Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Przez cały ten dzień Krzysztoporski chodził niemy, na swoim wydziale murów, jakby myśl jaką w sercu powziętą dojrzewał; nie odzywał się do xiędza Mieleckiego, nie spójrzał co się w koło niego działo, nie dowiadywał jak inni, i jakby go już nic walka nie obchodziła, to w okno Lassoty, to za mury poglądał. Ku wieczorowi zszedł, pochodził w podworcu; okrążył linją murów, zajrzał do dwóch izb swoich i powrócił nazad... Mieszkanie, które sobie sam, wybrał pan Krzysztoporski, było sklepioną komnatą pod niemiecką basztą narożną; wykuty w szkarpie grubéj przytykał do niéj alkierzyk mały z jedną strzelnicą, pusty, wilgotny i oddawna niezamieszkany. Grube drzwi dębowe na potężnych zawiasach, dzieliły izbę od alkierzyka. Niewiedzieć po co, poszedł dnia tego po wschodkach do téj kryjówki, rzucił tam słomy trochę, obejrzał ją ze świecą i wychodząc probował czy drzwi się zamykają, usiłując klucz dobrać do zardzawiałego zamka. Po chwili rozmysłu, rzucił klucz i podjął go znowu, wahał się i szedł, wracał, odtrącił nareszcie żelaztwo, które był wyszukał, światło zagasił i na mur się wdrapał znowu. Napróżno ojciec Mielecki chciał go rozruszać, rozchmurzyć, usiłowania były nadaremne, chodził tak, aż dopóki go z innemi na radę nie wezwano.
Xiądz przeor, z zakonnikami i bracią ślachtą, już szumnie a głośno, jak to u nas zwykła, radzili w definitorium, a ściany sali rozlegały się huczną rozprawą, w któréj niemal wszyscy mówili, a nikt słuchać nie chciał. Zdania były wielce podzielone.
Jedni chcieli bronić się, poświęcając mnichów, w przekonaniu, że im się szwed nic uczynić nie odważy; drudzy radzili czekać jeszcze rachując na zimę, inni przebąkiwali o królu, o kasztelanie Kijowskim, inni rozpaczali i poddawać się chcieli. Pan Zamojski myślał, milczał, pan Czarniecki się niecierpliwił, aż mu wargi drżały.
— Co tu myśleć, co tu radzić, — wołał głośno, — co się stało to się stało, nam bić się i po wszystkiem.
— Nie, nie, panie Pietrze, — kochana gorączko, — przerwał Kordecki, — naprzód musiemy wszystkie środki ocalenia ich wyczerpać. Mówicie, że szwed nie odważy się na nich nastąpić, a czemużby to? alboż mało ślachty powieszał i postrzelał, alboż mało pościnał kapłanów i złupił kościołów? Nie świętość go wstrzyma pewnie. A drogie to nam życie i musiemy ich oszczędzać, aby niepotrzebnie nie padli ofiarą. Dzień i drugi zdaniem wszystkich, szwedzi podsuwając się nic nam bardzo złego uczynić nie mogą; działa nasze skoro się z konieczności odezwą, poprawią to, i odepchną ich znowu.. Tym czasem starajmy się ich ocalić.
Pan Czarniecki usunął się milczący, włożył ręce w kieszeń i odszedł na stronę. — Zamojski perorował, dowodząc potrzeby, żeby go puszczono dla traktowania, ale na to zgody nie było, i ślachta okrzyknęła.
— To być nie może panie Mieczniku, całość i bezpieczeństwo klasztoru nie pozwalają i my nie pozwalamy!
— Ani ja, — rzekł przeor powolnie, — z Bożą, pomocą damy sobie rady i bez tego; jutro wyślemy kogo dla rozmowy — upamięta się Miller. A z resztą w mocy to Chrystusowéj — co będzie to będzie, wyczerpiemy wprzód sposoby ratowania ich, a potém zrobim co powinność każe.
Ledwie tych słów kończył, wysforował się pan Płaza, jeden ze ślachty schronionéj w twierdzy, na którego twarzy malowało się dziwne wysilenie; widać było, że z czemś wystąpił na co mu nie łatwo przyszło się zdobyć; i z wielkiem pomięszaniem począł.
— Za pozwoleniem Waszéj przewielebności, to więc, widzę, że o zdaniu się niéma mowy?
— Jakto, o zdaniu? — spytał przeor. —
— Bo jest nas tu wielu, — kończył trochę ośmielony Płaza, — cośmy téj myśli, że inaczéj nie będzie tylko potrzeba zdać się szwedowi i łaski jego prosić. Co to już darmo bronić czego obronić niepodobna! Nieszczęście! król nas opuścił, uciekli wszyscy, Chan nawet rewokował traktaty, nie wojować nam z losem, lepiéj prosić o warunki dogodne i spełnię wolę Bożą...
Zapłomieniła się oburzeniem twarz Kordeckiego i powstał jak stary Rzymski senator z kurulskiego krzesła, jak kapłan prorok, aż do koła rozstąpił się przed nim lud wszystek, gdyby popchnięty niewidzialną siłą; — wzniósł ręce do nieba, oczy ku niebu i zawołał przejęty:
— I wy to synowie tych ojców co w boju zrodzili się, zrośli, pomarli, co nigdy nie wątpili o zwycięztwie, co nie ulękli się niczego, wy potomkowie niezwalczonych, których Tatarowie i Niemcy niepożyli; wy mówicie dziś o poddaniu i poniżeniu przed nieprzyjacielem, na chwilę zwycięzkim. — Takżeśmy to już upadli? — To zwątpienie, ten postrach nikczemny, który śmiecie wyrzec już głośno, gubił nas i gubi! I nie wstyd wam nie mieć odwagi na śmierć chrześcjańską, a kochać nędzne życie, nad ziemię swą, króla, swoją cześć i sławę! I nie wstyd wam drżeć jawnie i mówić o strachu!
Widzę! widzę! — kończył uniesiony, — ten postrach dzisiejszy jak zepsuta krwi kropla popłynie i w przyszłe pokolenia, zlękniemy się gdy odwagi tylko będzie potrzeba; niezgody i kłótnie miotać nami będą; będziemy się chlubić naddziadami nie mogąc sobą — i owszem pogardzeni w barłogu Łazarza. Małoż jeszcze mieliście cudów, że o cudach wątpicie? Nie obroniłaż was już Matka Boska, nie opieramyż się stokroć większemu, silniejszemu wrogowi, my garść starców bezsilnych? Trzebaż by mnichy dawali wam przykład wytrwania i wiary?
Płaza cofnął się i pobladł jak piorunem rażony, ale odzyskując fantazją i siłę szepnął.
— To proszęż nas wypuścić...
Ale go wnet zahukano tak, że słowo jego nie doszło nawet uszu Kordeckiego, a pan Czarniecki zaraz mu na kark wsiadł.
— Co to, waćpan oszalał? zakrzyczał, kto waćpanu dał prawo mówić, w czyjém to imieniu androny prawisz? I waćpan nie spalisz się, to mówiąc?
— Ale bo — ale bo — bekał Płaza, szwed tak silny.
— Wypuścim waści do szweda po oblężeniu, jeśli się podoba, — kończył Czarniecki, — smakuje ci szwed że silny, pokłońże się i djabłu, bo silniejszy jeszcze od niego!
Ciż sami co przed chwilą pana Płazę popychali i do odezwania się skłonili, teraz odstąpili go; obejrzał się, chciał by go kto poparł, nie było za nim nikogo; skonfundowany, wlazł w kątek. Przeor tak mówił daléj:
— Wiary, wiary! wołam i wołać nie przestaję — zgody i wiary daj nam Panie! To słowa wielkie, w nich oręż potężny. Módlmy się o nie, pracujmy na nie, uczmy dzieci w kolebce tych dwu słów tajemniczych, zgody i wiary, wiary i zgody! Nie opuści Bóg, jeno zwątpiałych i zwaśnionych! Bo rozpacz i swary są znakiem, że w nas duch Boży nie mieszka. Dopóty Bóg z nami, póki wiary, póki zgody.
A pan Zamojski dodał:
— Wszyscyśmy tu przyszli nie po co, tylko by życie położyć w ofierze dla czci Maryi i dać dowód, że nie cały jeszcze kraj zwątpił i ręce po więzy szwedzkie wyciąga. Więc ofiary téj raz uczynionéj nie cofajmy z ołtarza. Życie nasze, jeśli się Bogu podoba, niech idzie na pomnożenie chwały Jego, a zażąda-li kraj ode mnie wyrostka tego, jedynego mojego dziecięcia, oddam mu go, — rzekł wskazując na syna, — i idącego na śmierć poczciwą, pobłogosławię.
Pan Czarniecki rzucił się ku miecznikowi.
— Kochany panie Stefanie, krzyknął, mówisz złotem, każże walić z dział i zaraz na mury, w imię Matki Boskiéj!
— O tém dopiéro jutro pomówimy, zamknął przeor.
I burzliwa w początku narada skończyła się milczeniem; nikt już głosu nie podnosił, stanęło tylko na tém, by wysłać do Millera, starać się o wydanie xięży, a gdyby odmówiono, zdawszy na wolę Bożą, bronić do upadłego.
Z tém się wszyscy rozeszli i przeor zadumany do choru na modlitwę pośpieszył, Zamojski z innemi na mury, gdzie dziś z powodu podkradania się szwedów wielka pilność była potrzebną i podwójnemi ogniami oświecić je musiano dokoła, żeby nikt bliżéj podsunąć się nie mógł. I nikt krom starców a dzieci, nie usnął w klasztorze, bo lękliwsi co chwila oczekiwali szturmu, niespodzianego napadu i zdobycia; mężniejsi pełnili powinność. Jak cienie po murach przesuwali się zakonnicy i ślachta, witając hasłem i kilką słowy cichemi; gdzieniegdzie szczęknęła broń, odezwało się głębokie westchnienie, a zegar na wieży bił powolnie ciemnéj nocy godziny.
Jak na brzask, ujrzano wielkie zamięszanie w obozie szwedzkim, ale trudno było w początku zmiarkować co ono znaczyło; jedni w niém odsiecz widzieć chcieli, drudzy zdjęcie oblężenia, inni jakiś postrach paniczny, a najzdrowiéj sądzący, zamach na twierdzę. Niektórzy opowiadali, że dostrzegli od Krakowa drogą idący oddział, który szwedzi przyjęli okrzykami radości; że sam Miller go witał, że jakaś potém ochocza nastąpiła wrzawa. Czekano rozwidnienia, żeby lepiéj o powodzie rozruchu tego osądzić. Gdy o tém oznajmiono Kordeckiemu na wszelki wypadek, wybiegł zaraz chcąc własnemi oczyma to widzieć, bo się obawiał napaści niespodzianéj; — ale z gwaru, szumu i wrzawy nic wyrozumieć nie było można.
Wtém też i dzień mglisty rozjaśniać się począł — posępne słońce weszło gdzieś niewidzialne za obłokami, i białą powłoką okryło świat, jakby sinemi dymy osnuty. A już i pod fórtą klasztorną grzmiała trąbka szwedzka i parlamentarz przybywał.
Był to wspomniany już przez nas dawniéj polak Kuklinowski, zawadjaka i służbista, zawsze gotów z posługą, byle przy niéj był gotowy kufel i miska; na twarzy jego widać było jakąś radość, a radość sprzymierzeńca szwedzkiego źle zwiastowała. Przeor czekał na niego w drugiéj bramie, niechcąc go puszczać dalej, a rad będąc prędzéj się cóś dowiedzieć; przy nim był tylko nieodstępny Miecznik i dwóch starszych zakonników, definitor i kaznodzieja.
Rotmistrz poświstując zbliżył się, gdyż mu oczu nie zawiązywano, a że to był rubacha i zawadyja, tak też bez ogródki począł.
— A co xięże przeorze, pora już przecie kończyć! co to sobie myślicie?
Na tę mowę i zuchwałą i głupią, nie było co odpowiadać, zwłaszcza że pan Kuklinowski we łbie się mieć zdawał; Zamojski ruszył tylko ramionami wzgardliwie.
— Czego jeszcze czekacie, — rzekł Kuklinowski, — żebyśmy w perzynę obrócili ten kurnik? ten murowany kopiec, który gdyby nie litość j. w. Millera nad waszém zaślepieniem, dawnoby już w gruzach leżał.
— Dziękujemy za litość, — rzekł uśmiéchając się przeor, — zawsze to piękne uczucie, ale —
— Xięże przeorze, — kończył Kuklinowski, — tu niéma co długo bajdurzyć, poddać się i kwita — Czego czekacie? posiłków?
— No, a gdyby posiłków?
— Od kogo, od pana Czarnieckiego?
— Nicby nie było dziwnego, gdyby i ztamtąd przyszły!
— Cha! cha! zaśmiał się rotmistrz — a spójrzyjcież, spójrzyjcie, — i wskazał przez okno poza mury.
Widok z okna był smutny, choć ożywiony: przeciągała pod fortecą, pod óśmią rozwiniętemi chorągwiami, piechota polska Czarnieckiego; łatwo ją było poznać.
— To oddział Wolfa! — zakrzyknął pan Zamojski. — Co to jest? on z wami?
Kordecki popatrzał posępnie z rezygnacją, ale ani się wzruszył zbytnio, ni nadto zadziwił.
— Kraków się poddał, — hałasno odezwał się z tryumfem Kuklinowski, jakby go sam wziął — a ot i pan Wolf, co stał w Siewierzu bezpieczny, otoczony i tu przyprowadzony został, króla niéma, wojska niéma, wodzowie głowy pochowali, kraj zawojowany, w czémże teraz nadzieja wasza?
— W Bogu! — rzekł jedném słowem przeor, — któremu to wszystko nie odebrało odwagi.
— Jakto? poszalelibyście do tego stopnia, że myślelibyście jeszcze się opierać? — śmiejąc się odparł rotmistrz.
— Wszyscy milczeli: — Kuklinowski słupiał.
— Cóż to jest? szał? delirium? obłąkanie? — zawołał po chwili: — Traktujcie i ratujcie się, jam polak, ja za wami i dla was mówię, bo mi was żal.
Kordecki gorzko się uśmiéchnął.
— No, cóż mi każecie odpowiedzieć Millerowi, który mnie posłał?
— Żeśmy Wolfa chorągwie widzieli, że wiemy już o wzięciu Krakowa, i że modlemy się za Króla Jegomości.
— A traktowanie rozpoczęte?
— Mamyż jeszcze traktować, — dumnie rzekł przeor, — z tym który prawa powszechne narodów, prawa wojny, szanowane w chrześcijańskim, a nawet w pogańskim świecie zwyczaje, poniewiera? dla którego posłowie nawet nie są święci, który ich więzi i znieważa! — Powiedz mu waść, że będziemy traktowali, gdy posłów naszych wypuści.
Kuklinowski chciał mówić, ale Kordecki pożegnał go i odwrócił się zasępiony, ale niepokonany; polecił go odprowadzić do fórty, a sam z panem Zamojskim pośpieszył wewnątrz twierdzy, gdzie widok regimentów Wolfa, polskich chorągwi w mocy szweda i wieść o poddaniu się Krakowa niewysłowione uczyniła wrażenie. Zastał już na wszystkich podwórcach, jednych klęczących na modlitwie, płaczących drugich, łamiących ręce i wyrzekających, innych cicho szepczących cóś z zajęciem; gwar wszędzie, każdy radził i mówił co innego, a na twarzach ciżby, był wyraz rozpaczy, strachu, zwątpienia. Pan Czarniecki w czapeczce od hełmu, w kaftanie łosiowym z pod zbroi, z założonemi w tył rękoma, z głową spuszczoną, chodził i mruczał:
— Po wszystkiém, teraz trutnie i bić się nie zechcą!
Kobiéty z dziećmi małemi na ręku, kapłani starzy, czeladź, wszystko się było wytoczyło na mury, w podwórza, poczepiało u baszt i jak w chwili pożaru, znajomi i nieznajomi witali się, pytali, rozmawiali z sobą, zwierzali sobie, użalali.
Wtém, wśród tego zgiełku myśli i głosów, stanął Kordecki, zsunął kaptur który mu twarz zakrywał i odezwał się.
— Dzieci kochane! Kraków się poddał, szwedzi zdradą Wolfa wzięli, Król opuszczony na Spiżu, Polska zawojowana — oto kres nieszczęść naszych; chwila kary Bożéj za grzechy blizka końca. Kiedy się sroży plaga gniewu Wszechmocnego, najbliżéj zlitowanie! Jeszcze chwila a słonce zabłyśnie. Dziś nam Bóg powierzył najpiękniejsze stanowisko, i chciał nas słabych a ułomnych, mieć przykładem całemu narodowi. My jedni stale, poczciwie, opieramy się szwedom, i wytrwamy, wiary me złamawszy, do końca; korzmy się przed ołtarzem błagając Boga, módlmy się a czuwajmy zgodni. I zwyciężym!!
To mówiąc wskazał na obraz odmalowany na zewnętrznéj ścianie kaplicy, dodając:
— To nasza chorągiew, to zwycięztwo nasze... uciekajmy się pod Jéj obronę, a nie traćmy nadziei. Czemuż nie mogę jéj wlać w serca wasze!... O Boże! daj mi siłę.... Módlmy się, módlmy...
Domawiał tych słów, a tłum jak stał tak sypnął się ku Janitorium, ku kaplicy, z zapałem, z pośpiechem, z popędem niewypowiedzianym; jakby gwałtowne modlitwy pragnienie, pędziło go ku ołtarzowi; i jak na puszczy Izraelici rzucili się czerpać z płynącego pod laską Mojżeszową zdroju, tu wszyscy pobiegli przed obraz Matki i Patronki. Muzyka na wieżycy zagrała:
Salve Regina!
Wielka o wielka jest modlitwy potęga, bo ducha podnosi, bo nas oczyszcza, bo nas tajemniczo przemienia — Gdy wśród śpiewów, grzmotu kotłów i trąb, organów dźwięku, woni kadzideł, jednym głosem wielkim zaśpiewał cały lud, aż się sklepienia wstrzęsły, aż echo daleko rozeszło za mury; — stanęli Wolfowi piechotyńce naprzeciw kaplicy Bożéj Matki, zdjęli hełmy z czoła zasępionego, poklękli, i skłonili chorągwie....
Biedni pojmańcy — ich serce było u ołtarza, a broń ku niemu zwrócona!
Zaledwo szwedzi to ujrzeli, gdy już regimenta Millerowskie pędziły daléj, modlących się polaków, i mało kto postrzegł to przyklęknienie, które objawiało w użytych przeciw Częstochowie żołnierzach, synów Królowéj, co tu panowała.
Miller z Wejhardem sądzili, że uwięzienie posłów, ukazanie Wolfa, wieść o poddaniu Krakowa, o wyjściu Czarnieckiego do Budzynia, przyspieszy, znagli poddanie. Nareście, myślał hrabia, zwyciężamy! i już się zemstą cieszył, już w myśli upokarzał dumnych mnichów, którzy śmieli go nie słuchać. Wielkie było zdumienie w obozie gdy Kuklinowski powrócił z odpowiedzią:
— Niech posłów uwolnią.
Miller się pochwycił z siedzenia.
— Zaraz, — rzekł — ja ich uwolnię, gdy na szubienicę pójdą. Co oni mi śmieją prawić o prawach wojny; alboż to twierdza, ta ich lisia jama, ta buda — alboż to żołnierze i wodzowie, alboż to posły?
I rozśmiał się ze złością, a rozgniewał znowu namiętniéj i kazał otaczać, zbliżać pod twierdzę, opasywać ją jak najściśléj, krzykami, postrzałami uciemiężając mnichów, którzy się bronić nie mogli.
Sam, co chwila niecierpliwszy i chmurniejszy, całą swą złość na Wejharda wywierał, zawsze jeszcze przypisując mu, wszystek wstyd i klęski swoje.
— Gdyby nie ty panie hrabio, — mówił — byłbym swobodnie i wygodnie w Prusach się wylegał, gdzie i kraj lepszy i przynajmniéj cośbyśmy do téj pory zrobili, a tu stoim i sromotnie targamy się z mnichami, którym rady dać nie możemy.
— Ale panie generale, jesteśmy u celu! — powtarzał Wejhard.
— Gdzież ten cel? racz mi go wskazać.
— Wszakże niemal wzięliśmy Częstochowę, już ultimis spirat.... za kilka godzin się podda. Wachler zaręcza, że i prochu nie mają i załoga ręce wyciąga; byle najmniéj jéj pomódz, to się zda.
— Czemuż się nie zdaje?
— Szturm przypuścić, — rzekł Wejhard.
Rozśmiał się Miller.
— Nie zrobiwszy wyłomu! nie zasypawszy fossy?
— Baterja od północy pracuje nad wyłomem.
— Przecież go dotąd nie zrobiła, mur gruby i kule gdyby powarjowane nie wiedzieć dokąd lecą.... gdyby nie wstyd, jużbym odstąpił; tu jest cóś niepojętego....
— Istotnie byłoby to wstydem dla wojsk J. K. Mości. Wittenberg wziął Kraków, a Miller nie podołał Częstochowie, i pan Kordecki lepiéj sobie dał rady od pana Czarnieckiego, co zęby zjadł na wojaczce. Wiész panie generale cobyś utracił odchodząc? Maszże wyobrażenie skarbów tego miejsca?
— Mówiłeś mi o nich, mój hrabio, do syta, ale jak poddanie Częstochowéj wróżysz codzień, a jednak go nie widać, tak i tu musisz bałamucić trochę.
— Na własne widziałem to oczy! — zawołał Wejhard, łechtając chciwość szweda, którą znał za panującą jego namiętność. Ołtarze są niemal całe srebrne, okryte klejnotami od stropu do posadzki, skarbiec pełen złota i drogości, naczyń kościelnych, pereł mnóstwo.... posągi nawet lane są z kruszców kosztownych, a lekko licząc kilkakroć sto tysięcy talarów znaleźć się powinno gotówką. Nie liczę już drobniejszych przyjemności i dogodności...
Miller słuchał, i rozwidniło się na jego twarzy, poczynał uśmiéchać. Wtém podano mu list od Kordeckiego; przeor w nim jak przez Kuklinowskiego naglił o uwolnienie posłów: „Gdybyś, mówił w końcu, na ich życie (czego nie sądzim) nastąpił, zdajemy się wszyscy na wolę Bożą, bez któréj włos nie spadnie z głowy; niech umrą jeśli śmiercią swoją mają okupić swobodę, któréj wszyscy oblężeni do ostatka tchu bronić nie przestaną.“
Zastanowił się wódz stary, i na wojaku ta dumna w nieszczęściu moc niepokonanego ducha, zrobiła nareszcie wrażenie, ale przelotne jak błyskawica; zagrał zaraz w nim gniéw miłości własnéj piosenką.
— Przywołać tu jednego z tych mnichów! — krzyknął do ordynansa...
I za chwilę skrępowanego, bladego, wycieńczonego wprowadzono xiędza Błeszyńskiego, który stanął przed generałem niemy, ponury, ale niezgięty. Cała noc urągań, bezsenności, widok szwedzkich heretyckich porywów na świętości wiary, słowy i ręką targających się, wielce zmieniły kapłana, złamały ciało jego, chwiał się na nogach i pot zimny oblewał mu czoło, dusza podniosła się tylko ku Bogu.
Miller był jednym z tych ludzi, na których cierpienie robi to wrażenie, co krew rozlana w boju — rozjusza; uśmiéchnął się ujrzawszy xiędza w tym stanie i wskazując mu na klasztor:
— Idź, — rzekł, — do swego przeora, a powiedz mu coś widział w obozie moim, niech się poddają, póki pozwalam się poddać; a powracaj tu, bo inaczéj towarzysz twój wisiéć będzie, klnę się honorem żołnierskim, jeśli nie powrócisz, zginie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.