Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi Cały tekst |
Indeks stron |
Braciszek Paweł na bramie pacierz odmawiał klęczący, gdy ujrzał z żołnierzem szwedzkim, na powrozie wiedzionego xiędza Błeszyńskiego, bladego i ledwie mogącego utrzymać się na nogach; po sukni nawet znać było co wycierpiał, bo na niéj i błoto i sznury i szarpanie żołnierzy, zostawiły ślady. Jak gdyby Bóg wysłuchał gorącéj jego modlitwy, bo się właśnie z innémi na tę intencją modlił; ukazał się xiądz Błeszyński. Poskoczył braciszek otworzyć, ale osmutniał zobaczywszy, że Błeszyński był sam jeden i w takim opłakanym sianie.
— A! wracacie dzięki Bogu! — rzekł wznosząc ręce, — biegnę z tą wesołą nowiną do xiędza przeora, gdzież ojciec Zacharjasz?
— Nie cieszcie się bardzo z mojego powrotu, bracie Pawle! — rzekł xiądz, — wróciłem tylko posłem szwedzkim.... a ojciec Zacharjasz został między niewiernémi.
— Jakto? więc... więc was jeszcze nie uwolnili?
— Daj mi odetchnąć! — i rzucił się przybyły na ławę w izdebce fórtjana. — A! bodaj to, — rzekł, — bodaj każdemu swojém się parać! Jakże mi żal tych chwil spokojnych, w celi mojéj spędzonych, w chórze, w kościele... życie zakonne to raj ziemski, trzebaż nam je było zamienić na wojnę i walki...
— A! cicho! cicho! — odrzekł brat Paweł z prostotą i zapałem dziecięcia — jeszcze kto usłyszy, że narzekacie! To xiądz przeor kazał... i na chwałę Matki Boskiéj cierpiémy; co tu szemrać, nie rozpaczajcie, wrócą czasy spokojne. A możebyście się czém posilili?
Ale xiądz Błeszyński spuścił głowę i milczał, spoczywał... Jeszcze wrzawa obozu tętniła mu w uszach, jeszcze ten tłum szalony wirował mu przed oczyma, i zdało mu się że go któś szarpie, że go wiodą... Mimo tych mar strasznych, znużenie było tak wielkie, że usnął siedząc. Zobaczył to brat Paweł i posłał dać znać przeorowi, że Błeszyński przyszedł, ale osłabły jak siadł, nie wstaje snem ujęty.
Wszyscy się więc potoczyli dla widzenia z nim do bramy, a trzask wchodzących zbudził ze snu zakonnika, który krzyknął i obłąkanym powiódł wzrokiem po znajomych twarzach.
— Jakto? — rzekł nieoprzytomniony jeszcze, jestem tu w klasztorze? cóż to było?
— Uspokojcież się, uspokojcie, — zawołał Kordecki siadając przy nim — dzięki Bogu, że was widzimy... a coście wycierpieli ofiarujcie Bogu.
— Prawda, — rzekł Błeszyński wiodąc ręką po czole — wycierpiałem wiele, a Bóg wié co mi jeszcze zostało do wypicia... może śmierć.
— Jakto? mówcież! a ojciec Zacharjasz?
— Ja wcale nie jestem uwolniony, — rzekł Błeszyński, — ani on.... tamten jeszcze w więzach, a ja tylko posłem od Millera tutaj. Noc i dzień przebyliśmy okropne, napatrzywszy się, nasłuchawszy, nacierpiawszy urągowiska, bicia i obelg i bluźnierstw, że nam się to wiekiem zdało! Szwedzi wymyślnie znęcali się nad nami. Służyliśmy im za zabawkę nocną, a oka żaden z nas nie zmrużył, bo oba związani, przyparci do ściany spalonego budynku, prócz mokréj ziemi nie mieliśmy ledz na czém. W ostatku śmiercią nam grożą. Dziś rano wysłał mnie Miller zapowiadając, że jeśli nie wrócę, ojciec Zacharjasz powieszony zostanie, na co się zaklął. I nie trudno wierzyć, że zrobić to gotów.
— Jakto? musicie znowu powracać?
— Wrócę zaraz! — rzekł Błeszyński, — wrócę, wola Boża, nie obawiam się śmierci, gorsza męczarni godzina w téj jaskini zbójeckiéj. I przyszedłem, — dodał z westchnieniem, - nie pomnożyć waszą odwagę, ale jéj odjąć...
— Wy! wy! ojcze Błeszyński? — spytał zdziwiony Kordecki.
— Ja... tak jest... sumienie mi to każe. Ogrom sił szwedzkich, wprawni wodzowie i wojsko, wszystkie drogi odsieczy przecięte... cóż na to poradzim? Miller zaklął się zdobyć koniecznie i zdobędzie Jasną-Górę, a wówczas!... a! niechcę pomyśléć nawet co się stanie! Święte to miejsce, które poddaniem tylko ocalić możemy, będzie legowiskiem heretyków i placem ich świętokradzkiego igrzyska.
— 0jcze! — rzekł przeor smutno, — samiście byli za obroną, mogłoż jednéj nocy cierpienie, tak zmienić zdanie wasze?
— Nie cierpienie to mnie zmogło, ale oczewistość; chybaby Bóg zesłał Aniołów swoich, inaczéj obronić się niepodobna; samo usiłowanie o to, w pośmiewisko nas poda. Głód jeden zmusi do poddania. Czyńcie co się wam podoba, bo i życie moje oddaję na wolę waszą i nie wzdragam się cierpiéć, ale widziałem oczyma własnemi potęgę szwedów; znam garść naszych niesfornych wieśniaków, w którą co chwila ducha wlewać potrzeba, bo go co chwila traci; — i świadczę się Bogiem, że nie dla siebie to mówię, ale dla was! Traktujcie i poddawajcie się, lub czyńcie...
— Jak Bóg natchnie, — przerwał zamyślony przeor z westchnieniem. — Tak, — dodał poglądając na pana Zamojskiego znacząco, — traktować potrzeba, traktować będziemy, ale nie przymuszeni nożem na gardle, nie postrachem parci, nie złapani w matnię jak żacy, traktować będziemy godnie i jak na nas przystało. Niech Miller wyda was naprzód, niech nie postępuje z nami jak dziećmi, które groźbą brać można, a naówczas pomówimy.
Z wyraźną niechęcią przeor słów tych domawiał, wyrywały mu się one, jakby przemocą wyciśnięte, jakby z wzdrygnieniem wewnętrzném.
— Co wy na to, panie mieczniku?
— Ja, zawsze i wszędzie godzę się na zdanie wasze, xięże przeorze, — odparł Zamojski, — bo zawsze i wszędzie to zdanie najlepsze i najzdrowsze; piszcie do Millera w ten sposób.
— Nim się to uczyni, ojcze Błeszyński, chodźcie z nami, — rzekł Kordecki — do kaplicy i klasztoru, odzyskacie siły patrząc w oblicze świętéj Patronki, a ducha doda wam męztwo braci.
— Ja na śmierć gotów jestem, a Bóg świadkiem, że się jéj nie boję, — odrzekł zakonnik, ale mi srogi żal Jasnéj-Góry, żeby ją w kupę gruzu nie zmieniła ta tłuszcza siepaczy.
— Ojcze! ojcze! a Pan Bóg? — spytał surowo Kordecki, zawsze swoją śpiewając piosenkę.
— A czyżeśmy warci cudu?
— My, nie; ale święte Jego ołtarze.
— Ma on ich wiele po świecie, a gdy ołtarz burzyć dozwala, to na karę ludzi. Jemu chwałę wiekuistą śpiewają Archaniołowie.
Ze spuszczoną głową, wolnym krokiem, wybladły więzień szedł powoli, a tu go wszyscy otaczać poczęli pytaniami, użalaniem, ciekawością narzucając się natrętną. Odzyskał przytomność i trochę siły zakonnik. Widząc się między swojémi, nie chciał nadaremnie straszyć zamkniętych w twierdzy, a na zapytania ich odpowiedział tylko, że z listem przyszedł, i z listem powróci.
Ten powrót, który Błeszyński uważał za konieczność, bo nim ocalał życie Małachowskiemu, wielu się wydał, czém był w istocie — heroizmem; największe bowiem podobieństwo było że oba poginą. Tak choć jeden mógł ocaleć; ale xiadz Błeszyński dał słowo i pragnął męczeństwa.
Wielkie znów były narady, wielka wrzawa w Definitorium; Płaza przewódzca tchórzów, wystąpił powtórnie z radą poddania klasztoru, ale go Kordecki wprost ofuknął.
— Szukałeś tu waść, — rzekł mu, — schronienia, siedźże spokojnie, módl się i czyń co ci czynić dadzą dla wspólnéj obrony, a nie mięszaj mi się do tego, o co cię nie pytają. Ja tu jeden jestem naczelnikiem i wodzem, ja rządzę i rozporządzam, ja Bogu i ludziom za to co czynię, odpowiem.
Usunęli się więc znowu bojaźliwi i już nie odzywali, a xiądz Błeszyński z listem powrócił do obozu.
Ledwie kilka upłynęło godzin, aż i xiądz Małachowski za nim się zjawił, w innéj postaci, lecz niemniéj znękany swą niewolą; sił mu nie brakło, bo je oburzenie podwajało, cały w płomieniach, wstrząsał się, zżymał i pioruny Boże wyzywał na szwedów.
— Nowy poseł, — rzekł Kordecki ujrzawszy go w swojéj celi, gdzie się zgromadziła rada wojenna, i wyciągnieniem ręki, powitał ojca Zacharjasza.
— Co nam przynosisz ojcze?
— Toż samo co xiądz Błeszyński, też słowa, też rozkazy, z dodatkiem, że jeżeli się nie poddacie, jutro śmierć nam... Miller na to przysiągł.
Kordecki stanął wryty i wszyscy zamilkli.
— Nic nie pisze ? — spytał.
— Nic. Dwa tylko polecił mi rzec słowa: jeśli się nie podda Częstochowa, wezmę ją szturmem, ale wprzód wy, przewrótni posłańce, wisieć będziecie.
Uśmiéchnął się przeor dumnie i śmiało.
— Bogu dzięki! — rzekł.
Wszyscy się zdumieli temu wykrzyknikowi.
— Śmiercią, — mówił Kordecki, — nie może was ukarać, boby oburzył wszystkich polaków w obozie, a gdyby to i uczynił, wy męczennicy bylibyście może zbawcami Polski, a krew wasza, odrodzenia i oswobodzenia stałaby się zakładem. Ale nie... nie! czuje dusza moja, że nie padniecie ofiarą! Nie! Słowa Millera są dla mnie dowodem siły naszéj! Dla tegom rzekł: Bogu dzięki! Gdyby zdobycie było łatwe, pocóżby groził, po coby szukał takich sposobów dla zmuszenia nas? Nie widzicież, że te fortele jak na dłoni, ukazują iż nas pokonać siłą nie umie.
Pogodniejszy wyraz twarzy wszystkich, zwiastował, że zrozumieli przeora...; on kończył.
— Powiedzcie mi, ojcze Zacharjaszu, a obłąkane owieczki, kwarciani i inni polacy, czy wspomagają szweda?
— Stoją tylko, płaczą i patrzą, odpowiedział x. Małachowski, ale i to zgroza, i to okropnie że patrzeć mogą, a oręż im się nie zapali w rękach, a dusza z nich nie skoczy! wiecie co to jest obóz szwedzki. Nie! nie! wy go tylko widzicie z daleka różnofarbném, wesołem, jasném zborzyszczem ludzi, a w środku... to piekło!
I wstrząsnął się ze zgrozą i przeżegnał.
— Co jest w świecie rozpusty i brudu, to się tam zlało jak do rynsztoka... Ale siła wielka i męztwo szatańskie, bo opiłe bestje, bydło bezrozumne, jak bydło idzie na śmierć.
— Takie wojsko, odezwał się Kordecki, nie może zdobyć kraju! — może go opanować zdradą, strachem, może chwilowo go zalać, ale go zagarnąć — nigdy! niéma tam siły, niéma żywota, niéma myśli. Ślepa odwaga żołdaków, umiejętność wodzów — nie dosyć! to nie są ludzie przeznaczenia, bo idą bez Boga. Karę Bóg tylko domierzył sromotną i pokazał kto niezgodnych, zwyciężyć nas może — ale to pierzchnie jak obłok w dzień letni, gdy wybije godzina.
Nikt nie odpowiedział.
— Ojcze, dodał przeor, gdy spoczniecie, zanieście mu odpowiedź jedną, niech was uwolni, a będziemy traktować; powiedzcie mu że życie nasze i wy i my wszyscy poświęcim chętnie za sprawę świętą... Niech się stanie wola Boża.
Wniosek przeora, który z groźb przewidział brak siły, trafiła do przekonania wszystkich: milczeli na wpół ubezpieczeni, wpół uspokojeni nadzieją, że szwed mnichów wyda i traktowanie się rozpocznie.
Dopiero po wyjściu wszystkich, gdy Kordecki sam z sobą pozostał, trzeba go było widzieć by mieć pojęcie potęgi ducha tego, który walczył ze zwątpieniem zewsząd mu wléwaném, słowy i czynami... Z bohatera, z wodza, u stop krzyża przed którym pokląkł w pokorze, stawał się pokornym kapłanem; drżącym w obliczu Boga grzesznikiem. Ogrom odpowiedzialności, ciążącéj na jego ramionach, przerażał go; truchlało serce, drżał cały, płakał i modlił się. A gdyby godziło się choć zdala święte i boskie z ludzkiém porównać cierpieniem; rzekłbym, że tak upadał na duchu Chrystus Pan, gdy się zbliżała męki Jego godzina, choć znieść był gotów męczeństwo.
Kordecki mężny przy ludziach, sam z sobą trwożył się nieraz; ten ogrom szwedzkiéj siły, te zgodne wszystkich rady poddania się, to kraju nieszczęście, miotały jego duszą... Ale gdy pomyślał, że Jasną-Górę splamią heretycy, że po wiek wieki powiedzą ludzie, zaświadczą dzieje iż Kordecki i Paulini szwedom skarb ten wydali; — gdy nieprzyjaciela wspomniał; wszystko co on uczynił na ziemi polskiéj przeciwko jéj synom, na jéj zagubę; męztwo się odzywało, oburzała dusza, zrywał się z modlitwy i wołał:
— Lepiéj umrzeć w obronie!
Walczył w nim człowiek słaby, z nieśmiertelnego ducha popędem: duch czuł że wszędzie i wszystko potęgą swą złamać powinien; człowiek rachował, ważył i widział same niepodobieństwa. Lecz gdy wspomniał na cuda, które Bóg Chrystus uczynił po wszystkiém świecie, gdy pomyślał o opiece Maryi królowéj nieba, gdy zliczył chóry zastępów anielskich i siły niewidoczne a potężne niebios... mężniał i krzepił się. I tak na przemiany łzy z odwagą, zwątpienie z męstwem i wytrwałością, biły się w sercu jego. Ale Bóg sam widział walkę, ludzie widzieli wodza-kapłana, mężnego i nieugiętego, który na wszystkie namowy, wieści, postrachy, odpowiadał stale:
— Nie podda się Częstochowa.
Dwóch tylko ludzi, w wielkiéj liczbie oblężonych, dorównywali mu duchem: miecznik Zamojski i Czarniecki, reszta, z różném usposobieniem, przechodziła ze strachu do zuchwalstwa, kryła bojaźń milczeniem, lub objawiała ją bezwstydnie, wierzyła w klęskę i starała się ją zmniejszyć, oczekując z rezygnacją lub rozpaczą.
Lecz wielki, wielki jest wpływ choćby jednego człowieka, co słowem jak dłonią olbrzyma, dźwiga serca i podnosi wysoko; czują ludzie wyższość, podbici nią milczą i wstyd im zeznać się słabemi w obliczu siły; pną się do niego, choć pozornie chcąc mu dorównać. Taki był wpływ Kordeckiego, którego ukazania się dość było, by zmienić szmery niechętne, czasem w zawstydzone milczenie, czasem w chwilowy zapał.
Ślachta rada-by się była bronić, ale wieść o wzięciu Krakowa, o zagarnieniu Wolfa, o pobycie stałym króla na Spiżu i o mniemanych Rakuskich posiłkach, których więcéj się obawiano, niżeli im ufano, — odejmowały wszelką nadzieję; wszyscy wołali — Finis Poloniae, i łamali ręce sam na sam, choć się krzepili dla drugich. Cóż powiedzieć o ludzie, co szedł zmuszony lub zapłacony do walki, niepodniesiony do niéj sercem jeszcze, u którego każdy posłuch znajdował wiarę; zarówno Chan Tatarów idący w pomoc Janowi Kazimierzowi, jak rzeź połowy Polski przez Szwedów uknuta.... Lud codzień się wahał, i oddawał, to nadziei niepewnéj, to bezmiernéj rozpaczy, drętwiał znużony, lub szedł walczyć jakby szałem zdjęty... Chwilami przed obrazem mężniał w kościele, podnosił się do gotowości męczeństwa, ale to były — chwile tylko.
Takie to zbiorowisko ludzi, taką garść miał pod sobą Kordecki i z nią, potężną duszą, a wiarą, bronił się kilkotysięcznéj sile, staremu wodzowi co życie spędził w boju, zdradzie, przemocy i groźbom...