Koryolan (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt piąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Koryolan |
Rozdział | Akt piąty |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Leon Ulrich |
Tytuł orygin. | The Tragedie of Koryolan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Menen. Nie, nie, nie pójdę. Słyszycie odpowiedź,
Jaką dał swemu staremu wodzowi,
Którego niegdyś całem sercem kochał.
On zwał mnie ojcem, ale cóż to znaczy?
Wy raczej idźcie, coście go wygnali,
Milę przed jego namiotem klęknijcie,
Wyklęczcie drogę do jego litości.
Gdy tak niechętnie Kominiusza słuchał,
Ja z mojej strony w domu wolę zostać.
Kominiusz. Toć on udawał, że mnie wcale nie zna.
Menen. Słyszycie?
Kominiusz. Jednak me imię raz wyrzekł.
Ja mu o starej mówiłem przyjaźni,
I o krwi spólnie wśród bitew wylanej;
Milczał, kiedym go nazwał Koryolanem,
Wyparł się dawnych nazwisk i powiedział,
Że będzie niczem, póki nowej nazwy
W płomieniach Rzymu sobie nie ukuje.
Menen. Możecie z waszej chełpić się roboty!
Trybuni Rzymu zrobili oo mogli,
Ażeby węgle tanie były w Rzymie.
Szlachetne dzieło i pamięci godne!
Kominiusz. Mówiłem, że tam królewska jest wielkość,
Gdzie przebaczenie jest mniej spodziewane;
Ale on odrzekł, że niegodne państwa
Zanosić prośby do swego banity.
Menen. Wybornie! Mógłże mniej, jak to powiedzieć?
Kominiusz. Chciałem w nim troskę o przyjaciół zbudzić;
„Trudno jest, odrzekł, ażebym ich szukał
W kopie gnijącej i smrodliwej słomy,
Trudno nie spalić, dla dwóch lub trzech ziarnek,
Mierzwy, co ciągle powonienie razi“.
Menen. Dwóch lub trzech ziarnek! ja jednem z tych ziarnek
Matka i żona, syn i mąż ten zacny,
My to ziarnkami, wy jesteście gnojem,
Który czuć wyżej, niż księżyca sfera.
Sycyn. Miarkuj się! jeśli nie chcesz nam dopomódz,
To choć niedoli naszej nie urągaj.
Lecz gdybyś ziemi twej chciał być obrońcą,
Twój słodkopłynny język wstrzyma łatwiej
Pochód naszego spółobywatela,
Niż zaciąg przez nas w pośpiechu zrobiony.
Menen. Nie mam ochoty mięszać się w tę sprawę.
Sycyn. O, idź do niego!
Menen. A co mam tam robić?
Brutus. Choć spróbuj, co twa miłość dla Marcyusza
Wskóra dla Rzymu.
Menen. Dobrze, lecz przypuśćmy,
Że mnie odprawi tak jak Kominiusza,
Co stąd wypadnie? Gorżki tylko smutek,
Że przyjaciela okrutnie tak przyjął.
Sycyn. Lecz Rzym ci za to będzie wdzięczność mierzył
Nie wedle skutków, ale wedle chęci.
Menen. Dobrze, spróbuję; może mnie usłucha,
Choć to gryzienie warg na Kominiusza,
I to fukanie ducha mi osłabia.
W złą porę naszedł go, a może jeszcze
Nie obiadował, a gdy żyły puste,
Krew nasza zimna i wszystko nas drażni,
Trudno nam wtedy dać albo przebaczyć.
Lecz kiedy wino i pokarm napełnią
Krwi przejścia wszystkie i wszystkie kanały,
Dusza nam mięknie i giętszą się staje,
Niż była podczas kapłańskiego postu.
Będę czatował, a kiedy zobaczę,
Że umysł jego po myśli mej strojny,
Moją wymową na niego uderzę.
Brutus. Do jego serca znane ci przesmyki,
I trudno, żebyś wejścia tam nie znalazł.
Menen. Spróbuję szczęścia, cokolwiek wypadnie.
Wkrótce o skutkach prośby mej się dowiem.
Kominiusz. Ani go słuchać zechce.
Sycyn. Czy tak myślisz?
Kominiusz. On siedzi w złocie, oczy mu goreją,
Jakgdyby same Rzym chciały podpalić;
Krzywda w więzieniu litość jego trzyma.
Klęknąłem, on mi „wstań!“ słabym rzekł głosem,
Skinieniem ręki milcząc mnie odprawił,
Potem na piśmie warunki mi przysłał,
Do których daną związał się przysięgą.
Wszystkie więc wasze nadzieje są płonne,
Chyba że matka jego, jego żona,
Pójdą go żebrać o litość dla Rzymu,
Co, jak słyszałem, zamiarem ich było.
Idźmy więc prośbą odjazd ich przyspieszyć.
1 Szyldw. Stój! Skąd, gdzie idziesz?
2 Szyldw. Ani kroku dalej!
Menen. Trzymacie straże z żołnierską bacznością,
To bardzo dobrze; przepuśćcie mnie jednak,
Przychodzę bowiem tutaj jako poseł.
Z Koryolanem mam sprawę.
1 Szyldw. Skąd?
Menen. Z Rzymu.
1 Szyldw. Darmo się kusisz; wracaj, skąd przyszedłeś,
Wódz żadnych stamtąd nie przyjmuje poselstw.
2 Szyldw. Wprzód nim u niego znajdziesz posłuchanie,
W płomieniach ujrzysz dachy twego miasta.
Menen. Jeśliście kiedy, moi przyjaciele,
Słyszeli wodza rozmowy o Rzymie,
O przyjaciołach, których tam zostawił,
Obcem wam imię moje być nie może:
Jestem Meneniusz.
1 Szyldw. Dobrze, wracaj jednak,
Twoje tu imię drzwi ci nie otworzy.
Menen. Wierzaj mi, wódz wasz w sercu mnie swem nosi,
Byłem ja księgą świetnych jego czynów,
W której świat sławę jego niezrównaną
Czytał w obrazach, czasem za jaskrawych,
Bom zawsze moich przyjaciół wynosił,
(A on w ich liczbie pierwsze miejsce trzyma)
Z całem wylaniem, aż do prawdy krańców.
Nieraz, jak kula na spadzistym gruncie,
Kres przeskoczyłem, i w jego pochwałach
Do samych granic zmyślenia dotarłem.
Więc, przyjacielu, musisz mnie przepuścić.
1 Szyldw. Na uczciwość, mój panie, gdybyś nawet tyle kłamstw powiedział w jego interesie, co słów teraz w swoim, to i tak nie znalazłbyś tu przejścia, nie, choćby kłamstwo taką było cnotą, jak czyste życie. Wracaj, skąd przyszedłeś!
Menen. Nie zapominaj, przyjacielu, że imię moje Meneniusz, który zawsze gorliwie popierał stronę twojego wodza.
2 Szyldw. Choć byłeś jego łgarzem, jak sam wyznajesz, to ja znów jestem żołnierzem prawdomowcą na jego rozkazy, muszę ci więc powiedzieć, że przepuścić cię nie mogę. Wracaj, skąd przyszedłeś!
Menen. Możeszli mi powiedzieć, czy już obiadował? Bo nie chciałbym z nim mówić przed obiadem.
1 Szyldw. Jesteś Rzymianinem, czy nie prawda?
Menen. Jak twój wódz.
1 Szyldw. A więc jak on powinieneś Rzym nienawidzić. Gdyście wygnali za wasze bramy najdzielniejszego ich obrońcę, a w szalonej głupocie ludu oddali w ręce nieprzyjaciół waszą tarczę, czy możesz przypuścić, że wstrzymasz wybuch jego zemsty żałośliwymi jękami bab waszych starych, załamywaniami rąk waszych dziewic, lub niedołężnem wstawieniem się zgrzybiałego gaduły, jakim mi się być wydajesz? Czy możesz myśleć, że zgasisz ogień, który za chwilę twoje miasto ogarnie, tak słabym jak ten dmuchem? Nie, mylisz się; wracaj więc do Rzymu i z innymi na śmierć się przygotuj, bo wyrok już zapadł, a wódz nasz przysiągł, że nie będzie ani odroczenia, ani przebaczenia.
Menen. Słuchaj, braciszku, gdyby twój komendant wiedział, że tu jestem, przyjąłby mnie z poważaniem.
2 Szyldw. Ba, ba! mój komendant nie zna cię wcale.
Menen. Chcę powiedzieć twój wódz.
1 Szyldw. Mój wódz nie troszczy się wcale o ciebie. Wracaj, wracaj, powtarzam, jeżeli nie chcesz, żebym utoczył ci krwi półkwarty, bo tyle najwięcej ci jej zostało. Wracaj!
Menen. Ależ braciszku, braciszku —
Koryolan. O co tu sprawa?
Menen. Teraz, braciszku, usłyszysz coś ciekawego; zobaczysz, co mogę; przekonasz się, że lada kapcan na posterunku nie może zamknąć mi przystępu do mojego syna Koryolana. Wnoś z przyjęcia, jakie u niego znajdę, czy już nie stoisz pod szubienicą, lub czy cię nie czeka inny rodzaj śmierci, dłuższej a boleśniejszej. Patrz teraz i mdlej na myśl tego, co cię czeka. — Niech bogowie na swoim niebieskim soborze ciągle o twojem radzą szczęściu, niech cię tak kochają jak stary twój ojciec Meneniusz! O mój synu! mój synu! Gotujesz ogień na nasze miasto, patrz, oto woda, która go zgasi. Nie łatwo dałem się namówić, aby iść do ciebie, ale gdy mnie zapewniono, że ja jeden mogę cię do litości skłonić, westchnienia ludu wywiały mnie z bram miasta. Więc cię zaklinam, przebacz Rzymowi i twoim błagającym współobywatelom! Niech miłosierni bogowie złagodzą twoją wściekłość, a resztki jej obrócą przeciw temu hultajowi, który, jak głupi klocek, chciał mi zamknąć przystęp do ciebie.
Koryolan. Precz!
Menen. Co? precz?
Koryolan. Ja nie znam żony, matki, ani dzieci;
Moje uczucia innym teraz służą;
Dziś zemsta tylko moją jest własnością,
Lecz przebaczenie leży w sercu Wolsków.
Nasza zażyłość gniew mój raczej drażni,
Każe litości zatrzeć starą pamięć,
Gdy o niewdzięcznem myślę zapomnieniu.
Przeciw twym prośbom uszy me silniejsze,
Niż bramy wasze przeciw moim siłom.
Wracaj do Rzymu! Przecie, żem cię kochał,
Zabierz to pismo — dla ciebiem je kreślił,
I miałem zamiar posłać je do ciebie.
Wracaj co spieszniej — ani słowa więcej!
Mąż ten, Aufidiuszu, był mym przyjacielem,
A jednak widzisz —
Aufidiusz. Wierny jesteś słowu.
1 Szyldw. Więc, mości panie, imię twoje jest Meneniusz?
2 Szyldw. A jest czarodziejskiem słowem, jak widzisz. Wiesz teraz drogę do domu.
1 Szyldw. Słyszałeś, jak nas zgromił, żeśmy waszą wielkość zatrzymali?
2 Szyldw. Jak ci się zdaje, czy mam jeszcze powody do mdlenia?
Menen. Nie dbam ani o świat, ani o waszego wodza. Co do takich jak wy stworzeń, ledwo mogę myśleć, że są na ziemi, tak jesteście maluczcy. Kto chce umrzeć z własnej ręki, ten się nie lęka śmierci z ręki obcej. Niech wasz wódz robi, co mu się podoba, wy zaś zostańcie długo czem dziś jesteście, a niech nędza wasza z latami rośnie! Mówię do was, jak do mnie mówiono: precz! (Wychodzi).
1 Szyldw. Zuch to nie lada, niema co mówić.
2 Szyldw. Jeśli chcesz mówić o zuchu, mów mi o naszym wodzu: to skała, to dąb żadnym wichrem niezachwiany.
Koryolan. Jutro staniemy pod murami Rzymu.
Ty, jak towarzysz mój w kierunku wojny,
Odpowiedz, proszę, panom Radzie Wolsków,
Z jak dobrą wolą prowadziłem sprawę.
Aufidiusz. Miałeś na myśli ich tylko interes;
Na wszystkie prośby Rzymu głuchy byłeś;
Nawet przyjaciół odparłeś podszepty,
Którzy na starą liczyli zażyłość.
Koryolan. Starzec, którego przed niedawną chwilą
Z rozdartem sercem wysłałem do Rzymu,
Miał dla mnie więcej niż ojcowską miłość,
Tak jest, dla niego prawie bogiem byłem;
W nim położyli ostatnie nadzieje,
Przez wzgląd na starą jego dla mnie przyjaźń,
Choć go na pozór przyjąłem okrutnie,
Raz jeszcze pierwsze podałem warunki,
Które poprzednio odrzucił już senat,
A których teraz znów przyjąć nie może,
I to jest wszystko, co mu ustąpiłem;
Tak mało, gdy on liczył na tak wiele!
Odtąd poselstwa nowe i błagania,
Czy od senatu, czy od mych przyjaciół,
Do mego ucha nie znajdą przystępu. —
Co krzyk ten znaczy? Noważ to pokusa,
Bym zmienił słowo dane? Nigdy! nigdy!
To żona moja i dostojna forma,
W której odlane ciało moje było,
A wnuka swojej krwi za rękę wiedzie.
Lecz precz uczucie! Precz z mojego serca
Wszystkie natury i prawa i względy!
Zakamieniałość niechaj cnotą będzie!
Próżne pokłony, te gołębie oczy,
Których spojrzenie bogów nawet samych
Zdolneby skłonić do krzywoprzysięstwa!
Mięknie mi serce — nie z twardszej ja gliny,
Jak inni ludzie byłem ulepiony.
Ach, matka moja chyli się przede mną,
Jakby się Olimp kłaniał kretowisku
Z pokorną prośbą, i synek mój mały
Tak błagające ku mnie zwraca oko,
Ze mi natura woła: „nie odmawiaj!“ —
Nie, niech na gruzach Rzymu Wolski orzą,
Italię zryją; nie będę gąsięciem,
Nie będę słuchał rozkazów natury,
Będę jakgdybym sana stwórcą był moim,
Nie znał rodzeństwa.
Wirgilia. Panie mój i mężu!
Koryolan. Inne te oczy, jak te, com miał w Rzymie.
Wirgilia. Tak myślisz, bo tak wielkie w nas przemiany
Smutek porobił.
Koryolan. Na me zawstydzenie,
Jak głupi aktor rolim swej zapomniał.
O droga, przebacz memu okrucieństwu,
Nie mów mi tylko: „ty przebacz Rzymowi!“ —
O daj mi, daj mi pocałunek długi,
Jak me wygnanie, słodki jak ma zemsta!
Świadkiem mi niebios zazdrosna królowa,
Że to całunek, którym z sobą zabrał,
I na mych ustach dziewiczo zachował. —
Lecz ach, szczebiocąc z tobą, zapominam,
Żem nie pozdrowił najgodniejszej matki! (klęka).
Kolano moje, wryj się teraz w ziemię,
Poszanowania głębsze zostaw ślady,
Niźli kolano pospolitych synów.
Wolumnia. Wstań! Ja na twardym krzemiennym klęczniku
Klęknę przed tobą, objawię pokorę,
Przemienię rolę matki a dziecięcia (klęka).
Koryolan. Przed zawstydzonym, matko, klękasz synem?
A więc kamyki na piaszczystych brzegach
Gwiazdom niech grożą! Niech zuchwałe wiatry
Cedry ciskają na słońce ogniste!
Niepodobieństwo niechaj zamordują,
Co być nie może, łatwem niechaj zrobią!
Wolumnia. Tyś mym żołnierzem, bo ja ci pomogłam
Zostać, czem jesteś. Czy znasz tę matronę?
Koryolan. To jest szlachetna Publikoli siostra;
To księżyc Rzymu, tak czysta, jak lodu
Kryształy ścięte z najczystszego śniegu,
A na świątyni Diany wiszące.
Droga Waleryo!
Wolumnia. To twój wizerunek,
Który czas w biegu swym może rozwinąć
Na podobieństwo twoje.
Koryolan. Bóg żołnierzy
Niech z przyzwoleniem wielkiego Jowisza
Wszystkie twe myśli natchnie szlachetnością,
By nigdy hańba ranić cię nie mogła,
Byś jak latarnia morska na wybrzeżach,
Sam nieugięty, majtków był zbawieniem!
Wolumnia. Uklęknij, chłopcze!
Koryolan. To synek mój dzielny.
Wolumnia. On, żona twoja, ja i ta matrona
Zanosim prośbę —
Koryolan. Nie kończ, matko moja,
Albo, nim skończysz, pomyśl wprzódy o tem,
Że co odrzucam, związany przysięgą,
To wam nie może wydać się odmową.
Nie żądaj, bym mych rozpuścił żołnierzy,
Z czeladzią rzymską chciał kapitulować.
Nie mów, że jestem twym synem wyrodnym,
Nie chciej łagodzić zemsty mej i gniewu
Rozumowaniem zimnem.
Wolumnia. Dosyć tego!
Jużeś powiedział, że nic nam nie przyznasz,
Bo o to prosić przychodzim jedynie,
Coś już odmówił; lecz my będziem prosić,
A gdy się w naszych zawiedziem błaganiach,
Zatwardziałości twej będzie to winą.
Słuchaj nas teraz.
Koryolan. Bądźcie mi świadkami,
Ty, Aufidiuszu i Wolsków rycerstwo,
Bo żadnych poselstw rzymskich słuchać nie chcę
Bez wiedzy waszej (siada). Jakie twe żądanie?
Wolumnia. Choćbym milczała, ubiór nasz i postać
Jasno ci mówią, jak bolesne życie
Wiodłyśmy w Rzymie od twego wygnania.
Pomyśl, jak nasze cierpienie prześciga
Wszystkich żyjących niewiast utrapienie,
Gdy na twój widok, miast błyszczeć weselem,
Źrenice nasze gorzką łzą zachodzą,
A serca, zamiast bić w piersiach radośnie,
Drżą od bojaźni, smutku i rozpaczy,
Bo matka, żona, dziecię twoje widzą,
Że syn, małżonek, ojciec, własną ręką
Szarpie okrutnie wnętrzności ojczyzny.
Nieprzyjaźń twoja dla nas najsmutniejsza,
Bo ty nam bronisz modlić się do nieba,
Co jest pociechą wszystkich nieszczęśliwych.
Jakże, niestety, zanieśćbyśmy mogły
Modlitwy nasze za naszą ojczyznę,
(Co jednak naszą świętą powinnością)
A razem modły za twoje zwycięstwo
(Co równie świętą naszą powinnością)?
Albo musimy ojczyznę utracić,
Tę karmicielkę drogą, albo ciebie,
Jedyną naszą w ojczyźnie pociechę.
Którebądź z naszych życzeń się wypełni,
Z którejbądź strony wypadnie zwycięstwo,
Cierpienie tylko naszą będzie dolą,
Bo lub ty, synu, jak wróg przeniewierny,
W więzach po naszych przeciągniesz ulicach,
Lub jak zwycięzca nasz gruz będziesz deptał,
Odbierzesz palmę za to, żeś odważnie
Przelał krew żony twojej i twych dzieci.
Co do mnie, synu, nie jet moją myślą
Czekać, aż wojnę rozstrzygnie fortuna.
Gdy mimo próśb mych nie chcesz obu stronom
Równie szlachetnej wyświadczyć usługi,
Lecz wolisz jednej sprowadzić ruinę,
Wiedz, że do naszych nie zbliżysz się murów,
Nie depcząc wprzódy po matki twej łonie,
Z któregoś wyszedł do światła i życia.
Wirgilia. Po mojem także, które ci wydało
Twojego syna, aby twoje imię
W najdalsze wieki u ludzi przechował.
Syn. Po mnie nie będzie deptał, bo ucieknę,
Lecz bić się będę, gdy w męża urosnę.
Koryolan. Kto się rozrzewnić nie chce jak niewiasta,
Niech nie spogląda na dziecko i żonę.
Zbyt długom słuchał (wstaje).
Wolumnia. O nie, zostań jeszcze!
Gdybyśmy chciały, żebyś Rzym ratował
Ofiarą Wolsków, którym dzisiaj służysz,
Mógłbyś się skarżyć, że honor twój krzywdzim;
Lecz my błagamy o wzajemną zgodę,
Żeby i Wolskom wolno było mówić:
„Takie mieliśmy dla nich miłosierdzie“,
I z Rzymian każdy aby mógł powtórzyć:
„Jak wróg nasz z nami postąpił szlachetnie!“
I żeby wszyscy wykrzyknęli społem:
„Niechaj ci bogi za to błogosławią,
Żeś między nami pokój ten ułożył!“
Wiesz, synu, wojny niepewne wypadki,
Ale to pewna, że gdy Rzym podbijesz,
Jedynym zyskiem twoim będzie imię
Wszędzie i wszystkich ścigane przekleństwem.
Dzieje powiedzą: „Mąż to był szlachetny,
Ale tym czynem szlachetność swą zmazał,
Ojczyznę zabił i na wieków wieki
Ludzkich pokoleń będzie obrzydzeniem“.
Nieprawdaż, synu, zawsześ miał na myśli
Szlachetną żądzę honoru i sławy;
Wielkością duszy bogom chciałeś zrównać,
Powietrzne sklepy rozdzierać piorunem,
Lecz strzałą jego dęby tylko trzaskać.
I czemuż milczysz? Alboż ci się zdaje,
Że to jest godne wielkiego człowieka
Tleć wieczną zemstą za doznaną krzywdę?
Przemów doń, córko, on z łez twych się śmieje.
Mów i ty, chłopcze, może twe dzieciństwo
Silniej nim wstrząśnie niż nasze rozumy.
Nikt więcej matce od ciebie nie winien,
Pozwalasz przecie, jakby skrępowany,
Bym żebrząc długie zanosiła prośby.
Nie, nigdyś dobrym dla matki twej nie był,
Gdy ona przecie niby biedna kwoka,
O żadne inne nie troszcząc się pisklę,
W bój cię gdakaniem wiodła, a po bitwie
Przywoływała z tryumfem do domu.
Powiedz, że prośba ma niesprawiedliwa,
Odpędź mnie; ale jeżeli tak nie jest,
Jesteś występny i Bóg cię ukarze,
Żeś nie miał względów matce przynależnych.
Odwraca oczy. Klęknijcie niewiasty,
Niechaj go nasze kolana zawstydzą!
Więcej w nim dumy budzi jego nazwa
Koryolana, niż błagania nasze
Budzą litości w skamieniałem sercu.
Więc na kolana! po raz to ostatni.
Potem do Rzymu wrócimy, by razem
Na śmierć z naszymi czekać sąsiadami.
O spójrz, spójrz na nas! Czy widzisz? To chłopię,
O co chce błagać, powiedzieć niezdolne,
Lecz z nami płacze i podnosi ręce,
I z większą siłą prośbę swą popiera,
Niż ty jej znajdziesz, by prośbę odrzucić.
Idźmy! Ten człowiek miał Wolskę za matkę;
Przypadkiem dziecko to doń jest podobne,
Bo żona jego w Koryolach mieszka.
Odpraw nas, czas już! Zachowam milczenie,
Póki nie będzie w ogniu miasto nasze,
A wtedy jeszcze słów przemówię kilka.
Koryolan. O matko, matko! (trzyma ją za rękę w milczeniu)
Matko, co zrobiłaś?
Spójrz, niebo stoi otworem, a bogi
Z tej sceny przeciw naturze się śmieją.
O matko! Wielkie odniosłaś zwycięstwo,
Szczęsne dla Rzymu, lecz dla twego syna,
Wierz mi, o wierz mi, zwycięstwo to smutne,
Jeśli nie będzie dla niego śmiertelne.
Lecz mniejsza o to. Słuchaj, Aufidiuszu,
Choć krwawej wojny nie mogę prowadzić,
Potrafię zawrzeć korzystne przymierze.
Na mojem miejscu, dobry Aufidiuszu,
Byłżebyś głuchy na głos twojej matki?
Na mniej zezwolił?
Aufidiusz. Czułem się wzruszony.
Koryolan. Byłeś, przysięgam. O, rzecz to nie łatwa
Litości krople z moich ócz wycisnąć!
Lecz radź mi teraz, jaki zawrzeć pokój.
Co do mnie, nie chcę do Rzymu powracać,
Zostanę z wami, a w trudnej tej sprawie,
Błagam cię, moim bądź orędownikiem.
O matko! żono!
Aufidiusz (na stronie). Co za radość dla mnie,
Ze się z honorem litość twoja starła.
To moją dawną przywoła fortunę.
Koryolan. Bądźcie spokojne — za chwilę — lecz wprzódy
Musimy wprzódy czarę zgody spełnić.
Lepsze świadectwo od słów poniesiecie:
Warunki, moją stwierdzone pieczęcią.
Idźmy! Niewiasty, za wasze usługi
Rzym wam zbudować powinien świątynię.
Italii całej miecze sprzymierzone
Takich warunków zyskaćby nie mogły. (Wychodzą).
Menen. Czy widzisz tamten narożnik Kapitolu? tamten węgielny kamień?
Sycyn. Doskonale. Cóż z tego?
Menen. Jeżeli potrafisz poruszyć go z miejsca twoim małym palcem, to możesz mieć trochę nadziei, że matrony rzymskie, a w szczególności jego matka, potrafią u niego co wyprosić. Ale raz jeszcze powtarzam, niema co się łudzić; gardła nasze skazane czekają tylko na egzekucyę.
Sycyn. Czy podobna, aby tak krótki przeciąg czasu mógł do tego stopnia zmienić naturę człowieka?
Menen. Wielka jest różnica między poczwarką a motylem, a przecie motyl był poczwarką. Marcyusz ten wyrósł z człowieka na smoka, ma skrzydła, jest czemś więcej niż pełzającem żyjątkiem.
Sycyn. Kochał swoją matkę z całego serca.
Menen. I mnie też kochał; ale teraz nie więcej sobie przypomina swoją matkę, jak koń ośmioletni swoją. Cierpkość jego oblicza skwasiłaby dojrzałe winogrona. Gdy się przechadza, jest jak wojenna kusza; na każdy krok drży ziemia. On zdolny przebić pancerz spojrzeniem; głos jego jak dzwon pogrzebny, a każde jego hem! jest taranem. Siedzi w swoim majestacie, jak drugi Alexander. Co każe zrobić, zrobione ledwo rozkazał. Żeby Bogiem zostać, brak mu tylko wieczności i nieba, w któremby królował.
Sycyn. Panie, zmiłuj się nad nami! jeżeli twój obraz jest prawdziwy.
Menen. Maluję go z natury. Zobaczysz, jaką od niego łaskę matka jego przyniesie. Nie więcej w nim miłosierdzia, co mleka w samcu tygrysie; oto wszystko, czego się może spodziewać nasze biedne miasto, a za to wszystko wam dzięki!
Sycyn. Niech bogi nas ratują!
Menen. Nie, w tym razie bogi nas nie uratują. Banitując go, nie mieliśmy na nich względu, nie będą też na nas mieli względu, gdy wróci karki nam kręcić.
Posłaniec. Uciekaj spiesznie, jeśli dbasz o życie.
Lud poznał twego kolegę trybuna,
Wlecze go z sobą i klnie się na Boga,
Że gdy bez skutku powrócą matrony,
Długą, powolną zamęczy go śmiercią.
Sycyn. Co za nowiny?
Posłaniec. Szczęśliwe nowiny!
Niewieście prośby były wysłuchane,
I już się Marcyusz z Wolskami oddalił.
Dnia piękniejszego Rzym jeszcze nie widział,
Nie, kiedy nawet wygnał Tarkwiniuszów.
Sycyn. Czy jesteś pewny tego, co nam mówisz?
Posłaniec. Jak jestem pewny, że słońce jest ogniem.
Gdzież się chowałeś, że nic jeszcze nie wiesz?
Nigdy się z pędem gwałtowniejszym fale
Pod łuk nie cisną przy morza przypływie,
Jak lud przez bramy wieścią pocieszony.
Czy słyszysz?
Pośród głośnych Rzymian krzyków,
Trąb, psałteryonów, piszczałek, bębenków,
Cymbałów, słońce nawet zda się tanczyc.
Czy słyszysz? (Nowe okrzyki).
Menen. Dobre, dobre to nowiny.
Czas i mnie spieszyć na matron spotkanie.
Jedna Wolumnia warta pełne miasto
Szlachty, konsulów, albo senatorów,
A całe lądy i morza trybunów
Tobie podobnych. Zapewneście dzisiaj
Dobre modlitwy zanieśli do nieba;
Ranobym nie dał jednego szeląga
Za jakie dziesięć tysięcy gardł waszych.
Ha, co za radość! (Krzyki i muzyka).
Sycyn. Za twoje nowiny
Niech Bóg ci naprzód zapłaci, a potem
My ci dziękujem.
Posłaniec. O, wszyscy zarówno
Mamy powody składać dziękczynienia.
Sycyn. Jak stąd daleko?
Posłaniec. Prawie w miasta bramach.
Sycyn. Więc idźmy wspólne powiększyć wesele.
1 Senator. Patrzcie, to Rzymu naszego patronka!
Zbierzcie lud cały, a bogom dziękujcie,
Palcie sobótki, rzucajcie im kwiaty,
Witajcie matkę, odkrzyczcie wygnanie,
„Niech żyją nasze matrony!“ wołajcie.
Wszyscy. Nasze matrony niech żyją! niech żyją!
Aufidiusz. Idź, uprzedź panów Radę, że przybyłem.
Wręcz im to pismo, a po odczytaniu
Niechaj się wszyscy zgromadzą na rynku,
Ja, w obecności senatu i ludu,
Dowiodę prawdy moich tu zaskarżeń.
Bramy już przebył ten, którego winię,
Głos myśli zabrać, ma jeszcze nadzieję,
Że się oczyści próżną gadaniną.
Idźcie! (Wychodzi Orszak).
Witajcie!
1 Spisk. Wodzu, jakże zdrowie?
Aufidiusz. Jak męża własną strutego jałmużną,
Zamęczonego własnem miłosierdziem.
2 Spisk. Jeśli trwasz zawsze, panie, w przedsięwzięciu,
W którem na naszą pomoc rachowałeś,
Z niebezpieczeństwa możem cię ratować.
Aufidiusz. Sam jeszcze nie wiem, bo zamiary moje
Zależeć będą od skłonności ludu.
3 Spisk. Śród sporów waszych lud się będzie wahał;
Niech jeden zginie, drugi, bez zawodu,
Ufności ludu zostanie dziedzicem.
Aufidiusz. Wiem, a potężnych nie brak mi dowodów,
Ażeby wroga mojego obalić.
Ja go wyniosłem, ja moim honorem
Wierności jego byłem ręczycielem;
On, wyniesiony, swoich pochlebstw rosą
Młody krzew swojej wielkości polewał;
Aby tem łatwiej przyjaciół mych uwieść
Gwałt sobie zadał, i umysł złagodził
Dotąd surowy, twardy i niezgięty.
3 Spisk. Zuchwałość jego, kiedy się ubiegał
O konsularną godność, którą stracił
Dumnego czoła niezdolny pochylić —
Aufidiusz. O tem ja właśnie mówić zamierzałem.
Wygnany, usiadł przy mojem ognisku,
Na cios sztyletu mego pierś odsłonił,
Lecz jam go przyjął jak brata, serdecznie,
Na jego wszystkie żądania przystałem,
Żeby tem łatwiej wykonał swe plany,
Z własnych mu pułków pozwoliłem wybrać
Najlepszych ludzi; sam mu pomagałem
W żniwie, którego wszystkie zgarnął plony,
I z pewną dumą sam siebie krzywdziłem,
Tak, że nakoniec nie jego kolegą,
Ale żołnierzem jego się zdawałem,
I on też nawet traktować mnie zaczął,
Jakgdybym służył na jego jurgielcie.
1 Spisk. Całej też armii było to podziwem.
Kiedy Rzym zajął, gdyśmy rachowali
Na tyle łupów co chwały —
Aufidiusz. Dlatego
Wytężę wszystkie przeciw niemu siły.
Za kilka kropel niewieściego płaczu
(Który tak dla nich łatwy jest jak kłamstwo)
Sprzedał krew naszą, trudy i zwycięstwa.
Niech ginie za to, a na grobie jego
Odkwitnie wielkość moja. Lecz słuchajcie!
1 Spisk. W rodzinne mury wszedłeś jak posłaniec,
Na powitanie twoje nikt nie wybiegł,
Na jego powrót pod niebo krzyk leci.
2 Spisk. Głupie bydlęta, których dzieci zabił,
Dla chwały jego gardła rozdzierają.
3 Spisk. Korzystaj z pory; nim usta otworzy,
I zanim pięknem słówkiem lud odurzy,
Niechaj uczuje ostrze twojej szabli;
My ci pomożem. Skoro go powalisz,
Po twojej myśli opowiesz wypadki,
I z ciałem jego obronę pogrzebiesz.
Aufidiusz. Skończmy, bo widzę, senat się przybliża.
Panowie. Radosnem sercem powrót twój witamy!
Aufidiusz. Nie zasłużyłam na to powitanie.
Lecz czy me pismo, dostojni ponowie,
Odczytaliście?
Panowie. Tak jest.
1 Pan. Czytaliśmy,
A treść głębokim przejęła nas bólem.
Na pierwsze jego błędy, mojem zdaniem,
Nie trudno było wynaleźć lekarstwo;
Lecz kończyć, właśnie gdzie zacząć był winien,
Ale zmarnować nasze poświęcenia,
I naszym kosztem chcieć nas wynagrodzić,
Z miastem gotowem na łaskę się poddać
Traktat zawierać, nie, na takie błędy
Niema wymówki.
Aufidiusz. On sam się przybliża,
Niech się tłómaczy.
Koryolan. Witam was, panowie!
Wracam, jak byłem, wiernym wam żołnierzem,
Nie zarażony miłością mej ziemi
Więcej, jak w chwilach mojego wygnania,
A zawsze waszym posłuszny rozkazom.
Wiedzcie, żem wojnę szczęśliwie prowadził,
Że krwawą drogę wyrąbałem.szablą
Aż do bram Rzymu. Przynosimy łupy
Nad koszta wojny o trzecią część wyższe.
Zawarłem pokój tak dla was zaszczytny,
Jak jest dla Rzymu haniebny. Tu składam
Traktat, konsulów podpisem stwierdzony
I opatrzony senatu pieczęcią.
Aufidiusz. Dostojna Rado, nie czytając pisma,
Powiedzcie zdrajcy, że danej mu władzy
W niewaszych celach zbrodniczo nadużył.
Koryolan. Zdrajcy? Kto zdrajcą?
Aufidiusz. Marcyusz.
Koryolan. Marcyusz zdrajcą?
Aufidiusz. Tak, Kajusz Marcyusz. Alboż się spodziewasz,
Że cię pozdrowię skradzionem nazwiskiem
Koryolana, zwycięzcą Koryolów?
Panowie, miasta naszego senacie,
On wasz interes zdradził przeniewierczo,
Żonie i matce on Rzym, miasto wasze,
Tak, wasze miasto, za łez kilka sprzedał,
Stargał przysięgi i zobowiązania,
Jak motek jaki zgniłego jedwabiu;
Nie zasiągnąwszy zdań wojennej rady,
Dla kilku słonych kropel swojej mamki,
Zwycięstwo wasze przepłakał, przejęczał,
Tak, że się nawet pazie rumieniły,
A w osłupieniu mąż patrzał na męża.
Koryolan. Słyszysz to, Marsie?
Aufidiusz. Płaczliwe chłopiątko,
Imienia boga wojny nie wymawiaj.
Koryolan. Ha!
Aufldiusz. Dosyć tego!
Koryolan. Ha, kłamco bezczelny!
Pierś ma za ciasna dla wzdętego serca.
Chłopiątko! Podlezę! Przebaczcie, panowie,
Pierwszy raz w życiu on mnie lżyć przymusił.
Wasz sąd, panowie, temu tu kundlowi
Niech kłamstwo zada, a jego sumienie
(Gdy już na sobie rąk mych ślady nosi,
A co mu dałem do grobu zabierze)
Jego sumienie wyrok wasz potwierdzi,
Kłamstwo mu zada.
1 Pan. Słuchajcie mnie obaj.
Koryolan. Przód mnie na drobne posiekajcie części,
Dzieci i męże niech się w mej krwi myją.
Chłopiątko! Kundlu, kundlu ty fałszywy!
Jeżeli dzieje wasze nie są kłamstwem,
Znajdziesz tam, że jak orzeł w gołębniku
Straszyłem Wolsków waszych w Koryolach,
Sam. Ha, chłopiątko!
Aufidiusz. Szlachetni panowie,
Czy pozwolicie, by na hańbę waszą
Występny junak śmiał wam przypominać
Ślepej fortuny cios niezasłużony?
Sprzysięż. Niech umrze za to!
Obywatele (razem). Poszarpcie go na kawałki, poszarpcie natychmiast, on zabił mojego syna, moją córkę, on zabił mojego krewniaka Marka, on zabił mojego ojca!
2 Pan. Cicho! spokojność! Tylko żadnych obelg!
Mąż to szlachetny; chwały jego skrzydła
Świat okrążyły. W czem zawinił miastu,
To sąd oceni. Teraz, Aufidiuszu,
Niewczesnym sporem pokoju nie mieszaj.
Koryolan. Ach, gdybym takich sześciu Aufldiuszów,
Jego w dodatku, z całym jego rodem,
Miał na odległość szabli mej!
Aufidiusz. Zuchwalcze!
Sprzysięż. Zabij go! zabij! zabij! zabij! zabij!
Panowie. Stójcie, przez Boga! Stójcie! stójcie! stójcie!
Aufidiusz. Panowie, raczcie słuchać mnie.
1 Pan. Tulliuszu!
2 Pan. Nad czynem twoim męstwo płakać będzie!
3 Pan. Nie depcz go tylko! Panowie, spokojność!
Schowajcie miecze!
Aufidiusz. W spokojniejszej chwili,
(Bo dziś zawadą zbytek oburzenia)
Gdy się dowiecie, czem wam zagrażało
Człowieka tego życie niebezpieczne,
Z tej śmierci jego cieszyć się będziecie.
Raczcie mnie wezwać do izby senatu,
Najcięższej karze chętnie się poddaję,
Jeśli nie zdołam wszystkich was przekonać,
Że tylko waszym wiernym sługą byłem.
1 Pan. Wynieście ciało; płaczcie jego stratę,
Bo nigdy herold szlachetniejszym zwłokom
Nie towarzyszył do urny grobowej.
2 Pan. Czyn Aufidiusza jego popędliwość
Tłómaczy w części. Stało się! co robić.
Aufidiusz. Wściekłość mnie mija, ogarnia mnie smutek.
Niech spoinie ze mną trzech najwaleczniejszych
Mężnego zwłoki poniesie do grobu.
Niechaj nam bębny marsz biją żałobny,
A dzid żelezce schylą się ku ziemi.
Choć w naszem mieście słychać jeszcze płacze
I wdów i sierot sprawą jego ręki,
Szlachetna po nim pamięć tu zostanie.
Pomóż mi!