<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kim |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze IGNIS |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Toruń, Warszawa, Siedlce |
Tłumacz | Wilhelm Mitarski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom II |
Indeks stron |
„Kto idzie w Góry, idzie do swej matki”.
Przecięli naukos wzgórza Sewalik i nawpół tropikalny Doon, minęli Mussoovie i skierowali się na północ wąskiemi górskiemi ścieżynami. Dzień za dniem zagłębiali się coraz bardziej w sploty gór i dzień za dniem widział Kim, jak Lamie wracały jego męskie siły. Na zboczach Doonu wspierał się jeszcze na ramieniu chłopca i wypoczywał chętnie dla nabrania oddechu. Ale pod wielkim garbem w Mussoovie zebrał się w sobie jak stary myśliwy i wtedy, gdy zdawało się, że powinienby paść z wyczerpania — on właśnie, podawszy na wiatr szerokie poły swego obszernego płaszcza, zaciągnął się potężnym łykiem brylantowego powietrza górskiego i ruszył przed siebie tak, jak to tylko potrafi urodzony góral. Kim urodzony i wychowany na nizinach pocił się i dyszał, patrząc ze zdumieniem na swego starca. — To jest dopiero mój kraj — rzekł Lama. — Koło Such-zen staje się znów płaski i równy niczem pole ryżowe. — I stawiając ogromne, silne kroki, mknął w susach w górę. Ale dopiero przy schodzeniu w dół ze stromych zboczy górskich po przejściu trzech tysięcy stóp w przeciągu trzech godzin, zostawił daleko w tyle za sobą Kima, któremu dolegał ból w krzyżach od ciągłego wyginania się w tył, oraz ból w pięcie skaleczonej od sandałów z trawy górskiej. Po przez wielkie cieniste lasy cedrów indyjskich i dębów, podszyte pierzastemi paprociami, po przez gaje brzozowe, bukowe, rododendronowe i lasy z jodeł, — po przez nagie stoki gór porosłe śliską, słońcem spaloną trawą i znów przez chłodne cieniste gąszcze, póki dąb nie ustąpił miejsca bambusowi i palmie rosnącej w dolinach — szedł Lama niestrudzenie, niezmordowanie naprzód.
Oglądając się w czasie zmroku wstecz na wielkie szczyty gór, które zostawili za sobą i majaczejącą cieniutką linję drożyny, którą przeszli, układał starzec z typową bystrością górala plany wędrówki na dzień następny, lub zatrzymując u wylotu jakiegoś wysokiego przesmyka, z którego roztaczał się widok na Spiti i Kulu, wyciągał tęsknie ramiona ku wysokim śniegom na horyzoncie. Rankiem patrzyli na szczyty takich olbrzymów jak Kedarnath i Badrinath — królujących nad całą dziką okolicą, jak czerwień pierwszego brzasku kładła się na ich grzbiety, nad któremi rozparty był nieskazitelny błękit nieba. W ciągu całego dnia zdawały się jaśnieć w promieniach słonecznych od płynnego srebra, zaś wieczór malował je znów w barwy drogocennych klejnotów. Pierwsze podmuchy wiatrów górskich o umiarkowanej temperaturze były przyjemne dla obu podróżnych, zwłaszcza przy wspinaniu się na jakieś gigantycznych rozmiarów grzbiety górskie; ale po kilku dniach, gdy dostali się na wyżyny o wysokości dziewięciu lub dziesięciu tysięcy stóp, podmuchy ich stały się dokuczliwe i Kim byłby chętnie się zgodził na jakąś wioskę góralską, której mieszkańcy mieliby sposobność do zaskarbienia sobie zasługi, użyczając mu na drogę ciepłego koca. Lama zdziwiony był trochę, że ktoś mógł uskarżać się na ostre ukąszenia tych wichrów, które ciężar lat zdjęły mu z ramion jak piórko.
— Ależ mój chelo, to są dopiero zaledwie małe pagórki. Zimno zacznie się na dobre, gdy dostaniemy się między prawdziwe góry.
— Powietrze i woda są tutaj dobre, ludzie też są dosyć pobożni, ale pożywienie jest bardzo złe, — narzekał Kim. — Idziemy jak warjaci albo Anglicy. W nocy także zimno jest dokuczliwe.
— Troszeczkę, być może; ale tylko o tyle, że moje stare kości cieszą się potem ze słońca. Nie możemy się zawsze rozkoszować miękkiemi łóżkami i dobrem, obfitem jedzeniem.
— Ale moglibyśmy się przynajmniej zatrzymać gdzieś dla wypoczynku.
Kim lubił, jak przystało na tego, co urodził się na nizinach, dobrze ugniecione, szerokie na sześć stóp drożyny górskie, pnące się ślimakowato pod górę; ale Lama, urodzony w Tybecie, nie mógł się wstrzymać od chodzenia naprzełaj przez ostre szczyty i żwirem i piargami usłane zbocza górskie. Tłumaczył też swemu kulejącemu uczniowi, że człowiek urodzony w górach może przewidzieć doskonale pogodę, tak, że nisko idące chmury, które zniechęciłyby może niejednego ignoranta do drogi, dla umiejącego się orjentować, nie są żadną przeszkodą. Po wielu godzinach wędrówki, którą w krajach cywilizowanych uznanoby za wspaniałą wyprawę, przeszli przez siodło górskie, przesunęli się po kilku pochyłościach i przebyli las rosnący na olbrzymiej pochyłości. Po drodze mijali wioski górskie, w których chaty ulepione były z gliny, ziemi lub zbudowane z drzewa grubo ociosanego siekierą, przylepione jak gniazda jaskółcze do stromych stoków gór, rozrzucone na małych przestrzeniach zbocza na trzy tysiące stóp wysokiego, wciśnięte między skały i wystawione na ciągłe przeciągi, albo też przytulone do ścian wąwozu zasypanego w zimie śniegiem na dziesięć stóp. Mieszkała w nich ludność o cerze blado-zielonej, niechlujna, odziana w kożuchy, o krótkich bosych nogach i twarzach podobnych do Eskimosów, która wychodziła ku nim gromadnie i oddawała im cześć. Mieszkańcy nizin, uprzejmi i łagodni, uważali Lamę za człowieka świętobliwego wśród świętobliwych. Lecz górale czcili w nim czarownika sprzymierzonego ze wszystkiemi złemi mocami. Wyznawali oni Buddaizm w skażonej formie, naszpikowanej kultem sił przyrody, fantastycznym jak cała otaczająca ich natura, wypracowanym z takim samym trudem, z jakim uprawiali swe nieurodzajne, jałowe pola. Uznawali jednak władzę, której symbolem był czerwony wielki kapelusz Lamy, klekotający różaniec, oraz cudaczne chińskie jego cytaty i szanowali człowieka chodzącego w tym kapeluszu.
— Widzieliśmy, jak schodziłeś z czarnych grzbietów Eua, — mówił do niego jakiś Betah, racząc ich pewnego wieczora serem, zsiadłem mlekiem i chlebem suchym jak kamień. — Nie chodzimy tamtędy często, chyba, że spędzamy krowy zabłąkane w czasie lata. W tych skałach dmie nieraz nagły wiatr, tak silny, że zrzuca ludzi w dół, chociaż jest najpiękniejsza pogoda. Ale co wy tam sobie robicie z djabła, mieszkającego na Eua!
Powoli, chociaż obolały we wszystkich członkach, oszołomiony od spoglądania w przepaście i z poranionemi stopami od rozpaczliwego wdzierania się po ostrych kamieniach, Kim zaczął znajdować przyjemność w tej podróży, podobnie jak wtedy, gdy po zwycięskim czteromilowym wyścigu w St. Xavier, koledzy winszowali mu zwycięstwa. Suche powietrze rozszerzyło mu klatkę piersiową, a wspinanie się w górę wzmocniło mięśnie nóg. Góry wypociły z niego tłuszcz z orzeszków i słodyczy, któremi się objadał na nizinach.
Medytowali nieraz nad Kołem Życia, jak mówił Lama, w większem skupieniu od czasów, jak wolniejsi byli od różnych pokus. Z wyjątkiem szarego orła i przypadkiem dojrzanego niedźwiedzia, myszkującego na stoku góry, widoku wściekle popstrzonego lamparta, którego spotkali o świcie przy jednej z dolin, gdy przeżarł gemzę, a niekiedy ślicznie ubarwionego ptaka, nie spotykali nikogo prócz wichrów i traw świszczących pod naporem wiatru. Kobiety spotykane w zadymionych chałupach wiosek, nad któremi wędrowali schodząc z gór, były przykre i niechlujne. Miały one wielu mężów i każda miała wola. Chłopi byli to drwale lub rolnicy — wszyscy niesłychanie łagodni i prości w obejściu.
Dla okraszenia podróży los zesłał im uprzejmego doktora z Dacca, z którym się nieraz spotykali w drodze, a który płacił wszędzie za żywność maściami, skutecznemi na chorobę wola, swemi radami przywracał spokój między powaśnionemi małżeństwami. Zdawało się, że zna on te góry tak dobrze, jak znał wszystkie górskie narzecza i objaśniał Lamie położenie całego kraju, hen, w stronę Ladakh i ku Tybetowi. Mówił im ciągle, że na powrót w niziny stąd nie trzeba wiele czasu. Jeżeli ktoś jednak lubi naprawdę góry, dodawał — to droga w tamtą oto stronę jest daleko bardziej zajmująca. Wszystko to było mówione oczywiście nie naraz, od jednego tchu, ale powoli, „na raty”, w czasie wieczornych rozmów, gdy siedzieli na kamiennych podłogach góralskich chałup po odprawieniu pacjentów. Doktór zabierał się wtedy do fajki, a Lama sięgał do tabakierki. Kim zaś przyglądał się małym krówkom na pastwiskach i bujał myślami i wzrokiem po błękitnych przestworzach nieba, rozpostartego między łańcuchami gór. Kiedyindziej znów urządzali te pogawędki w ciemnych lasach, gdy doktór zbierał lecznicze rośliny, a Kim towarzyszył mu w roli ucznia, żądnego wiadomości z botaniki.
— Wie pan, Mister O’Hara, że licho wie, co ja pocznę, jeżeli się natkniemy na tych naszych polujących przyjaciół. Bądź jednak łaskaw zwracać uwagę na mój parasolik, który będzie doskonałą chorągiewką dla naszego porozumienia. Będzie mi to dodawać ciągle otuchy.
Kim spojrzał na tę puszczę zarojoną szczytami gór. — To nie jest mój kraj, Hakimie. Zdaje mi się, że łatwiej by się znalazło pchłę w kudłach niedźwiedzia, niż ich tutaj.
— Och, ja jestem tutaj jak w domu. Niema się z czem śpieszyć. Jeszcze niedawno byli w Leh. Opowiadali, że zeszli z Kara Korum ze swojemi trofeami myśliwskiemi i wszystkiem. Boję się tylko jednego, żeby nie odesłali wszystkich swoich listów i kompromitujących rzeczy z Leh na terytorjum rosyjskie. Rzecz prosta, że będą się starali zajść jak najdalej na Wschód właśnie dlatego, aby dać do zrozumienia, że nie byli nigdy w Zachodnich Prowincjach. Pan nie znasz gór? — zapytał i zaczął rysować na ziemi gałązką. — Patrz pan! Musieli przyjść tutaj przez Srinagar albo Abbottabad. To jest ich najkrótsza droga wzdłuż rzeki, koło Bundżi i Astor. Ale na zachodzie popełnili omyłkę. Idą więc — mówił rysując kreskę z lewej strony ku prawej — idą i idą hen na Wschód, na Leh, (ach, jakże tam zimno!) i wzdłuż rzeki Indus do Han-lé (znam dobrze tę drogę), a potem na dół, widzisz pan, do Bushahr i doliny Chini. Przekonałem się o tem, zasięgając wiadomości i rozpytując chłopów, których leczę tak skutecznie. Nasi przyjaciele zabawiali się tam dość długo i zrobili duże wrażenie. W ten sposób znani są dobrze naokół. Zobaczysz pan, że ich przyłapię gdzieś w dolinie Chini. Zechciej więc pan łaskawie dawać baczenie na mój parasolik.
„Parasolik” chwiał się więc jak dzwonek leśny, poruszany wiatrem, i sunął ku dolinom lub okrążał zbocza górskie, a Lama i Kim, kierując się podług kompasu, spotykali go zawsze w tej samej porze wieczorem, sporządzającego swe leki i proszki. — Szliśmy taką-to a taką drogą — mówili, poczem Lama wskazywał palcem przebytą drogę, a „parasolik” rozpływał się w pochwałach. Przeszli potem w czasie mroźnej nocy księżycowej przesmyk zasypany śniegiem, gdzie Lama, pokpiwując sobie łagodnie z Kima, szedł na czworakach, podobny do wielbłąda z Backtrji — stworu o krótkiej twardej szerści, który się rodzi hen, w śniegach, a którego Kim widywał czasem na Kaszmirskim placu targowym. Przebrnęli przez zaspy śniegowe i przez zaśnieżone skały parafinowe, gdzie przed wichrem musieli szukać schronienia w obozie Tybetańczyków, pędzących ku dolinom ze stadami chuderlawych owiec, z których każda dźwigała na sobie worek z boraksem. Potem, przez zaśnieżone garby górskie porosłe trawą i przez las dostali się znów na zielone murawy. Przez cały czas ich wędrówki położenie szczytów Kedarnath i Badrinath było ciągle to samo, i dopiero po całym szeregu dni, Kim wydostawszy się na niepozorne, zdałoby się, wzgórze, wysokie na jakie dziesięć tysięcy stóp, mógł zauważyć, że któryś garb lub kant jednego z tych olbrzymów zmienił nieco swój zarys.
Wkońcu dostali się na olbrzymią dolinę, której rozmiary były same przez się osobnym światem. Składała się ona z całego łańcucha dolin, w których wysokie wzgórza potworzyły się z odnóg wielkich gór. Tutaj jeden dzień drogi nie posuwał ich, zdawało się, dalej, niż krok zrobiony we śnie. Gramolili się na jakieś zbocza z trudem, a po kilkogodzinnym marszu przekonywali się, że to był zaledwie wystający zrąb z jakiegoś mniejszego szczytu. Odsłonił im się widok na jakąś łączkę, — tymczasem, gdy podeszli do niej, okazało się, że było to rozległe płaskowzgórze, wrzynające się głęboko w całą dolinę. Potrzebowali jeszcze trzech dni czasu, żeby go przejść, idąc na południe.
— Z pewnością musi to być uroczysko ulubione przez bogów — rzekł Kim, uderzony zalegającą dokoła ciszą na widok rozpraszających się z szaloną szybkością chmur i obłoków po deszczu.
— To miejsce nie jest dla ludzi.
— Dawnemi czasy — zaczął jakby do siebie Lama — pytano raz naszego Zbawcę, czy świat ma być wieczny. Jego Najwyższa Doskonałość nie dała na to żadnej odpowiedzi... Kiedy byłem na Ceylonie, jeden z tych co szukają Prawdy, potwierdził mi, że było to zapisane istotnie w jednej z ewangelji, której rękopis znajduje się w Pali. Istotnie, od czasu, gdy znamy drogę do Wyzwolenia, pytanie takie jest bezcelowe, ale patrz, chelo, co to znaczy złudzenie! Tutaj widzisz dopiero prawdziwe, rzeczywiste Góry! Podobne są do tych, jakie mamy w Such-zen. Nigdzie indziej niema takich gór.
Ponad ich głowami ciągle jeszcze piętrzyły się góry, hen, aż ku białej linji śniegów, gdzie od wschodu ku zachodowi przez setki mil biegły, jak pod linję, ostatnie szczyty drzew. Ponadtem wznosiły się wierzchołki skał, przebijając się swemi szczytami przez białe mgły, a jeszcze wyżej, niezmienne od stworzenia świata, lecz zmieniające się przy każdej zmianie światła słonecznego i chmur, leżały wieczne śniegi. Widzieli wyraźnie, jak na ich poszarpanych zboczach harcowały wściekłe wichry i burze. Poniżej świeciły się błękitno-zielone płaty lasów, a jeszcze niżej widać było wioskę, z jej terasowato biegnącemi polami, otoczoną dokoła przez przepaście, zaś pod wioską, mimo, że w tej chwili przewalała się nad nią wściekła burza z piorunami, wiedzieli, że roztacza się o jakieś tysiąc kilkaset stóp niżej wilgotna dolina, poprzerzynana licznemi strumieniami, z których później wypływa mały Sutluj.
Lama prowadził Kima, jak zwykle, po karkołomnych ścieżkach, gdzie zwykły chodzić tylko trzody, zdala od drożyny, wzdłuż której Hurree Babu, ten „bojaźliwy człowiek” myszkował przed trzema dniami w czasie burzy, przed którą dziewięciu Anglików na dziesięciu uciekłoby z pewnością. Hurree nie był myśliwym — i sam trzask odwodzonego kurka wprawiał go w przerażenie, — był natomiast, jak o sobie zwykł mówić, „wyśmienitym piechurem” i przeglądał całą olbrzymią dolinę nawskroś za pomocą swej taniej lunety. Wiedział, że kolor białych zniszczonych w podróży płócien namiotów odbija silnie na tle zieleni. Hurree Babu mógł więc dojrzeć wszystko, co tylko chciał widzieć i wygramoliwszy się na jeden ze stoków gór Zieglaur, na odległość dwudziestu mil wkoło mógł nawet dojrzeć szybującego orła, zaś o jakie czterdzieści mil dojrzał dwa małe punkty, które jednego dnia były prawie tuż pod linją śniegu, a nazajutrz o parę cali poniżej, i posuwały się na dół po zboczach gór. Jego tłuste nogi wprawione raz w ruch przebywały zdumiewająco duże przestrzenie i dlatego to właśnie, gdy Lama i Kim leżeli w nędznej lepiance górskiej koło Zieglaur, czekając aż przejdzie burza, — tłusty, przemoknięty do nitki, lecz zawsze uśmiechnięty Bengalczyk, mówiący najpłynniejszą pod słońcem angielszczyzną przy najpodlejszym możliwie doborze wyrazów, zbliżał się oto ku dwom zirytowanym i trochę zreumatyzowanym cudzoziemcom. Podchodził ku nim, ważąc w swej głowie najdziksze plany właśnie w chwili, gdy piorun przeciągającej burzy rozłupał do dnia jodłę, stojącą tuż nad ich obozem. Wypadek ten przekonał kilkunastu czy więcej, silnie przerażonych kulisów, że dzień ten był niepomyślny do dalszej podróży, tak, że jak na hasło, rzucili na ziemię swe toboły i zemknęli. Byli to poddani pewnego górskiego radży, który ich wynajmował, zgodnie z przyjętym zwyczajem do służby w celach własnego zysku. Niedolę ich zwiększały jeszcze pogróżki obu cudzoziemców, którzy grozili im ciągle swemi strzelbami. Niektórzy z nich znali już strzelby i Sahibów oddawna. Byli to przewodnicy i „shikarri” (strzelcy), pochodzący z północnych nizin, lubiący polować na giemzy i niedźwiedzie, lecz dotąd nigdy nie obchodzono się z nimi w ten sposób, jak obecnie. Uciekli więc do lasu i mimo nawoływań i zaklęć, nie chcieli za nic w świecie powrócić.
Babu więc nie potrzebował udawać szaleńca, lecz obmyślił inne sposoby, żeby sobie zapewnić dobre przyjęcie. Wykręcił zmoczone suknie, wdział swoje patentowane, paradne trzewiki, otworzył biało-błękitny parasol i idąc wytwornym kroczkiem, z silnie bijącym sercem, zjawił się przed cudzoziemcami, przedstawiwszy się im jako „agent Jego Królewskiej Mości, Radży z Rampur” i pytając: — Czy mogę panom czem służyć, Panowie?
Panowie byli bardzo uradowani. Jeden z nich był widocznie Francuzem, drugi Rosjaninem, lecz obaj mówili po angielsku, nie gorzej od Babu. Prosili go uprzejmie o pomoc. Służbę-krajowców odesłali z powodu choroby do Leh. Śpieszyło im się bardzo, gdyż chcieli całą upolowaną zwierzynę odesłać do Simli, zanim mole poniszczą im skóry. Mieli przy sobie listy polecające do wszystkich rządowych władz (Babu zgiął się wpół, przyjętym na wschodzie obyczajem). Po drodze nie spotkali żadnych innych myśliwych. Polowali tylko dla własnej przyjemności. Mieli dużo zapasów. Obecnie radziby byli tylko jak najprędzej wydostać się stąd i ruszyć dalej. Wobec tego Babu wyłowił za chwilę czającego się w lesie jednego z górali, a po kilku minutach rozmowy i ofierze kilku srebrnych monet — (trudno być skąpym w sprawach dotyczących służby rządowej, a jednak serce Hurreego krwawiło się na tę konieczność marnotrawienia), zjawiło się kilkunastu kulisów — i trzech pomocników tragarskich. Babu doczekał się nareszcie, że mógł być świadkiem tego, co nazywał „ciemiężeniem”.
— Mój królewski władca będzie się czuł przykro dotknięty tem zajściem, ale to ludzie prości, nieokrzesani i głupi. Byłoby mi bardzo miło, gdyby panowie chcieli zapomnieć o tem pożałowania godnem wypadku. Polowanie mieli panowie dobre, co? To była piękna wyprawa!
Uwijał się zręcznie między pakunkami, od jednej „kilty” (kosz) do drugiej, niby to poprawiając stożkowato wypchane kosze. Anglicy nie mają zwyczaju poufalenia się z Azjatami, ale też żadnemu z nich nie przyszłoby na myśl trzepnąć po łapie uprzejmego „Babu” za to, że dotknął się przypadkiem jednej „kilty”, której wierzchołek owinięty był w czerwoną skórę. A powtóre, nie zapraszałby go, ani do wspólnego jedzenia, ani by go nie zmuszał do picia. Obaj cudzoziemcy zaś robili to wszystko i wypytywali go nadto o mnóstwo rzeczy — najczęściej zaś o kobiety — na co Hurree odpowiadał wesoło i z naturalną swobodą. Poczęstowali go przytem szklanką białawego, bezbarwnego płynu, podobnego do dżin’u, za którą poszły dalsze kolejki, tak że niebawem znikła cała jego powaga.
Babu zaczął objawiać zdradzieckie zamiary i wyrażać się z podbijającą nieprzyzwoitością o rządzie, który narzucił mu europejskie wychowanie, a nie dba o uzupełnienie go odpowiedniemi dochodami. Zaczął pleść o ucisku i krzywdach, aż łzy poczęły mu ciec po policzkach na wspomnienie niedoli swoich rodaków. Potem, chwiejąc się na nogach, śpiewał różne miłosne piosenki z południowego Bengalu, a w końcu runął na wilgotną kłodę drzewa. Nigdy jeszcze taki niefortunny produkt angielskich rządów w Indjach nie spadł w ręce sprzymierzonych ze sobą obcokrajowców.
— Wszyscy oni są tego samego pokroju — rzekł po francusku jeden z podróżnych. — Gdy dostaniemy się do właściwych Indji, przekonasz się o tem. Bardzobym chciał odwiedzić jego Radżę, możnaby z nim przy tej okazji porozmawiać. Możliwe, że słyszał on o nas i zechce zaznaczyć wobec nas swoją dobrą wolę.
— Nie mamy na to czasu. Musimy się dostać jak najprędzej do Simli — odparł jego towarzysz. — Co do mnie, wolałbym, aby nasze raporty były odesłane z Hilas, a nawet z Leh.
— Angielska poczta jest lepsza i bezpieczniejsza. Przypomnij sobie tylko, że ułatwiono nam wszystko i, na miłość boską! — za wiele nawet nam już ułatwiają!! Niepojęta w tem jakaś głupota.
— To już ich duma, — duma, która zasługuje i chce, żeby ją ukarano.
— Po jakiego ja djabła siedziałem w Chan-der-Nagore (posiadłość francuska) i w Kalkucie — myślał Hurree, chrapiąc z otwartemi ustami na wilgotnym posłaniu z mchu, — jeżeli nie mogę zrozumieć tej ich francuszczyzny?.. Rozmawiają tak dziwnie szybko! Lepiej byłoby poderżnąć im odrazu te bestyjskie gardła.
Gdy potem ocucił się z bólem głowy — sumitował się wymownie przed cudzoziemcami za swoje zachowanie i przerażony był, czy w czasie swego pijaństwa nie naplótł jakichś niedorzeczności. Kochał przecież Rząd Angielski, — uznając w nim źródło wszystkich dobrodziejstw i zaszczytów spływających na kraj, a jego władca, Radża z Rampur, był również tego samego zdania. Wówczas podróżni zaczęli z niego kpić i cytować mu jego własne słowa, wreszcie powoli, uśmiechając się trwożliwie i ciągle się sumitując, po nieskończenie długich i próżnych wykrętach, nieszczęśliwy Babu został zmuszony do wyznania prawdy. Gdy później opowiadano o tem Lurganowi, żałował mocno, iż nie mógł być świadkiem tej sceny na miejscu tępych, obojętnych kulisów, którzy z głowami przykrytemi rogożami ze słomy, ociekając z deszczu, czekali, aż się wypogodzi. Wszyscy Sahibowie, jakich znali dotąd, byli ludźmi noszącemi charakterystyczne, grube sportowe ubrania, którzy rok rocznie wracali wesoło do ulubionych przez siebie miejscowości, — przybywali tam z własną służbą, kucharzami i ordynansami, a często i z góralami. Ci Sahibowie zaś podróżowali bez eskorty, zatem musieli to być ubodzy, niewiele warci Sahibowie. Przytem żaden Sahib przy zdrowych zmysłach nie radziłby się jakiegoś tam Bengalczyka. Ten jednak niewiadomo skąd przybyły Bengalczyk dawał im pieniądze i mówił płynnie ich rodzinną gwarą. Przyzwyczajeni do tego, że ludzie z ich własnej rasy źle się z nimi obchodzą, podejrzewali z zachowania się Babu jakiś podstęp i czekali na sposobność, żeby znów uciec.
Po deszczu, odświeżone powietrze przesycone było delikatnem zapachem ziemi i Babu, schodząc na dół po pochyłościach, szedł... przez dumę — na czele kulisów, zaś z tyłu za cudzoziemcami, wiedziony uczuciem — pokory. Idąc, rozmyślał o różnych rzeczach, ale niektóre z jego myśli mogłyby zdziwić niepomiernie jego przygodnych towarzyszy. Był jednak bardzo miłym przewodnikiem, który zwracał im ciągle uwagę na wszystkie piękności okolicy należącej do obszaru jego władcy. Opowiadał im o wszystkich rodzajach zwierza górskiego, na jaki mieli ochotę polować, o giemzach, dzikich kozłach, rogaczach i o niedźwiedziach, myszkujących zazwyczaj w okolicy Elisha. Bawił ich rozmową o botanice i etnologji, którą cechowała wielka niedokładność znajomości obu przedmiotów, a jego zapas podań i legend miejscowych, (proszę nie zapominać, że była to jego piętnastoletnia urzędowa specjalność) — był niewyczerpany.
— To jakiś istotnie zabawny oryginał — zauważył jeden z cudzoziemców, który był wyższego wzrostu — przypomina mi zmorę senną z operetki „Wiedeński kurjer”.
— To jest in petto reprezentant całych dzisiejszych Indji z ich przejściowego okresu, tego monstrualnego połączenia Wschodu z Zachodem — odrzekł Rosjanin. — My tylko wiemy naprawdę coś o ludziach Wschodu i umiemy się z nimi obchodzić.
— Stracił swój kraj, a nie otrzymał wzamian innego. Dlatego też nienawidzi serdecznie swoich ciemiężycieli. Wiesz, że wczoraj w nocy opowiadał mi... i t. d.
Idąc pod swym rozpiętym, kolorowym parasolem, Hurree Babu wytężał ucho i umysł, by pochwycić coś z tej wartko płynącej rozmowy, prowadzonej w języku francuskim, z oczami utkwionemi w „kiltę”, o której wiedział, że zawiera mapy, zdjęcia i dokumenty. Była ona większa od innych i obita z wierzchu podwójną czerwoną ceratą. Nie zamierzał kraść niczego. Chciał się tylko dowiedzieć, co w niej nadawało się do skradzenia i rozmyślał, dokąd miał umknąć, na wypadek, gdyby mu się udało skraść to, co mu było potrzebne. Wzdychał do wszystkich bogów Hindostanu i Herberta Spencera, żeby mu się to udało. Następnego dnia, idąc drogą, stromo wspinającą się ponad lasem, spotkali przed zachodem słońca sędziwego Lamę, pochylonego nad jakąś tajemniczą kartą, z której objaśniał coś młodemu chłopakowi, widocznie nowicjuszowi, o szczególnej, chociaż nieumytej urodzie. Ujrzawszy kolorowy parasol, Kim przerwał Lamie wykład.
— Hai — zawołał na ich widok pomysłowy Hurree Babu. — To jest lokalna tutejsza znakomitość, ten świątobliwy mąż. Prawdopodobnie również jest też poddanym mego władcy.
— Co on robi? To bardzo ciekawe.
— Objaśnia widocznie znaczenie tego świętego obrazu, który jest malowany ręcznie.
Cudzoziemcy stali z odkrytemi głowami na murawie, oświetleni ostatniemi promieniami zachodzącego słońca. Przemokli kulisowie, radzi z odpoczynku, zatrzymali się i zrzucili swe ciężary.
— Patrz! — zawołał Francuz. — To zupełnie przypomina pierwsze prymitywne malowidła religijne. Masz nawet pierwszego kaznodzieję i pierwszego ucznia. Czy to Buddysta?
— Tak, ale jakiegoś spaczonego pokroju — odrzekł drugi. — Tu w Górach niema prawdziwych buddystów, ale spójrz na fałdy jego szaty... Patrz, co za wyzywające, bezczelne oczy! On tak umyślnie patrzy, żeby nam dać uczuć swoją wyższość — dokończył, ze złością ścinając laską jakiś duży chwast, rosnący w pobliżu. — My, Rosjanie, nie zostawiliśmy tu jeszcze nigdzie żadnego śladu! Nigdzie! I to właśnie mnie gniewa i niepokoi. — To mówiąc, spojrzał z gniewem na monumentalnie spokojną twarz Lamy.
— Cierpliwości, zrobimy my tutaj swoje, my i wy, którzy jesteście młodym jeszcze narodem. Tymczasem weź-no do ręki ten jego obraz.
Babu podszedł szybko i mrugnął na Kima.
— To są Sahibowie, o Świętobliwy. Wyleczyłem jednego z nich z reumatyzmu, a teraz idę z nimi do Simli, żeby dopilnować, aż zupełnie wyzdrowieje. Oni chcieliby obejrzeć Twój obraz...
— Leczenie chorych jest zawsze chwalebne — odrzekł Lama. — To jest „Koło Życia”, to samo, które ci pokazywałem w chacie koło Zieglaur, gdy na dworze padał deszcz.
— I chcieliby, żebyś go im objaśnił.
Oczy Lamy zabłysnęły na widok nowych słuchaczy. — Objaśnianie Najdoskonalszej Drogi jest dobrym uczynkiem. Czy oni wiedzą coś o Indjach, tak jak to wie „strażnik obrazów” w Lahorze?
— Tak, możliwe, że wiedzą cośkolwiek. — Wówczas Lama z całą prostotą dziecka, zaczynającego nową zabawę, podawszy w tył głowę, rozpoczął donośnym głosem wstęp, jakim zwykle wykładający „Boską Prawdę” rozpoczyna swój wykład. Cudzoziemcy, oparci na wysokich kijach, słuchali go z zajęciem. Kim, leżąc na ziemi, obserwował ich twarze oświetlone purpurą zachodzącego słońca i wydłużające się cienie ich postaci. Strój ich był nie angielskiego kroju, jak również przepaski, które przypominały mu ilustracje z książki widzianej niegdyś w bibljotece szkolnej w St. Xavier p. t. „Przygody młodego przyrodnika w Meksyku”. Istotnie, byli oni bardzo podobni do cudownego pana Sumichrasta z tej powieści i wydawali się być dalecy od tych ludzi „pozbawionych wszelkich skrupułów”, jak ich scharakteryzował przedtem Babu Hurree. Bladzi, niemi kulisi przykucnęli opodal pełni szacunku, a Babu, którego cienki szalik okręcony wkoło szyi powiewał jak chorągiewka na łagodnym wietrze, stał obok, słuchając wykładu z miną zadowolonego aranżera całej tej sytuacji.
— To są właśnie ci obaj, — szepnął Hurree, podczas gdy cudzoziemcy przysłuchiwali się opowiadaniu o wędrówce źdźbła trawy z Piekła do Nieba i z powrotem. — Wszystkie ich książki znajdują się w „kilcie” obitej czerwoną ceratą. Książki, raporty i mapy — widziałem; i tam też jest list królewski, pisany albo przez radżę z Hilás, albo przez Benára. Pilnują jej bardzo uważnie. Jestem pewny, że nie odesłali niczego ani z Hilás ani z Leh.
— Czy mają kogo jeszcze ze sobą?
— Nikogo, oprócz tych dziadowskich kulisów. Nie mają żadnych służących. Są tak ubodzy, że sami sobie gotują jedzenie.
— Więc co mam robić?
— Czekać i patrzeć. Tylko w razie, gdyby się nadarzyła sposobność, będziesz pan już wiedzieć, gdzie szukać tych papierów.
— Byłoby daleko lepiej, gdyby ta sprawa była w rękach Ali Mahbuba, niż Bengalczyka — rzekł niechętnie Kim.
— Tutaj oto jest piekło, przeznaczone dla skąpców i chciwych. Towarzyszy im z jednej strony Żądza, a z drugiej Przesyt.
Lama zapalał się coraz bardziej, podczas gdy jeden z cudzoziemców szkicował go w notatniku przy szybko gasnącem świetle słońca.
— Dość tego — rzekł w końcu szorstkim głosem. — Nie mogę zrozumieć co on mówi, ale potrzebuję tego obrazu. On jest lepszy artysta niż ja. Zapytaj go, czy zechce mi go sprzedać.
— On mówi, że nie, panie — odrzekł Babu.
Lama nie chciał się naturalnie rozstawać ze swoim obrazem dla przypadkowo spotkanego podróżnego, podobnie jak jakiś arcybiskup nie sprzedałby naczyń kościelnych. W całym Tybecie łatwo jest o takie obrazki „Koła Życia”, lecz Lama był prawdziwym artystą i cenił sobie swoje dzieło.
— Być może, że po kilku dniach, gdy zobaczę, iż Sahib szuka istotnie Prawdy i dobrze ją rozumie, to sam mu wówczas narysuję drugi taki obraz. Lecz ten jest przeznaczony do nauki dla mego ucznia. Powiedz mu to, Hakimie.
— On chce natychmiast, za pieniądze.
Lama schylił powoli głowę i zaczął zwijać Koło Życia. Rosjanin zaś widział przed sobą niemytego starca, zwijającego zabrudzony kawałek papieru. Wyjął garść rupij i chwycił półżartem za kartę, która rozdarła się w ręku Lamy. Głuchy szmer przerażenia rozległ się pośród kulisów, pomiędzy którymi byli niektórzy prawowitymi Buddystami. Lama zerwał się na widok tej zniewagi i chwycił za ciężki, żelazny piórnik, który jest bronią w ręku kapłanów — a Babu zaczął się trząść z przerażenia.
— Teraz widzicie... teraz dopiero widzicie, dlaczego chciałem mieć przy sobie świadków. To są ludzie pozbawieni wszelkich skrupułów. O panie, panie! Nie waż się pan znieważać tego świętobliwego człowieka — rzekł, zwracając się do cudzoziemca..
— Chelo, on zbezcześcił Obraz Życia!
Tymczasem, zanim Kim zdołał mu przeszkodzić, Rosjanin uderzył już starca w twarz.
Ale w tejże chwili pochwycił go Kim za gardło i zaczął toczyć się z nim po pochyłości góry.
Cios zadany Lamie obudził nieznanego djabła, drzemiącego w irlandzkiej krwi Kima, a nagły upadek wroga dopełnił reszty. Lama padł na kolana, napół ogłuszony od uderzenia. Kulisowie chwyciwszy za swe ładunki, puścili się pod górę tak szybko, jak mieszkańcy nizin potrafią biec po równinie. Byli oni świadkami niesłychanego świętokradztwa i uciekali, zanim bogowie i demony gór nie zaczną się mścić. Francuz chwyciwszy za rewolwer, podskoczył ku Lamie, chcąc mieć w nim zakładnika za swego towarzysza, lecz grad kamieni (górale rzucają celnie) zmusił go do ucieczki, zaś jeden z kulisów porwał Lamę z sobą. Wszystko to stało się tak szybko, jak zapadanie mroku w górach. — Porwali nam wszystką broń i pakunki — krzyczał Francuz, strzelając naoślep w ciemnościach.
— Doskonale, panie! Doskonale! Nie strzelaj pan jednak. Biegnę tamtemu na pomoc — wołał Babu, pędząc w dół po pochyłości i rzucając się całem ciałem na rozwścieczonego i zdumionego Kima, który tłukł głową swego nieprzytomnego wroga o wystający kamień.
— Wracaj-że pan do kulisów — szepnął mu Babu do ucha. — Oni tam mają ze sobą wszystkie pakunki. Papiery są w koszu z czerwonem obiciem, ale przeglądnij pan wszystko. Zabierz te papiery, a szczególnie „muraslę” (list królewski). Uciekaj, bo nadchodzi już tamten!
Kim pobiegł w górę. Kula z rewolweru Francuza uderzyła tuż obok niego o skałę, on zaś przypadł do ziemi jak kuropatwa.
— Jeżeli będziesz pan strzelać — ryczał Hurree do Francuza — to oni powrócą i wymordują nas co do jednego. Uwolniłem tego dżentelmena. Ta cała awantura jest bardzo niebezpieczna.
— Na Jowisza! — myślał, biegnąc pod górę Kim. — To jest przeklęcie niebezpieczna historja, ale tu idzie o obronę własnego życia!
Wyciągnął z zanadrza dar Mahbuba i nacisnął sprężynę rewolweru.
— A co, nie mówiłem, żeby nie dotykać starego? — zawołał Babu płaczliwym głosem. — Chodźże pan tutaj i pomóż mi go otrzeźwić. Teraz jesteśmy wszyscy jednako narażeni.
Strzały ucichły. Słychać było tupanie nóg, a Kim pędził pod górę w ciemności, klnąc straszliwie.
— Czy zranili cię, chelo? — wołał Lama z góry.
— Nie, a ciebie?
Wpadł w gęstwinę karłowatych jodeł, szukając Lamy.
— Nie, nic mi nie jest. Chodź tutaj. Pójdziemy z tymi ludźmi do Shamlegh.
— Ale wprzódy załatwimy się z nimi! — zawołał jakiś głos z ciemności. — Zabrałem Sahibom cztery strzelby. Pozwól-no nam zejść do nich.
— On uderzył Świętobliwego — widzieliśmy to na własne oczy. Nasze bydło pozdycha, a żony przestaną rodzić! Lawiny zasypią nas, zanim dojdziemy do domów... Śmierć tym cudzoziemcom i gnębicielom!
Przez chwilę w gąszczu, gdzie stali kulisi, powstał hałas, i przerażeni strachem tych możliwości tragarze zdolni byli teraz do wszystkiego. Jakiś góral z Ao-chung potrząsał niecierpliwie strzelbą i wygrażał nią napierając się, że zejdzie na dół.
— Zaczekaj chwilę, o Świętobliwy, nie mogli oni odejść stąd daleko, zaczekaj tutaj, aż wrócę.
— Ten człowiek sam sobie wyrządził krzywdę — rzekł Lama, trzymając się ręką za czoło.
— I bardzo słusznie — brzmiała odpowiedź.
— Jeżeli ten człowiek nie widzi sam tego, to ręce wasze niech będą przynajmniej czyste. Zdobędziecie sobie zasługę, jeśli mi będziecie posłuszni.
— Zaczekaj, a pójdziemy razem do Shamlegh — nalegał człowiek.
Przez chwilę, bo tyle tylko czasu trzeba było, by włożyć nabój do odtylcówki, Lama zawahał się. Potem wstał i dotknął palcem ramion owego człowieka.
— Czy słyszałeś? Ja sam żądam, żeby nie było żadnego zabójstwa. Ja, który byłem opatem w Such—zen. Czy chcesz, żebyś się odrodził pod postacią szczura, albo węża, albo robaka w brzuchu najlichszego ze zwierząt? Czy masz ochotę...
Człowiek z Ao-chung przypadł mu do kolan, głos Lamy rozlegał się bowiem groźnie, jak tybetański bęben do przepędzania djabłów.
— Aj! Aj! — krzyczeli inni ze Spiti. — Nie przeklinaj nas, nie ciskaj na niego klątwy. On tylko tak chciał przez gorliwość dla ciebie, o Świętobliwy!.. Rzuć-że strzelbę, ty głupcze!
— Gniew za gniew!.. Zło za zło!.. Precz z zabójstwem! Niech sobie ci, co znieważają kapłanów, idą wolno dalej, jako niewolnicy swych czynów. Sprawiedliwe i nieomylne jest Koło Życia, bo nie zboczy ono ani na włos! Odrodzą się oni jeszcze nieraz... ku swojej męczarni. — Pochylił ciężko głowę na piersi i oparł się na ramieniu Kima.
— Byłem przez chwilę bliski wielkiego zła, chelo — wyszeptał, gdy śmiertelna cisza zaległa pod sosnami. — Kusiło mnie, żeby im posłać jedną kulę i wierz mi, że w Tybecie nie ominęłaby ich za to ciężka i powolna śmierć... Uderzył mnie w twarz... w ciało... — Osunął się na ziemię oddychając z trudem i Kim słyszał wyraźnie przyśpieszone, gwałtowne bicie jego serca.
— Czy oni go uderzyli tak, że umarł? — zapytał człowiek z Ao-chung, podczas gdy reszta stała w milczeniu.
Kim pochylił się nad Lamą, śmiertelnie przerażony. — Nie — zawołał namiętnie — to tylko chwilowe osłabienie. — Po chwili przypomniał sobie, że sam należy do białej rasy i że miał przecie w swojem ręku przybory obozowe, należące do tamtego białego. — Otwórzcie jedną „kiltę”. Sahibowie muszą w niej mieć lekarstwa!
— Oho! — zawołał śmiejąc się człowiek z Ao-chung. — Wiem ja dobrze jakie. Niedarmo byłem przez pięć lat w służbie u Yankling Sahiba „shikarrim”, żeby nie wiedzieć, jaka to medycyna. Wiem ja także, jak ona smakuje. Patrz!
Wyciągnął z zanadrza butelkę taniej whisky, takiej jaką sprzedają podróżnikom w Leh — i zręcznie wlał jej odrobinę w usta Lamy.
— Robiłem tak, gdy Yankling Sahib zwichnął sobie nogę za Astorem. Aha! Zajrzałem ja już między ich kosze — ale rozdzielimy to ładnie między siebie w Shamlegh. Daj mu tego jeszcze trochę. Dobre to lekarstwo. Słyszysz, jak jego serce zaczyna znów teraz lepiej uderzać? Złóż mu głowę na ziemi i rozetrzyj trochę piersi. Gdyby był chciał zaczekać chwilę spokojnie, kiedy chciałem dowiedzieć się, co się stało z Sahibem, to nie byłoby przyszło do tego. Ale Sahibowie będą nas może szukać tutaj. Nie zaszkodziłoby wtedy strzelić do nich z ich własnej broni, co?
— Jednemu z nich już się dostało, zdaje mi się — mruknął przez zęby Kim. — Kopnąłem go w brzuch, gdyśmy się staczali na dół. Cobym dał za to, żebym go był zabił!
— Łatwo to być odważnym, gdy się nie jest zmuszony żyć w Rampur — przemówił jeden z ludzi, który miał chałupę o parę mil zaledwie od pokrzywionego pałacu Radży. — Jeżeli się rozniesie wśród Sahibów, co się stało, to nikt nas nie weźmie więcej za „shikarri” (strzelców).
— O, ci dwaj, to nie byli Sahibowie Angrezi (Anglicy) — tacy jak wesoły Fostum Sahib, albo Yankling Sahib. To cudzoziemiec. Żaden z nich nie mówi po angrezi, jak prawdziwi Sahibowie.
W tej chwili Lama zakaszlał i usiadł, szukając swego różańca.
— Żadnego zabójstwa! — mruknął. — Sprawiedliwe jest Koło Życia. Zło za zło.
— Nie bój się, Świętobliwy. Jesteśmy przy tobie — mówił człowiek z Ao-chung, przypadając lękliwie do jego stóp. — Nie zabijemy nikogo, chyba na twój rozkaz. Wypocznij chwilę. Rozbijemy tu mały obóz, a potem, gdy wzejdzie księżyc, pójdziemy do Shamlegh leżący pod Śniegiem.
— Po uderzeniu — ozwał się sentencjonalnie jeden ze Spiti — najlepiej jest przespać się trochę.
— Czuję, jak przedtem, ciągle jeszcze zawrót w tyle głowy i jakby ucisk w tem miejscu. Pozwól mi położyć głowę na twoich kolanach, chelo. Jestem stary, ale niewolny od namiętności. Trzeba nam pomyśleć o Przyczynie Wszechrzeczy.
— Daj mu prześcieradło. Nie możemy palić ognia, bo Sahibowie zobaczyliby nas jeszcze.
— Chodźmy lepiej do Shamlegh. Nikt tam za nami nie pójdzie — mówił nerwowy jegomość z Rampur.
— Służyłem jako „shikarri” u Fostum Sahiba i jestem „shakarrim” u Yankling Sahiba. Byłbym teraz u Yankling Sahiba, gdyby nie ta przeklęta „beegar” (wyprawa). Postawcie na straży dwóch ludzi ze strzelbami, trochę poniżej, inaczej ci Sahibowie narobią nam jeszcze większych głupstw. Ja sam nie ruszę się od tego Świętobliwego.
Usiedli w pewnej odległości od Lamy, nasłuchując przez chwilę, poczem puścili między siebie fajkę, której obsadka była ze starego pudełka od czernidła. W czerwonem świetle węgielka, przechodzącego z rąk do rąk, widać było wąskie błyszczące oczka wysoko wzniesione, chińskie kości policzkowe i nabrzmiałe, bawole gardziela stapiające się w ciemnościach w grube zwoje naokoło ramion. Byli podobni do koboldów z jakiejś zaczarowanej kopalni — lub do gnomów, odbywających naradę w górach. A gdy gwarzyli, głosy wód ściekających dokoła ze śniegów, milkły jedne po drugich w miarę, jak mróz nocny zamrażał i dławił odgłosy strumieni.
— Widzieliście, jak się porwał na nas! — rzekł z podziwem człowiek ze Spiti. — Pamiętam jednego dzikiego kozła, przy drodze do Ladakh, którego Dupont Sahib spudłował, strzeliwszy do niego prosto z ramienia, będzie temu siedem kwartałów: stanął zupełnie tak samo, jak on. Ten Dupont Sahib to był dobry shikarri.
— Ej, wcale nie taki, jak Yankling Sahib. — Człowiek z Ao-chung pociągnął haust whisky z butelki i podał ją dalej. — No, słuchaj — powiedzcie, czy jest kto, coby lepiej o tem wiedział odemnie?
Wyzwanie zbyte zostało milczeniem.
— Pójdziemy do Shamlegh, gdy wzejdzie księżyc. Tam rozdzielimy ślicznie między siebie wszystkie pakunki. Co do mnie, to cieszę się na tę małą nowiutką strzelbę ze wszystkiemi nabojami.
— A czy myślisz, że niedźwiedzie robią szkodę tylko na twoim podwórzu? — zapytał go jeden z przewodników, pykając fajkę.
— Nie, ale za gałki muszkatułowe, które są tam w bagażach, płacą teraz po sześć rupji za sztukę, a twojej żonie mogą się dostać ładne płótna na namioty i różne fatałaszki na ubranie. Załatwimy się z tem przed wschodem słońca w Shamlegh, a potem każdy z nas pójdzie swoją drogą, pamiętając o tem, że nikt z nas nie widział nigdy na oczy ani nie wynajął się do tych Sahibów, którzy zresztą mogą i tak powiedzieć, że rozkradliśmy ich pakunki.
— Dobrze ci tak mówić, ale co na to powie nasz Radża?
— A któż mu o tem powie? Czy może ci Sahibowie, co nie umieją mówić po naszemu, albo może „Babu”, który zapłacił nam, żebyśmy zrobili tak, jak jemu to potrzebne? Czy może wyszle za nami wojsko? A przy tem jakie ślady zostaną po nas? To, czego nie będziemy potrzebowali, wyrzucimy w Środkowym Shamlegh, gdzie jeszcze nie postała ludzka noga.
— A kto mieszka tego lata na Shamlegh? — Była to hala na pastwisko, na której stało zaledwie parę chałup.
— Kobieta z Shamlegh. Nie lubi ona Sahibów o ile wiemy. Innym da się trochę drobnych podarków i będzie spokój. Jest tego tyle, że wystarczy nadto do obdzielenia nas wszystkich — zakończył, uderzając po wypchanej stronie jednego z koszów.
— Ale... ale...
— Powiedziałem już, że to nie są prawdziwi Sahibowie. Wszystko co mają, kupowali w bazarze w Leh. Znam dobrze te etykiety. Pokazywałem je wam w czasie ostatniej podróży.
— To prawda. Wszystko to kupowali, a niektóre rzeczy są nawet pogryzione przez mole.
Był to złośliwy argument, a człowiek z Ao-chung znał dobrze swoich towarzyszów.
— W najgorszym razie opowiem o tem wszystkiem Sahibowi Yanklingowi, który jest wesołego usposobienia i skończy się na śmiechu. Nie zrobiliśmy krzywdy żadnym Sahibom, którzy nam są znani. Ci znieważają kapłanów, i tem nas przerazili, więc uciekliśmy! Któż może wiedzieć, gdzieśmy pogubili bagaże? Czy myślicie, że Yankling Sahib pozwoli, żeby policja z nizin poszła w góry i psuła mu zabawę? Z Simli do Chini daleka droga, a jeszcze dalsza z Shamlegh do Shamlegh Środkowego.
— Niechże będzie, ale ja biorę na swoje plecy tę dużą „kiltę”. Jest to ten kosz z czerwonym przykryciem, który Sahibowie pakowali sami własnoręcznie każdego wieczora.
— Jestem teraz przekonany — rzekł sprytnie człowiek z Shamlegh — że to nie są żadni znaczni Sahibowie. Kto słyszał kiedy, żeby Postum Sahib albo Yankling Sahib, a choćby ten mały Peel Sahib, który poluje po nocy na... — któż, powiadam, słyszał kiedy, żeby który z tych Sahibów wybierał się w góry bez własnego kucharza, bez służącego i bez... tylu, tylu próżnych, dobrze płatnych, wielkorękich, nieznośnych ludzisków, idących w ślad za nimi? Kto może się ująć za takimi? A co jest w tej „kilcie”?
— Nic, tylko pełno Pisanego Słowa, książek i papierów nagryzmolonych przez nich samych i jakieś dziwne instrumenty, jakby do czarów.
— No, to wyrzuci się je wszystkie w Środkowym Shamlegh.
— Prawda! Ale co będzie, jak obrazimy przez to bogów tych Sahibów? Nie lubię obchodzić się w taki sposób z Pisanem Słowem. A co do ich bożków miedzianych, to nie rozumiem się na nich zupełnie. To nie może być rozgrabione przez zwyczajnych, prostych górali.
— Stary człowiek śpi jeszcze ciągle. Pst! Musimy poradzić się jego cheli — rzekł człowiek z Ao-chung, prostując się z dumą zawołanego przewodnika.
— Mamy tutaj jedną „kiltę” — szepnął — w której nie wiemy, co się w niej znajduje.
— Ale za to ja wiem — odrzekł przezornie Kim. Lama spał teraz lekkim, naturalnym snem i oddychał równo, zaś Kim rozmyślał nad ostatniemi słowami Hurree Babu. Jak przystało na członka „Wielkiej Gry”, skłonny był teraz szanować tego Babu. — Jest to „kilta” z czerwonem przykryciem z różnemi cudownemi rzeczami, której głupcy nie powinni nawet dotykać.
— A nie mówiłem — zawołał ten, co niósł pakę. — Czy myślisz, że mogłaby ona nas zdradzić?
— Nie, jeżeli mnie ją wydacie. Muszę z niej wyciągnąć czary ze środka. Inaczej narobi ona wiele złego.
— Kapłan musi zawsze wyłudzić coś dla siebie — rzekł niechętnie rozzuchwalony wódką człowiek z Ao-chung.
— Nic mnie to nie obchodzi — rzekł Kim stanowczym głosem. — Rozbierzcie to tylko między siebie samych, a zobaczymy, co się potem stanie.
— Nie chcemy niczego. Ja tylko tak żartowałem. Rozkazuj! Jest tu tego tyle, że wystarczy dla nas wszystkich. Rano rozejdziemy się z Shamlegh, każdy w swoją stronę.
Zaczęli się targować między sobą, jak się będą dzielić, a Kim drżał z radości i z zimna. Komiczna strona całej sytuacji podnieciła jego nawpół irlandzką, nawpół azjatycką duszę. Oto wysłańcy potężnego mocarstwa północnego, prawdopodobnie znakomitości w swoim kraju, takie naprzykład, jak jakiś Mahbub lub pułkownik Creighton, zostali nagle sromotnie zdani na łaskę i niełaskę losu. Jeden z nich, Kim wiedział o tem dobrze, będzie przez jakiś czas kuleć. Przyrzekli złote góry tym królom, a teraz leżą oto gdzieś tam w nocy, nie wiedząc, gdzie się znajdują, ogołoceni z żywności, bez namiotów, bezbronni i bez żadnego przewodnika, wyjąwszy Hurree Babu. Oto sromotny koniec ich „Wielkiej Gry” (Kim dziwił się, komu ci ludzie będą teraz zdawać raport o tem, co zaszło). Ta paniczna przygoda w ciemnościach nie była zasługą ani podstępnych planów Hurree’go, ani też Kima, lecz wynikła w sposób całkiem prosty, ślicznie i nieuchronnie, zupełnie tak samo, jak aresztowanie obu „fakirów”, którzy mieli uprzątnąć Mahbuba.
— Leżą tam teraz bez niczego, i, na Jowisza! przeklęci muszą marznąć! Jestem tutaj ze wszystkiemi ich bagażami. Och, ale się muszą dopiero wściekać! Żal mi tylko tego biednego Babu.
Żal ten był zbyteczny, gdyż jakkolwiek Bengalczyk cierpiał w tej chwili dotkliwe zimno, ale duszę rozpierała mu duma i radość.
O milę u podnoża góry, na skraju jodłowego lasu, dwu nawpół skostniałych ludzi, z których jeden cierpiał chwilami strasznie, czyniło sobie wzajemnie wyrzuty, lżąc niemiłosiernie konającego ze strachu Babu. Pytali go, co mają dalej robić. Przedkładał więc im, że powinni być bardziej zadowoleni, że udało im się ujść cało, że kulis o ile nie wrócą, żeby się na nich zemścić, to uciekli bezpowrotnie, że jego radża, oddalony stąd o dziewięćdziesiąt mil, zatem zbyt daleki, aby im móc dać pomoc w ludziach i pieniądzach na drogę do Simli, kazałby ich z pewnością wtrącić do więzienia, gdyby się dowiedział, że znieważyli kapłana.
Tak długo rozwodził się nad tym grzechem i jego następstwami, że poprosili, aby zmienił temat rozmowy. Tłumaczył im więc, że teraz jedynym ich ratunkiem było przekradanie się niepostrzeżenie od wioski do wioski, póki nie dostaną się w okolice bardziej ucywilizowane i tonąc cały we łzach, pytał ich znów po raz tysiączny, „dlaczego uderzyli świętego człowieka”.
Dziesięć kroków zaledwie dzieliło Hurree Babu od nieprzebytych ciemności, wśród których pogoń była wogóle niemożliwa, skąd mógł się był dostać do najbliższej wsi, w której znalazłby żywność i schronienie, gdzie pojawienie się wymownego doktora było rzadkością. Ale on wolał znosić chłód, głód, obelgi i nawet szturchańce dla towarzystwa swych czcigodnych panów. Oparty o pień drzewa wzdychał żałośnie.
— A czy pomyślałeś o tem — zapytał gniewnie Francuz, — co za widowisko zrobimy z siebie, wędrując przez góry wśród tych dzikusów?
Hurree Babu zastanawiał się już nad tem od kilku godzin, ale udał, że nie rozumie tych słów.
— To absolutnie niemożliwe! Ja ledwie mogę się ruszyć — jęczała ofiara Kima.
— Może Świętobliwy zechce przebaczyć, panie, bo inaczej...
— Przy pierwszej sposobności z całą przyjemnością wpakuję wszystkie kule mego rewolweru temu młodemu bonzie — brzmiała zgoła niechrześcijańska odpowiedź.
„Rewolwery! Zemsta! Bonzowie!”... Babu aż przykucnął ze strachu na myśl, że walka mogła zacząć się na nowo.
— Ciebie to nic nie obchodzi, żeśmy tyle rzeczy stracili? Wszystkie bagaże, wszystkie pakunki! — słychać było w ciemności, że ten kto mówił, literalnie tarzał się z wściekłości na trawie.
— Cała nasza praca, wszystko, czegośmy tak strzegli, robota całych ośmiu miesięcy, wszystko na nic! Czy wiesz, co to znaczy? „Tylko my znamy się na Azjatach i umiemy się z nimi obchodzić”! Niema co mówić — pięknieś się spisał.
Zacząli sobie wymyślać w rozmaitych językach, a Hurree uśmiechał się. „Kilty” znajdowały się przy Kimie, a w nich owoce ośmiomiesięczne dyplomatycznych zabiegów. Nie miał wprawdzie narazie środka do porozumienia się z chłopakiem, ale ufał mu zupełnie. Zresztą mógł tak pokierować wędrówką przez góry, że w kilkasetmilowym okręgu górale przez długie lata będą opowiadać o tej przygodzie. Ludzie, którzy nie umieją pilnować swych kulisów, nie mają szacunku wśród górali, obdarzonych wybitnym zmysłem komizmu.
— Gdybym nawet ja sam to zrobił — myślał Hurree, — nie mogłoby się to udać lepiej, i, na Jowisza! zdaje mi się, że to ja sam tak sprawą pokierowałem. Jak ja się szybko zorjentowałem. Gdy biegłem z góry, układałem sobie już cały plan! Zniewaga była przypadkowa, ale umiałem ją wyzyskać. Wszystko to było djabelnie udane. A jaki to wpływ będzie miało na ten ciemny lud górski! Żadnych dowodów, żadnych papierów, żadnego dokumentu, nic, tylko ja, jako ich tłumacz. To się dopiero uśmiejemy z Pułkownikiem! Chciałbym mieć w tej chwili przy sobie ich papiery, ale trudno być równocześnie w dwu miejscach naraz. To nie ulega wątpliwości.