Kim/Tom I/Rozdział VII

< Kim‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII

Po południu czerwonoskóry nauczyciel oznajmił Kimowi, że z polecenia wyższej władzy nie będzie mu wzbraniał, jeśli go weźmie ochota odejść, by się pobawić. Usłyszawszy to, Kim pobiegł do sklepu i znalazł tam młodego pisarza, któremu winien był jeszcze za napisanie poprzedniego listu.
— Teraz płacę com winien — rzekł z miną iście królewską — ale musisz mi napisać jeszcze jeden list.
— Ali Mahbub jest w Umballi — oznajmił mu pospiesznie pisarz, który trudnił się fachowo udzielaniem fałszywych lub zbytecznych wiadomości.
— To nie do Mahbuba, tylko do pewnego kapłana. Bierz pióro i pisz zaraz: „Do lamy Teshoo, świątobliwego z Bhotiyall, który szuka Rzeki a tymczasem przebywa w świątyni Thirthanker w Benares“. Nabierz-no więcej atramentu! „Za trzy dni pojadę do Nucklao. Do szkoły w Nucklao. Szkoła ta nazywa się Xavier. Nie wiem, gdzie jest szkoła, ale jest w Nucklao.
— Ależ ja znam Nucklao — przerwał pisarz. — Znam tę szkołę.
— Opisz mu, gdzie to jest, a dostaniesz pół anna.
Trzcinowe pióro skrzypiało pospiesznie na papierze.
— Opisz to dokładnie.
Pisarz podniósł głowę.
— Któż to nas podgląda z tamtej strony drogi?
Kim spojrzał nagłe we wskazanym kierunku i zobaczył pułkownika Creightona w tennisowym stroju.
— Och, to jakiś Sahib, znajomy tego tłustego księdza z baraków. Kiwa na mnie ręką.
— Co ty tam robisz? — zapytał Pułkownik, gdy Kim podbiegł do niego.
— Ja... ja nie uciekam... Piszę tylko list do mego Świętobliwego w Benares.
— Nie pomyślałem o tem. Czy doniosłeś mu, że cię zabieram do Lucknow?
— Nie, nie doniosłem; proszę przeczytać list, jeśli pan nie wierzy.
— Czemuż opuściłeś moje nazwisko, pisząc do tego Świętobliwego? — rzekł Pułkownik, uśmiechając się dziwnie.
Kim zebrał całą odwagę.
— Powiedziano mi raz, że nie należy wypisywać nazwisk obcych ludzi, dotyczących pewnych spraw, ponieważ wymienianie nazwisk pokrzyżowało już niejeden dobry plan.
— Dobrze cię pouczono — rzekł Pułkownik, a Kim zaczerwienił się po uszy z radości. — Zostawiłem tam u Księdza na werandzie „etui“ do cygar. Przynieś mi je do domu dziś wieczorem.
— Gdzie jest pański dom? — zapytał Kim. Wrodzony spryt ostrzegł go, że chcą go w jakiś sposób wypróbować, więc miał się na baczności.
— Zapytaj kogokolwiek w tym dużym sklepie — rzekł Pułkownik i poszedł dalej.
— Zapomniał swego „etui“ do cygar — rzekł Kim wracając. — Mam mu je odnieść dziś wieczorem. Zakończę mój list trzykrotnem: „Przyjedź do mnie! Przyjedź do mnie! Przyjedź do mnie!“ — teraz kupię markę, i wrzucę list do skrzynki — Powstał, by odejść i jakby mimochodem, zapytał: „Co to za Sahib o złej twarzy, który zostawił „etui“ do cygar?“
— Ach, to chyba Creighton Sahib, ten narwany Sahib, który jest pułkownikiem bez pułku.
Czem-że on się zajmuje?
— Bóg go wie. Kupuje ciągle konie, których nie umie ujeżdżać i rozpytuje się o różne rzeczy, jak: rośliny, kamienie i zwyczaje ludu. Handlarze nazywają go ojcem warjatów, bo łatwo go oszukać na koniach. Mahbub Ali powiada o nim, że jest głupszy od wszystkich innych Sahibów.
— Och! — odrzekł Kim i odszedł. Znał się już nieco na ludziach i wątpił, żeby szaleńcom posyłano informacje, które powołują potem osiem tysięcy ludzi pod broń z armatami.
Naczelny Dowódca całych Indji nie rozmawia z głupcami tak, jak rozmawiał z Creightonem. Głos Ali Mahbuba nie zmieniałby się tak, ile razy wymieniał nazwisko Pułkownika, gdyby Pułkownik był szalony. Z pewnością kryje się tu jakaś tajemnica i Mahbub Ali prawdopodobnie szpieguje dla Pułkownika, jak Kim szpiegował nieraz dla Mahbuba. Pułkownik, podobnie jak handlarz koni, szanował ludzi, którzy nie zdradzają się, że są sprytni. Kim cieszył się więc, że się nie zdradził, iż wie, gdzie leży dom Pułkownika, a kiedy, wróciwszy do baraków, przekonał się, że nie zostawiono żadnego „etui“ do cygar, promieniał cały z radości. Podobał mu się ten tajemniczy mężczyzna, grający w zakryte karty. Jeżeli taki człowiek uchodzić mógł za warjata, to tembardziej mogło to ujść Kimowi.
Nie zdradził żadnych swoich myśli, gdy ojciec Wiktor przez trzy długie poranki rozmawiał z nim o jakichś nowych bogach i bożkach, a zwłaszcza o bogini imieniem Marja, która — jak skombinował — była tem samem, co Bibi Miriam w religji Ali Mahbuba. Nie okazał też wzruszenia, kiedy po nauce ojciec Wiktor chodził z nim od sklepu do sklepu, kupując różne szczegóły jego wyprawy; ani nie skarżył się, gdy zazdrośni dobosze kopali go za to, że idzie do wyższej szkoły, lecz pełen ciekawości oczekiwał dalszych wypadków. Poczciwy ojciec Wiktor odprowadził go na dworzec, wsadził do pustego przedziału drugiej klasy obok przedziału pierwszej, w której jechał pułkownik Creighton i życzył mu powodzenia z szczerym uczuciem.
— Zrobią z ciebie w St. Xavier człowieka białego, O’Hara — i mam nadzieję dobrego człowieka. Wiedzą już tam o twoim przyjeździe, a Pułkownik będzie uważał, byś się gdzie nie zgubił, lub nie zbłąkał po drodze. Dałem ci parę objaśnień w sprawach-religijnych — jak mi się zdaje — i pamiętaj, jeśli cię spytają o religję, powiedz, że jesteś katolikiem. Mów lepiej, że rzymskim katolikiem.
Kim wypalił masę papierosów — był na tyle przezorny, że się w nie zaopatrzył i leżał, myśląc, na ławce. Ta samotna jazda, jakże była inna od owej wesołej podróży w trzeciej klasie z Lamą.
— Sahibowie nie umieją rozkoszować się podróżą — dumał. — Hai mai! Przenoszę się z miejsca na miejsce, jak piłka. Taki już mój „Kismet“. Nikt nie zdoła uniknąć swego „Kismet“ (przeznaczenia). Ale ja mam się modlić do Bibi Miriam i jestem Sahibem — myślał, patrząc żałośnie na swoje buty. — Nie, ja jestem Kim. Co to jest Kim? Począł zastanawiać się nad swoją istotą czego nigdy jeszcze dotychczas nie czynił, tak długo, aż mu się w głowie zamąciło. Był mało znaczącą osobą w tym wielkim gwarnym wirze Indji — jadąc na południe; po jaki los?... tego nie wiedział.
Następnie posłał po niego Pułkownik i rozmawiał z nim długo. Kim, o ile mógł zrozumieć, miał być pilny i wstąpić do biura wywiadowczego Indji, jako urzędnik. Jeśli się będzie dobrze sprawował i zdawał odpowiednie egzamina, będzie mógł w siedemnastym roku życia zarabiać trzydzieści rupji miesięcznie, a pułkownik Creighton przyrzeka mu znaleźć odpowiednie zajęcie.
Kimowi zdawało się zrazu, że rozumie jedno słowo na trzy z tej rozmowy. Pułkownik, widząc po chwili, że chłopak nie rozumie go, zaczął mówić płynnym i obrazowym narzeczem urdyjskiem, poczem Kim czuł się zadowolony. Nie mógł być głupcem człowiek, który tak dobrze znał ten język, który poruszał się z taką godnością i spokojem i którego oczy tak się różniły od tępych, okrągłych oczu innych Sahibów.
— Tak, a ponadto musisz nauczyć się spamiętywać drogi, góry i rzeki, a potem w odpowiedniej chwili rysować na papierze. Wtedy może pewnego dnia, kiedy już zostaniesz urzędnikiem, powiem ci, gdy będziemy wspólnie pracować razem: „Idź za te góry i zobacz, co się za niemi kryje“. — Wtedy ktoś powie: „W tych górach żyje złe plemię, które zabija urzędnika, jeśli ten będzie podobny do Sahiba“. Cóż ty wtedy zrobisz?
Kim zamyślił się. Czy dobrze zrobi, jeżeli odpowie zgodnie z zapytaniem Pułkownika?
— Powtórzę to, co tamten człowiek powiedział.
— Ale gdybym ci na to odpowiedział: „Dam ci sto rupji za wiadomości o tem, co leży za temi górami — za rysunek rzeki, krótkie sprawozdanie z tego, o czem ci ludzie tam rozmawiają po wioskach?“.
— Czy ja mogę na to teraz odpowiedzieć? Jestem tylko młodym chłopcem. Proszę zaczekać aż dorosnę. — Następnie widząc, że pułkownik marszczy brwi, dodał:
— Ale zdaje mi się, że w krótkim czasie zarobiłbym sto rupji.
— W jaki sposób?
Kim potrząsł rezolutnie głową. — Gdybym powiedział, jak zrobię, kto inny mógłby mnie podsłuchać i uprzedzić. Nie dobrze jest sprzedawać swoją wiedzę — za nic.
— Powiedz więc teraz, — rzekł Pułkownik, podając mu rupję. Kim sięgnął po nią i cofnął rękę w połowie drogi.
— Nie, nie, Sahibie. Znam dobrze wartość zapłaty, ale nie wiem, dlaczego mi zadają takie pytanie?
— Więc weź to w podarunku — rzekł Creighton, rzucając mu pieniądz. — Masz wielkie zdolności. Nie pozwól im stępieć w St. Xavier. Są tam między chłopcami i tacy, którzy gardzą czarnymi.
— Bo matki ich były przekupkami — odparł Kim. Znał dobrze nienawiść, jaką żywią metysi względem swoich krewniaków.
— To prawda; ale ty jesteś Sahibem i synem Sahiba. Dlatego nigdy nie daj się nakłonić do gardzenia czarnymi. Znałem chłopców, świeżo przyjętych do służby rządowej, którzy udawali, że nie znają mowy i obyczajów czarnych ludzi. Wskutek ich głupoty odebrano im pensje. Niema większego grzechu nad głupotę. Pamiętaj o tem.
Kilkakrotnie w czasie długiej dwudziestoczterogodzinnej jazdy na południe, posyłał Pułkownik po Kima i rozwijał dalej temat wszczętej rozmowy.
— Wszyscy zatem uwiązani jesteśmy do jednej liny — zakończył swe rozmyślania Kim, — Pułkownik, Mahbub Ali i ja, gdy zostanę urzędnikiem. Chce mnie użyć do tych samych celów, do których mnie używał Mahbub Ali, jak sądzę, i owszem, jeśli mi to pozwoli wrócić do swobodnego wędrownego życia, to dobrze. Ta odzież nie staje się lżejszą przez noszenie.
Na zatłoczonej stacji Lucknow nie widać było Lamy. Kim ukrywał swe niezadowolenie, podczas gdy Pułkownik wsadził go wraz z rzeczami do ticcgarri (dorożki) i odprawił go do St. Xavier.
— Nie żegnam się z tobą, bo wkrótce się spotkamy — zawołał. — Spotkamy się i to nieraz, jeśli się okaże, że masz głowę na karku. Ale niewiadomo jeszcze, co z ciebie będzie. Nie wypróbowano cię jeszcze.
— Ani nawet wtedy... — tu Kim ośmielił się użyć poufałego „ty“ — gdy ci przyniosłem rodowód białego ogiera?
— O niektórych rzeczach lepiej jest nie pamiętać, braciszku — rzekł Pułkownik, przeszywając spojrzeniem odjeżdżającego Kima.
Ten epizod odebrał mu fantazję na kilka minut. Potem zaczął wciągać z lubością w swe płuca nowe powietrze.
— Bogate to miasto — rzekł. — Bogatsze od Lahory. Jakie tu muszą być wspaniałe sklepy. Dorożkarzu, obwieź mnie trochę po mieście!
— Mam rozkaz odwieźć cię do szkoły. — Woźnica użył zaimka „ty“, który jest obrazą, jeśli się go stosuje do białych. Kim wytknął mu to uchybienie, nawymyślawszy mu płynną gwarą miejscową, poczem wylazł na kozioł i porozumiawszy się z woźnicą, jeździł przez kilka godzin po mieście, zachwycając się niem i ciesząc. Niema miasta z wyjątkiem Bombaju, królowej wszystkich miast, równie pięknego — w swoim przepychu, jak Lucknow, czy to widziane z mostu na rzece, czy ze szczytu, góry Imambara, u stóp której leżą złociste kopuły Chutter Munzil i drzewa, między któremi kryje się całe miasto. Królowie zdobili je fantastycznemi budowlami, obsypywali łaskami, napełniali dostojnikami i zalewali krwią. Lucknow jest środowiskiem lenistwa, intryg i zbytku i rywalizuje z Delhi na punkcie czystości indyjskiego narzecza.
— Piękne to miasto, śliczne miasto — woźnica jako Lucknowianin ujęty komplementem, opowiadał Kimowi o niem zdumiewające rzeczy.
— A teraz pojedziemy do szkoły — rzekł wreszcie Kim.
Wielka stara szkoła St. Xavier in Partibus, złożona z niskich białych budynków, zajmowała wielką przestrzeń nad rzeką Gumti, w pewnem oddaleniu od miasta.
— Jakiego rodzaju ludzie uczą się w tej szkole? — zapytał Kim.
— Młodzi Sahibowie, same djabły; ale prawdę powiedziawszy, chociaż wożę ich tędy i z powrotem do stacji, nie widziałem żadnego, któryby miał większe dane na doskonałego djabła, niż ty, młody Sahibie, na którego teraz patrzę.
Ponieważ nigdy dotąd nie pouczano go, żeby towarzystwo dam z półświatka, miało być czemś nieodpowiedniem dla niego, większą część dnia spędził Kim u jednej czy dwu takich frywolnych dziewcząt, z któremi przy rozstaniu wymienił mnóstwo komplementów. Miał właśnie odpowiedzieć na bezczelną uwagę woźnicy, gdy nagle oczy jego w zapadającym zmroku dostrzegły jakąś postać, siedzącą pod jednym z murowanych filarów bramy budynku, okolonego białym długim murem.
— Stój! — krzyknął na wóźnicę. — Zatrzymaj się tutaj. Nie pojadę jeszcze do szkoły.
— Ale kto mi zapłaci za to jeżdżenie i zatrzymywanie się? — zapytał zuchwale woźnica. — Czy ten chłopak oszalał? Przedtem zachciało mu się dziewczyny, a teraz znowu jakiegoś kapłana!
Kim biegł już ulicą i otrzepywał zakurzone trzewiki.
— Czekam tu już półtora dnia — zaczął znużonym głosem Lama. — Mam ze sobą ucznia. Mój przyjaciel ze świątyni Tirthanker dał mi go, jako przewodnika w podróży. Skoro dostałem od ciebie list, wyjechałem pociągiem z Benaresu. Nie jestem głodny. Nie potrzebuje niczego.
— Ale czemu nie zostałeś u kobiety z Kulu, o Świętobliwy? Jaką drogą dostałeś się do Benaresu? Ciężko mi było na sercu od czasu, gdyśmy się rozłączyli.
— Kobieta uprzykrzyła mi się swoim ustawicznem gadulstwem i domaganiem się czarów dla dzieci. Opuściłem jej dom, poleciwszy jej zjednywać sobie zasługi przez rozdawanie jałmużny. Bądź co bądź jest to kobieta szczodra; przyrzekłem jej, że powrócę do niej, jeżeli zajdzie tego potrzeba. Następnie, spostrzegłszy, iż jestem sam na tym wielkim przerażającym świecie, wsiadłem na pociąg do Benaresu, gdzie mam znajomego w świątyni Tirthanker, który podobnie, jak ja, szuka swej Rzeki.
— Ach! Twoja Rzeka — rzekł Kim — zapomniałem o twojej Rzece.
— Tak prędko, chelo? Ja o niej nie zapomniałem; ale rozstawszy się z tobą sądziłem, iż lepiej będzie udać się do świątyni po radę, bo Indje są obszerne, a mogło się zdarzyć, że kilku już mądrych ludzi znalazło się przed nami, którzy zostawili jakąś wzmiankę o miejscu, gdzie płynie nasza Rzeka. W świątyni Tirthanker odbywała się właśnie rozprawa nad tą sprawą; jedni mówią tak, drudzy inaczej. To bardzo dobrzy ludzie.
— Zgoda, ale co robisz obecnie?
— Zdobywam sobie zasługi przez to, że ci pomagam, mojemu cheli, w nabywaniu wiedzy. Kapłan tych ludzi, co służą Czerwonemu Bykowi napisał, że co się tyczy ciebie, wszystko się stanie tak, jak pragnąłem. Wysłałem pieniądze w ilości wystarczającej na rok i przybyłem, jak widzisz, przyglądać się, jak będziesz wchodził w Bramy Nauki. Półtora dnia czekałem — nie dlatego, żeby mną kierowało jakieś uczucie względem ciebie — to nie należy do Drogi Życia — ale dlatego, że, jak powiedzieli kapłani w świątyni Tirthanker, że skoro dałem pieniądze za naukę, słuszne jest, abym dopilnował końca tej sprawy. To rozwiało moje wątpliwości. Obawiałem się, że może jadę dlatego, że pragnąłbym cię zobaczyć, sprowadzony z mej drogi uczuciem dla ciebie, Ale tak nie jest... a przytem zatrwożył mnie sen, który miałem.
— Ale zapewne, o Świętobliwy, nie zapomniałeś naszej wędrówki i wszystkiego, co się podczas niej wydarzyło? Zapewne i mnie też chciałeś zobaczyć?
— Konie już wypoczęły i czas, by je nakarmić — skarżył się woźnica.
— Idźże do piekła i zamieszkaj tam wraz za swoją bezecną ciotką! — warknął Kim przez ramię do woźnicy.
— Jestem zupełnie osamotniony w tym kraju; nie wiem do czego dążę, ani co się ze mną stanie. Serce moje było w tem liście, który do ciebie posłałem. Z wyjątkiem Ali Mahbuba, który jest Pathanem, nie mam przyjaciela oprócz ciebie, Świętobliwy. Nie opuszczaj mnie na zawsze.
— Myślałem nad tem również — odparł Lama bardzo wzruszonym głosem. — Oczywiście, że od czasu do czasu zdobywam sobie zasługę — skoro, zanim odnajdę moją Rzekę, — staram się przekonać, że istotnie uczysz się mądrości. Nie wiem, czego oni będą ciebie uczyć, ale kapłan ów pisał do mnie, że żaden syn Sahiba w całych Indjach nie otrzyma lepszej nauki od ciebie. To też od czasu do czasu będę przyjeżdżał. Może być, że zostaniesz takim Sahibem, jak ten, który dał mi te okulary — mówił Lama, wyciągając je starannie — w Domu Cudów, w Lahorze. To moja cała nadzieja, człowiek ten, jest to prawdziwa Krynica Mądrości; mądrzejszy jest od niejednego opata buddyjskiego. Ale ty może zapomnisz o mnie, o tem, że mamy się ze sobą widywać.
— Jak mogę zapomnieć o tobie — zawołał Kim z uniesieniem — skoro jem twój chleb?
— Nie, nie — rzekł Lama, usuwając chłopca na bok. — Ja muszę wracać do Benaresu. Teraz, skoro znam zwyczaje ulicznych pisarzy tego kraju, będę ci czasem przysyłał list, a od czasu do czasu przyjadę i zobaczę się z tobą.
— Ale dokąd mam wysyłać listy? — skarżył się Kim, czepiając się jego szaty i zapominając zupełnie o tem, że jest Sahibem.
— Do świątyni Tirthanker w Beneres. To miejsce ukochałem na czas, dopóki nie znajdę Rzeki. Nie płacz, bo widzisz, wszelkie pożądanie jest tylko złudą i naszem związaniem się Kołem Wszechrzeczy...
— Wejdź w Bramy Nauki — mówił dalej Lama. — Niech zobaczę, jak wchodzisz do niej... Czy ty mnie kochasz? Idź już, bo mi serce pęka z żałości... Ja wrócę jeszcze. Napewno tu jeszcze wrócę.
Lama przyglądał się, jak „ticca garri“ wjechała na dziedziniec i odszedł zwolna, zażywając tabakę za każdym krokiem, raz po razie.
Bramy Nauki zamknęły się z hałasem.

Chłopiec urodzony i wychowany w Indjach ma swoje własne maniery i obyczaje, które nie podobne są do zwyczajów w innych krajach, a nauczyciele jego starają się poznać go i zbliżyć do niego za pomocą sposobów, których profesor angielski nie mógłby zrozumieć.
Dlatego nie byłoby zajmujące opisywać doświadczenia Kima, jako ucznia szkoły St. Xavier, wpośród dwustu czy trzystu chłopców, z których przeważna część nigdy nie widziała morza. Wyszedłszy raz po za obręb szkoły, gdy panowała cholera w mieście, został ukarany według regulaminu szkoły. — Stało się to, zanim jeszcze nauczył się pięknie pisać po angielsku, gdy szukał ulicznego pisarza. Karany też był za palenie tytoniu i za używanie obelg, jakich jeszcze w St. Xavier nie słyszano. Uczono go myć się ze skrupulatnością młodych Lewitów, jak nakazują zwyczaje krajowców, w których przekonaniu Anglik jest raczej brudasem. Płatał też przyjętym w szkole zwyczajem różne figle cierpliwej służbie, kulisom, obsługującym w sypialniach chłopców ogromne wachlarze, zwane „punkah“, służące do przewietrzenia sal, gdy chłopcy obijali się po salach w czasie gorących nocy, opowiadając sobie historje do białego rana, on zaś z cierpliwością mierzył swą wartość, porównując się z towarzyszami.
Byli tam synowie podrzędnych urzędników kolejowych, telegraficznych i komunikacyjnych, synowie oficerów, przeważnie urlopowanych, plantatorów, dzierżawców rządowych i misyjnych. Kilku z nich było potomkami starego eurazyjskiego rodu, którego korzenie sięgają do Dhurrumtollah i zwali się: Pereiras, de Souzas i D’Silvas. Rodzice mogliby ich równie dobrze wysyłać na wychowanie do Anglji, ale lubili szkołę, w której spędzali sami swą młodość, i bladoskóre pokolenia jedne po drugich szły po naukę do St. Xavier. Ich miejsca zamieszkania sięgały od pociętego siecią kolejową Howrah aż do odłogiem leżących kantonów jak Monghyr i Chunar; po ogromne ogrody herbaciane w Shillong: wioski w Oudh lub w Dekanie, których bogatymi właścicielami byli ich ojcowie; po stacje misyjne, oddalone nieraz o tydzień drogi od kolei; po miasta portowe odległe o tysiące mil, prażone żarem oceanu Indyjskiego; i plantacje drzew chinowych, najdalej na południe wysunięte, były ich siedzibą. Samo opowiadanie przygód, które w ich przekonaniu nie były przygodami, jakie ich spotykały w drodze do szkoły lub z powrotem, chłopcu z Zachodu włosy dębem podniosłyby na głowie. Przyzwyczajeni byli do przedzierania się w pojedynkę setkami mil przez dżungle, gdzie zawsze miało się rozkoszną możliwość spotkania z tygrysem; ale ci sami chłopcy nie odważyliby się na podróż przez kanał La Manche w sierpniu, gdy panują na nim największe burze, tak samo, jak ich europejscy bracia nie potrafiliby leżeć spokojnie w chwili, gdyby usłyszeli nagle koło swej lektyki gniewne sapnięcie pantery. Byli tam piętnastoletni chłopcy, którzy spędzali nieraz półtora dnia na małej wysepce na środku wezbranej rzeki, aby przynieść wiadomości z obozu fanatycznych pielgrzymów, wracających z miejsc świętych pielgrzymek. Byli tam również i starsi chłopcy, którzy w imię Św. Franciszka Xawerego dosiadali spotkanego przypadkiem słonia Radży w porze, gdy nieustanne deszcze poniszczyły drogi prowadzące do państewek, gdzie rządzili ich ojcowie i dostawali się do domów rodzinnych bez szwanku, zostawiając olbrzymie zwierzę po drodze, aby zginęło gdzieś w ruchomych piaskach. Był tam też chłopak, który opowiadał, że z ojcem swym przy pomocy karabina odpierał napad szczepu Akasów, znanych ze znakomitego strzelania i zuchwałości, w czasach, gdy ci odważali się napadać na odległe plantacje europejskie — i nikt nie wątpił w prawdziwość jego opowiadania.
A wszystko to opowiadano bez patosu, monotonnym beznamiętnym głosem hinduskim, przeplatając opowiadanie dziwnemi uwagami, przejętemi nieświadomie od piastunek, i zwrotami, zapożyczonemi żywcem z gwary ludowej. Kim przyglądał się, słuchał i czuł się wielce zadowolony. Nie była to już głupia, bezmyślna rozmowa doboszów. Opowieści te dotyczyły życia, które on znał dobrze i rozumiał. Powietrze tutejsze służyło mu i rósł jak na drożdżach. W okresie upałów otrzymał białe gimnastyczne ubranie, które cieszyło go podobnie, jak różne inne wygody fizyczne, z któremi się teraz zapoznawał. Cieszyła go też bystrość jego umysłu, z jaką rozwiązywał zadawane sobie trudne zagadnienia. Bystrość ta wprowadziłaby w zachwyt niejednego angielskiego nauczyciela, ale w St. Xavier znano się dobrze na owych pierwszych porywach umysłów rozwiniętych pod wpływem słońca i otoczenia, ponieważ widziano tam już nieraz, jak zawodzą w dwudziestym drugim i trzecim roku życia.
Nie zapominał też o tem, że należy także być w sobie zamkniętym. Gdy w czasie upalnych nocy opowiadano sobie wzajemnie różne dzieje, Kim nie zdradzał się nigdy z własnemi przeżyciami. W St. Xavier patrzono bowiem z góry na chłopców, których zachowanie się zbyt przypominało maniery krajowców. Nie należało nigdy zapomnieć, że się jest Sahibem i że kiedyś, po zdaniu egzaminów, będzie się jednym z tych, co rządzą krajowcami. Kim zaznaczył to sobie w pamięci, gdy zaczął pojmować, jaki pożytek płynie ze składania egzaminów.
Potem nadeszły wakacje, trwające od sierpnia do października — owe długie ferje, spowodowane okresem upałów i deszczów. Kim dowiedział się, że pojedzie na północ do jakiejś stacji w górach, powyżej Umballi, gdzie miał się nim opiekować ojciec Wiktor.
— Pojadę do szkoły w barakach? — pytał Kim, który zadawał teraz więcej pytań i nauczył się więcej myśleć.
— Tak mi się zdaje — odrzekł nauczyciel — nie zaszkodzi też zabezpieczyć cię od wypadków w podróży. Możesz jechać z młodym De Castro aż do Delhi.
Kim zaczął zastanawiać się nad tą sprawą wszechstronnie. Był pilny, przyznawał to nawet sam Pułkownik. Wakacje każdego z chłopców należały do nich wyłącznie, wiedział o tem dobrze z opowiadań swych towarzyszów — zaś szkoła w barakach była męczarnią po szkole w St. Xavier. W dodatku nauczył się pisać, a to również było coś warte. W przeciągu trzech miesięcy odkrył, w jaki sposób ludzie mogą ze sobą rozmawiać bez czyjegoś pośrednictwa, co kosztowało zaledwie pół anna i odrobinę nabytej wiedzy. Od Lamy nie otrzymał ani słowa, ale pozostawała mu jeszcze: Włóczęga. Kim tęsknił za aksamitną pieszczotą błota, przelewającego się miedzy palcami nóg w równym stopniu, jak jego usta stęskniły się już za baraniną duszoną w maśle ze sałatą, za ryżem, przyprawionym ostro woniejącem „cardamom“, za ryżem z szafranowym sosem, za czosnkiem i cebulą i zakazanemi tłustemi słodyczami z bazarów. Tam, w owej szkole w barakach, będą go karmić surową wołowiną na półmisku, a palić będzie mógł tylko pokryjomu. Ale z drugiej strony był Sahibem ze szkoły St. Xavier, a ta świnia Mahbub Ali... Nie, nie będzie jeszcze próbował gościnności Mahbuba — a nawet... Rozmyślał nad tem samotnie w sypialni i doszedł do wniosku, że niesprawiedliwie osądził Mahbuba.
Szkoła się opróżniła; prawie wszyscy nauczyciele powyjeżdżali; Kim dostał kartę na wolny przejazd koleją od pułkownika Creightona i dumny był, że pieniędzy otrzymanych od Creightona Sahiba i Mahbuba nie wydał rozrzutnie. Był jeszcze posiadaczem dwu rupji i siedmiu anna. Jego nowy kufer ze znakiem K. O. H. i pościel leżały w pustej sypialni.
— Sahibowie zawsze krępują się swoimi bagażami — rzekł Kim, kiwając nad niemi z politowaniem głową. — Zostaniecie sobie tutaj.
Wyszedł na ciepły deszczyk, uśmiechając się przewrotnie i począł szukać pewnego domu, którego zewnętrzną fasadę dawniej już sobie zapamiętał.
— Tfy! Czy wiesz, jakiego rodzaju kobiety mieszkają w tej dzielnicy? O wstydź się!
— Przecież nie urodziłem się wczoraj dopiero — rzekł Kim, przysiadłszy w kucki po indyjsku na poduszkach w owym pokoju na pierwszem piętrze, gdzie już był kiedyś. — Powiedz sama, czy wiele od ciebie wymagam: użyjesz trzy łokcie materji i trochę farby, aby mi pomóc do zrobienia figla.
— Czem-że jest ona? Jak na Sahiba jesteś jeszcze za młody na takie szaleństwa.
— A! ona, pytasz? Ona jest córką pewnego nauczyciela z pułku, który mnie obił już dwa razy za to, że przełaziłem przez jego mur w tem ubraniu. Teraz chciałbym tego spróbować w przebraniu za ogrodniczka. Starzy ludzie bardzo są zazdrośni.
— To prawda. Zachowaj-że się teraz spokojnie, gdy będę cię smarować tym sokiem.
— Tylko nie nazbyt czarno, Naikan. Nie chciałbym zjawić się przed nią podobny do hubshi (murzyna).
— Och, miłość nie zważa na takie rzeczy. A ona ile ma lat?
— Dwanaście, zdaje się — łgał bezwstydnie Kim. — Pomaluj mi także piersi. Być może, że ojciec jej ściągnie ze mnie kaftan, a wtedy, gdy okaże się, że jestem pstrokaty — roześmiał się, nie dokończywszy myśli.
Dziewczyna pracowała nad nim zawzięcie, zanurzając szmatkę sukienną w małą miseczkę z bronzową farbą, która barwi silniej niż sok z orzechów włoskich.
— Teraz poślij po turban dla mnie. Biada mi, bo włosy mam nieostrzyżone, a on mnie z pewnością złapie za turban.
— Nie jestem fryzjerką, ale ci pomogę. Urodziłeś się na to, żeby być pożeraczem serc! I cała ta maskarada tylko dla jednego wieczora? Pamiętaj, że ta farba nie daje się zmyć łatwo. — Roześmiała się tak głośno, że zadźwięczały aż na niej bransolety i naszyjniki. — Ale kto mi zapłaci za to? Sama Huneefa we własnej osobie nie dałaby ci lepszego barwidła.
— Ufaj bogom, siostro — rzekł z całą powagą Kim, dotykając się swej twarzy wszędzie, w miarę, jak wysychały na niej plamy barwnika. — A zresztą, czyż zdarzyło ci się kiedy przedtem, żebyś pomagała Sahibowi w malowaniu siebie w ten sposób?
— Istotnie nigdy. Ale figiel to nie pieniądze.
— To znacznie coś więcej.
— Dzieciaku, ty jesteś bezwątpienia najbezwstydniejszym synem Szejtana, jakiego kiedykolwiek znałam! Zabierać czas biednej dziewczynie swojem głupstwem, a potem powiedzieć jej za całą nagrodę: „Czy figiel nie wystarczy ci za zapłatę?“ — Daleko ty zajdziesz na tym świecie. — Oddała mu z ironją ukłon bajadery.
— Mniejsza o to. Śpiesz się i strzyż mi jeszcze głowę. — Kim przestępował z nogi na nogę, a oczy błyszczały mu radością na myśl o dniach swobody, jakie go teraz czekały. Dał dziewczynie cztery anna i zbiegł po schodach w przebraniu chłopca hinduskiego z niskiej kasty. Było pod każdym względem bez zarzutu.
Pierwszy postój urządził sobie zaraz w garkuchni, gdzie, nie żałując pieniędzy, objadł się do syta.
Na dworcu dostrzegł De Castro w dużym plecionym kapeluszu, gdy wchodził do przedziału drugiej klasy. Kim wszedł do trzeciej i zlał się z nią odrazu duszą i życiem. Objaśnił towarzyszów podroży, że jest pomocnikiem kuglarza, który zostawił go tutaj, gdy zachorował na febrę i że chce dogonić swego mistrza w Umballi. W miarę, jak w wagonie zmieniali się podróżni, Kim zmieniał też swą opowieść lub okraszał ją wymysłami bujnej fantazji, w czem największą dla niego podnietą była możność używania ludowej gwary po tak długiej przerwie. W całych Indjach nie było tej nocy stworzenia równie wesołego, jak Kim. W Umballi wysiadł z pociągu i skierował się na wschód, drepcąc bosemi piętami po ścierniskach pól, należących do wioski, gdzie mieszkał stary wojak.
W tym samym czasie pułkownik Creighton, znajdujący się w Simli, otrzymał telegraficzne zawiadomienie, że młody O‘Hara zniknął bez śladu. Ali Mahbub sprzedawał tam właśnie konie, jemu to zwierzył się Pułkownik ze swego kłopotu, objeżdżając wokoło Annandalski tor wyścigowy.
— O, to nic nie szkodzi — rzekł handlarz koni. — Ludzie podobni są do koni. Od czasu do czasu potrzebują soli, a jeśli tej soli nie znajdują w pożywieniu, będą ją zlizywać z ziemi. Poszedł znów na włóczęgę na pewien czas. Widocznie dokuczyła mu madrissah. Wiedziałem z góry, że się tak stanie. Kiedyindziej ja sam zabiorę go ze sobą na włóczęgę. Nie trwóż się tem, Sahibie Creighton. Jest to to samo, — jakgdyby ponny do gry w „polo“ zerwał się z nudy i pobiegł uczyć się gry tej sam za siebie.
— Więc sądzisz, że on nie przepadł?
— Tylko febra mogłaby go zabić. O nic innego się nie obawiam... Małpa przecież nie spadnie z drzewa.
Nazajutrz ogier Mahbuba cwałował obok konia Pułkownika na tym samym torze.
— Stało się to, co przypuszczałem — mówił handlarz. — Przejeżdżał przez Umballę i napisał stamtąd list do mnie, dowiedziawszy się na targu, że jestem tutaj.
— Czytaj mi go — rzekł Pułkownik z westchnieniem ulgi, było to wprawdzie niedorzeczne, że człowiek na jego stanowisku zajmował się małym, urodzonym w Indjach włóczęgą. Ale Pułkownik pamiętał rozmowę w wagonie i często w ciągu ostatnich miesięcy zamyślał się mimowolnie o dziwnym, milczącym i umiejącym panować nad sobą chłopcu. Jego ucieczka była oczywiście szczytem bezczelności, ale zdradzała równocześnie pewien nerw życiowy i zaufanie we własne siły.
Oczy Mahbuba błysnęły, gdy ściągnął cugle koniowi na środku małej zagłębionej kotliny, gdzie nikt nie mógł się zbliżyć do nich niepostrzeżenie.
— „Przyjaciel Gwiazd, który jest Przyjacielem Całego Świata...
— Co to ma znaczyć?
— To jest nazwisko, które nadawaliśmy mu wszyscy w Lahorze. — „Przyjaciel całego Świata bierze sobie urlop, aby pojechać w swoje własne strony. Wróci napowrót w oznaczonym dniu. Kufer i pościel każ wysłać naprzód, a jeśli w tem jest jakaś wina, spraw, niech Ręka Przyjaźni odwróci Bicz Kary.“ — Jest tu jeszcze coś więcej, ale...
— Głupstwo — czytaj dalej.
— „Niektóre rzeczy są tajemnicą dla tych, co przywykli jeść widelcami. Czasem lepiej jest jeść obiema rękoma. Wytłumacz w łagodnych słowach tym, którzy tego nie rozumieją, żeby powrót był pomyślny“. — Teraz proszę zauważyć, że sposób, w jaki to zostało napisane, jest, rzecz prosta, dziełem pisarza, widzi pan jednak, jak mądrze chłopak zdołał ująć treść listu, który zrozumieć może tylko ten, kto wie o co w niem chodzi!
— Czy to w ten sposób Ręka Przyjaźni usiłuje odwrócić Bicz Kary? — zapytał, śmiejąc się, Pułkownik.
— Widzi pan, jak mądry jest ten chłopak. Powiedziałem już, że zachciało mu się wrócić do włóczęgi, bo nie zna jeszcze pańskiej działalności...
— Nie jestem tego zbyt pewny — mruknął pod nosem Pułkownik.
— Zwraca się więc do mnie, abym pośredniczył i wstawił się u pana za nim. Czy nie jest zatem rozumny? Powiada, że chce wrócić, a tymczasem uzupełnia swoją naukę. Pomyśl tylko, Sahibie! Był przez całe trzy miesiące w szkole, choć on wcale do tego nie stworzony. Co do mnie, to cieszę się tylko z tego, niech się źrebię przyucza do gry w „polo“.
— Tak, ale na drugi raz niewolno mu będzie puścić się na własną rękę.
— Dlaczego? Chodził przecież samopas, zanim się dostał pod opiekę Sahiba pułkownika. Gdy się zabierze do Wielkiej Gry, będzie musiał chodzić samopas — ryzykując ciągle własną głowę. A wtedy, jeśli zakaszle, kichnie lub siądzie inaczej niż ludzie, których będzie szpiegował, może być zabity. Pocóż mu więc teraz przeszkadzać? Wspomnij pan na perskie przysłowie: „Szakale, które żyją na pustkowiach Mazanderanu, mogą być złapane jedynie przez psy z Mazanderanu“.
— To prawda, to prawda, Ali Mahbubie. Jeśli nie popełni jakiego głupstwa, nie żądam od niego niczego ponadto. Ucieczka jest jednak wielką czelnością z jego strony.
— Nie mówi mi nawet, dokąd idzie — rzekł Mahbub. — To nie jest głupiec. Gdy nadejdzie jego pora, przyjdzie on już sam do mnie. Dojrzewa zbyt szybko, jak przyznają to sami Sahibowie.
Przepowiednia Mahbuba spełniła się dosłownie. Po upływie miesiąca Mahbub udał się do Umballi, aby sprowadzić nowy transport koni, a Kim zastąpił mu drogę, gdy jechał samotnie gościńcem prowadzącym do Kalki, wyżebrał od niego jałmużnę, otrzymał przekleństwo i odpowiedział po angielsku. Nikogo nie było wokoło, aby mógł usłyszeć okrzyk zdziwienia, jaki się wydarł z ust Mahbuba.
— Oho! A gdzieżeś to bywał?
— Tu i tam... tędy i owędy.
— Chodź pod drzewo, schroń się przed deszczem i opowiedz.
— Przez jakiś czas przebywałem u starego człowieka pod Umballą; potem ze znajomą mi rodziną w Umballi. Z jednym z członków tej rodziny udałem się na południe aż do Delhi. To cudowne miasto. Potem popędzałem osły jednemu „teli“ (handlarz oleju), który szedł na północ; ale dowiedziałem się naprzód o wielkiej uroczystości, która miała się odbyć w Puttiala, więc pojechałem tam w towarzystwie jednego pirotechnika. Oj, wielkie to było święto! — (Kim pogłaskał się po brzuchu). Widziałem Radżów i słonie, pokryte tkaninami, haftowanemi złotem i srebrem; wszystkie ognie sztuczne zapalono odrazu, przyczem jedenastu ludzi zostało zabitych, a wśród nich i mój pirotechnik, a mną rzuciło przez jeden namiot, ale nic mi się nie stało. Potem wróciłem koleją z jednym koniarzem Sikhiem (szczep góralski), u którego byłem chłopcem stajennym, za co mnie żywił, a potem dostałem się tutaj.
— „Shabash“ — zawołał Ali Mahbub.
— Ale co mówi na to Sahib pułkownik? Nie chciałbym, żeby mnie bito.
— Ręka Przyjaźni odwróciła Bicz Kary; ale na drugi raz, gdy pójdziesz na włóczęgę, to już razem ze mną. Tym razem to było jeszcze zawcześnie.
— A dla mnie nie. W „madrissah“ nauczyłem się trochę czytać i pisać po angielsku. Niedługo będę już zupełnym Sahibem.
— Słyszycie go — zaśmiał się Mahbub, patrząc na małą przemokłą figurkę, tańczącą na deszczu. — „Salaam — Sahibie!“ — rzekł, kłaniając się przed nim z ironją. — Dobrze więc, ale musisz być zmęczony włóczęgą. Czy wrócisz ze mną do Umballi i czy zechcesz zająć się napowrót końmi?
— Wracam z tobą, Ali Mahbubie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.