Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom piérwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Nazajutrz, zaledwie ranek posępny po dżdżystéj nocy, okolicę rozświecił; z dziwnemi uczuciami zawiedzionych nadziei, niecierpliwości, gniewu, powstał z obozowego łoża Wrzeszczewic i spójrzał okiem posępném na mury twierdzy niedaleko się wznoszące. Stały one ludem nie okryte, na oko bezbronne, nie najeżone orężem, nie ożywione żadnym ruchem, ze swą wysoką wieżycą, z niememi jeszcze basztami przeciwko Szwedom, którzy lekce sobie ważąc niewielką twierdzę, wcześnie się już w myśli rozmieszczali tu i rozgospodarowywali.
Ledwie ocknąwszy się, spytał zaraz Wejhard o posłów klasztornych, a Kaliński poskoczył oznajmić, że już ich zajrzano idących ku domowi nowicjatu, w którym była dowódzcy kwatera i w koło którego rozłożył się obóz omackiem na prędce. Z niecierpliwością źle ukrywamy, oczekiwali wysłanych, oba dowódzcy, obiecując sobie skoro obejmą Częstochowę, pomścić na mnichach, za zuchwałe nieposłuszeństwo piérwszym rozkazom.
Gdy żołnierz od straży doniósł, że dwaj Paulini przybyli, Wrzeszczewic jakkolwiek niecierpliwy, sam już wyczekawszy się na nich, kazał nieco wstrzymać xięży i czekać im w podwórzu na wilgoci i slocie. Widać było z okna jak zakapturzeni mnisi sparli się o mur i otoczeni żołdactwem, wśród głośnych szyderstw gawiedzi, z zimną krwią i łagodną twarzą, znieśli to wymyślne męczeństwo słów, na które nawet odpowiedzieć wzbraniał im charakter kapłański.
Nareście wezwano ich przed wodza.
Posłani od księdza przeora byli: x. Benedykt Jaraczewski i Marcelli Tomicki, oba wytrawni, mężni, pokorni, cierpliwi, a duchem mocni; piérwszy wprawny do mówienia kilką językami, drugi łacinnik, szczególnie umysłu żywego, nie dającego się pożyć łatwo ani argumentami, ani strachem.
Gdy stanęli przed gniewnym Wejhardem, niewiedział w początku jak sobie postąpić, czy z razu gniewać się i rzucać, czy traktować chytrze a łagodnie; znać było w błysku oczów jego, chwilę téj niepewności, która szybko mignęła i wódz przybrał ton wyższości, państwa i powagi szyderskiéj niekiedy, niekiedy protekcjonalnéj, starając się utrzymać na wyżynie, którą zajął sobie na stanowisko tego boju.
Xiądz Benedykt postąpił kilka kroków, skłonił się poważnie i począł:
— Nie możemy wyjść z podziwienia, jaśnie wielmożny panie, i oczom własnym niedowierzamy, widząc cię tutaj i przekonywając się, że was a nie kogo innego oglądamy, sprawcą wczorajszéj napaści nocnéj. Mieliśmy prawo widzieć w tobie panie, opiekuna, obrońcę, czciciela téj Matki Bożéj obrazu, do którego stóp przybywałeś niegdyś z modlitwą w cale innéj postaci — Godziłoż się nocą, najeżdzać to miejsce, szturmować do bram przybytku, wrzawą usiłować nas zastraszyć i pod obrazem cudownym krzyki żołdactwa sprośne, rozpuścić?...
— Co się stało, przerwał Wejhard — to się stało, i nie myślę bym za to w sumieniu mojem odpowiadał; uczyniłem to dla własnego waszego dobra. Nie taję, że chcę i muszę zająć Częstochowę. Czyż niewiecie jeszcze co się dzieje i co was otacza, dodał z uśmiéchem, poddanie wasze nieuchronne, dziś, jutro, nastąpić musi, taka jest wola Karola Gustawa. Jako protektor klasztoru, jako przyjaciel wasz, muszę strzedz byście w gorsze niepopadli ręce. Spieszyłem, pędziłem, dla waszego dobra tylko...
X. Benedykt osłupiały zamilkł na chwilę.
— Ależ, rzekł powolnie, my wcale nie widziemy konieczności i musu poddania się komukolwiek; mnisi, modlemy się, chwalim Boga, pilnujemy miejsca, które nam powierzone zostało...
— A którego nie obronicie, dorzucił Kaliński. Wejhard wzrokiem nakazał mu milczenie i sam daléj mówił łagodnie.
— Nie tajno wam ojcowie, żem zawsze miał cześć dla świętego miejsca, żem was i zakon wasz miłował szczególnie, żem was wspomagał nawet i wspiérał, o czémbym nie wspomniał, gdyby nie dzisiejsza okoliczność, która mnie to wymienić dla opamiętania waszego zmusza. Bądźcie pewni, że nowe okoliczności wcale starego przyjaciela nie odmieniły. Przychodzę może w postaci wroga, ale w istocie jako przyjaciel i obrońca. Nie lękajcie się, zaufajcie mi, zdajcie natychmiast klasztór. Czasy dzisiejsze i obrót jaki rzeczy wzięły w całéj Polsce radzą wam to dla spokoju i bezpieczeństwa waszego. Zaręczam wam za całość wszystkiego, nic od was nie żądam, owszem sam jeszcze was wspomódz się będę starał.
— Panie, rzekł xiądz Jaraczewski, dziękujemy ci za te wyrazy, ale my podobno lepiéj z natchnienia Bożego widziemy co czynić nam wypada, zostaw nas losowi.
— Chcecie więc zginąć? za mną sroższa idzie burza, Generał Lejtnant Miller protestant, zmierza tu, nie prosić was, ale opanować siłą zamek: a wiecie co przy zdobyciu umie żołnierz rozjuszony, co może fanatyzmem ikonoklasty natchniony heretyk; ani was, ani miejsca, ani obrazu nawet ocalić nie będzie środka, jeśli nie uczynicie zaraz co radzę. Boję się byście potém z bolem serca nie skarżyli się na mnie, żem was do poddania nie zmusił.
— Na Boga i na wiarę waszą zaklinamy cię panie, przerwał Tomicki, na tę wiarę świętą katolicką, któréj jesteś wyznawcą, zostaw nas w pokoju, nie zmieniaj dawnéj swéj dla klasztoru łaskawości.
To są słowa, odparł żywiéj Hrabia, słów słuchać nie będę, to próżno, idźcie raz jeszcze i odnieście przeorowi radę moją, powtórzcie mu co powiedziałem i wracajcie z rozkazem otwarcia bram natychmiast: ręczę za całość wszystkiego — ani włos z głowy nie spadnie nikomu — ani słomka jedna z zapasów waszych nie przepadnie — inaczéj, wiecie co was czeka. Idźcie, dodał — idźcie i mówcie stanowczo, lub za nic nie ręczę potém.
Tu pożegnał posłów, ręką wskazując im na drzwi, a zakonnicy wyszli ścigani oczyma w milczeniu smutném i przebywszy znowu szeregi żołnierzy, które śmiechem przeprowadziły ich pod górę, pospieszyli do klasztoru.
U bramy czekali na nich wszyscy ciekawi skutku poselstwa, w maleńkiéj izdebce xiędza furtjana posiadawszy na zydelku. Znaleźli tu Przeora, Zamojskiego, Czarnieckiego, Moszyńskiego i kilku zakonników. Wszyscy niecierpliwie wyglądali wysłanych z powrótem, jeden tylko xiądz Kordecki milczący, ale pogodnego oblicza, najmniéj wzruszony, najspokojniéj, najobojętniéj na oko przyjął przybywających, jakby z góry wiedział co mu przyniosą.
Wnet zarzucono ich gradem pytań, na których mnogość w piérwszéj chwili zamilkli, a gdy się uciszyło nieco, rzekł xiądz Jaraczewski z czém ich odesłano i w krótkości całą swą bytność opowiedział.
Przeor się ani zdumiał, ani zastraszył, ani zniecierpliwił; przyjął to dosyć zimno.
— Takem się spodziewał — rzekł widząc wszystkich wejrzenia na siebie zwrócone i zdania jego wyglądające. Gdyby o nas tylko szło, odpowiedziałbym Hrabiemu jeszcze pokorną prośbą i stałą odmową, ale tu i o panów także chodzi, dodał wskazując Zamojskiego i ślachtę, a więc radzcie, zbierzmy się, pomódlmy, i powiecie co też, wedle was, czynić nam wypada?
— Zbierać się! radzić! zakrzyknął Czarniecki, niéma czego i po co, ot tu ciupka i tu nasza kupka, wcale dostateczne na wojenne consilium; nie puszczać Szweda i kwita. Obiecywać mu łatwo, bo czegoż nie przyrzekał już i czego nam nie ofiaruje, ale u niego zawsze zdrada pod jedwabnemi słowy, daj tylko kurze grzędę. Pięknie śpiéwa sam Wejhard, a czemuż wczora tak nie pięknie wpadł i zdradą chciał ubiedz święte miejsce, z hałasem, z wrzawą i jakby gospodę nachodził.
Co tu radzić! co tu długo myśleć, my wszyscyśmy nie więcéj warci od was ojcowie kochani, a prochem jesteśmy w obliczu świętéj Matki i Opiekunki naszéj: możemy się poddać losowi, który Jej zgotowany i wam. Za tém — co Bóg do serca xiędzu Przeorowi podda, to niech czyni, a my podzielim dolę z wami ochotnie.
Pan Zamojski odchrząknął, wyprostował się i gotował do długiéj zapewne perory.
Laudandum est omnimodo consilium, W. Czarnieckiego, rzekł poważnie, i co do mnie naprzód, zgadzam się na nie ore et corde. O was tu chodzi więcéj, o miejsce święte, ara et sacra ojcowie; rozważcie siły nieprzyjaciół i swoje ku obronie, czyńcie wreście ad inspirationem Dei. My tu przybysze, goście, auxiliarii, nie wielką radę dać możemy. W tobie dostojny xięże przeorze, rada i przełożeństwo. Lecz chcecie rady? cóż czynić? słuchać należy. Jestli koniecznością, żelazną poddanie się JMP. Wejhardowi? Nie! nie! za cóż ulegać jego woli kupując niepewny pokój u niego, pacem incertam. Samiśmy my tu przyszli, z dobrej woli i wam nostram incolumitatem caraque pignora credidimus, z wami żyć i z wami umierać postanowiliśmy i gotowi, si sors ita tulerit, raczéj ginąć niż nieprzyjacielowi się poddać i patrzeć na polluta Sacra, contaminatam opressamque religionem. Doradzi Bóg na ocalenie honoru Matki swojéj, przybędzie w pomoc pobożnym usiłowaniom naszym, odeprze nieprzyjaciół...
Byłby mówił dłużéj, bo ten początek zaledwie za exordium uważać się zdawał, ale mu przerwał xiądz przeor i ślachta przytomna razem; Kordecki uściskiem serdecznym, bracia jednomyślném zgodzeniem się.
— Dzięki Bogu! zawołał po chwili przełożony, wierzycie w pomoc niebieską, wiara nas zbawi! wierząc w opiekę Opatrzności, wymodlemy ją sobie! Słabi na duchu giną tylko i modlitwa ich przestrachu pełna, ziemską bojaźnią przesiękła, niedochodzi do Boga, jako mgła rostaczając się po ziemi. Wierzcie a ujrzycie! Niech serca wasze biją ku Bogu, a Bóg usłyszy ich bicie. A zatém, niéma co dłużéj myśleć i naradzać się, nieście kochani bracia odpowiedz Hrabiemu, w tych co i przedtém słowach.
— A! rzekł pan Moszyński, z tym ptaszkiem, nie można jedném się kontentować, nowego mu co zaśpiewać; zwłóczyć, odkładać.... Czy nie byłoby dobrze naprzykład powiedzieć mu, że gdybyś wasza przewielebność nawet chciał co stanowczego uczynić, musisz się wprzód, stanowiąc o losie klasztoru, odnieść do xiędza prowincjała?
Recte dixisti, potwierdził pan Zamojski, xiądz Teofil Broniewski na Szląsku w Głogowie, nim się to skomunikuje, zwłoka konieczna, a tymczasem zyska się trochę, i — aby daléj.
— Ha! i to dobre, rzekł przeor, zapewno wszelkiéj broni przeciw takiemu nieprzyjacielowi użyć się godzi; choć Bogiem a prawdą, wiemy dobrze, że xiądz prowincjał, radzić nam poddania się nie będzie.
— Ale forma taka?
— Powiecie więc, rzekł Kordecki do posłów, niech z przyjaciela nie czyni się wrogiem, a resztę złóżcie na prowincjała, chwała Bogu, że daleko i za granicą. Wreście niech was Bóg natchnie, co mówić macie i pobłogosławi.
— Ale ojcowie możeby spoczęli, spytał Czarniecki, albo się posilili, bo u Wejharda nie bardzo suto, myślę, będą przyjęci?
Spójrzeli tylko po sobie księża i ukłonem odmówili, Kordecki kilka słów im jeszcze szepnął i błogosławiąc dodał; — wracajcie rychło, bo najgorsze niebezpieczeństwo niepewność.
Wypuszczono ich znowu furtą, poszli, a Kaliński piérwszy postrzegł, piérwszy zwiastował powrót oczekiwany. Na ten raz nie trzymał ich Wejhard pode drzwiami, otwarto je szeroko, spodziewając się pożądanéj odpowiedzi, ale po twarzach zaraz domyślił się wódz, że mu jéj nie przynieśli.
— A cóż? spytał stanowczo, zdajecie się czy nie?
— Prosiemy cię panie, żebyś pamiętać raczył....
— Zdajecie się czy nie? spytał powtóre Wejhard.
— Niemożemy o tém stanowić sami, odrzekł Tomicki, zwierzchność klasztorna względem tak ważnéj rezydencij rozstrzygać nieśmie, gdy tu idzie o kościoł i obraz tak wielkiéj wartości; potrzebujemy zgodzenia się prowincjała.
— Gdzież wasz prowincjał?
— W Głogowie na Szląsku.
— Wasze ustawy mnie nie obowiązują, odparł Hrabia, a zatém macie do wyboru: lub zaraz się poddać na spisane warunki, (tu rzucił im kartę) lub ogniem i mieczem spustoszywszy naprzód włości i sioła waszego konwentu, a potém Częstochowę.....
— Cóż winne włości? spytał xiądz Tomicki.
— Winne czy nie winne, za winę waszą pokutować będą — puszczę je w perzynę, słyszycie — Oto moja ostatnia odpowiedź.
Mówiąc to Wejhard okazywał się nie tym co zrana, łagodnym panem, protektorem i obrońcą, ale wyraźnym nieprzyjacielem, który się srożył i groził i niecierpliwił na myśl, że mu się śmieją i myślą bronić.
— Czytajcie i podpisujcie! krzyknął zajadły i wyszedł. Zostali sam na sam potrwożeni trochę zakonnicy z panem Kalińskim, który z westchnieniem zbliżył się do nich grzecznie i układnie bardzo.
— Okropny człowiek! rzekł cichuteńko, nie zwłóczcie, zmiłujcie się, jeśli wam życie miłe. Uczyni jak mówi, wątpliwości niéma. Jako katolik, jako przyjaciel, radzę, zaklinam, spieszcie się, niewiecie co na siebie ściągacie.
— Ale my sami nic tu stanowić nie możemy! powtórzył xiądz Jaraczewski.
— A zatém spieszcie do klasztoru; głęboką czuję litość nad waszym losem, radzę, proszę, szczérze radzę, przebłagajcie go, a nie bawiąc!
Ledwie tych słów domawiał, wpadł Wejhard, ubrany w zbroję błyszczącą.
— A cóż? rzekł, jeszcze stoicie! jeszcze myślicie! widzicie mnie gotowym, daję wam godzinę czasu jeszcze, spieszcie do klasztoru — lub ogień i miecz nikogo nie oszczędzą.
Spiesznym krokiem dążyli znowu posłannicy do bramy, z ową daną im kartą, nie więcéj przerażeni pogróżkami, niżeli wprzód ujęci prośbą.
Ledwie ich zobaczono, odryglowano furtę i nim x. Jaraczewski przemówił, już przeor czytał warunki poddania się, z uśmiechem litości.
— Co za zuchwalstwo! rzekł, co za pycha! patrzcie jak wcześnie rozkazuje! Ale Bóg upokorzy dumnych.... Czytajcie panie Mieczniku....
Zamojski wziął kartę z rąk Kordeckiego i czytał warunki, które były istotnie surowsze, niżeli się można było spodziewać: roskazywał poddać zaraz Jasnę-Górę Karolowi Gustawowi i uznać go najwyższym protektorem (taki tytuł przybierał wcześnie, nimby się Królem Polskim ogłosił); wymagał od zakonników przysięgi wierności i zaparcia się wszelkich stosunków z Janem Kazimierzem; uznania Wejharda dowódzcą twierdzy i złożenia przysięgi jemu i jego podwładnym; przyjęcia załogi Szwedzkiéj, któréj nadal już powiększać nie miano; zdania dział, prochów i amunicij Hrabiemu, nic nie tając pod karą śmierci; ukazania chodów podziemnych i kryjówek wszelkich: rozpuszczenia ludzi; a w dodatku (tu okazywała się jawnie chciwość Wejharda) żądał opłaty pewnéj summy dla siebie i Millera.
Okrzyk oburzenia nie dał doczytać Zamojskiemu.
— Przysięgi! zawołał przeor, chcą przysięgi! jak im to one lekko przychodzić muszą, gdy tak niemi szafują; każą łamać dawne, składać nowe, jakby szło o odjęcie jednéj a wdzianie drugiéj sukni, nie juramentum, które jest sacramentum, świętem i niepogwałconém! I karą śmierci nam grożą za szczyptę prochu, któraby się gdzie znaleźć mogła! dodał składając ręce. Jakaż odpowiedź być może na to urągowisko; rzekł tocząc wzrokiem po przytomnych xiężach i ślachcie.
— Ognia do nich! krzyknął Czarniecki.
— Gdybyście słuchali impetu naszego, zawołał Zamojski, radzilibyśmy także surową odpowiedź.
Nie! nie! zakonnikom przystała pokora, podchwycił xiądz Kordecki, poślę do nich xiędza Mieleckiego, żeby im powiedział, że ludzie Bogu poświęceni lekko przysiąg nie łamią i nie składają, wolą umrzeć poczciwie, niżli żyć bezecnie. Miejsca świętego poddać heretykom nie możemy, a Hrabia niech czyni co mu się podoba.
To rzekłszy, gdy nikt głosu nie podnosił, a wszyscy zgadzać się zdawali, zaraz od furty wysłano księdza Mieleckiego, a że ten po polsku tylko i po łacinie mówił, dodano mu znowu xiędza Jaraczewskiego i wyprawiono ich do opuszczonych budynków nowicjatu przy kościołku S. Barbary, które zajął był Wrzeszczewic.
Z daleka widać było gotowość żołnierza szwedzkiego i ruch w taborze, Wejhard siedział na koniu, Kaliński zwijał się koło niego, zdawali się cóś mieć do spełnienia, i krzątali się jakby zaraz szturmem zająć chcieli Jasną-Górę. Przeor z panem Zamojskim, ślachtą i kilką ojcami wpatrywali się z wierzchołka bramy w stronę kościołka, widzieli jak mnisi przyszli ku wodzowi, jak chwilę krótką pomówił z niemi, rękę podniósł do góry, spiął konia, zakomenderował żołnierzem, i dwaj zakonnicy spiesznie nazad ku twierdzy wracać poczęli.
Jednoczasowie prawie gęsty dym wzniosł się od budowli kościołek otaczających i widocznie podpalonych. Był to krok zaczepny, nieprzyjacielski, i ledwie furta zamknęła się za posłami, działa z murów na znak dany przez przeora, pobłogosławione jego ręką, dały ognia do Szwedów.
Żywo poczęli uchodzić najezdnicy drogą ku Krzepicom, i widać było, że Wejhard zmuszony do odwrótu, bo z swą garścią oblężenia przedsiębrać nie mógł, wściekle się rozjadł na zakonników, których chciał ustraszyć, a powitany został niespodzianie kulami, których się nie spodziewał. Stanął on usłyszawszy huk dział, poglądając na klasztor, potém na swoich, z których kilku uderzonych padli i puścił konia szybko, lecąc sam przodem, a za sobą wiodąc tłum zmięszany.
Przeor patrzał na to i modlił się natchniony, a łza toczyła mu się po męzkiéj twarzy, jeden Zamojski tylko stał przy nim w téj chwili; wzruszony chwycił go za rękę i wskazał mu ćmę odbiegających w nieporządku Szwedów.
— Szarańcza to rzekł, którą Bóg posłał na tę ziemię za grzechy nasze. Gdzie my? gdzie oni? jest-li stosunek jaki między nami i zkąd mogła wyrodzić się nieprzyjaźń? Jak dziwnych Bóg używa narzędzi, by grzesznych ukarać! A! tak! Grzeszni jesteśmy i dojmować nam będzie moc Boża aż do dopóki nie obaczemy się w grzechach naszych i nie padniemy głową posypaną popiołem, piersią skrwawioną, okiem załzawioném na ziemię, uznając winy nasze!.. Jak karał Bóg Izraelitów za bałwochwalstwo i niestałość ich, tak skarci i nas za bałwochwalstwo samych siebie, za oziębłość na sprawę kraju, za nieposłuszeństwo prawu, i za wszystkie przestępstwa, któremi skalani jesteśmy. Nie chcemy słuchać prawa własnego, nauczym się téj cnoty od drugich... I będziemy łkać i jęczeć i prosić a wzywać miłosierdzia, a długo, długo głuchym będzie Bóg na wołanie nasze.... I mordy i srogie pożogi rozlegać się będą po ziemi naszéj szeroko, głośno, i zdawać się będzie jakby o nas Ojciec zapomniał, jakby nas odrzuciła Matka. Bo wielkie grzechy nasze! wielkie i nieprzepokutowane, gdyby Chrystusowa krew, to święte źródło przebaczenia, i za nie się nie lała.

Chrystusowi słudzy, dzieci jego, my krzyż nosiemy na piersiach nie w piersi, słowo w ustach nie w sercu, prawo w xiędze nie w czynie; modlemy się a modlitwą grzeszym nawet, płaczemy a złe są łzy nasze, jęczym a jęk nasz występny, krzyże stawim i ubieramy w nie kraj nasz, a pogańska pycha, pogańska chciwość, a bałwochwalstwo panują w nim i plamią krzyż Boży. Zaiste! łacniej ślepym by Bóg przebaczył, niżeli tym, którym dane jest światło, a nieużyli go, którym dane prawo a przekręcili je dla nieprawości swoich; którzy przysięgli na chrzcie, a zapomnieli jak dzieci zabawki, świętych przysiąg swoich. Wielkie grzechy i kara być musi wielka, okropna, na którą wzdrygnie się ziemia i ludy płakać będą nad nami jak nad najbiedniejszą sierotą. I staniemy się bezsilni, bo wielkie są grzechy nasze! Patrzę na kraj i widzę go z końca w koniec skalanym, czarnym jak niebo burzliwéj nocy, na którem tylko świeci błysk piorunowy i gwiazda mignie chmurami zawleczona.... Bóg sprawiedliwy, ale wielki i potężny, i nieprzebrane miłosierdzie Jego.....
To mówiąc płakał, a Miecznik słowy jego wzruszony do głębi, drżał cały zlękniony, stojąc jak przed prorokiem zbladły i oniemiały. Zamilkł nareszcie Przeor i spuścił głowę jakby go to straszliwe widzenie złamało; ręką dał znak Zamojskiemu, aby wstąpił, ukląkł na ceglanéj posadzce i złożywszy ręce modlić się począł....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.