idź i połóż się spać między moimi ludźmi. Są oni przy koniach niedaleko krańca dworca kolejowego.
— Przepędzą mnie całkiem na południe, jeżeli przyjdę do nich bez twego upoważnienia.
Mahbub sięgnął do pasa, poślinił swój wielki palec i potarł nim kawałek chińskiego tuszu, poczem wycisnął nim swoją pieczęć na świstku miękkiego krajowego papieru. Odcisk ten znany był dobrze wszystkim od Balkh do Bombaju z powodu blizny, przecinającej go wpoprzek.
— Wystarczy, jeżeli pokażesz to przodownikowi moich ludzi. Ja zjawię się tam z rana.
— Jaką drogą przyjedziesz? — zapytał Kim.
— Gościńcem od miasta. Jedna tam tylko droga, a potem wrócimy do Creightona Sahiba. Obroniłem cię od chłosty.
— Allah! Co znaczą cięgi, jeżeli mam swobodną głowę na karku?
Kim usunął się ostrożnie w ciemności, obszedł dom, trzymając się murów i, zwróciwszy się w stronę przeciwną stacji kolejowej, uszedł parę kilometrów. Szedł zwolna, gdyż potrzebował czasu na obmyślenie odpowiedzi w razie, gdyby najemnicy Mahbuba zechcieli go wypytywać.
Rozłożyli się oni obozem na pustej przestrzeni, tuż obok toru kolejowego, a ponieważ byli to krajowcy, nie wyładowali więc naturalnie dwu wagonów, w których stały konie Mahbuba wśród gromady innych miejscowych koni, zakupionych przez towarzystwo tramwajowe w Bombaju.
Przodownik ludzi Mahbuba, przygarbiony Muzułmanin o wyglądzie suchotnika, krzyknął nagle na Kima, ale widząc pieczęć Mahbuba, uspokoił się.
— Hadżi z łaski swojej dał mi zajęcie — rzekł niedbale Kim. — Jeśli nie wierzycie, zaczekajcie, aż póki nie przyjdzie sam zrana. Tymczasem dajcie mi miejsce przy ogniu.
Zaczęła się zwykła bezczelna gadanina, którą każdy krajowiec z niskiej kasty wszczyna przy każdej sposobności. Powoli uciszyło się, a Kim położył się poza małą grupą najemników Mahbuba, prawie pod kołami wagonu z końmi, okrywając się pożyczonym mu kocem. Niewielu białym chłopcom podobałby się nocleg na zimnej platformie, wśród nocnej wilgoci, wśród natłoczonych koni i brudnych Baltisów, ale Kim czuł się zupełnie szczęśliwy. Zmiana scenerji, rodzaju służby i otoczenia były jakimś świeżym powiewem dla jego małych nozdrzy, a myśl o białych, schludnych domkach w St. Xavier, okrytych cieniem „punkah“, oraz powtarzanie tabliczki mnożenia po angielsku, sprawiały mu prawdziwą rozkosz.
— Jestem już bardzo stary — myślał, drzemiąc — co miesiąc starzeję się o rok. Jakże byłem młody i głupi, gdy niosłem posyłkę Mahbuba do Umballi! Nawet wtedy, gdy byłem w pułku białych, byłem jeszcze bardzo młody i mały i nie miałem żadnego rozumu. Ale teraz z każdym dniem staję się mądrzejszy, a za trzy lata Pułkownik zabierze mnie ze szkoły i pozwoli mi wędrować z Mahbubem i polować na rodowody różnych koni; a może będę działać na własną rękę?... A może odszukam Lamę i pójdę z nim?... Tak, toby było najlepsze. Chodzić znowu jak chela z moim Lamą, gdy wróci z Benaresu.
Myśli jego stawały się coraz senniejsze i pogmatwane. Zanurzał się już w piękny kraj snów, gdy do uszu jego doleciał ostry i przenikliwy szept, wyróżniający się z monotonnego gwaru na około ogniska. Szept ten wychodził z poza okutego żelazem wagonu, naładowanego końmi.
— Więc niema go tu?
— Gdzieżby miał być, jeśli nie na pijatyce w mieście. Kto szuka szczura w stawie z żabami? Chodźmy stąd. To człowiek nie dla nas.
— On nie powinien drugi raz przejść przez Wąwozy. Taki mamy rozkaz.
— Wynajmij jaką kobietę, aby go otruła. To kosztuje tylko kilka rupji i usuwa podejrzenia.
— Nie trzeba kobiet. To musi być zrobione napewno, a nie zapominaj o cenie na jego głowę.
— Tak, ale policja ma długie ręce, a my jesteśmy daleko od granicy. Gdybyśmy byli w Peshawur teraz!
— Tak, w Peshawur — szydził drugi głos. — Tam pełno jego krewnych, pełno zakamarków i kobiet, pod których spódnicą mógłby się dobrze ukryć. Tak równie dobrze jak Peshawur, mogłoby nam być pomocne i piekło!
— Jakiż masz plan zatem?
— O głupcze, mówiłem ci już sto razy. Czekać, dopóki nie przyjdzie i nie położy się, a wtedy jeden pewny strzał... Wagony dzielą nas od pogoni. Przebiegniemy tylko szyny i pójdziemy swoją drogą... Oni nie będą wiedzieć, z której strony padł strzał. Czekajmy tu aż do świtu. Co za „fakir“ z ciebie, że boisz się czuwać przez chwilę?
— Oho! — myślał Kim z zamkniętemi oczyma. — Znowu idzie o skórę Mahbuba. Niebezpieczna to rzecz zaiste handlować z Sahibami rodowodem białego ogiera! A może Mahbub sprzedał jakieś nowe wiadomości? Cóż teraz zrobić ma Kim? Nie wiem, gdzie Mahbub podziewa się w tej chwili, a jeśli przyjedzie tu przed świtem, to zastrzelą go. Nie będzie to korzystne dla ciebie, Kimie. A policji zawiadomić nie można. Nie byłoby to znów korzystne dla Mahbuba. A przytem... — tu zaśmiał się prawie na głos.. — nie przypominam sobie żadnej lekcji z Nucklao, któraby mi mogła pomóc w tym wypadku! Na Allaha! Tu jest Kim, a tam oni. Przedewszystkiem więc Kim musi się zbudzić i odejść tak, aby oni nie mieli podejrzenia. Gdy się komu śni coś złego... to powinien wstać...
Zrzucił koc, którym był przykryty i podniósł się nagle z okropnym, jękliwym i bezmyślnym krzykiem Azjaty, zbudzonego przez nocną zmorę.
— „Urr — urr — urr — urr! Ya — la — la — la! Narain! Churel! Churel!“...
„Churel“ jest to nadzwyczaj złośliwy upiór — kobieta, która zmarła w czasie połogu. Odwiedza on puste drogi, z palcami u stóp odwróconemi wtył i dręczy mężczyzn.
Jękliwe krzyki Kima stawały się coraz głośniejsze, wreszcie skoczył na równe nogi i odszedł, chwiejąc się sennie, podczas gdy cały obóz przeklinał go, że ich zbudził. O kilkanaście kroków od toru kolejowego położył się znowu, starając się, aby ludzie, którzy szeptali ze sobą, słyszeli jego stękanie i chrząkanie, gdy się ponownie układał do snu. Po kilku minutach potoczył się cicho w stronę gościńca i znikł w ciemnościach. Biegł szybko, dopóki nie dopadł rury wodociągowej i nie ukrył się w niej, opierając brodę o ocembrowanie. Stąd mógł obserwować cały ruch nocny, nie będąc widziany przez nikogo.
Dwa lub trzy wozy przejechały z turkotem w stronę przedmieścia, potem przesunął się kaszlący policjant, przeszło szybko dwu piechurów, śpiewając, aby odegnać złe duchy. Następnie rozległ się odgłos kopyt końskich.
— A! — To zapewne musi być Mahbub... — myślał Kim, wysuwając swą małą głowę nad wodociąg, na której widok koń spłoszył się i rzucił w bok.
— Haj! Ali Mahbubie! — szepnął, — miej się na baczności!
Mahbub ściągnął raptownie cugle, zmuszając zwierzę do cofnięcia i podjechał do ukrytego chłopca.
— Nigdy już — mówił Mahbub — nie będę brał na noc płochliwych koni. Zatrzymują się przy każdym kamieniu, na drodze. — To mówiąc, zlazł z konia, chcąc obejrzeć przednią nogę wierzchowca. Wówczas zbliżył się na odległość stopy do głowy Kima.
— Schowaj się... — szepnął. — Chociaż to noc, ale wokoło pełno jest oczu. Dwaj ludzie czekają na ciebie za wagonami, gdzie są konie. Chcą strzelić do ciebie, gdy się położysz, bo mają dostać nagrodę za twoją głowę. Słyszałem to, śpiąc przy koniach.
— Czy widziałeś ich?... Stój! ty szatańska gadzino! — krzyknął z gniewem na konia.
— Nie.
— Czy jeden z nich nie był przebrany za Fakira?
— Jeden z nich mówił do drugiego: „Co za „fakir“ z ciebie, że boisz się przez chwilę czuwać?“
— Dobrze. Wracaj gdzie leżałeś i połóż się spać. Nie zginę jeszcze tej nocy.
Mahbub dosiadł konia i zniknął. Kim pomknął rowem napowrót, prześlizgnął się przez drogę, jak łasica i otulił się kocem.
— Bądź co bądź, Mahbub wie o wszystkiem — myślał zadowolony Kim. — Mahbub mówił o tem tak, jakby się spodziewał. Nie sądzę, żeby ci ludzie wynieśli jakąś korzyść z dzisiejszego czuwania w nocy.
Upłynęła godzina i pomimo najszczerszych chęci czuwania przez całą noc, chłopiec usnął głęboko. Od czasu do czasu przejeżdżał po szynach pociąg nocny o dwadzieścia stóp od niego. Ale on spał z obojętnością wschodniego człowieka na hałas, który nie mącił mu nawet spokojnego snu. Mahbubowi spać się nie chciało. Gniewało go, że ludzie, nie z jego plemienia, którym nie wyrządził żadnej krzywdy, śmieli nastawać na jego życie. Pierwszym i naturalnym jego impulsem było przejść przez tor kolejowy nieco niżej, podejść potem w górę i, zaskoczywszy swoich nieprzyjaciół z tyłu, zabić ich. Ale wtedy, myślał ze smutkiem, inni ludzie rządowi, do których nie należał pułkownik Creighton, mogą zażądać wyjaśnień, których trudno mu będzie udzielić! Wiedział też, że na południe od granicy na widok trupa powstaje alarm. Nie prześladowano go dotychczas, od czasu, jak wysłał Kima do Umballi z przesyłką, i sądził, że podejrzenia na niego odwróciły się wreszcie w inną stronę. Nagle przyszedł mu na myśl wspaniały pomysł.
— Anglicy mówią zawsze prawdę — rzekł do siebie — i dlatego my, krajowcy, nie możemy ich zrozumieć. Na Allaha! czyż ja mam powiedzieć prawdę Anglikowi? Od czegóż jest rządowa policja, jeśli biednemu Kabulczykowi kradną konie z angielskich wagonów. Muszę pójść ze skargą na stację. A raczej do jednego młodego Sahiba na stacji. Tacy, jak on, są bardzo gorliwi w służbie i jeśli mu się uda złapać złodzieja, przyniesie mu to zaszczyt.
Przywiązał konia obok dworca i wszedł na peron.
— Hallo! Ali Mahbubie! — zawołał na jego widok młody pomocnik kierownika ruchu, który czekał nadejścia pociągu, wysoki nieogolony, długowłosy młodzieniec w zabrudzonym białym kostjumie. — Co tu robicie? Sprzedajecie końską tandetę, co?
— Nie zawracam sobie głowy moimi końmi. Szukam Lutuf Ullaha. Mam tu naładowany wagon, który stoi na szynach. Czy mógłby go kto zabrać bez wiedzy kolei?
— Nie zdaje mi się, Mahbubie. Moglibyście nas zaskarżyć, gdyby się tak stało.
— Widziałem, jak dwu jakichś ludzi wałęsało się przez całą noc koło tych wagonów i jak pełzali pod kołami. Ale, pomyślałem sobie, że ponieważ to byli „fakirzy“, którzy nie mają zwyczaju kraść, więc nie zwracałem na nich uwagi. Chciałbym tu koniecznie spotkać mego wspólnika Lutuf Ullaha.
— Tam do licha! I zaniepokoiło to was? Słowo daję, to doskonale się stało, żeście tu przyszli. A jak wyglądali ci ludzie?
— Jak „fakirzy“. Ukradną może coś niecoś zboża z którego wagonu, ale państwu nie stanie się przez to wielka krzywda. Można ich było nieraz spotkać na tej linji. Aj, żebym tak mógł spotkać Lutuf Ullaha!
— Nie znam waszego wspólnika. A gdzie są te wagony z końmi?
— Trochę na uboczu, na najdalszym krańcu stacji, gdzie zapalają latarnie dla pociągów.
— Więc przy latarni sygnałowej. Dobrze.
— A stoją na torze najbliższym gościńca z prawej strony, — jeżeli stąd będziemy patrzeć na relsy. A co do Lutuf Ullaha... to jest to wysoki człowiek ze złamanym nosem, który ma zawsze przy sobie szarego perskiego psa... Aj!
Anglik porwał się, żeby obudzić coprędzej młodego i zapalczywego policjanta, bo jak mówił, kolej ponosiła wiele strat z powodu kradzieży w magazynach. Ali Mahbub, widząc to, zachichotał cicho, uśmiechając się do swojej ufarbowanej brody.
— Będą biegli, stukając głośno swoimi buciskami i narobią hałasu, a potem będą się dziwić, co się stać mogło z „fakirami“. Niema co mówić, obaj są bardzo zręczni, ten Barton Sahib i Young Sahib!
Czekał daremnie przez kilka minut, spodziewając się, że ujrzy ich biegnących wzdłuż toru kolejowego. Nagle zobaczył lekką małą lokomotywę, przemykającą się przez stację, a na niej mignęła mu się postać młodego Bartona.
— Widzę, że niesłusznie posądziłem tego smarkacza o niedołęstwo — rzekł do siebie Ali Mahbub. — Teraz widzę, że nie jest on wcale tak głupi, jak myślałem. Wybierać się na łowy na złodzieja wozem ognistym, to całkiem nowa sztuczka!
Gdy Ali Mahbub powrócił potem nad ranem do swoich ludzi, żaden z nich nie uważał za stosowne opowiedzieć mu o wypadkach, jakie zaszły tej nocy. Nikt prócz małego koniucha, przyjętego dopiero co do służby, którego Mahbub przywołał do swego nędznego namiotu, żeby mu pomógł przy pakowaniu czegoś.
— Widziałem wszystko — szeptał Kim, przymocowując troki do siodeł. — Dwu Sahibów jechało na maszynie. Biegałem tam i z powrotem w cieniu, z tej strony wagonów, w miarę, jak maszyna poruszała się zwolna naprzód i w tył. Potem wpadli na dwu ludzi, siedzących pod tym wagonem... Hadżi, co mam zrobić z tą paczką tytoniu? Czy ją owinąć w papier i wsunąć pod worek z solą?
— „Dobrze“ — ...i obalili ich na ziemię. Ale jeden z nich uderzył Sahiba koźlim rogiem (Kim miał na myśli złączone rogi kozła, które są jedyną bronią „fakirów“)... aż krew trysnęła. Wtedy drugi Sahib, pozbawiwszy wpierw przytomności swego wroga uderzeniem, strzelił do zabójcy z krótkiej strzelby, która wypadła z ręki pierwszego. Bili się ze sobą, jak wściekli.
Mahbub uśmiechnął się z niebiańską rezygnacją.
— Krótka strzelba, powiadasz? Dostanie dobrych dziesięć lat więzienia.
— Potem tamci obaj leżeli jeszcze, ale zdaje mi się, że im niedużo brakowało do śmierci, gdy ich wnoszono na maszynę. Głowy im się chwiały A tam na torze jest dużo krwi. Chodź zobacz.
— Widziałem krew już nieraz... Więzienie to pewne miejsce, a z pewnością tamci podadzą fałszywe nazwiska, tak, że nie można ich będzie przez długi czas odszukać. To byli moi wrogowie! Splatają się nasze losy ze sobą, mój chłopcze. Co za opowieść dla „Lekarza pereł“ — Zabierz teraz szybko troki i kociołek. Wyładujemy konie i ruszymy naprzód do Simli.
Z pośpiechem, rozumianym tylko przez ludzi Wschodu, a więc z długiemi objaśnieniami, z przekleństwami i niepotrzebną gadaniną, niedbale, wśród tysiącznych poszukiwań zagubionych drobiazgów, zwinięto brudny obóz i wyprowadzono pół tuzina płochliwych i upartych koni na gościniec, wiodący do Kulka, w odświeżony deszczem poranek. Kima, którego uważano na faworyta Mahbuba Ali, nikt nie wzywał do roboty, bo wszyscy chcieli być w dobrych stosunkach z Pathanem. Wlekli się najwygodniejszą stroną drogi, zatrzymując się co kilka godzin w przydrożnych szopach. Wielu Sahibów jeździ drogą do Kulka; a jak powiada Ali Mahbub, każdy młody Sahib z obowiązku uważa się za dobrego znawcę koni i chociażby siedział w długach po uszy, musi udawać, że chciałby je kupić. Z tego właśnie powodu Sahib za Sahibem, przejeżdżając bryczką, zatrzymywał się i wszczynał z nimi rozmowę. Niektórzy schodzili nawet z pojazdów i obmacywali koniowi nogi lub zadawali bezsensowne pytania i wymyślali srodze tłumaczowi, którego to nie wyprowadzało bynajmniej z równowagi.
— Gdy po raz pierwszy miałem do czynienia z Sahibami, a było to wtedy, gdy pułkownik Soady Sahib był komendantem fortu Abazai — mówił Mahbub do Kima, gdy ten siedząc pod drzewem napełniał tytoniem swoją fajeczkę, — nie wiedziałem jeszcze do jakiego stopnia są oni głupcami, i gniewało mnie to. Teraz jednak widzę — ciągnął, puszczając zwolna dym z fajki, — że są tacy sami, jak wszyscy inni ludzie... W niektórych rzeczach są oni mądrzy, w innych bardzo głupi. Bardzo głupio jest, gdy się używa złego słowa do obcokrajowca, bo chociaż w sercu można nie mieć złego zamiaru, to skądże obcy może wiedzieć o tem? Gotów później szukać prawdy z nożem w ręku.
— To prawda. Zupełna prawda — potwierdził Kim uroczyście.
— Dlatego też w twojem położeniu — mówił Mahbub do Kima — należy ci dobrze o tem pamiętać. Między Sahibami nie zapominaj nigdy, że jesteś Sahibem; między ludem Hindostanu pamiętaj zawsze, że jesteś... — przerwał, uśmiechając się z zakłopotaniem.
— Czemże jestem? Muzułmaninem czy Hindusem, Dżainem czy Buddystą? Twardy to orzech do zgryzienia.
— Niema wątpliwości, że jesteś niewiernym i że za to będziesz potępiony. Tak mówi moje Prawo — lub, jak sądzę, mówić powinno. Ale jesteś także moim małym Przyjacielem całego Świata i ja kocham cię. Tak mówi moje serce. Sprawa z wiarą jest tem samem, co sprawa z końmi. Mądry człowiek wie, że konie są dobre tam, gdzie z nich można zrobić najlepszy użytek; a co do mnie — chociaż jestem dobrym Sunni i nienawidzę Tirahów — gotów jestem to samo powtórzyć o wszystkich Wiarach. Bo klacz z Kattiawar wzięta z piasków swej rodzinnej ziemi do Bengalu, oczywiście zmarnuje się, ani żaden ogier z Balkh (a nie byłoby lepszych koni nad konie z Balkh, gdyby nie były tak ciężkie w łopatkach) niema wartości na wielkich pustyniach Północy w porównaniu z wielbłądami, jak nieraz miałem sposobność przekonać się o tem. Dlatego mówię sobie to zawsze w duchu, że Wiary są podobne do koni. Każda ma zalety w swoim własnym kraju.
— Ale mój Lama mówi co innego.
— Oh, to stary marzyciel. Martwi się moje serce, Przyjacielu całego Świata, że ty tak cenisz człowieka, którego znasz tak mało.
— To prawda, Hadżi, ale serce ciągnie mnie do niego.
— A jego do ciebie, jak słyszę. Serca są podobne także do koni. Zbliżają się i oddalają pomimo bicza i ostrogi. Krzyknij tam na Gul Sher Khana, aby mocniej przywiązał do żłobu tego gniadego ogiera. Niema potrzeby, aby na każdym popasie te konie gryzły się i biły ze sobą, a widzę, że ten skarogniady i ten kary za chwilkę rzucą się na siebie... Teraz posłuchaj mnie. Czy koniecznie twoje serce musi zobaczyć tego Lamę?
— To jeden z moich warunków — rzekł Kim. — Jeśli go nie będę widywał i jeśli go wezmą odemnie, ucieknę z tej „madrissah“ w Nucklao. A... a gdy raz ucieknę, to któż mnie potrafi odnaleźć?
— To prawda. Nigdy źrebię nie było uwiązane na cieńszej lince niż ty — mówił Mahbub, kiwając głową.
— Nie bój się — odrzekł Kim, jakgdyby obawiał się, że może zniknąć natychmiast. — Mój Lama mi mówił, że będzie przyjeżdżał widywać się ze mną do „madrissah“.
— Żebrak z miseczką będzie się z tobą widywał wobec takich młodych Sahi...
— Jacy oni tam Sahibowie! — przerwał mu Kim z gniewem. — Białka ich oczu są niebieskawe, a paznokcie mają ciemne, tak, że widać ich niskie pochodzenie!
Dalsze wywody Kima na temat tego rodowodu są zbyteczne. Wytłumaczył to Mahbubowi jasno i zwięźle, ssąc kawałek trzciny cukrowej.
— Przyjacielu całego Świata — rzekł Mahbub, podając chłopcu fajkę do oczyszczenia. — Spotykałem wielu mężczyzn, kobiet i dzieci i nie mało Sahibów. Ale nigdy w całem życiu nie spotkałem takiego urwisa, jak ty.
— A dlaczego? Jeżeli zawsze mówię prawdę przed tobą?...
— Może dlatego, że ten świat jest niebezpieczny dla uczciwych ludzi — Mahbub Ali dźwignął się na nogi, opiął się pasem i wstał, zamierzając wyjść do koni.
— Czy zapłacisz mi za jedną nowinę?
Powiedział to takim tonem, że Mahbub zatrzymał się i odwrócił. — Cóż to za nowe jakieś djabelstwo?
— Daj osiem anna, a powiem ci — rzekł Kim z grymasem. — Chodzi o twój spokój.
— Och, Szatanie! — rzekł Mahbub, dając żądaną monetę.
— Czy pamiętasz to małe zajście ze złodziejami w nocy, tam w Umballi?
— Wiedząc o tem, że czyhali na moje życie, nie zapomniałem go jeszcze zupełnie. Cóż?...
— Czy pamiętasz Kaszmirski seraj?
— Ej! bo ci natrę uszu, Sahibie.
— Nie trzeba, Pathanie. Chciałem ci tylko powiedzieć, że ten drugi fakir, którego Sahib uderzeniem pozbawił przytomności, był tym samym człowiekiem, który przeszukiwał twoje posłanie w Lahorze. Widziałem jego twarz, gdy go wsadzono na lokomotywę. To ten sam człowiek.
— Czemuś mi tego wcześniej nie powiedział?
— Och, on pójdzie do więzienia i będzie nie szkodliwy przez wiele lat. Nie należy więcej mówić, niż potrzeba w danej chwili. Zresztą wtedy nie potrzebowałem pieniędzy na łakocie.
— Allah Kerim! — rzekł Mahbub Ali. — Czy nie sprzedasz ty pewnego pięknego poranku mojej głowy za garść słodyczy, jeśli ci na nie przyjdzie ochota?
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kim będzie pamiętał aż do śmierci tą długą, powolną podróż z Umballi przez Kalkę, obok ogrodów w Pindżor, w górę do Simli. W czasie przeprawy przez rzekę Gugger zginął im jeden z najlepszych koni w niespodziewanie napotkanym wądole rzecznym, przyczem Kim omal że nie zatonął wśród spienionych wód rzeki. W dalszej drodze konie rozproszyły się spłoszone widokiem słonia, a ponieważ znalazły dobrą paszę, trzeba było stracić półtora dnia na zgromadzenie ich. Potem spotkali Sikander Khana, jadącego na południe z kilku półdzikiemi końmi, uwiązanemi na sznurach, i Mahbub, który miał większy zapas koni niż Sikander Khan we wszystkich swoich namiotach, musiał kupić od niego dwa najgorsze, co kosztowało osiem godzin żmudnej dyplomacji i niezliczoną ilość tytoniu.
Ale cóż to była za rozkosz — to wędrowanie drogą, wspinanie się pod górę i spuszczanie wdół po wystających urwiskach. Na dalekich polach śniegowych paliła się zorza poranna. Rozłożyste kaktusy rosły na stromych zboczach gór, jakby ustawione w szeregi. Towarzyszył im łoskot tysiącznych wodospadów i wrzaski małp, a poważne cedry pięły się w górę sznurami, zwieszając ku dołowi swe ciężkie gałęzie. Widok równin, roztaczający się u ich stóp, nieustające dźwięki rogów i dziki przestrach koni, gdy górski sęp zataczał nad nimi swe kręgi; przystanki karawany dla odmówienia modlitw (Mahbub przestrzegał bardzo pilnie i zawodzenia modłów, gdy czas na to pozwalał); wieczorne gawędy w czasie popasów, gdy wielbłądy i woły żuły uroczyście pokarm, a głupkowaci poganiacze opowiadali rzeczy, zasłyszane w czasie włóczęgi — wszystko to rozkołysało serce Kima do śpiewu.
— Ale po śpiewie i po tańcach — mówił Al Mahbub — przyjdzie kolej na Sahiba pułkownika, a to nie będzie tak przyjemne.
— Cóż to za piękny kraj — najpiękniejszy to kraj ze wszystkich, ten Hindostan, a ponad wszystko najcudniejszy jest kraj Pięciu Rzek, — odpowiadał napoły śpiewnie Kim. — Pójdę tam znowu jeżeli Ali Mahbub albo Pułkownik podniesie na mnie rękę lub nogę. A gdy raz ucieknę, to któż mnie znajdzie? Patrz-no, Hadżi, czy tamto miasto to Simla? Allah! Cóż to za miasto?!
— Brat mego ojca i on sam byli starymi ludźmi gdy wspominali, pamiętając te czasy, kiedy stały tam zaledwie dwa domy.
Skierował konie z głównego gościńca w stronę niższego placu targowego w Simli, — w natłoczony labirynt uliczek, który ciągnie się od doliny do rynku miejskiego pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Człowiek znający te strony, może sobie drwić z całej policji, nagromadzonej w tej letniej stolicy Indji, wiedząc, jak zręcznie łączy się tam każda weranda z sąsiednią, jedna aleja z drugą, kryjówka z kryjówką. Tam właśnie mieszkają wszyscy ci, którzy zaspakajają potrzeby tego wesołego miasta — kupcy wszelkiego rodzaju, handlarze oliwą, drzewem, starożytnościami, kapłani, rzezimieszkowie i złodzieje, oraz urzędnicy-krajowcy. Kurtyzany dyskutują tam o sprawach, które uchodzą za najgłębsze tajemnice indyjskiego rządu; tu zbierają się wszyscy pod-pod-agenci różnych pomniejszych państewek. Tam to wynajął sobie Mahbub Ali pokój, który można było zamknąć o wiele pewniej i bezpieczniej, niż jego szopę w Lahorze, w domu handlarza trzodą, Mahometanina. Widocznie, że i tam działy się cuda, bo o zmierzchu do pokoju tego wszedł chłopak stajenny, odziany w strój mahometański, a w godzinę potem wyszedł z niego, wprawdzie również chłopiec, ale zgoła inny, niepodobny do tamtego, (dzięki doskonałemu barwikowi dziewczyny z Lucknow), którego ubranie kupione widocznie gdzieś w sklepie, niezbyt zgrabnie na nim leżało.
— Widziałem się z Sahibem Creightonem i rozmawiałem z nim — mówił Ali Mahbub — i po raz drugi Ręka Przyjaźni odwróciła od ciebie Bicz Kary. Mówi on, że straciłeś napróżno sześćdziesiąt dni na włóczędze i że skutkiem tego zapóźno już wysyłać cię do jakiejkolwiek szkoły w górach.
— Mówiłem, że moje wakacje należą do mnie. Nie będę chodzić dwa razy do szkoły. To jest jeden z moich warunków.
— Nie mówiłem jeszcze Pułkownikowi o twoich warunkach. Teraz masz mieszkać w domu Sahiba Lurgana aż do czasu, póki nie będziesz musiał wrócić do Nucklao.
— Z tobą jednak mieszkałem już wcześniej, Mahbubie.
— Nie rozumiesz zaszczytu, jaki cię spotyka. Lurgan Sahib sam tego zażądał, żebyś był u niego. Musisz tam pójść i zapomnieć na chwilę, że kiedykolwiek rozmawiałeś z Ali Mahbubem, który sprzedaje konie Sahibowi Creightonowi. O nim też trzeba zapomnieć, że go kiedykolwiek znałeś. Zapamiętaj sobie ten rozkaz.
— Dobrze — rzekł Kim, skinąwszy potwierdzająco głową. — Ale kimże jest właściwie Lurgan Sahib? — Nie — poprawił się, podchwyciwszy przeszywające spojrzenie Mahbuba, — rzeczywiście nigdy jeszcze nie słyszałem tego nazwiska. Czy to przypadkiem — rzekł nieco ciszej — nie jest jeden z naszych?
— Cóż to ma znaczyć, to „z naszych“, Sahibie? — odparł Mahbub tonem, jakim zwykł zwracać się do europejczyków. — Ja jestem Pathan, ty zaś jesteś Sahibem, a przytem synem Sahiba. Lurgan Sahib ma swój sklep wśród sklepów europejskich. Zna go dobrze całe miasto. Rozpytaj się... i, Przyjacielu całego Świata, pamiętaj, że to ktoś, komu należy być posłusznym, choćby jego rozkazem było zaledwie mrugnięcie powiek. Powiadają, że zajmuje się czarnoksięstwem, ale niech cię to nic nie obchodzi. Idź w górę miasta i pytaj o niego. W tej chwili zaczyna się dla ciebie Wielka Gra.