Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom piérwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Nazajutrz nieprzerwany ogień wszystkich baterji i kule na dachy klasztorne padające nieustannie, spocząć nie dały na chwilę; od rana potrzeba było zacząć ubezpieczać się od ognia i oddawać szwedom niepokój, który tu zrządzali. Po wczesnéj mszy i suplikacjach, muzyce grać rozkazawszy ciągle na wieży, dla dodania serca, Kordecki w płaszczu swym, w białéj sukni, chodził, rozporządzał, zagrzewał, umacniał słowem i przykładem, ślachta dotrzymywała mu dotąd dobrze męztwem i ufnością w Bogu. Osobliwie też Zamojski, który często przemawiał do ludu, i okazać swą wysoką umiejętność sztuki wojennéj miał zręczność, nieustawał w pracy. Czarniecki na powierzonéj mu części murów, dumał posępniejszy; w poczciwém jego sercu roiły się olbrzymie marzenia i plany; niepokój jakiś na twarzy widoczny, oznajmiał, że dumał głęboko; trochę też i czynność gorąca pana Zamojskiego spać mu nie dawała; chciał się także odznaczyć, jeśli nie tak uczoną strategją, to mężném sercem. Stawał, poglądał, cóś ważył, cóś myślał i szukać się zdawał oczyma przeora, którego w ostatku się doczekał. Aż mu rozjaśniało lice, gdy go postrzegł i kręcąc wąsa pośpieszył ku niemu z pogodniejszą twarzą, z uśmiechem szerokim.
— Na stanowisku! xięże przeorze! wodzu, na stanowisku! stajemy i witamy cię.
— Niech was Bóg błogosławi, niech wam Bóg nagradza.
— I nigdym tak waszéj przewielebności nie czekał, jak dnia dzisiejszego, bo mi myśl po sercu chodzi i muszę ją wyspowiadać — jak grzech mi cięży.
— A! cóż to znowu? kochany panie Pietrze, — odezwał się z uśmiechem Kordecki.
— Odejdźmy tylko nieco na stronę, żeby nas nikt nie słyszał, a chciejcie no posłuchać mnie bacznie... Oto tak! szwed widocznie ma nas za bajbardzo, trzeba mu to wybić z głowy, żeby nas inaczéj przecie uważał, niech się lepiéj lęka! Przeszłéj nocy dobrze opatrywałem ich oboz, z wieczora ze wszystkich stron wychodziłem mu się przyglądnąć; nie mają najmniejszéj ostróżności i żartują z nas sobie, nie licząc nawet Jasno-Górzan za żołnierzy. Ich kohorty podsuwają się pod same mury, bez straży, bez podjazdów, nie dbając na nas wcale. Bóg to widocznie tak ich zaślepił, a nam trzeba przy tém upiec swoją pieczeń.
— Jakim sposobem? spytał przeor.
— Jak? najłatwiéj! Oto biorę ludzi ochoczych, wysuwam się bramką od wschodu, po cichu przechodzę czaty (jeśli są!) i z tyłu na oddział ich napadam, który w rogu od wschodo-północy leży ognie paląc, pijąc i hulając noc całą; nic łatwiejszego, nic pewniejszego. Nim oni za broń pochwycą, my ich pobijemy... Kordecki się zarumienił.
— Takich mi ludzi dawaj! zawołał ręce podnosząc do góry, takiéj wiary, takich serc, a nasz kraj nie padnie ofiarą piérwszego zdobywcy co się o niego pokusi. Wśród zwątpienia, rozpaczy, spodlenia, jak kwiat wśród chwastów rosną jeszcze wielkie dusze. Idźcie, idźcie w Imie Boże, panie Pietrze, ale ostróżnie, bo życie ludzkie drogie!
— A zatém mam pozwolenie zajęcia się wycieczką, podchwycił radośnie ślachcic.
— A nie poradzić-by się oto pana Zamojskiego? spytał przeor po chwili.
Czarniecki zagryzł usta, widać mu to było nie po myśli, ale żywo odparł.
— A i owszem, i owszem, chodźmy.
Podeszli kilkanaście kroków, pan Miecznik cóś rachował stojąc, czy może nową mowę układał w myśli na jaki wypadek, odwrócił się, powitali.
— A! cóś nowego! spytał, poglądając po twarzach widocznie myślą rozjaśnionych.
— Nie prawdaż, zaczął Czarniecki, że szwedzi z nas sobie żartują, panie Mieczniku, myślą nas postraszyć jak dzieci i jak z dziećmi wojować: w nocy z wieczora, samiście to widzieć musieli, ani dbają, idą spać bez straży, lub hulaj dusza w obozie. Możnaby ich trochę nauczyć rozumu nocną wycieczką z klasztoru — noce ciemne, szwed nieopatrzny, a nam dzięki Bogu, serca nie brak.
Zamojski aż w ręce splasnął.
— W to mi graj panie Pietrze, rzekł, zeszliśmy się na myśl jedną, z tą różnicą, żem ja jeszcze strategicznie rozważał i plany kreślił, gdy myśl ta już z serca waszego wybiegła żywa i calusieńka... Plan wyśmienity — No! a zkądże uczyniemy wycieczkę?
— Ze wschodniéj strony, przez fórtkę wschodnią — rzekł Czarniecki, — obejdę oddział, który leży naprzeciw Częstochówki i tył im zajmę.
— Przewybornie! a teraz de executione radźmy, panie Pietrze, przerwał Zamojski, wszak pójdziemy z ochotnikiem, któż wodzem, kto żołnierzem, i wiele nas?
W tém przeor im przerwał.
— Do takiéj imprezy nie bierzcie — jeno tych co się sami nastręczą; komu Bóg natchnie iść, niech idzie, nie zapraszać nikogo, ja z murów patrzeć, żegnać i modlić się będę, a nie wstanę dopóki Bóg mi was nie powróci, mężne dzieci sławnéj matki!
Natychmiast wśród łoskotu wystrzałów, i muzyki brzmienia, mięszających się z sobą, poszli panowie dowódzcy zbierać głosy na wycieczkę.
W początku zamiar ten kilkuset śmiałków, w obec kilku tysięcznego nieprzyjacielskiego wojska, zdawał się tak zuchwały, tak dziwny, tak niebezpieczny większéj liczbie, że wszyscy go przyjęli niedowierzaniem; ale pan Piotr dobył z piersi głosu, co umiał przekonywać.
— Co u licha, — rzekł prosto po ślachecku a dobitnie, — a toć jak orzech zgryść rzecz łatwa! ledwiebym nie rzekł, że w niéj niebezpieczeństwa niéma. Wczoraj jeszcze mógł się pod mury podkraść pan Hijacynt Brzuchański i wieści nam przynieść z miasteczka, a mybyśmy nocką nie mogli ich obejść i trochę przetrzepać. Pójdziem, chluśniem i powrócim. Ot tak, a zatém komu Pan Bóg dał wolę, kto łaskaw ze mną.
A Zamojski dodał.
Sed quid tentare nocebit! — Tendit ad ardua virtus! tak panowie bracia, herkulesowemi czyny, herkulesowéj dobija się sławy, a kto nie uczynił nic głośnego, ten głośnym nie będzie. Dei Matris Patrocinium zbroi nas i osłania, stant angeli ad dextram, defensorum ejus, i świętego domu Jéj, czegoż tu się obawiać?
— Obawiać! nie, — przerwał Moszyński, — ale rachować potrzeba, zginąć nic strasznego, ale sprawę zgubić można. Mnie ten ich bezpieczny sen jest udaniem, ich nieopatrzność — rachubą? Nuż zginą wszyscy, nie straciż na tém Częstochowa, gdy pozbawioną zostanie najwaleczniejszych swych obrońców; nie należyż całych sił zachować na obwarowanie fortecy?
Źle bo jegomość rachujesz! — rzekł ujmując się za myśl swoją Czarniecki, — zuchwalstwo jest jedynym naszym orężem i ocaleniem; zuchwalstwem tylko zrobić cóś możemy. Co czyniemy, niepodobném jest do wiary, więc w to bić, nie rachować na zimno — potrzeba szaleć.
Okrzyk pochwały, który się i samemu panu Moszyńskiemu wyrwał, powitał gorące przemówienie Czarnieckiego.
— A kto ze mną, w Imie Matki Bożéj ? — spytał dowódzca.
— Ja piérwszy! podchwycił Zamojski.
— Nie kochany Mieczniku, wstrzymał go przeor, dwóch wodzów na los oddać nie mogę, wy musicie zostać ze mną.
— Jakto! ja miałbym zostać?
— Tak być musi! rzekł przeor.
— Rozkaz?
— Wyraźny rozkaz.
— Ha! to go muszę słuchać z rezygnacją, — westchnął Miecznik, — ale powiem wam, że mi nigdy drożéj posłuszeństwo nie kosztowało.
Czarnieckiemu w oczach błysło i pobiegł.
Zaledwie wezwanie jego rozeszło się po ludziach, gdy zewsząd głosy towarzyszyć mu się oświadczyły, i w krótce liczba ich już była dostateczna; nie tyle tu bowiem liku co doboru potrzebowano.
Nadszedł i Janasz Węgrzyn.
— A i mnie z sobą wezmiecie? rzekł posępnie.
— Co? przecież się śmierci boisz? zawołał któś z boku.
— Bać się nie boję, ale mi ten głupi strach kością w gardle siadł; mam zginąć to, co prędzéj to lepiéj, więc i ja z wami.
Przeor ze łzami pobłogosławił tę kupkę, którą w dziedzińcu już zebrana naradzała się, szemrała, zbroiła i umawiała, wśród padających zewsząd kul szwedzkich i łoskotu łamiących się murów. W zajęciu tą nową wycieczką, wśród przygotowań i planów, dzień spłynął szybko, a przeznaczeni do niéj niecierpliwili się wyglądając ciemności.
Coraz to pan Czarniecki wychodził na mur, spójrzał na niebo, na słonko i pokiwał głową, jakby wymawiał dniowi, że na złość mu trwa tak długo. Z południa gdy jeszcze waży, rozmyśla i już wcześnie zwycięża, nagle posłyszał, że go któś zlekka trącił w ramię; odwrócił się, była to stara żebraczka.
Powitała go uśmiechem i ukłonem do ziemi.
— Czego chcesz moja kochana, — rzekł podkasując połę kontusza i myśląc dobywać sakiewki.
— Nie jałmużny, — odpowiedziała po cichu, — nie — nie — Wszak nocą macie iść na oboz szwedzki.
— Co! już i żebracy o tém wiedzą?
Stara się zaśmiała.
— Alboż to ja nie służka Matki Boskiéj żeby zemną robić tajemnice? Otoż posłuchajcie mnie: jak skoro do fossy zejdziecie fórtą, zcicha trzy razy klasnijcie w dłonie, ja się do was przystawię.
— A ty nam poco?
— Zobaczycie! czasem się i mały przydać może! Ja nocuję w fossie zewnątrz murów, w dzień przychodzę do miasteczka i z miasteczka kilka razy przez obozy. Poprowadzę was tak między Ś. Jakóbem a baterją, że żywa dusza nie postrzeże i wpadniecie z tyłu na plecy szwedowi śpiącemu, że się nie opamięta zkąd nań ten piorun zleciał!
— A to śliczna wycieczka, któréj baba wodzem! zaśmiał się pan Piotr.
— Ho! ho! śmiejcie się sobie jak chcecie panie Czarniecki, — wesoło odpowiedziała Konstancja — nie ja to, ale Bóg was prowadzić będzie — Więc pamiętajcie.
— Ha! nieodrzucam i téj pomocy, — rzekł odważny wojak, — mirabilia! Jakże nam tu nie walczyć, gdy i to biedactwo ma tyle męztwa w duszy, stojąc nad grobem.
Mrok padał, ognie szwedzkie zdaleka widne, znaczyły doskonale miejsca, w których się obóz rozłożył szwedzki: tak byli nieopatrzni, tak pewni siebie, że jak skoro działa wieczorem spoczęły, rozkładać się, noclegować, pić i hulać, a potém usypiać poczęli, bez zwykłych w takich razach ubezpieczeń. Millerowi ani się śniło, by wystraszeni mnisi z garścią ludu, napadać go smieli we własnym obozie! Tymczasem mała kupka odważnych, uzbrojona w żelazne pancerze, rusznice, hełmy, pałasze i kosy nawet, pod wodzą Czarnieckiego zbierała się już w podwórcu. Coraz to z głębi ciemności nocnéj wychodził orężny żołnierz i stawał pomnażając liczbę ochotnika. Gromadka ta niemiała wcale pozoru żołnierzy dzisiejszych, dobranych i ubranych jednakowo; każdy odziany był i zbrojny poswojemu, każdy przypasywał doświadczeńszy miecz pradziadowski, karabellę co mu do ręki przypadała, którą był nawykł machać i płatać; wdziewał hełm wygodny, opasywał pierś pancerzem dobranym do niego. Na wielu z tych zbroi połyskiwały krzyże mosiężne, zwykła ozdoba XVII wieku w Polsce; i dziś jeszcze na wykopywanych widoczna; bo gdzie ten znak rdza wyjadła, cztéry po nim otwory zostały.
Inni mieli na szyi blachy z wizerunkami Matki Boskiéj, inni różańce pozawieszali na szyi, brzęczące na zbroi, lub z tyłu i z przodu wiszące szkaplerze z imieniem Marji. Garść ta śmiałków oświecona kilką pochodniami, dziwnie się malowniczo przedstawiała ze swą rozmaitością stroju, twarzy, zbroi. Czarniecki przeglądał każdego z osobna: ciężko zbrojnym ulżył nieco, rozkazał nie obciążać ładunkami i zbytkiem zawadnego oręża, szable pobrano pod pachy aby nie brzęczały, pozakasywano kontusze do kolan i już wszyscy byli w pogotowiu, gdy Kordecki nadszedł z krzyżem w ręku.
— Wszystko, — odezwał się, — poczynajmy od Boga, pomódlmy się naprzód bracia, ucałujcie ten krzyż za który walczycie! To mówiąc podniósł ręce i z natchnieniem począł modlitwę, którą skończył przeżegnaniem. Wszyscy potém od Czarnieckiego do ostatniego ciury, ucałowali znak zbawienia, a gdy maleńka fórtka ukryta w fossie otwierała się i wypuszczała w milczeniu idących mężnych obrońców Częstochowéj, Przeor nad nią na murach ukląkł na kamieniu i w zachwycie jakimś, pozostał obcy wszystkiemu co się w koło niego działo. Wśród ciszy szli wszyscy fossą do miejsca w którym przez kontr-eskarpy wydobyć się z niéj mieli: i nim pan Czarniecki klasnął w dłonie, już Konstancja pokazała się na przedzie z kijem w ręku, wiodąc wycieczkę i szepcząc — Zdrowaś Marja.
Sam zresztą naczelnik nie spuszczając się na nią całkowicie, miarkował kierunek, aby obejść szwedów.
Szli tak dobre ćwierć godziny, gdy Konstancja rzuciła się na ziemię i zdawała chwytać cóś pod nogami, wołając cicho o pomoc, wszyscy podbiegli ku niéj z przestrachem. Jakiś człowiek (było to jeszcze niedaleko murów) leżał na ziemi szamocząc się, ale mu żebraczka tak silnie ręką zatkała gębę, że krzyczeć nie mógł; natychmiast chwycono go, zakneblowano i związawszy rzucono w fossę do powrotu, a wycieczka poszła daléj.
Przestrach chwilowy zmienił się w niecierpliwe pragnienie walki; Janasz Węgrzyn nadewszystko przodkował, jakby chciał mierzyć się ze śmiercią, jakby jéj szukał i pragnął.
Na lewo już pomijali Szwedów, chętka brała sprobować mając ich pod ręką, ale Czarniecki ciągnął daléj, i dopiero tył im wziąwszy, miał rozpocząć utarczkę. Ten czas powolnego i ostróżnego przejścia wśród ciemności, wydał się wiekiem, ludziom słabszego serca co niepewności więcéj bali się niż nieprzyjaciela. Nie dawano znaku do boju; lecz coraz a coraz zwracano na lewo powolnie i widać było że minąwszy część spiących po namiotach i szałaszach szwedów, wkrótce uderzyć miano. W obozie było cicho i bezpiecznie, nigdzie czat, nigdzie posunionéj straty; żołnierz opiły wylęgał się na mokréj ziemi, na garści słomy, osłaniając od wilżącego deszczu. Nagle żebraczka im znikła z oczów, a Czarniecki wyjął szablę z pochew: błysła w powietrzu i z krzykiem:
— Jezus, Marja, Józef!
Z tém hasłem śmierci w ustach, mężni żołnierze rzucili się na bliższych żołdaków, o których się prawie oparli...
Kilkadziesiąt strzałów razem zagrzmiało w powietrzu długiemi pasy płomienia, i nic nie potrafi odmalować obrazu, jaki przedstawiła część obozu szwedzkiego, schwycona tak niespodzianie. Ludzie porywali się ze snu, sami niewiedząc co się stało, nieumiejąc rozpoznać dokąd uciekać mieli, i wprost na strzały Czarnieckiego się kierując.
Janasz z jedną szablą już krwawą i ociekłą, rznął się w obóz nieprzyjacielski jak szalony; straciwszy nakrycie głowy, opętany bojem, nie syty zabójstwa, gnał w prawo i lewo rozpierzchłych szwedów, tego po łbie, tego po krzyżach, innego po ręku płatając. Wpadał do namiotów i mordował uśpionych, deptał nogami, rozbijał piersią powstających.
Popłoch rozchodził się w całéj téj części obozu, którą objęli Jasno-Górcy; przytykała ona do namiotu Millera i lud coraz się szerzéj rozbudzać zaczął do koła, tak że wycieczka znalazła się wkrótce wśród przeważnéj zewsząd siły szwedzkiéj, jak w wieńcu męczeńskim. Ale z nią była przytomność i męztwo; tu niespodziana napaść siała postrach, a napad nie od strony klasztoru, ale ze środka samego obozu, zdawał jakąś obcą odsieczą... Gdzieniegdzie wśród krzyków, wśród wrzawy, ozwał się bęben krótko i rozbity ucichł, ówdzie piszczałka i trąba zaczęły zwoływać i umilkły.
A za panem Piotrem jak rzeka leżeli trupem posłani szwedzi; on szybko, żywo, rznął się przez nich ku klasztorowi. W drodze napadli na dwa działa i natychmiast je zagwoździli. Tuż przy, maleńkiéj baterji był namiot półkownika de Fossis, który z wieczora nadowodziwszy u Wejharda, o nicości przyszłéj człowieka, i przesądach ludzi obiecujących im inne życie, legł spać z uśmiechem zadowolnienia. Janasz wpadł do jego namiotu i miecz utopił w piersi bezbożnéj; oczy tylko otwarły się straszliwie, głowa podźwignęła konwulsyjnie, ręce zadrgały jakby szukały miecza, i nieszczęśliwy upadł wiecznym snem do ziemi przykuty.
Janasz szedł daléj a daléj, rzucał się w strony i niepamiętny kierunku, ani trzymając kupy, pojedyńczo na swoją rękę, rzeź sobie sprawił. Długo mu się to udawało, aż Szwed w pół nagi zaskoczył go i wzięli się za barki szamotać. Jak dwa wilki wściekłe zżarli się z sobą, zębami, nogami, rękoma; w tém wystrzał z boku obu ich na ziemię obalił, poskoczyli Czarnieckiego ludzie chcąc ratować Węgrzyna, ale już ducha wyzionął i ręką tylko wskazał na klasztor.
Wycieczka biegła coraz żywiéj do foss i fórty, bo za nią rozbudzony obóz cały, ruszał się, kupił, opamiętywał i gonił. Miller ze snu się porwawszy skoczył na konia z Hornem i ufny w swoją siłę, poznawszy że to robota klasztorna, pędził za wycieczką. Zatrzymał go namiot półkownika de Fossis, którego chciał zbudzić by działa na śmiałków wymierzono — de Fossis leżał we krwi swéj się brocząc. Generał za głowę się pochwycił.
— Ognia, ognia! krzyczał, ale dwa działa, które szkodzić mogły uciekającym, zagwożdzone były śmiertelnie. Horn który jak Miller niecierpliwił się i oburzał tém zuchwalstwem garści ludu, puścił się konno naprzód, pomimo ciemności i zawałów, i z podniesioną szablą mierząc na wodza; gdy któryś z ostatnich i już minionych polaków przyskoczył i ciął go silnie kosą w piersi. Horn zachwiał się, chwycił oburącz, i upadł z koniem razem, postrzelonym jednocześnie.
Miller nadbiegł gdy już leżał na ziemi i zatrzymał się wściekły niemogąc rzec słowa, drżący od gniewu, zdumienia i jakiegoś panicznego strachu, który uczuł widząc ulubieńca silnie rannego.
Krzyknął dając rozkaz ścigania, i rozporządziwszy ratunek dla Horna, sam spiesznie zawrócił się ku namiotowi. Już też co żyło zerwało się ze snu i biegło chwytając muszkiety; bębny biły larum, trąby grały, ognie się zapalały, a nasi śmiałkowie ku twierdzy przerzynając się coraz żywszym spieszyli krokiem...
Czarniecczycy jako hasło powtarzali zbierając się - Jezus, Marja, Józef — i z tym okrzykiem zwycięzkim dobili się do murów twierdzy, spuścili w fossę i fórtka otworzyła, i wszyscy prawie, co się byli puścili na tę niebezpieczną wycieczkę, wrócili nazad cali i zagrzani na duchu, jakby ognistą kąpielą nabrawszy sił nowych.
Kordecki klęczał i modlił się jeszcze; całując kraj jego szaty Czarniecki, który z wzruszenia i zapału nic powiedzieć nie mógł, obudził przeora z tego pobożnego zachwycenia.
— Otóż macie nas nazad, rzekł pan Piotr, i szczęśliwie...
— A! Bogu niech będą dzięki... lecz ofiary?... kto zginął!
— Jednegośmy tylko podobno stracili — biedaka Węgrzyna.
— Biedaczysko! Bóg mu oznajmił zgon przeczuciem; módlmy się za jego duszę...
W tém nadbiegł Zamojski.
— A co! zapytał gorąco.
— Wszystko dobrze, jak z masłem poszło — Popatrzcie no na szwedów cośmy im za sztukę spłatali, kręcą się jak w ukropie.
W istocie widok obozu z murów przedstawił jakby mrówisko, w które padnie gałąź drzewa — migały wszędzie drobne ognie i wśród ciemności poruszały się żywo w różnych kierunkach ku podnóżu góry; znać szwedzi niewiedząc dobrze co to było z niemi, obawiając się jeszcze, ze stanowisk bliższych na dalsze i niższe się cofali: stawili czaty i rozpalali ogniska: lud biegał, ruszał się, i szumiał.
— O! jak to Bóg wielki — krzyknął z uniesieniem Zamojski biegnąc do dział, których Wachler strzegł na wpół śpiący. Ognie ich posłużą nam za cel; Niemcze, celuj i pal do obozu...
Niemiec chwycił się acz niechętnie z posłania pod namiotkiem, spójrzał na Zamojskiego, pomruczał, ale widząc że nie przelewki, posłuchać musiał i działa poczęły grzmieć z bliższych stanowisk, do reszty Szwedów płosząc.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.