Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

Z murów klasztornych widać było przybycie powtórne Olkuskich górników i domyśleć się było łatwo rozpoczęcia miny; Kaliński też zapowiedział wysadzenie w powietrze, i cały znów klasztor nowy miał powód przestrachu. Ślachta jednak iść już sama do przeora nieśmiała; lament jéj wszakże ciągle było słychać; lada huk wszystkim się zdało że lecą w powietrze, niektórzy od północnéj strony powynosili się ku kościołowi i bramie, nocy nie dosypiali a dnie spędzali włócząc się jak obłąkani po najdalszych podwórzach.
Miller nasyłał jeszcze ciurów z polskiego obozu, żeby załodze w uszy krzyczeli podchodząc pod mury: Jeśli się nie poddacie do dwóch dni, klasztor z wami wyleci w powietrze!
Była narada jak dodać odwagi i uspokoić biednych, ale Kordecki innego nie znalazł środka, nad swój zwyczajny — wiary i zgody!! Zamojski któremu laury pana Czarnieckiego niedawały spoczynku, enigmatycznie się tylko odzywał.
— Poradzi się na to jutro!
— Jak? — pytał niespokojny pan Piotr.
— Pozwólcie niech to do jutra przy mnie zostanie, i spuście się na mnie...
Przeor zezwolił, Czarniecki kwaśno przyjął tajemnicę, ale cóż było robić z upartym miecznikiem; pokręcił wąsa i westchnął.
Tymczasem od rana dnia następującego, Kordecki niemógł się pokazać w podwórzu, żeby go nie otaczali z błaganiem, prośbami, łzami. Łatwo mu było odepchnąć ślachtę dumnie przemawiającą do niego, ale co poradzić z płaczącemi? O brzasku wyszedłszy z Janitorium zastał już zgromadzone umyślnie wszystkie kobiety, a na ich czele panią Jaroszewskę z małym synkiem na ręku. Napad ten niewieści widocznie go zmięszał, a tu już kołem opasały go żony, córki i powinowate ślachty, zgromadzonéj w twierdzy.
— Ojcze przeorze, nie gub nas i dzieci naszych! szwed miny podsadza — zginiemy wszyscy!!
Płacz rozległ się po podwórzu.
Stanął Kordecki jakby czyjéj pomocy wzywał.
— Moje dzieci — rzekł do pani Jaroszewskiéj, czy słyszeliście kiedy żeby nieprzyjaciel mocny, gdy ma co począć, wprzód tém straszył? Sami to pomiarkować możecie, że właśnie dla tego, iż nas szwed minami straszy, widać podsadzić ich nie może. Stwardnieje mu opoka za łaską Orędowniczki naszéj, opadną ręce, odejdzie ze wstydem. Nie trwożcie się, nie płaczcie, nie obawiajcie! Więcéj męztwa matkom i córkom polskim mieć należy, więcéj odwagi pod płaszczem Częstochowskiéj N. Panny.
— Zginiemy! — zginiemy! — jęczały wszystkie.
— Myślicie, że poddać się bezpieczniéj? mówił Kordecki, — spytajcie tych co szwedom zawierzyli. Ani o siebie, ani o dziatki spokojne byście być nie mogły, ani o mienie wasze, ani o mężów; dziękujcie Bogu że wam dał schronienie, módlcie się, a do spraw naszych nie mięszajcie, proszę, zostawcie nam tem kłopot.
To mówiąc przeor uszedł szybko i rzucił kobiéty w lamentach i niepokojach, a ślachtę co za murem stała i czekała odpowiedzi, w zamięszaniu. Wszyscy się powoli rozeszli narzekając.
W klasztorze widocznie cóś tajemniczo się przygotowywało: pan Czarniecki bardzo niespokojny oglądał się, przewąchiwał, zrozumieć niemógł, bo o niczém nie wiedział; a tu ludzie biegali, przyrządzali broń, czyścili zbroje, szeptali między sobą.
— Co to u licha? mówił do siebie, — czy już i mnie wyłączają nieufni? cóś się gotuje — Zobaczemy przecie... a bezemnie! bezemnie!
Zamojski czegoś niesłychanie wesół, z twarzą jasną jak słońce biegał i zwijał się cały ranek, odziany, opięty pancerzem, w czepcu od hełmu, w drócianéj koszuli; schwycił go przecie na drodze oburącz pan Czarniecki, bo już dłużéj wytrzymać niemógł.
— Panie Mieczniku — rzekł, dość już tego, wczoraj cóś mi cedziłeś przez zęby o dniu dzisiejszym, dziś widzę jakieś aparaty do czegoś, i nic niewiem. Pókiż to tego będzie? czy już i mnie nie wierzycie, a to się pogniewamy doprawdy, co u licha?
— Kochany panie Pietrze, — odpowiedział uśmiechając się Zamojski — wszystko byście chcieli zrobić sami, dozwólcież i mnie cóś obmyślić i począć, mnie się także chce pokazać że ja tu nie darmo jem chleb częstochowski.
— No! a ja to będę stał z założonemi rękami, przecieżbym się na cóś może zdał.
— Chcecie żebym wam powiedział, taić nie myślę — ale z góry powiadam, że wy musicie w twierdzy pozostać!
— O! a wy to się kędyś wynosicie! — patrzajcie!
— Ja robię wycieczkę.
— Jako? — o białym dniu?
— O dniu białym — tryumfując nieco rzekł Zamojski podnosząc głowę wysoko, jakby mówił — A co? widzisz waszeć com zacz!
Czarniecki widocznie pochmurniał, głową potrząsł, wąsa pomiętosił.
— I xiądz przeor wie o tém?
— Dotąd nie, myślę że byłby przeciwny — dobrałem sobie odważnych ludzi kupkę, i z południa myślę wyskoczyć.
— Tak! powtórzył kilka razy Czarniecki — i bezemnie!
— Przypomnijcie no sobie, czemuście mnie także z sobą niewzięli — mogę zginąć, na was cała obrona klasztoru, niepodobna żebyśmy szli oba. Bądźcież sprawiedliwi, wy swoje już zrobiliście, niechże i ja skosztuję szwedzkiego mięsa.
— Tak! tak! ani słowa, niechętnie mruczał pan Piotr — Ślicznie obmyślano! są racye, ale exkludować mnie od téj uczty, panie mieczniku, nie po kawalersku! nie!
Pomimo, że Czarniecki był chmurny, uściskali się jednak.
— Daruj panie Pietrze, nie gniewaj się — mówił Zamojski, wy to najlepiéj wiecie co to za męka siedzieć tak, patrzeć na szweda, a nie ruszać się; wy swoje zrobiliście.
— Ba! kiedy to co było — zawołał Czarniecki — a w dodatku robiłem wycieczkę po nocy, wykradliśmy się jak złodzieje; a tu po dniu! Aj! aj mieczniku! djabelnego spłatałeś mi figla, a ja głupi żem się nie domyślił. Ale stało się.
Zamojski zacierał ręce i śmiał się ochoczo, a taki był rad, że drżał jak dziecię, któremu nową pan rodzic przywiezie zabawkę; za to pan Piotr chodził zasępiony i urażony, choć się z resentymentem ukrywał jak mógł.
Nadszedł przeor i bystrem okiem zmierzył obu.
— Co to panie Pietrze tak koso poglądacie mi cóś, a pan miecznik czegoś się śmieje.
— Wielka rzecz! — bankiet sobie sprawia i nie lada! Cała moja nadzieja, że mu to xiądz przeor z głowy wybije.
— No! cóż to takiego?
— Popytajcie no, co zamyśla!
Zamojski już sam podstąpił do Kordeckiego.
— Ot figielkam spłatał panu Czarnieckiemu; jemuby się chciało wszystko samemu pomyślić i zrobić, a tu cóś się uplotło bez niego, kwaśno tedy przyjął. Ale na rany Chrystusowe! nie trzeba być tak zazdrośnym!
— Ależ ja o niczém niewiem, spytał przeor niespokojny.
— Cała rzecz, dłużéj się z tém taić niema czego; dziś z południa robię wycieczkę na szwedów; ludzie gotowi, obmyślano wszystko; wpadniemy jak piorun na zajętych około miny, dopadniemy może dział, żeby je zagwoździć jak pan Czarniecki; co się nawinie nasieczem i powróciemy.
Kordecki stanął zdziwiony tą myślą tak śmiałą, a Czarniecki ciągle powtarzał zcicha.
— Licho go nie wzięło! po dniu! po dniu!
— Ale to niebezpieczeństwo wielkie, waćpan zginąć możesz i ludzi potracić — zawołał przeor.
— Napróżnobyście mnie od tego odwodzili, rzecz gotowa, obrachowana i stanie się jak mówię. Szwedzi nie spodziewają się wcale — zobaczycie, że się uda; pójdzie jak z płatka.
— Ej panie mieczniku zastanówcie się.
— Zastanawiałem się, i zrobię.
— A w dodatku! — odezwał się pan Piotr, i mnie z sobą brać niechcą!
— Nużbyśmy oba zginęli lub w niewolę byli wzięci, któżby został do pomocy x. przeorowi?
— Obu nie puszczę! — przerwał stanowczo Kordecki — to daremna rzecz!... dość i jednego narazić! ale zlituj się mieczniku, miarkuj...
— Wymiarkowane...
— A nuż szwedzi?
— Proszę mi serca nie odbiérać — przerwał Zamojski — żebym też i ja wycieczki nie zrobił! Dość siedziałem za piecem.
Przeor podniósł oczy, westchnął i z rozczuleniem uścisnął Zamojskiego.
— Niechże cię Bóg prowadzi, kiedy natchnął — odezwał się — czemuż Polska niéma więcéj takich synów! Zdaliby się na te czasy zwątpienia i obojętności! Niestety! wyście tylko wyjątkami! Zamojski przerwał rozczulenie i wykrzyknik.
— Panie Pietrze, wy działa wykierujcie dobrze zawczasu, a jeśliby się za nami pogoń puściła, przyjmijcie ją gościnnie, nie żałujcie prochu.
— To się rozumie, — odpowiedział Czarniecki — ale wam taki darować nie mogę, że mnie z sobą wziąść nie chcecie.
— Panie Pietrze sam widzisz, że to niepodobna.
Mówili jeszcze, a pan Zamojski w cichości lud swój zbierał, oglądał, rozkazy dawał, krzątał się. Nie wiedzący o niczém ślachta patrzali z podziwieniem, nie mogąc pojąć na co się to przysposabia.
Około południa, fórtą od strony wschodniéj dobrze w fossie ukrytą i kamieniami zawaloną, wyprowadzono naprzód przeszło stu piechoty, różnego ochotnika do przekopu. Zamojski czekał żeby szwedzi obiadować siedli: nieco się od murów oddalili za baterje swoje. Gdy się to stało, bo nic nie domyślając się zwolniwszy ognia, który żywy, dla niedostatku prochu i długo utrzymywany być nie mógł, rajtary i piechota cofnęli się do obozu. Nastąpiła zwykła chwila spoczynku.
Zamojski wziąwszy na siebie świętości, zstępował ku przekopowi, a tu na niego uzbrojony już czekał syn i pani Miecznikowa. Pożegnanie ich krótkie, rozczulające było mocą duszy obojga. W milczeniu pocałował w czoło Miecznik swoją Teklusię i z wesołą twarzą rzekł: — Bóg z nami, moja jejmość, nie traćcie serca, kogo chce Wszechmocny ocali, a przedewszystkiém powinność!
— Niechże Bóg uchowa, żebym cię od niéj miała odwodzić, panie Stefanie, — odpowiedziała matrona z męzką dumą odwagi — żal mi tylko że z wami niebezpieczeństwa podzielać nie mogę. A jednak, pamiętaj jegomość że masz żonę i syna... nie zapędzaj się zbytecznie. I tu jesteś potrzebny i wszędzie.
Łzy puściły się z oczów żony i matki, żegnała męża i syna, dwie najdroższe na ziemi istoty; w ręku trzymając krzyżyk z partykułą drzewa żywota, żegnała nią i drżała błogosławiąc obu.
— Nie narażajcie się zbytecznie, nie narażajcie panie Stefanie, — mówiła nieco przerywanym głosem, łkając a starając się ukrywać łzy swoje. Jegomość pilnuj Stefanka, on jeszcze młody i niedoświadczony. Niech was Bóg strzeże, błogosławi, prowadzi i przyprowadza, w Imię Jego święte.
To mówiąc Miecznikowa, upadła na kolana schylając głowę i modląc się. Zamojski w milczeniu przestąpił fórtę, a przeor błogosławił Imieniem Boga Abrahama i Jakóba...
O! trzeba było widzieć ten obrazek prostéj a wielkiéj piękności, te modlitwy i męztwo niewiasty, twarz jasną a rozrzewnioną przeora, poważne lice Miecznikowéj, zapałem wrące oczy Stefanka, czoło bohaterskiego wodza, i łzawe wejrzenie poczciwéj kobiéty co wszystko najdroższe ofiarowała Bogu, nie śmiejąc cofnąć swéj ofiary jedném głośniejszém westchnieniem — trzeba było widzieć obrazek ten ciasną ramą maleńkiéj fórty zamknięty, przed oknem widzów skryty, by pojąć jego uroczystą powagę.
Pan Czarniecki stał na uboczu i powtarzał wpół gniewnie, wpół radośnie — po dniu! po dniu! Podszedł mnie niegodziwie, ale oddam za swoje, zobaczemy!
Łatwo wyobrazić sobie można, z jakim niepokojém wszyscy od fórty wstąpili na mury.
Najmężniejszy z obrońców Częstochowy, szedł się mierzyć z tysiąc razy silniejszym nieprzyjacielem, w jego paszczę się rzucając z bohaterską odwagą! Przeor, Miecznikowa, wszystka ślachta wyjściu przytomna, skoczyli na blanki patrzéć i modlić się na ich intencją. W kościele sub tuum praesidium przed ołtarzem śpiewano. Czarniecki już działa ustawiał, puszkarzy napędzał, nabijał, celował i poglądał okiem pełném zazdrości i chciwego męztwa.
Pędem lecąca ukazała się garść polaków na drodze; droga była pusta, w cichości wystąpili niepostrzeżeni pod samą baterją nieprzyjacielską, która milczała; Zamojski szedł na przodzie, syn obok niego. Gdy już byli blisko dział, pani Miecznikowa niemogąc znieść tego widoku, prosiła by ją odprowadzono do kaplicy... Przeor nie schodził z murów.
Zamojski dobywszy się z przekopu, co sił w ludziach było poskoczywszy na baterję węgła wschodnio-północnego, przypadł do niéj nim szwedzi leżący za szańcem zobaczyli go; wpadł im na kark jak piorun. Nagle krzyk dał się słyszéć aż u murów, bo już piechota jasnogórska rąbała i siekła, a część jéj zaraz pod wodzą Miecznika oddzieliła się na Olkuszan u miny robiących. Młody Zamojski został przy baterji, którą na prędce zagważdżano, odrąbując się szwedom w niewielkiéj garści tu pozostałym. Ale już i w obozie dalszym postrzeżono zamięszanie, posłyszano strzały, ruszyli się zewsząd szwedzi.
Tymczasem gdy syn działa gwoździ, miecznik do miny doskakuje, biedne ludziska na kolana padli zobaczywszy go.
— Myśmy zmuszeni, my katolicy! — zawołali.
— Szwedów tylko bić! — krzyczał do swoich Zamojski — ci są niewinni, to nasi! Do domu uciekajcie! — rzekł do górników — nie pomagajcie przeciwko swoim!
Kilku warty szwedzkiéj co tu stała, zaraz przybito, a Miecznik rozpędziwszy Olkuszan, szybko zawrócił się do baterji przy któréj syna zostawił: a tu już wrzask i krzyk i wrzawa w obozie ogromna, widać oddział konny od miasteczka Częstochowéj siadający na koń, trąby grają wściekle; czas zawracać!
Nim się tam pogoń wybrała, bo koni posiodłanych nie było, Miecznik całym swoim oddziałem odepchnął szwedów od ich szańca, i pogonił za nimi z odwagą zuchwałą, drogą ku obozowi, od miasteczka do wsi wiodącą. Był to zapęd niebezpieczny, ale się też wkrótce opamiętał Zamojski, bo i jazda okazywała się w dali; zawołał do odwrotu swoich, i spójrzawszy na nich (jednego mu tylko brakło) poprowadził nazad.
Żywo potrzeba było spieszyć ku przekopom; jazda goniła czwałem, ale gdy się szwedzi zbliżyli na strzał działowy, Czarniecki kazał dać ognia w ten kłębek, i musieli się przyzastanowić, bo szyk się zmięszał i kilku z koni spadło. Żołnierze zaczęli po swojemu wołać — Czary! czary! a rajtary nie myśląc już gonić Zamojskiego, kręcili się jak opętani pod strzałami twierdzy.
Wycieczka była widocznie ocalona; przeor Bogu dzięki składał; po chwili wszyscy żołnierze w przekopie się skryli.
Szwedzi w początku nie mogli się opamiętać ani pojąć co się to stało, ani zrozumieć tego zuchwalstwa ze strony oblężonych.
Miller był u stołu, gdy mu tę wieść przyniosł zraniony puszkarz. Obaczywszy go w namiocie, rzucił nóż generał, zerwał się i jakby się czegoś już spodziewał, zawołał — Znowu cóś! Co to jest?
— Załoga klasztorna wypadła na baterję... pocięto nas, zagwożdżono działa, ubito ludzi kilkunastu, i rozpędzili górników od miny.
Wszyscy osłupieli.
— W biały dzień! wśród nas! wpadli! to być nie może! poszaleliście, — krzyknął Miller, osowiałym wzrokiem wiodąc do koła. Wszyscy ruszyli się od stołu i kto żyw dopadł konia, Miller kazał go sobie podać także, i czwałem na miejsce wycieczki popędził.
Tu tylko ślady pozostały zwycięzkiego przejścia Miecznika. Dwa wielkie działa zagwożdżone były na nic, mnóstwo broni stojącéj w kozłach, ile dźwignąć mogli, zabrali; trupy pobitych leżały niektóre jeszcze z łyżkami w garści, inne z połamanemi szpadami. U miny straż wszystka pobita, Olkuszan ani śladu.
Millerowi jakby mowę odjęło: jeździł, patrzał, oczom nie wierzył, powracał nazad, jechał znowu, nareście milczący skierował się ku swemu namiotowi.
Namiot wodza stał przykryty nieco pagórkiem, ale nieopodal od twierdzy; w wyciecze swéj Zamojski dokładniejsze o jego położeniu powziął wyobrażenie, i zaledwie hełm zdjął z uznojonéj skroni, pobiegł zaraz do Czarnieckiego.
— Panie Pietrze, — rzekł — widzicie ten spadek pagórka!
— A co? widzę — odparł Czarniecki.
— Tam powiewa chorągiew i stoi namiot Millera, dobrzeby choć sprobować dać mu dobry wieczor.
— Masz mieczniku racją...
Zawołali puszkarzy, meta trochę była daleka. Tymczasem generał wracał gniewny do namiotu, gdy się to działo na murach; nagle jakiś szał go porwał, kazał zebrać pułkowników, zmusił się do śmiechu i wesela, ponalewał becherki i zawołał.
— Na zgubę śmiałków! to dzieciństwo! zobaczemy jak skończą! Prochy i broń nową Wittemberg nam posyła, lada dzień mi nadejdą, wezmiemy się do nich inaczéj. Czary nie czary, damy im radę przecie. Za zdrowie Karola! na zgubę Jana! piję vivat zdobycia Częstochowéj!
Wszyscy podnieśli kielichy do góry, vivat rozległ się hałaśnie; gdy wtém wystrzał działowy, jakby mu odpowiadał, zagrzmiał i cały namiot pochylił się i padł na zebrane towarzystwo. Kula klasztorna dobrze wykierowana uderzyła w róg jego.
Przestrach był ogromny, ucieczka pierzchliwa i bezładna, rzucono kielichy, przeskakiwano ławy i wszyscy pod wodzą Millera pobiegli ku miasteczku, tak zwinnie i chyżo, jakby im lat odjęto, a sił dodano.
Miller obłąkany, klął straszliwie.
Zbrożek i Komorowski, którzy tam byli, choć się także ulękli, śmieli się w duszy ze strachu szwedów i pośpiesznéj ich ucieczki... Nie opamiętała się starszyzna aż o parę set kroków od namiotów.
Generał zbladły, rozjątrzony, milczał zaciąwszy sine usta.
Jakie wrażenie na wojsku uczyniły te wypadki niepotrzebujemy opisywać: żołnierz znużony leżeniem pod twierdzą, myślą jakiejś potęgi nadludzkiéj przygnieciony, zwątpił o sobie i narzekał. Zdrętwieni i zrozpaczeni szwedzi poglądali na trupa którego Miecznik położył, i zdawali się mówić do siebie oczyma: — Taki los nas wszystkich.
Starszyzna któréj najwięcéj ginęło, bo chcąc dać przykład najśmieléj się posuwała, sama już niemogąc pojąć klęsk swoich, traciła ochotę i odwagę. Wszyscy wyglądali rychło im pozwolą się cofnąć, nie tając jak tego pragnęli.
Zdawało się bowiem niepodobieństwem, zdobyć Częstochowę, któréj niepojęte niewidziane broniły zastępy. Pod namiotami Finnów, dzieci chmurnéj północy, o niczém nie mówiono tylko o czarach mnichów, które dziwne przybierały postacie w oczach zlęknionego żołdaka. Siłą prawie pędzić ich było potrzeba pod mury; a po dzisiejszych wypadkach, taki opor pokazał się w wojsku, tak głośno szemrać poczęto o daremnych stratach, że Miller dalsze kroki zaczepne do dwóch dni zawiesił. Przyczyną tego był także w części niedostatek prochów. Wielkie działa, które przyszły bez zapasów, wprędce wyczerpnęły amunicję Millera; potrzeba było oszczędzać, pókiby Wittemberg nie nadesłał z Krakowa. Położenie szwedów, pomimo wyższości ich sił, było przykre bardzo; sama mnogość żołnierza którego użyć razem było niepodobna, stawała się ciężarem; wioski okoliczne z trudnością wyżywić mogły, zima doskwierała, przestrach codzień się szerzył.
Chodziło o to, jak się cofnąć bez wielkiego wstydu. Miller jeszcze tego nieprzypuszczał, choć już inni wiedzieli że na tém skończyć się musi; Wejhard nawet zamknięty w swoim namiocie, gniewny, smutny, milczał i wzdychał jakby go zgryzoty męczyły.
Na ostatniéj radzie, x. Hesski, Sadowski i Polacy, głośno wynurzyli dowódzcy, że wypadało się cofnąć i ustąpić, ale ofuknął się groźnie.
— Nie! nie! nie pójdziemy ze wstydem! oczekuję prochów, sam powiodę do szturmu, i zdobędę ten kurnik przeklęty! muszę go zdobyć i zniszczyć!
Wszyscy zamilkli, rada się rozeszła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.