Koryolan (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare,
Józef Ignacy Kraszewski (przedmowa)
Tytuł Koryolan
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. The Tragedie of Koryolan
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KORYOLAN.



KORYOLAN.

K

Koryolan jest dziełem tej epoki życia poety, która najdojrzalsze wydała owoce. Szekspir stworzył go w całej sił pełni, rozmiłowany w poważnych dziejach starożytnego świata. Holinsheda naiwnego zastąpił dobroduszny, ale rzymskiego oblicza Plutarch. W inne sfery wiedzie nas z sobą poeta. Z krain fantazyi przechodzimy na cmentarze dziejowe. Miłość kobiety, igrzyska losu, dziwne zrządzenia sił tajemniczych, powszednie namiętności nie mają tu przystępu; główną rolę gra charakter i wola człowieka w walce godności swej osobistej z najświętszymi obowiązkami. Za tło bohaterom dramatu służą dzieje państwa; walka ludu rzymskiego z patrycyuszami, stosunki społeczeństwa i rodziny; największe po wsze czasy zadania bytu, rządu, interesów jednostek i ogółu. Szekspir w tej życia epoce nie wątpił, iż umysły poważne zająć potrafi, stawiąc przed nimi jeden żywy wizerunek wielkiego charakteru, nie potrzebując doń ni ozdób podrzędnych, ni epizodów upiększających. Koryolan też nie był pisany dla tłumu powszedniego, który zabawiać musiał niekiedy igraszkami słów, dowcipem ostrym i jaskrawemi przygodami śmieszków; z końca w koniec są to dzieje, co poruszają do głębi człowieka, bo się odegrywają na scenie, która o losach narodu rozstrzyga.

W tragedyi tej czuć geniusz Szekspira, choć ona jest wcale różną od króla Leara, Romea i Julii, dramatów historycznych angielskich, a nawet od pokrewnych sobie rzymskich; poeta, który w każdym niemal utworze nowe sobie torował drogi, w Koryolanie odmiennym jest i do siebie niepodobnym.
Jakby wchodząc do świątyni, Szekspir przyobleka szatę nową, poważniejszą, świąteczną. Świątynią są tu dzieje, które długo nawykł świat szanować, jakby wzór tego, ku czemu ludzkość podnieść się może ducha potęgą.
Koryolan jest obrazem ściśle historycznym, miejscami dosłownie przepisywanym z Plutarcha. Na dramatyczną budowę nie potrzebował się silić poeta, stworzył ją sam charakter bohatera, a najkunsztowniej obmyślana tkanka, nie sprosta tej nagiej prawdzie, takiej, jaką tradycye przyniosły. Cały dramat odgrywa się tu w duszy jednego człowieka, którego wizerunek wypełnia tragedyą, na niego zlały się wszystkie blaski, około niego obraca się ten mały świat, co go otacza.
Jakkolwiek charakter Koryolana jest już w Plutarchu wskazanym, Szekspir go wypełnia, uwydatnia, dodaje doń rysy nowe i odstępuje nawet od prototypu swego, gdy mu to jest dla silniejszego odmalowania człowieka potrzebnem. Tak naprzykład królewskie owo wnuczę, wychowańca matrony Wolumnii, poeta, jak historyk, nie chciał uczynić szorstkim, dzikim, nietowarzyskim; w stosunkach z rodziną, z przyjacioły czyni go łagodnym, czułym, dobrze wychowanym patrycuszem, w zetknięciu tylko z tłumem Koryolan dumnym się staje i ostrym. U Plutarcha jest nim dla wszystkich.
Szekspir chciał w nim odmalować nieugiętego patrycyusza, który w stoicyzmie szlachetnym, w utrzymywaniu godności osobistej, całe życia zadanie zamyka. Temu charakterowi niespożytemu ustępować musi wszystko: sprawa kraju, miłość rodziny, przyjaźń, związki. Ugiąć się nie umie, choćby dla ocalenia życia. Poczucie godności własnej, duma rodowa idzie u niego przedewszystkiem. Nie zna on strachu, ale też nie zna litości, nawet nad sobą samym. Takim nadludzko żelaznym mężem chciał mieć poeta Koryolana; takim w istocie musiał być patrycyusz rzymski, czujący instynktowo, że powinien był stać, jako wzór i ideał człowieka dla narodu, bo to właśnie było i jest posłannictwem wszelkiego patrycyatu. Takimi są wszyscy bohaterowie pogańskiego Rzymu; niezłomny charakter stanowił ich siłę i piękność.
Dramat rozpoczyna się wzburzeniem ludu, który winę głodu i nędzy swej przypisuje patrycyuszom, a najmocniej rozjątrzony jest przeciwko jawnemu nieprzyjacielowi swojemu, wnukowi króla Ankusa Marcyusza, Kajuszowi. Kajusz cnotliwym jest, czystym, mężnym, ale pochlebiać nie umie nikomu, a najmniej ludowi, który tylko pochlebstwy ująć i prowadzić się daje. W domowem pożyciu łagodny, w publicznem nie umie się zastosować i ulegać okolicznościom, nie chce się zmuszać do fałszu i kłamstwa, czuje w sobie krew bohaterską, do panowania tym tłumom stworzoną.
To, co go otacza, dopełnia obrazu arystokratycznej rodziny; pełna powagi matrona Wolumnia, żona Kajusza Wirgilia, są to postacie posągowe, czyste, surowe, godne stać obok królewskiego wnuczęcia; ale w nich tradycye rodowe odbiły się inaczej; matka gotowaby skłonić syna do ugięcia się przed tłumem, aby nad nim władzę pozyskać. Wolumnia, która ma macierzyńską nad synem przewagę, nie waha się doradzać mu, aby tą drogą zwyczajną pozyskał władzę, i skłania go do chwilowego upokotzenia, dla okupienia nim odwetu.
W tej polityce niewieściej odbija się przeszłość; Koryolan dla dostojności osobistej ugiąć się nie chce... on zwycięstwo zakłada na potędze woli i charakteru. Cóż wart tłum, który ich ocenić nie umie? i wartoż przed taką uniżać się zgrają?
Wśród wrzasków rynku i odgrażań pospólstwa przeciwko senatorom i Kajuszowi, zjawiają się patrycyusze dla uspokojenia umysłów wzburzonych. Meneniusz Agryppa prawi ludowi znaną bajkę o żołądku i innych częściach ciała ludzkiego. Kajusz nadchodzący, zamiast głaskać tłum rozjadły, łaje go i lekceważeniem wyzywać się zdaje.
Lepiej nad słowa i argumenta skutkuje, dla uspokojenia umysłów, wieść o niebezpieczeństwie zagrażającem Rzymowi od zbuntowanych Wolsków, którzy się nań ciągnąć gotują. Tłum, który się odgraża na senatorów, trwoży się na wiadomość o nieprzyjacielu. Kajusz idzie przeciwko niemu na Karyole, walczy z bohaterskiem męstwem, dokazuje cudów i zdobywa sobie krwią przelaną przydomek Koryolana.
Po powrocie senat, w nagrodę świetnych jego czynów rycerskich, chce go okrzyknąć konsulem, lecz na to potrzeba zezwolenia ludu, a stary obyczaj wymaga, aby się kandydat zalecał i prosił. Koryolan skłonić się do tego nie daje, nadto jest dumnym, aby się ugiął przed tymi, których nie szacuje, i kłamał pokorę dla pochwycenia władzy. Uległszy pozornie żądaniom i prośbom matki, szydersko i dwuznacznie do tłumów przemawia. Przeciwko niemu są trybunowie ludu, lękający się, przeczuwający w nim tyrana; ci już przyzwalające tłumy jątrzą na nowo, burzą przeciw przyszłemu konsulowi. On sam nieprzyjaciołom swym zuchwałem wystąpieniem dopomaga, tak, że zamiast dostojności, lud go wyrokiem śmierci ściga. Koryolan nawet tą groźbą nie daje się skłonić do poniżenia. Napróżno błaga go matka, Koryolan przyrzekłszy jej powolność, gdy stanął wobec tłumu, miota zgrai w oczy obelgi i szyderstwa. Dusza jego wzdryga się fałszu. Szekspir odstępuje tu od Plutarcha, ale charakter czyni potężniejszym przez to.
Skazany naprzód na śmierć, potem w imię zasług swych dla kraju ułaskawiony, Koryolan zamiast na Tarpejską skałę idzie na wygnanie. Wyrok ten przyjmuje, ale poprzysięga zemstę własnej ojczyźnie, Rzymowi. Godność jego osobista stoi dlań wyżej niż losy kraju całego. Nie waha się wprost iść się oddać w ręce Wolskom, pragnącym odwetu, i z nimi zwycięsko nachodzi Rzym strwożony.
Już stoi z Wolskami u wrót jego, gdy matka, żona, dziecię, wychodzą go błagać, aby miasto ocalił. Sceny to dramatyczne i poruszające, gdy miłość rodziny walczy w jego sercu z pragnieniem zemsty, miłość kraju z przysięgą Wolskom złożoną. Matka i rodzina zwyciężają dumę, łamią niezłomnego, miłość ojczyzny i litość nad nią przemaga, Koryolan zawiera pokój i ustępuje, chociaż wie i przeczuwa, iż wróciwszy do Wolsków, za swą powolność śmierć poniesie.
Takiego końca potrzebowała tragedya Koryolana, i tak kończyć mu każe Plutarch, chociaż Tytus Liwiusz pisze, iż na wygnaniu późnej dożył starości.
Ideą główną sztuki jest charakter Koryolusa, zrazu szlachetny i wielki, od chwili, gdy zemsty zapragnął, zwichnięty, ciągnący go w bój z samym sobą, bo z tym krajem, którego jest cząstką. Duma czyni go zdrajcą, miłość zmiękcza i daje na ofiarę. Szekspir wszystkich wniosków etycznych nie wyciągnął z Koryolana, przedstawił go raczej jako wielką tragiczną postać. Pogańskie pragnienie zemsty musiało prowadzić aż do takiego końca. Koryolan, wedle pojęć chrześcijańskich, ginie sprawiedliwie, śmiercią zasłużoną, gdyż zamiast znieść krzywdy i pomstę zostawić Bogu, dwakroć się stał zdrajcą.
Świat rzymski, lud, patrycyusze z wielką potęgą malują się w dramacie Szekspira. Niektórzy komentatorowie w tonie tragedyi, w obrazie tłumów, chcą widzieć dążność pewną i dowód, że Szekspir miał usposobienie arystokratyczne. Wprawdzie pozyskane szlachectwo, przyjaźń możnych i stosunki z wyższemi sferami towarzyskiemi, wiele ustępów w dramatach, mogłyby usprawiedliwić to przypuszczenie; lecz nie szło wcale poecie o tę tendencyę, która istoty sztuki nie stanowi. Charakter Koryolana jest tu wszystkiem, a lud niestały, namiętny, dający sobą powodować, inaczej odmalowanym być nie mógł, bo innym on nie jest. Takim go znajdujemy w dramacie historycznym angielskim, i w żywym świecie.
Oprócz Plutarcha Szekspir mógł się posłużyć Tytusem Liwiuszem, którego angielskie tłómaczenie Philemonda Holland wyszło w r. 1600.
Nie od rzeczy tu będzie, mając mówić o innych tragedyach z historyi rzymskiej zaczerpniętych, wymienić źródła, które poecie stały otworem.
Szekspir mało umiał łaciny, a nic po grecku (little latin and less greek) wedle Ben Johnsona, był więc zmuszony posługiwać się przekładami. Literatura angielska oprócz tłómaczenia Iliady przez Chapman’a, miała już Herodota, przełożonego w r. 1544, Tucydydesa, 1550, Polybiusza, 1568, Diodora Sycylijskiego 1569, Appiana 1578, Aeliana 1576 i Plutarcha, którego North nie z oryginału, ale z Amyot’a tłómaczył; Sallustyusza 1557, Cezara 1568, Justyna 1564, Kwinta Kurcyusza 1561, Eutropiusza 1564.
Tragedya Koryolan (The Tragedy of Coriolanus) pierwszy raz ukazała się dopiero w wydaniu zbiorowem w r. 1623. Naznaczają czas jej utworzenia około r. 1610, wkrótce zapewnie po napisaniu Antoniusza i Kleopatry, w epoce, w której Szekspir zwracał się ze szczególnem zamiłowaniem ku przedmiotom z dziejów starożytnych. Koryolan, jako dzieło sztuki jednolite, należy do arcydzieł, całość przedziwna, wszystko się do stworzenia jej zbiega, główna postać występuje potężną, jasną, wielką i niezmiernie prawdziwą. W żadnym ze swych dramatów z tej epoki, Szekspir tak nie pojął i nie oddał obrazu wieku, jak w Koryolanie.




OSOBY:

Kajusz Marcyusz Koryolan, rzymski patrycyusz.

Tytus Larcyusz,   dowódzcy w wojnie przeciw Wolskom.
Kominiusz,

Meneniusz Agryppa, przyjaciel Koryolana.

Sycyniusz Welutus,   trybunowie ludu.
Juniusz Brutus,

Młody Marcyusz, syn Koryolana.
Rzymski herold.
Tullus Aufidiusz, naczelnik Wolsków.
Namiestnik Aufidiusza.
Sprzysiężeni z Aufidiuszem.
Obywatel z Ancyum.
Dwóch wolskich żołnierzy.
Wolumnia, matka Koryolana.
Wirgilia, żona Koryolana.
Walerya, przyjaciółka Wirgilii.
Służebnica Wirgilii.
Rzymscy i wolscy Senatorowie, Patrycyusze, Edyle, Liktorowie, Żołnierze, Obywatele, Posłańcy, Słudzy Aufidiusza i t. d.

Scena częścią w Rzymie, częścią na ziemi Wolsków i Ancyatów.


KORYOLAN.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ulica w Rzymie.
(Wchodzi tłum zbuntowanych Obywateli z kijami, maczugami i różnego rodzaju bronią).

1 Obyw.  Nim pociągniemy dalej, słuchajcie mnie!
Kilku Obyw.  (razem). Mów, mów!
1 Obyw.  Czy macie silne postanowienie umrzeć raczej, niż głód cierpieć!
Kilku  (razem). Mamy, mamy!
1 Obyw.  Trzeba wam wiedzieć przedewszystkiem, że Kajusz Marcyusz jest głównym nieprzyjacielem ludu.
Kilku  (razem). Wiemy, wiemy!
1 Obyw.  Zabijmy go, a będziemy mieli zboże po naszej cenie. Czy zgoda?
Kilku  (razem). Nie ma o czem dłużej mówić: zabijmy go! Więc dalej, naprzód!
2 Obyw.  Jedno słowo, dobrzy obywatele!
Obyw.  Nazywają nas chudymi mieszczuchami; wszystkie godności są tylko dla patrycyuszów. Czem się władcy nasi z przesytu brzydzą, pokrzepiłoby naszą biedotę. Gdyby nam ustąpili tylko swoich resztek, nim się popsują, myślelibyśmy, że nam przyszli w pomoc przez ludzkość: ale i to dla nich za drogo. Nasze wycieńczenie, skutek naszej nędzy, to jakby inwentarz ich obfitości; nasze cierpienia są dla nich zyskiem. Pomścijmy to naszemi pikami, nim uschniemy do kości i skóry. Świadkiem mi bogowie, że mówię tak, łaknąc chleba, nie pragnąc zemsty.
2 Obyw.  Czy zamiarem waszym obrócić się głównie przeciw Kajuszowi Marcyuszowi?
Kilku  (razem). Przeciw niemu naprzód: to prawdziwy pies dla biednego ludu.
2 Obyw.  Czy wzięliście na uwagę usługi, jakie oddał krajowi?
1 Obyw.  Bez wątpienia. I jabym mu dał za to dobre słowo, gdyby sobie już sam nie zapłacił za to pychą.
2 Obyw.  Bardzo dobrze — tylko mniej zjadliwości.
1 Obyw.  Powtarzam, że co zrobił sławnego, zrobił jedynie dla dumy. Jeśli miękkiego sumienia ludzie utrzymują dobrodusznie, że działał w interesie kraju, ja powiadam, że on działał tylko, aby się przypodobać matce, lub nasycić swą pychę, przynajmniej tak wysoką, jak jego zasługi.
2 Obyw.  Wady charakteru bierzesz mu za występki: nie powiesz przynajmniej, że jest chciwy.
1 Obyw.  Jeśli nie powiem tego, nie braknie mi na innych powodach oskarżenia. Tchuby mi nie stało, gdybym chciał wyliczać wszystkie jego wady. (Krzyki za sceną). Co znaczą te krzyki? Druga strona miasta powstała; czemu tracimy czas na paplaninie? Do Kapitolu!
Wszyscy.  Naprzód, naprzód!
1 Obyw.  Czekajcie! Kto nadchodzi?

(Wchodzi Menenimz Agryppa).

2 Obyw.  Dostojny Meneniusz Agryppa. On przynajmniej zawsze lud kochał.
1 Obyw.  Dość to uczciwy pan. Bodaj wszyscy byli mu podobni!

Menen.  Co się to święci, spółobywatele?
Dokąd spieszycie maczugami zbrojni?
Powiedzcie, proszę, co wszystko to znaczy?

2 Obyw.  Sprawa nasza znana senatowi; od dwóch tygodni miał jej poszlaki; dziś zobaczy ją w wykonaniu. Powiadają, że biedni suplikanci mają ciężki oddech; przekonają się dzisiaj, że mamy także ciężkie pięści.

Menen.  Moi panowie, dobrzy przyjaciele,
Moi sąsiedzi, czy chcecie się zgubić?
2 Obyw.  Trudnoby to nam było, bośmy już od dawna zgubieni.
Menen.  Wierzcie mi, względy miłosierdzia pełne
Senatorowie zawsze dla was mieli;
A w waszej biedzie, cierpieniu i głodzie,
Równie wam łatwo niebo kijem trącić,
Jak się nim zmierzyć na silny rząd Rzymu,
Który w swym biegu pokruszy zawady
Dziesięć tysięcy razy potężniejsze
Od wszystkich waszych marnych usiłowań.
Głód sprawą bogów, a nie patrycyuszów;
Szukajcie ulgi w kolanach, nie pięściach!
Gnani cierpieniem sami tam pędzicie,
Gdzie na was czeka więcej jeszcze cierpień.
Sterników państwa darmo potwarzacie;
Tych przeklinacie jak nieprzyjacieli,
Co o was zawsze ojców mięli troskę.

2 Obyw.  O nas troskę? Zaprawdę! Nigdy się jeszcze o nas nie troszczyli. Pozwalają nam umierać z głodu, gdy ich spichlerze napchane zbożem; wydają ustawy o lichwie, żeby przyjść w pomoc lichwiarzom; codzień odwołują jakie zbawienne prawo wydane przeciw bogaczom, a codzień ogłaszają ostrzejsze przepisy, aby biednych w karbach i jarzmie utrzymywać. Jeśli nas nie pożrą wojny, to oni nas zjedzą. Oto jedyny dowód ich miłości.

Menen.  Lub wyznać musisz twą dziwną złośliwość,
Lub ci powiedzą, że straciłeś rozum.
A teraz piękną powiem wam przypowieść;
Już ją niejeden może słyszał wprzódy,
Lecz że do moich przydaje się celów,
Raz jeszcze jeden skutków jej spróbuję.

2 Obyw.  Słuchamy. Nie myśl jednak, mój panie, że dla przypowiastki zapomnimy o krzywdach. Jeśli ci to jednak przyjemność robi, zaczynaj.

Menen.  Onego czasu, wszystkie członki ciała
Bunt wszczęły jawny przeciw żołądkowi,

Że w środku ciała jak przepaść zamknięty,
Łakomy próżniak potrawy pożerał,
Żadnej z innymi nie dzieląc roboty,
Gdy z nich te patrzeć, tamte słuchać muszą,
Inne kierować, myśleć, czuć łub chodzić,
By spoinie ciała żądzom i potrzebom
Służyć kolejno. Żołądek im na to —
2 Obyw.  A, to rzecz ciekawa; cóż im żołądek odpowiedział?
Menen.  Zaraz ci powiem. Z rodzajem uśmiechu,
Uśmiechu, który nie w płucach się rodził,
(Boć tak mi wolno uśmiech żołądkowi
Jak dać wymowę) z przekąsem przemówił
Do zbuntowanych i niechętnych członków,
Codziennym jego poborom zazdrosnych
Z równą słusznością jak wasz gniew na senat,
Że jak wy nie jest.
2 Obyw.  Co żołądek mówił?
Jakto? Więc głowa, król całej budowy,
I czujne oko i rajca nasz serce,
Ramię nasz żołnierz i rumak nasz noga,
Język nasz trębacz, pomijając resztę,
Czyż wszystkie —
Menen.  I cóż? Chcesz przede mną mówić?
I cóż? czyż wszystkie —
2 Obyw.  Wszystkie służyć mają
Obżartuchowi temu, żołądkowi,
I istnej kloace ciała?
Menen.  Cóż stąd wnosisz?
2 Obyw.  Gdyby się członki skarżyć rozpoczęły,
Jakąż odpowiedź dałby im żołądek?
Menen.  Powiem ci, jeśli dać mi zechcesz trochę,
(Czego masz mało) trochę cierpliwości,
Powiem ci zaraz żołądka odpowiedź.
2 Obyw.  Trochę za długo czekać na nią każesz.
Menen.  Żołądek tedy, rozważny a mądry,
A nie porywczy jak oskarżyciele,
Mówił: to prawda, moi towarzysze,
Że pierwszy pokarm ogólny odbieram;

Odbieram słusznie, bo jestem spichlerzem
Całego ciała. Wiedzcie, że ten pokarm
Rozsyłam ciągle, waszej krwi rzekami,
Do dwom: serca, do senatu: mózgu,
I do służb wszystkich i urzędów człeka.
Nerw najsilniejszy, najdrobniejsza żyłka
Ode mnie biorą, co im życie daje.
Jeśli od razu, moi przyjaciele,
Prowadził dalej — słuchajcie mnie tylko!
2 Obyw.  Słuchamy, dalej!
Menen.  Jeżeli od razu,
Co z was każdemu daję, nie widzicie,
Ja dowieść mogę, że każdy z kolei
Mąkę mi bierze, zostawia otręby.
A wy, co na to?
2 Obyw.  A to mi odpowiedź!
Jak ją stosujesz?
Menen.  Żołądek, to senat,
A wy jesteście zbuntowane członki.
Bo zważcie jego rady i kłopoty,
Pomyślcie szczerze o publicznem dobru,
A zobaczycie, że od niego płyną,
Nie od was, wszystkie mnogie dobrodziejstwa
Publiczne, których w Rzymie używacie.
Powiedz mi teraz jakie twoje zdanie,
Wielki ty palcu tego zbiegowiska.
2 Obyw.  Ja wielki palec? Czemu wielki palec?
Menen.  Bo choć ostatni i rodem i mieniem,
W tym mądrym buncie idziesz jednak pierwszy,
A choć najlichszy biegacz z całej trzody,
Hersztujesz drugim, aby co zarobić.
Ale trzymajcie kije w pogotowiu,
Bo Rzym z szczurami swymi walkę stoczy,
I jedna strona musi w boju uledz.

(Wchodzi Kajusz Marcyusz).

Witaj, szlachetny Marcyuszu!
Marcyusz.  Dziękuję.
O co tu idzie, tłuszczo buntownicza,

Co głupiej waszej próżności swędzenie
Zbytkiem drapania zmieniliście w parchy?
2 Obyw.  Zawsze masz w ustach dobre dla nas słowo.
Marcyusz.  Ktoby miał dobre słowo dla was w ustach,
Najpogardliwszym musi być pochlebcą.
Co począć z wami, kundle, i co robić,
Którym ni wojna przystoi, ni pokój?
Trwoży was tamta, ten w pyszałków zmienia.
Kto wam zaufa, gdy lwów się spodziewa,
Znajdzie zające, a za lisy gęsi,
Bo niema przy was więcej bezpieczeństwa,
Jak żarzącemu węglowi na lodzie,
Lub ziarnku gradu na palącem słońcu.
Cnotą jest waszą podnosić występek,
Kląć sprawiedliwość, co go obaliła.
Kto godny chwały, waszej nienawiści
Godny jest zaraz; wasze są pragnienia
Podobne chorym zachciankom, co łakną
Tego najbardzej, co najbardziej szkodzi.
Kto na was liczy, dąb sitowiem rąbać,
Ołowianemi pływać chce skrzelami.
Wam ufać? Raczej wszystkich was powiesić!
Z każdą minutą zdanie przemieniacie:
Dziś jest szlachetnym, kto podłym był wczoraj,
Nikczemnym, komu splataliście wieńce.
Z jakich powodów na szlachetny senat
Po mieście całem rzucacie obelgi,
Który po bogach tak was w karbach trzyma,
Ze jedni drugich pożreć nie możecie? —
Czego żądają?
Menen.  Zboża po swej cenie,
W które, jak mówią, miasto obfituje.
Marcyusz.  Jak mówią! Łotry! Siedząc przy kominie,
Chcą wiedzieć, co się w Kapitolu dzieje,
Komu fortuna sprzyja, kto się wznosi
A kto upada; kojarzą małżeństwa,
W stronnictwach udział biorą, jedne wznoszą,
A te, co nie są po myśli ich, niżej

Od połatanych swych strącają łapci.
Mówią, że dosyć jest zboża dziś w Rzymie!
Ach, gdyby senat wyrzekł się litości,
Gdyby oręża dobyć mi pozwolił!
Tych niewolników siekałbym na ćwierci,
A stos usypał z trupów ich na lancy
Mojej wysokość.
Menen.  Cała ta już banda
Prawie gotowa słuchać naszej rady,
Bo choć im wiele zbywa na rozumie,
To mają za to tchórzostwa nad miarę.
Lecz co się dzieje z drugą teraz bandą?
Marcyusz.  Tam rozleciało się już zbiegowisko.
Na głód wrzeszczeli, pletli mi przysłowia —
Że psy jeść muszą — głód rozbija skały —
Mięso stworzyli bogowie dla zębów —
Nie dla bogaczy samych dali zboże.
Na te zdaniami połatane skargi
Gdy senat wydał przychylną odpowiedź,
(Co wszystkie serca szlachetne zakrwawia,
A wszelką władzę osłabia i wstydzi)
Śród krzyków czapki ku niebu ciskali,
Jakby je z dumy na rogach księżyca
Chcieli zawiesić.
Menen.  Co im przyzwolono?
Marcyusz.  Pięciu trybunów własnego wyboru,
Czujnych obrońców płaskiej ich mądrości;
Jeden z nich Juniusz Brutus, a Sycyniusz
Welutus drugi, reszty nie pamiętam.
Przódby hałastra miasto rozburzyła,
Nimbym jej zrobił podobne ustępstwo;
Od dzisiaj zacznie władzę podkopywać,
Burzyć się w coraz groźniejszych zamiarach.
Menen.  Rzecz dziwna!
Marcyusz.  Precz stąd, wy ludzi ułomki!

(Wchodzi Posłaniec z pośpiechem).

Posłaniec.  Gdzie Kajusz Marcyusz?
Marcyusz.  Jestem. Czego żądasz?

Posłaniec.  Wolskowie znów się do oręża wzięli.
Marcyusz.  Tem lepiej; będzie niebawem sposobność
Pozbyć się trochy spleśniałej hałastry.
Lecz widzę nasza zbliża się starszyzna.

(Wchodzą: Korniniusz, Tytus Larcyusz i inni Senatorowie; Juniusz Brutus i Sycyniusz Welutus).

1 Senator.  Prawdą jest, oo nam mówiłeś niedawno:
Wolskowie grożą nam.
Marcyusz.  A ich dowódca,
Tullus Aufidiusz, da się wam we znaki.
Grzeszę, zazdroszcząc jego szlachetności,
Lecz gdybym nie był kim jestem, jedynie
Nim chciałbym zostać.
Kominiusz.  Już się z nim mierzyłeś.
Marcyusz.  Gdyby się starły dwie świata połowy,
On ze mną trzymał, jabym rokosz podniósł
Dlatego tylko, by wojnę z nim toczyć;
Lew to, więc z dumą’ na niego poluję.
1 Senator.  Pociągniesz na tę wojnę z Kominiuszem.
Kominiusz.  Wszak mam już na to twoje przyrzeczenie.
Marcyusz.  Wierny mu będę. Tytusie Larcyuszu,
Twarz w twarz z Tullusem raz ujrzysz mnie jeszcze.
Chcesz się usunąć? Czy tknął cię paraliż?
Larcyusz.  O nie! na jednej przód oprę się kuli,
By drugą walczyć, nim zostanę w tyle
W tej ważnej sprawie.
Menen.  O szlachetna duszo!
1 Senator.  Do Kapitolu idźmy teraz społem,
Tam już czekają na nas przyjaciele.
Larcyusz.  Prowadź nas! idź z nim, zacny Kominiuszu,
Nam zaś przystoi w wasze śpieszyć ślady.
Obaście godni, by drugim przywodzić.
Kominiusz.  Dzielny Marcyuszu!
1 Senator  (do Obywateli).A wy, precz do domów!
Marcyusz.  Nie, pozwól raczej, niech za nami idą;
U Wolsków zboża nie brak, niech te szczury
Śpieszą tam, niech się w spichlerze ich wgryzą.
Tak jest, dostojni rokoszanie, dzisiaj

Daliście dowód niezwykłej odwagi,
Proszę więc z nami.

(Wychodzą: Senatorowie, Kominiusz, Marcyusz, Tytus i Meneniusz; Obywatele wymykają się).

Sycyn.  Pyszniejszy od niego
Byłże mąż kiedy?
Brutus.  Równego mu niema.
Sycyn.  Gdy nas wybrano na trybunów ludu
Brutus.  Czy uważałeś jego usta, oczy?
Sycyn.  A gorzkie słowa.
Brutus.  Gdy go gniew zapali,
On bogom nawet urągać się gotów.
Sycyn.  I gotów szydzić z skromnego księżyca.
Brutus.  Bodaj obecna pożarła go wojna:
Swoją odwagą nazbyt jest nadęty.
Sycyn.  Charakter taki, szczęściem podłechtany,
Pogardza cieniem, który o południu
Depce pod nogą. To mnie tylko dziwi,
Że, z swoją pychą, służyć się nie wzbrania
Pod Kominiuszem.
Brutus.  Sławę, której szuka.
A w którą dzisiaj dosyć już bogaty,
Najłatwiej zyskać, nabytą utrzymać,
Na drugiem miejscu. Gdy się co nie uda,
To wodza wina, choć zrobił, co człowiek
Zrobić jest w stanie; ogłupiały krytyk
Nie zaśpi wołać: „Ach, gdyby w tej sprawie
Marcyusz przywodził!“
Sycyn.  Gdy rzecz pójdzie dobrze,
Zbyt Marcyuszowi przychylna opinia
Z całej zasługi odrze Kominiusza.
Brutus.  Dla niego sławy pół Kominiuszowej,
Choć nie zarobi na nią; wszystkie chyby
Kominiuszowe dlań zaszczytem będą,
Choć żadnym czynem nie zasłuży na to.
Sycyn.  Idźmy zobaczyć, z jaką siłą ruszy,
Prócz osobistej odwagi co bierze

Na tę wyprawę.
Brutus.  Więc idźmy. (Wychodzą).


SCENA II.
Koryole. Izba Senatu.
(Wchodzą: Tullus Aufidiusz i Senatorowie).

I Senator.  Więc, Aufidiuszu, myślisz, że Rzymianie
Zgadli zamiary nasze, znają środki
Ich wykonania?
Aufidiusz.  Czy sądzisz inaczej?
Byłaż w senacie myśl jaka poczęta,
O której w Rzymie nie mianoby wieści
Przed wykonaniem? Cztery dni jest temu,
Jak wiadomości stamtąd odebrałem;
Ich treść — lecz sądzę, że mam list przy sobie,
Tak, mam go właśnie — to jego wyrazy: (Czyta).
„Zaciąg skończony, lecz dotąd nikt nie wie,
Gdzie wojsko ruszy, na wschód czy na zachód.
Głód tu jest wielki; lud burzy się ciągle.
Biegają wieści, że Kominiusz, Marcyusz,
(Twój nieprzyjaciel stary, a od ludu
Nienawidzony bardziej niż od ciebie),
I Tytus Larcyusz, żołnierz najdzielniejszy,
Staną na czele całego zaciągu
I na was, ile ze wszystkiego wnoszę,
Niebawem ruszą. Miej się na baczności“,
1 Senator.  Wszak wojsko nasze pod bronią już stoi.
Nikt tu nie wątpił, że Rzym był gotowy
Odeprzeć napad.
Aufidiusz.  W mądrej przezorności
Chcieliście plany tajemnicą okryć,
Pókiby światu czyn ich nie objawił,
Ale Rzym, zda się, przeniknął knowania;
Trudno więc teraz plan cały wykonać,
Miast licznych zostać panem, zanim w Rzymie
Wieść się rozejdzie, żeśmy za broń wzięli.

2 Senator.  Śpiesz się do armii, dzielny Aufidiuszu,
Zostaw nas samych na straż w Koryolach,
A gdyby na nas zwrócili swe siły,
Przyjdź nam na odsiecz. Zawsze jednak myślę,
Ze ich zaciągi nie nam zagrażają.
Aufidiusz.  Nie łudź się darmo, bo mówię z pewnością;
A teraz dodam, że część rzymskiej armii
Już wyruszyła i już na nas ciągnie.
Żegnam was teraz. Jeżeli z Marcyuszem
Spotkam się w polu, przysięgliśmy sobie
Mieczy nie złożyć, dopóki z nas jeden
Trupem nie padnie.
Wszyscy.  Niech cię bogi strzegą!
Aufidiusz.  Nad bezpieczeństwem waszem niech czuwają!
1 Senator.  Bądź nam zdrów!
2 Senator.  Bądź zdrów!
Wszyscy.  Bądź zdrów i szczęśliwy!

(Wychodzą).

SCENA III.
Rzym. Pokój w domu Marcyusza,
(Wolumnia i Wirgilia siedzą na stołkach i szyją).

Wolumnia.  Proszę cię, córko, śpiewaj, a przynajmniej mów trochę weselszym tonem. Gbyby syn mój mężem był moim, bardziejbym się cieszyła z jego nieobecności, w której na sławę zarabia, niż z jego uścisków i oznak najtkliwszej miłości w komnacie małżeńskiej. Kiedy jeszcze był dzieckiem ten jedyny owoc mojego żywota, kiedy jego młodość i piękność pociągały wszystkie spojrzenia, kiedy inna matka nie sprzedałaby jednej godziny jego przytomności za dzień cały błagań królewskich: ja, zważając, jakby honor twarzy takiej przystał, że piękność, jeśli jej chwała nie da życia, nie więcej warta od obrazka, zawieszonego na ścianie, z radościa pozwoliłam mu szukać niebezpieczeństwa tam, gdzie znaleźć mógł chwałę. Na krwawą wojnę go posłałam: wrócił z niej z dębową koroną na skroniach. Wierzaj mi, córko, nie większą drgnęłam radością, gdy przy urodzeniu jego raz pierwszy powiedzano mi, że to był chłopiec, niż wtedy, gdy chłopiec ten dowiódł po raz pierwszy, że był mężem.
Wirgilia.  A gdyby był zginął w potrzebie?
Wolumnia.  Wtedy dobra jego sława byłaby mi synem: w niejbym znalazła potomstwo. Słuchaj, wyznaję ci szczerze, że gdybym miała dwunastu synów, z których każdy byłby mi tak drogim, jak jest dla mnie i dla ciebie Marcyusz, wolałabym, żeby jedenastu umarło szlachetnie za ojczyznę, niż żeby jeden bezczynnie więdniał w rozkoszach. (Wchodzi Służebnica).

Służebn.  Przyszła Walerya i widzieć was pragnie.
Wirgilia.  Pozwól mi, proszę, oddalić się matko.
Wolumnia.  Nie, nie pozwolę! zda mi się, że słyszę
Bębny twojego męża i że widzę,
Jak Aufidiusza za włosy po ziemi
Ciągnie zwycięzca, przed nim Wolsków tłumy,
Jak przed niedźwiedziem uciekają dzieci.
Widzę go, nogą w ziemię bije, woła:
„Za mną, wy tchórze, wśród trwogi poczęci,
Choć urodzeni w Rzymie“! Potem dłonią
Ociera swoje zakrwawione czoło,
Idzie, jak żniwiarz, którego zadaniem
Pole zżąć całe, lub zarobek stracić.
Wirgilia.  Skrwawione czoło! Precz z krwią! O Jowiszu!
Wolumnia.  Krew, dziecko moje, przystoi mężowi
Piękniej, niż złoto przystoi trofeom.
Piersi Hekuby, karmiącej Hektora,
Od czoła jego piękniejsze nie były,
Gdy z niego struga żywej krwi trysnęła
Z pod Greków miecza. Idź, powiedz Waleryi,
Że ją powitać jesteśmy gotowe.

(Wychodzi Służebnica).

Wirgilia.  Boże, broń męża od Aufidiusza!
Wolumnia.  On Aufidiusza pod kolana ugnie,
Na jego czole stopę swą wyciśnie.

(Wchodzi Służebnica z Waleryą i jej Giermkiem).

Walerya.  Dzień dobry wam, moje panie!
Wolumnia.  Droga Waleryo!
Wirgilia.  Z radością cię widzę, dobra pani!
Walerya.  Jakże się macie? Prawdziwe z was gospodynie. Cóż to szyjecie? Piękna robota, trudno przeczyć. A jak się ma twój synek?
Wirgilia.  Dziękuję. Bardzo dobrze.
Wolumnia.  Wolałby przyglądać się pałaszom, a przysłuchiwać bębnom, niż patrzyć na swego bakałarza.
Walerya.  Czysty syn swojego ojca. Przysięgam, śliczne dziecko! Czy mi uwierzycie, we środę przyglądałam mu się całe pół godziny: co za mina rezolutna! Widziałam, jak gonił za złotym motylem, a gdy go schwytał, puszczał go znowu i znowu za nim gonił, i chwytał, i puszczał, i gonił znowu, a w tem się potknął i upadł. Czy tem, czy czem innem rozgniewany, ściął zęby i motyla na kawałki poszarpał, na honor, na kawałki!
Wolumnia.  Ojcowski to raptus!
Walerya.  Niema co mówić, szlachetne to dziecko!
Wirgilia.  Wielki roztrzepaniec!
Walerya.  Ale zwiń teraz twoją robotę, bo musisz całe dziś popołudnie puścić się ze mną na przechadzkę.
Wirgilia.  Nie, dobra pani, za próg dziś nie wyjdę.
Walerya.  Za próg nie wyjdziesz?
Wolumnia.  Wyjdzie, wyjdzie! Wirgilia. Nie, przebacz mi, matko! Nie przestąpię progu, dopóki mąż mój z wojny nie powróci.
Walerya.  Wstydź się! Zamykasz się bez żadnej mądrej przyczyny. Musisz przynajmniej pójść ze mną odwiedzić położnicę.
Wirgilia.  Życzę jej spiesznego powrotu do zdrowia, nawiedzę ją mojemi modlitwami, ale pójść do niej nie mogę.
Wolumnia.  A to dlaczego?
Wirgilia.  Ani przez lenistwo, ani przez obojętność.
Walerya.  Chcesz, widzę, nową być Penelopą, choć powiadają, że wełna, którą przędła w nieobecności Ulissesa, posłużyła tylko do zaludnienia Itaki molami. No, chodź tylko! Chciałabym, żeby twoje płótno tak było czułe, jak twoje palce, bobyś może kłuć ja przestała z miłosierdzia. No, dalej! musisz pójść z nami.
Wirgilia.  Nie, dobra pani, przebacz mi, nie pójdę.
Walerya.  Chodź tylko, a powiem ci doskonałe nowiny o twoim mężu.
Wirgilia.  Ach, dobra pani, niepodobna, aby przyjść już mogły.
Walerya.  Nie żartuję wcale. Przyszły od niego wieści ostatniej nocy.
Wirgilia.  Czy doprawdy?
Walerya.  Możesz mi wierzyć; słyszałam je z ust senatora. Opowiem ci wszystko. Armia Wolsków wyruszyła w pole, naczelny wódz, Kominiusz, poszedł na ich spotkanie z częścią rzymskich pułków, gdy mąż twój i Tytus Larcyusz obiegli Koryole; nie wątpią o zwycięstwie i blizkim końcu wojny. Na honor, wszystko, co mówię, jest prawdą; proszę cię więc, chodź z nami.
Wirgilia.  Uwolnij mnie dziś od tego, pani, a później będę ci we wszystkiem posłuszną.
Wolumnia.  Daj jej pokój! W obecnem położeniu tylkoby zatruła dobrą naszą radość.
Walerya.  I ja tak myślę. Bywaj mi więc zdrowa! Idźmy, dobra pani! Proszę cię, Wirgilio, wygoń za drzwi twoją uroczystą minę, a chodź z nami.
Wirgilia.  Nie, nie mogę. Życzę wam dobrej zabawy.
Walerya.  Więc bywaj mi zdrowa! (Wychodzą).

SCENA IV.
Pod Koryolami.
(Przy odgłosie bębnów, z rozwiniętemi chorągwiami wchodzą: Marcyusz, Tytus Larcyusz, Oficerowie i Żołnierze. — Wbiega Posłaniec).

Marcyusz.  Widzę posłańca. Kto chce się założyć?
Było spotkanie.
Larcyusz.  Koń mój przeciw twemu;
Jeszcze nie było.

Marcyusz.  Zgoda!
Larcyusz.  Stoi zakład!
Marcyusz.  Powiedz, czy wódz nasz z wrogiem bitwę stoczył?
Posłaniec.  W twarz sobie patrzą, ale dotąd milczą.
Larcyusz.  Wygrałem konia.
Marcyusz.  Pozwól go odkupić.
Larcyusz.  Nie chcę go sprzedać, nie chcę go darować,
Lecz na pięćdziesiąt lat ci go pożyczę. —
Teraz wezwijmy miasto do poddania.
Marcyusz.  A jak daleko stąd dwa stoją wojska?
Posłaniec.  Półtory mili.
Marcyusz.  Więc będziemy słyszeć
Bitw naszych krzyki. Dopomóż nam, Marsie!
Żebyśmy jeszcze z mieczem krwią dymiącym
Pospieszyć mogli braciom ku pomocy.
Daj teraz sygnał!

(Na odgłos trąby pokazuje się na mitrach kilku Senatorów i kilku Żołnierzy).

Czy jest w murach waszych
Tullus Aufidiusz?
1 Senator.  Nie, i niema człeka,
Coby od niego mniej się was obawiał,
A on się boi mniej, niżeli mało. (Alarm w odległości).
Słyszysz te bębny? To młódź nasza spieszy.
Wprzód mury zburzym, nim się w nich zamkniemy.
Choć bramy nasze przymknięte się zdają,
Wnet się otworzą same, bo ich ryglem
Sitowie tylko. (Nowy alarm w odległości).
Słuchaj, tam Aufidiusz
Swą szablą wasze rozbija szeregi.
Marcyusz.  Bój się już zaczął.
Larcyusz.  Niech dla nas zachętą
Krzyki ich będą! Żołnierze, drabiny!

(Wchodzi oddział Wolsków i przeciąga przez scenę)

Marcyusz.  Ze swoich murów bez trwogi wychodzą.
Teraz czas tarcze przed serca postawić,
A walczyć sercem od tarczy silniejszem.
Naprzód, Tytusie! Nigdy nie myślałem,

Żeby gardzili nami air do tyła.
Na czoło moje bije pot wściekłości.
Więc naprzód, bracia! Kto z was kroku cofnie,
Wolskiem mi będzie i szablę mą pozna.

(Alarm — „Rzymianie i Wolskowie walcząc wychodzą. — Rzymianie są odparci do swoich okopów. — Wchodzi Marcyusz).

Marcyusz.  Rzymu ohydo, niechaj na was spadną
Wszystkie zarazy południa, a ciała
Niechaj wam rany i wrzody pokryją,
By od was z grozą ludzie uciekali,
Nim was zobaczą, a pod wiatr o milę
Żebyście sieli zarazę dokoła!
Ha, gęsie dusze pod mężów postacią,
Przed niewolników tłuszczą uciekacie,
Którąby wojsko małp zwyciężyć mogło!
Na dno piekielne! wszyscy z tyłu ranni!
Czerwone plecy, a twarze wybladłe
Z biegu i trwogi! Do boju nanowo!
Albo przysięgam na ogień niebieski,
Opuszczę wroga, a na was się rzucę!
Więc za mną, śmiało! Do żon ich pognamy,
Jak nas pognali do naszych okopów.

(Nowy alarm. — Wchodzą Wolskowie i Rzymianie; bitwa się odnawia, Wolskowie cofają się do Koryolów, Marcyusz do bram ich ściga).

Teraz mi bądźcie wierni ku pomocy,
Nie pierzchającym bowiem, lecz pogoni
Fortuna miasta roztworzyła bramy.

(Wchodzi do miasta; brama się zamyka).

1 Żołnierz.  Co za szaleństwo! Nie ja za nim pójdę.
2 Żołnierz.  I nie ja.
1 Żołnierz.  Patrzcie, bramę zatrzaśnięto!

(Wrzawa bitwy trwa ciągle).

Wszyscy.  Toż mi się dostał do wrzącego kotła!

(Wchodzi Tytus Larcyusz).

Larcyusz.  Gdzie Marcyusz?
Wszyscy.  Wodzu, zapewne już zginął.
1 Żołnierz.  Z uciekającym wrogiem wbiegł do miasta,
Gdy nagle za nim bramy zatrzaśnięto,

I z miastem calem sam mierzyć się musi.
Larcyusz.  Szlachetny żołnierz, który swoim hartem
Przechodzi nawet nieczułe żelazo,
Stoi niezgięty, kiedy ono pryska!
Dzielny Marcyuszu, odbiegli cię twoi!
Karbunkuł ciała twojego wielkości
Mniej jest kosztownym od ciebie klejnotem.
Byłeś żołnierzem po Katona myśli,
Groźnym nietylko przez szabli twej cięcie,
Lecz twe spojrzenie, twój głos piorunowy
Budziły drżenie w twych nieprzyjaciołach,
Jakby się w febrze cała trzęsła ziemia.

(Wychodzi Marcyusz skrwawiony, ścigany przez nieprzyjaciela).

1 Żołnierz.  Patrzcie!
Larcyusz.  To Marcyusz! Idźmy go ocalić,
Lub gińmy razem!

(Bitwa; wszyscy wdzierają się do miasta).

SCENA V.
Ulica w Koryolach.
(Wchodzi kilku rzymskich Żołnierzy z łupami).

1 Żołnierz.  Poniosę to do Rzymu.
2 Żołnierz.  A ja to.
3 Żołnierz.  A niech cię morowe powietrze! Myślałem, że to srebro.

(Wrzawa bitwy trwa ciągle w odległości. — Wchodzą: Marcyusz i Tytus Larcyusz z trębaczem).

Marcyusz.  Patrz na rabusi, którzy swe godziny
Cenią na drachmę złamaną! Poduszki,
Stare żelastwo, łyżki ołowiane,
Odzież, którąby razem z właścicielem
Sam kat pogrzebał, wszystko to pakują
Przed końcem bitwy podli niewolnicy.
Bodaj przepadli! Czy słyszysz tę wrzawę?
Tam wódz nasz walczy; na pomoc mu spieszmy!
Tam duszy mojej nienawiść, Aufidiusz,
Morduje Rzymian; więc, dzielny Tytusie,

Weź co potrzeba na załogę miasta,
Ja z tymi, którym serca nie brak, lecę
Kominiuszowi w pomoc.
Larcyusz.  Zacny mężu,
Krew twoja płynie, zbyt długo walczyłeś,
Byś mógł rozpocząć drugą zaraz walkę.
Marcyusz.  Skończ te pochwały! jeszcze nie rozgrzała
Praca mnie moja! więc bądź zdrów, Tytusie!
Krew, którąm stracił, nie niebezpieczeństwem,
Lecz jest lekarstwem. Jak jestem, chcę stanąć
Przed Aufidiuszem, do boju go wyzwać.
Larcyusz.  Niech się zakocha dziś w tobie fortuna,
Piękna bogini, potężne jej czary
Niechaj zbezsilnią miecz nieprzyjaciela!
Niechaj pomyślność giermkiem twoim będzie!
Marcyusz.  Niech ciebie także w tych liczbę zapisze,
Których najwyżej stawia! Bywaj zdrowy!
Larcyusz.  Bywaj mi zdrowy, dzielny Marcyuszu!

(Wychodzi Marcyusz).

Idź, a na rynku, przy trąby odgłosie,
Przywołaj do mnie miasta naczelników,
Żebym zwycięzcy wolę im objawił. (Wychodzą).


SCENA VI.
W blizkości obozu Kominiusza.
(Wchodzą: Kominiusz i Armia w odwrocie).

Kominiusz.  Wytchnijcie, bracia; walczyliście mężnie
I jak Rzymianie; bez szalu w oporze,
Bez nikczemnego w odwrocie tchórzostwa.
Baczność! Wróg pewno swój atak odnowi.
Wśród naszej walki, wiatry nam niekiedy
Niosły krzyk boju naszych towarzyszy.
O bogi Rzymu, dajcie im zwycięstwo,
Jak was błagamy, byście nam je dali,
Aby dwa wojska, w radości zebrane,

(Wchodzi Posłaniec).

Złożyć wam mogły dziękczynne ofiary!
Jakie nowiny?
Posłaniec.  Armia Koryolów
Z bram wystąpiła i stoczyła bitwę.
Gdym się oddalał, widziałem, jak nasi
Do swych okopów musieli się cofać.
Kominiusz.  Choć mówisz prawdę, słowa mi się twoje
Kłamstwem wydają. Kiedy się to stało?
Posłaniec.  Przeszło godzina.
Kominiusz.  A mili stąd niema.
Chwila jest temu, bębny ich słyszałem,
Jakżeś mógł stracić godzinę na milę,
I wiadomości przynieść tak spóźnione?
Posłaniec.  W pogoń się za mną puścił oddział Wolsków
Musiałem jakie trzy mile kołować,
Inaczej byłbym tu od pół godziny.

(Wchodzi Marcyusz).

Kominiusz.  Któż to, co zda się ze skóry odarty?
Bogowie! rysy Marcyusza poznaję.
Nie raz to pierwszy w tym widzę go stanie.
Marcyusz.  Czy już za późno?
Kominiusz.  Nie lepiej bębenek
Rozróżnia pasterz od piorunów grzmotu,
Jak ja głos jego od głosu mniej zacnych.
Marcyusz.  Czy już za późno przybywam?
Kominiusz.  Za późno,
Jeśliś się swoją, nie wrogów krwią zbroczył.
Marcyusz.  Niech cię uściskam ramieniem tak silnem,
Jak było silne w dniu moich zalotów,
Sercem tak pełnem, jak gdy w dniu wesela,
W blasku pochodni, szedłem do łożnicy.
Kominiusz.  Kwiecie rycerzy, co nasz Larcyusz robi?
Marcyusz.  Pisze rozkazy, wydaje wyroki,
Na śmierć skazuje, albo na wygnanie,
Bierze okupy, przebacza lub grozi,
W imieniu Rzymu Koryole trzyma,
Jak łaszącego się na smyczy charta,
Którego może spuścić wedle woli.

Kominiusz.  Gdzie jest nikczemnik, który mi powiedział,
Że was do samych odparto okopów?
Gdzie jest? Niech przyjdzie!
Marcyusz.  Zostaw go w pokoju,
Powiedział prawdę, bo nasi panicze,
Nasze pospólstwo — o, daj im trybunów! —
Przed urwiszami gorszymi od siebie
Tak uciekali, jak przed kotem myszy.
Kominiusz.  Lecz jak nakoniec pobiliście wroga?
Marcyusz.  Nie myślę, żeby czas był na powieści.
Gdzie nieprzyjaciel? Kto jest panem pola?
Jeżeli nie wy, czemu bój spóźniacie?
Kominiusz.  Pierwsze spotkanie było niepomyślne;
Cofnąłem kroku, by w drugiem zwyciężyć.
Marcyusz.  Jaki szyk Wolsków? Wiesz, na którem skrzydle
Stanęły wrogów wojska wyborowe?
Kominiusz.  O ile wnoszę, w pierwszej stoi linii
Siły ich jądro, zastępy Ancyatów,
Dowodzi nimi sarce ich nadziei,
Dzielny Aufldiusz.
Marcyusz.  Teraz cię zaklinam
Na wszystkie bitwy wspólnie przewalczone,
I na krew, wspólnie w bitwach tych przelaną,
Na wszystkie wiecznej przyjaźni przysięgi,
Staw mnie natychmiast przeciwko Ancyatom,
Abym raz jeszcze z ich wodzem się zmierzył
Wśród szczęku szabli i świstu pocisków.
Kominiusz.  Chociażbym teraz chętniej cię, Marcyuszu,
Do łagodniejszej wyprawił kąpieli,
I do ran twoich balsamy przyłożył,
Nie śmiem jednakże prośby twej odrzucić.
Sam wybierz ludzi do twojej wyprawy.
Marcyusz.  Niech ze mną idzie, kto dobrej jest woli.
Żołnierze, jeśli jest pomiędzy wami
(A grzechem wątpić) mąż, któremu miła
Farba, oblicze moje dziś zdobiąca,
Który nad wszystko dobrą ceni sławę,
A śmierć walecznych nad nikczemne życie,

Niech sam, lub wszyscy jednakiej z nim myśli,
Podniesie rękę, objawi gotowość
Walczyć z Marcyuszem.

(Wszyscy, śród okrzyków, podnoszą do góry pałasze, a rzucając do góry hełmy, chcą go nieść w tryumfie).

Dość tego, żołnierze!
Czyliż pragniecie pałasz ze mnie zrobić?
Jeśli oznaki te nie czczym pozorem,
Któryż z was czterech Wolsków nie przemoże,
Każdy z was zdolny w tarczę Aufidiusza
Śmiało uderzyć tarczą równie twardą.
Dzięki wam wszystkim! Część tylko wybiorę,
A inni pójdą w innej walczyć stronie,
Wedle potrzeby. Idźmy, wy pomocą
W mych ochotników wyborze będziecie.
Kominiusz.  Naprzód! Niech czyny słowom odpowiedzą,
A spoinie owoc zwycięstwa podzielim. (Wychodzą).


SCENA VII.
Bramy Koryolów.
(Tytus Larcyusz zostawia strai przy bramach miasta, a przy odgłosie trąb i bębnów, chcąc się połączyć z Kominiuszem i Kajuszem Marcyuszem, wchodzi na scenę ze swoim Namiestnikiem i oddziałem Żołnierzy).

Larcyusz.  Bram pilnuj bacznie, a moje rozkazy
Ściśle wykonaj. Na pierwsze wezwanie
Te mi centurye ku pomocy wyślesz,
Reszta wystarczy, aby na czas krótki
Utrzymać miasto, bo w razie przegranej
I Koryole opuścić wypadnie.
Namiestn.  O czujność naszą nie troszcz się, mój wodzu.
Larcyusz.  Zamknijcie bramy. Teraz przewodniku,
Ku rzymskiej armii prowadź nas co śpieszniej.

(Wychodzą).

SCENA VIII.
Plac boju między obozami Rzymian a Wolsków.
Alarm. Wchodzą: Marcyusz i Aufidiusz).

Marcyusz.  Z tobą chcę walczyć jedynie, bo ciebie
Nad wiarołomcę z duszy nienawidzę.
Aufidiusz.  A ja tak ciebie. Puszcze afrykańskie
Nie mają węża, którymbym się brzydził
Więcej niż chwałą twoją. Więc do dzieła!
Marcyusz.  Niechaj drugiego umrze niewolnikiem,
Kto pierwszy kroku ustąpi, niech potem
Bóg go potępi!
Aufidiusz.  Więc zgoda, Marcyuszu,
Jeżeli pierzchnę, szczwaj mnie jak zająca.
Marcyusz.  Trzy godzin temu, w twoich Koryolach,
Sam jeden walcząc, tłumy rozbijałem.
To krew nie moja, co mi twarz maluje.
Na pomstę wszystkie siły twe przywołaj!
Aufidiusz.  Gdybyś Hektorem był samym, tym biczem,
Którym się ród twój z dumą dzisiaj chełpi,
Nie ujdziesz cały! (Walczą. Kilku Wolsków przybiega w pomoc Aufidiuszowi). Usłużni, nie mężni,
Hańbicie wodza niewczesną pomocą!

(Oddalają się Walcząc, ścigani przez Marcyusza).

SCENA IX.
Obóz rzymski.
(Alarm. Odgłos trąby do odwrotu. Z jednej strony wchodzi Kominiusz na czele Rzymian, z drugiej Marcyusz z ręką na temblaku i reszta wojska rzymskiego).

Kominiusz.  Gdybym ci czyny twe dzisiejsze prawił,
Sambyś nie wierzył: lecz tam je opowiem,
Gdzie senat będzie łzy mieszał z uśmiechem;
Gdzie patrycyusze ramionami wzruszać,
Podziwiać potem, matrony przelękłe

Słuchać mnie będą z drżeniem i rozkoszą;
Trybuni nawet, co z ludem zatęchłym
Chwałę twą z całej duszy nienawidzą,
Powiedzieć muszą: „Dzięki, że bogowie
Dali Rzymowi takiego żołnierza“.
Przybiegłeś ucztę naszą jeszcze dzielić,
Choć w Koryolach głód już nasyciłeś.

(Tytus Larcyusz wraca z pogoni).

Larcyusz.  Wodzu, to rumak, my tylko czaprakiem.
Gdybyś był widział —
Marcyusz.  O błagam cię, przestań!
Gdy matka moja, która ma przywilej
Swą krew wynosić, pochwały me prawi,
Smuci mnie tylko. To co wy zrobiłem,
To jest, co mogłem, waszą gnany myślą,
To jest, dla dobra i chwały mej ziemi.
Ktokolwiek dowiódł swojej dobrej woli,
W czynach mi równy.
Kominiusz.  Nie mogę pozwolić,
Żebyś był grobem własnych twoich zasług.
Rzym musi poznać wartość swoich dzieci.
Byłoby grzechem od kradzieży większym,
Potwarzą nawet, czyny twoje taić,
Przemilczeć dzieła, przy których pochwały,
Choćby do sklepu niebios je wznoszące,
Tylko się zbytkiem skromności wydadzą.
Pozwól mi przeto (jako znak, czem jesteś,
Nie jak nagrodę tego, co zrobiłeś)
W twej obecności do wojska przemówić.
Marcyusz.  Mam ja blizn kilka, a bardziej mnie bolą,
Kiedy kto o nich wzmiankę robić zacznie.
Kominiusz.  Gdybym przemilczał o nich, toby słusznie
Niewdzięczność nasza rozjątrzyć je mogła,
I śmierć sprowadzić. Ze wszystkich rumaków,
(A mamy w ręku i dzielnych i wiele),
Ze wszystkich łupów z pól i miast zdobytych,
Zanim przystąpim do spólnego działu,
Tobie dziesiątą część odstępujemy.

Więc sam wybieraj.
Marcyusz.  Dziękuję ci, wodzu,
Lecz nie mam serca brać jurgielt mej szabli;
Nie chcę zapłaty i na tem przestaję,
Co mi z równego wypadnie podziału
Pomiędzy wszystkich walce tej przytomnych.

(Długi odgłos trąb i bębnów. Wszyscy wołają: Marcyusz! Marcyusz! rzucają do góry hełmy i dzidy. Kominiusz i Larcyusz z odkrytemi głowami).

Bodaj na zawsze swój głos utraciły
Te instrumenta, które bezcześcicie!
Czy chcecie bębny w pochlebców przemienić?
Zostawcie dworom fałszywe poklaski,
Gdzie stal mięknieje jak gnuśnika jedwab.
Dla nas, niech bębny hasłem boju będą!
Dość tego, mówię! Bo żem krwi nie omył,
Co mi się z nosa puściła, żem w boju
Powalił kilku schorzałych biedaków,
Jak z was niejeden, choć niepostrzeżony,
Tak przesadzonym witacie mnie krzykiem,
Jakgdybym pragnął liche me zasługi
Karmić pochwałą kłamstwem zaprawioną.
Kominiusz.  Zbyt jesteś skromny; dla dobrej twej sławy
Surowszy, niźli wdzięczny dla nas za to,
Co ze szczerego dajemy ci serca.
Jeśli na siebie sam powstawać będziesz,
Zwiążem cię, jak się krępuje szaleńca,
Co się na własną swoją uwziął krzywdę,
Aby bezpiecznie z tobą rozumować.
Niech więc wiadome ziemi całej będzie,
Że Kajusz Marcyusz wojny tej ma wieniec,
A na świadectwo, daję mu z przyborem
Rumaka w całym znanego obozie;
Odtąd, w nagrodę czynów dokonanych
Z taką dzielnością pod Koryolami,
Dajmy mu imię, przy legii okrzykach:
Kajusz Marcyusz Koryolanus!
Bodaj je długo dla chwały swej nosił!

(Odgłos trąb i bębnów).

Wszyscy.  Kajusz Marcyusz Koryolanus!
Koryolan.  Twarz pójdę omyć, byście widzieć mogli,
Czy się rumienię. Dziękuję wam przecie.
Konia dosiędę, a co do nazwiska,
Wedle sił moich starania dołożę,
Abym je wszędzie zawsze godnie nosił.
Kominiusz.  Więc do namiotów! Ja, zanim wypocznę,
Poślę do Rzymu wieść o tem zwycięstwie;
Ty zaś, Larcyuszu, wróć do Koryolów,
Wypraw do Rzymu mieszczan znakomitszych,
Abyśmy mogli ułożyć warunki
Tak dobre dla nich, jak dla nas korzystne.
Larcyusz.  Wykonam rozkaz.
Koryolan.  Już mi się urągać
Bogi zaczęły. Ja, który przed chwilą
Królewskie dary z dumą odrzuciłem,
U mego wodza żebrać muszę łaski.
Kominiusz.  Proś, o co zechcesz, na wszystko pozwalam.
Koryolan.  Nieraz gościnne znalazłem przyjęcie
W domu biednego mieszkańca Koryolów,
Dziś, go widziałem jeńcem — wołał na mnie —
Ale Aufidiusz przed oczy mi stanął,
I wściekłość górę wzięła nad litością.
O wolność mego błagam gospodarza.
Kominiusz.  Szlachetna prośba! Choćby był mordercą
Mojego syna, jak wiatr wolny będzie.
Tytusie, wróć mu wolność.
Larcyusz.  Jego imię?
Koryolan.  Ach, zapomniałem. Zbyt jestem zmęczony
I pamięć tracę. — Czy niema tu wina?
Kominiusz.  Pójdź do namiotu mojego. Na twarzy
Krew ci zasycha; czas opatrzyć rany.

(Wychodzą).

SCENA X.
Obóz Wolsków.
(Odgłos trąb i bębnów. Wchodzi Aufidiusz krwią oblany, w towarzystwie dwóch lub trzech Żołnierzy).

Aufidiusz.  Miasto zdobyte!
1 Żołnierz.  Lecz je odzyskamy
Pod korzystnymi wkrótce warunkami.
Aufidiusz.  Pod warunkami? Chciałbym być Rzymianem,
Bo Wolskiem będąc, znieść nie jestem w stanie
Być tem, czem jestem. Co? Pod warunkami?
Kiedyż korzystne otrzymał warunki
Ten, co na łasce jest nieprzyjaciela?
Pięć razy z tobą walczyłem, Marcyuszu,
I pięć mnie razy w boju pokonałeś,
I gdyby nasze spotkania tak częste
Jak uczty były, zawszebyś pokonał.
Ha, na żywioły! jeżeli raz jeszcze
Gdziekolwiek z nim się oko w oko spotkam,
Jeden drugiego musi paść ofiarą.
W mej nienawiści zniknął ślad honoru;
Przód chciałem w równej walce go zwyciężyć,
Pierś przeciw piersi, miecz przeciw mieczowi,
Dziś już o środki nie troszczę się wcale,
Siła lub podstęp — mniejsza, byle zginął.
1 Żołnierz.  To czart wcielony!
Aufidiusz.  Śmielszy lecz mniej chytry.
On wieczną hańbę na męstwie mem wyrył;
Aby się pomścić, naturę mą zmienię.
Darmo sen, święte gościnności prawa,
Nędza lub słabość albo Kapitolium,
Kapłanów modły, czyste ich ofiary,
(Te zwykłe ludzkiej wściekłości zapory)
Stawią spróchniałe swoje przywileje,
By go przed moją słonic nienawiścią.
Gdziebądż go spotkam, choćby w domu moim,
Pod brata strażą, pod świętą opieką

Praw gościnności, i tam, bez wahania,
W krwi jego serca rękę mą omyję.
Ty idź do miasta i przynieś mi wieści,
W jakim jest stanie, kto ma być zabrany
Na zakładnika.
1 Żołnierz.  Czy sam iść tam nie chcesz?
Aufidiusz.  Czekają na mnie w cyprysowym gaju,
Tam, na południe od miejskiego młyna,
Znajdziesz mnie łatwo, i tam mi opowiesz,
Jak sprawy idą, abym do ich kroku
Ja także podróż moją zastosował.
1 Żołnierz.  Twój rozkaz, wodzu, wykonam bez zwłoki.

(Wychodzą).

AKT DRUGI.
SCENA I.
Plac publiczny w Rzymie.
(Wchodzą: Meneniusz, Sycyniusz, Brutus).

Menen.  Powiada mi augur, że tej nocy odbierzemy wiadomości.
Brutus.  Dobre, czy złe?
Menen.   Nie wedle życzeń ludu, bo lud nie kocha Marcyusza.
Sycyn.  Natura uczy zwierzęta, jak rozpoznawać przyjaciół.
Menen.  Powiedz mi, proszę, kogo wilk kocha?
Sycyn.  Jagnię.
Menen.  Prawda, żeby je pożreć, jakby pragnęli głodni plebejusze pożreć Marcyusza.
Brutus.  To jagnię, które jak niedźwiedź beczy.
Menen.  To niedźwiedź raczej, który jak jagnię żyje. Oba jesteście już starzy, odpowiedzcie mi na jedno pytanie, które wam zrobię.
Brutus i  Sycyn. Słuchamy.
Menen.  W jaką wadę ubogi jest Marcyusz, którejbyście nie mieli dostatkiem? Brutus. Marcyusz nie jest ubogi w żadną wadę; obfituje we wszystkie.
Sycyn.  A głównie w dumę.
Brutus.  Którą przechodzi wszystkich.
Menen.  To jednak rzecz dziwna. Czy wiecie, jak was tu obu w mieście sądzą, rozumie się między nami, ludźmi z prawego skrzydła? Czy wiecie?
Brutus i  Sycyn. No, jakże nas sądzą?
Menen.  Boć skoro mówicie o dumie — ale nie będziecie się gniewać?
Brutus i  Sycyn. Nie bój się, mów tylko śmiało.
Menen.  A zresztą mniejsza o to, bo maluśki złodziej lada powodu wykradnie wam ogromną dozę cierpliwości. Puśćcie więc wodze swojej naturze i gniewajcie się, jak wam się podoba, jeśli to może zrobić wam jaką przyjemność. Więc ganicie Marcyusza, że dumny?
Brutus.  A nie ganimy go sami.
Menen.  Wiem ja, że mało rzeczy możecie zrobić sami; trzeba wam zawsze tłumu pomocników, czyny wasze redukowałyby się inaczej do zera. Zdolności wasze zbyt są niemowlęce, niewiele też możecie zrobić sami. Mćwicie o dumie: o gdybyście tylko mogli zwrócić oczy do karku i przypatrzeć się sobie samym![1] O gdybyście tylko mogli!
Brutus.  I cóżbyśmy zobaczyli?
Menen.  Zobaczylibyście sforę urzędników bez zasługi, a dumnych, gwałtownych i upartych, alias głuptasów, jak nikt w Rzymie.
Sycyn.  I ciebie także, Meneniuszu, niezgorzej znają ludzie.
Menen.  Znają mnie jak wesołego patrycyusza, który lubi szklankę gorącego wina bez kropelki tybrowej wody; któremu zarzucają słabość, że lada skargę popiera; porywczy, o lada co zapalający się jak hubka; który zna się lepiej z tyłkiem nocy, niż z czołem poranka. Co myślę, to mówię i całą złość wylewam z oddechem. Jeśli spotkam dwóch takich jak wy statystów — nie mogę nazwać was Likurgami — a jeśli napój, który mi dajecie, niemiły dla mojego podniebienia, krzywię się. Nie mogę powiedzieć, że wasze dostojności wyłożyły sprawę dobitnie, gdy z każdej wymówionej przez was sylaby wygląda osiołek; a choć muszę cierpliwie znosić tych, którzy was biorą za ludzi poważnych i szanownych, wiem, że wierutnie kłamie, kto utrzymuje, że wam dobrze z oczu patrzy. Jeśli to widzicie na mapie mojego mikrokosmu, czy idzie za tem, że dobrze mnie znacie? Co mogą znaleźć złego ślepe wasze oczy w tym portrecie, jeśli znacie mnie dobrze?
Brutus.  Ba, ba, mój panie! znamy cię doskonale.
Menen.  Nie znacie ani mnie, ani siebie, ani niczego. Jesteście łakomi na czapkowanie i pokłony biedaków; schodzi wam całe dobre przedpołudnie na słuchaniu sporu między przekupką pomarańczy a kupcem smoczków; odraczacie potem spór o trzy grosze do jutrzejszej audyencyi. Gdy przy słuchaniu stron wezmą was kolki, krzywicie twarze jak na maskaradzie, wywieszacie czerwoną chorągiew przeciw wszelkiej cierpliwości, a wrzeszcząc o stolec, odsyłacie sprawę bardziej tylko zawikłaną, niż była przed waszą audyencyą. Jedyny wasz sposób przywrócenia zgody na tem zależy, że nazwiecie obie strony oszustami. Zabawna z was para oryginałów.
Brutus.  I my też dobrze wiemy, że lepszy z ciebie trefniś przy stole, niż rajca na ławie w Kapitolu.
Menen.  Kapłani nawet nasi musieliby się zmienić na szyderców, gdyby spotkali dwie figury tak śmieszne jak wasze. Wasze najlepsze mowy nie warte kiwnięcia bród waszych, a dla waszych bród zbyt świetnym byłoby grobem wypchać poduszkę gałganiarza, albo ośle juki. A przecie powtarzacie ciągle; Marcyusz jest dumny! Marcyusz, który po najniższej cenie wart wszystkich waszych przodków od Deukaliona, z ktérych najlepsi może byli dziedzicznymi oprawcami. Dobranoc waszmościom! Panowie pastuchy obmierzłych plebejuszów, dłuższa z wami rozmowa mózgby mi zaraziła. Pozwolę więc sobie pożegnać waszmościów. (Brutus i Sycyniusz oddalają się w głąb sceny. — Wchodzą: Wolumnia, Wirgilia i Walerya, w towarzystwie kilku innych kobiet). A to co znowu, moje piękne i szlachetne panie? (a księżyc, gdyby zstąpił na ziemię, nie byłby od was szlachetniejszy) gdzież to tak spiesznie oczy was prowadzą? Wolumnia.  Dostojny Meneniuszu, syn mój, Marcyusz, zbliża się. Na miłość Junony, nie zatrzymuj nas.
Menen.  Co? Marcyusz wraca?
Wolumnia.  Tak jest, zacny Meneniuszu, wraca okryty chwałą.
Menen.  Weź czapkę moją, Jowiszu, i moje dzięki! Ha, Marcyusz wraca!
Dwie Matrony.  Niewątpliwie.
Wolumnia.  Patrz, oto list od niego; sonat odebrał drugi, żona jego trzeci, a zdaje mi się, że w domu jest list i do ciebie.
Menen.  Tej nocy dom mój nawet będzie tańczył. List do mnie?
Wirgilia.  Tak jest, do ciebie; widziałam go.
Menen.  List do mnie? To mi daje patent na siedm lat zdrowia, podczas których pokażę figę wszystkim doktorom. Najlepsza recepta Galena jest szarlatańską pigułką, końskiem lekarstwem, porównana z tym kordyałem. Czy nie ranny? Zwyczajem jego było wracać do domu z ranami.
Wirgilia.  O nie, nie, nie.
Wolumnia.  Ranny, dzięki bogom.
Menen.  I ja powiem dzięki bogom, byle nie był ranny ciężko.
Przynosi zwycięstwo w kieszeni? Rany mu do twarzy.
Wolumnia.  Przynosi zwycięstwo na czole. Meneniuszu, już to po raz trzeci wraca do domu z dębowym wieńcem.
Menen.  Wychłostał Aufidiusza jak się należy?
Wolumnia.  Tytus Larcyusz pisze, że się starli, ale że Aufidiusz tył podał.
Menen.  A nie miał czasu do stracenia, za to mu ręczę. Gdyby mu był kroku dotrzymał, nie chciałbym być w jego skórze za wszystkie kufry Koryolów i za wszystko złoto w nich zamknięte. Czy wie o tem senat?
Wolumnia.  Idźmy, moje panie. Tak jest, wie o wszystkiem. Senat odebrał list od naczelnika, w którym mojemu synowi przypisuje całą chwałę tej wyprawy. W tej wojnie prześcignął dwakroć poprzednią swoją dzielność.
Walerya.  To prawda, że cudowne rzeczy o nim opowiadają.
Menen.  Cudowne, ręczę wam za to, a kupił je za gotowe pieniądze.
Wirgilia.  Daj Boże, aby wiadomości były prawdziwe!
Wolumnia.  Prawdziwe? A to co znowu?
Menen.  Prawdziwe? Gotowy jestem przysiądz, że prawdziwe. A gdzie ranny? (Do trybunów, którzy występują naprzód sceny) Boże zachowaj wasze wielebności! Marcyusz wraca; ma nowe powody dumy. A gdzie rany?
Wolumnia.  W ramię i lewą rękę. Zostaną mu głębokie szramy do pokazania ludowi, gdy się będzie ubiegał o godność mu należną. Już przy wygnaniu Tarkwiniusza siedm ran otrzymał.
Menen.  Jedną w szyję, a dwie w udo; a więc znam ich teraz dziewięć.
Wolumnia.  Przed ostatnią wyprawą dwadzieścia pięć ran na sobie nosił.
Menen.  Będzie ich teraz dwadzieścia siedem, a każda była nieprzyjaciela grobem. (Słychać za sceną krzyki i trąby). Cicho! Czy słyszycie trąby?
Wolumnia.  To Marcyusz przybywa: poprzedzają go krzyki, a zostają za nim łzy.

Śmierć, ten duch czarny; w dłoniach jego leży:
Tłumy padają, gdzie dłoń ta uderzy.

(Odgłos trąb i bębnów. Wchodzą: Kominiusz, Tytus Larcyusz, między nimi Koryolan z dębowym wieńcem na głowie, za nimi Oficerowie i Żołnierze, Herold).

Herold.  Wiedzcie, Rzymianie, że Marcyusz sam jeden

Walczył odważnie w murach Koryolow;
W nagrodę męstwa, do swego nazwiska
Kory o lana imię sobie zdobył.
Witaj więc w Rzymie o Koryolanie! (Trąby i bębny).
Wszyscy.  Witaj nam w Rzymie o Koryolanie!
Koryolan.  Dość, dość już tego; nie wytrzymam dłużej;
Błagam was, skończcie!
Kominiuśz.  Spojrzyj, matka twoja.
Koryolan.  Wiem, żeś do wszystkich bogów prośby niosła
Za mą pomyślność (klęka).
Wolumnia.  Wstań, wstań mój żołnierzu!.
Dobry Kajuszu, drogi mój Marcyuszu,
A dziś, w nagrodę twoich pięknych czynów,
Jakże to mam cię nazwać? Koryolanem?
Lecz żona!
Koryolan.  Witaj, kochane milczenie!
Czyżbyś się śmiała, gdybym w trumnie wrócił,
Kiedy tak płaczesz patrząc na mój tryumf?
Droga, te oczy wdowom Koryolów,
I matkom synów poległych przystoją.
Menen.  Niechże cię teraz uwieńczą bogowie!
Koryolan.  A, żyjesz jeszcze?
(Do Waleryi).Przebacz, droga pani.
Wolumnia.  Nie wiem już, w którą obrócić się stronę;
Witaj nam, wodzu! witajcie nam wszyscy!
Menen.  Witajcie wszyscy sto tysięcy razy!
To na łzy, znowu na śmiech mi się zbiera,
To mi jest lekko, to ciężko na duszy.
Witajcie! Wiecznie przeklęte to serce,
Co na twój widok nie bije radośnie!
W trzech was Rzym cały kochać się powinien.
Lecz dzikie płonki są pomiędzy nami,
Trudno w nie wszczepić do was przywiązanie.
Lecz mniejsza o to, witajcie, rycerze!
My nazywamy pokrzywę pokrzywą,
A błędy głupców głupstwem.
Kominiusz.  Zawsze dobrze.
Koryolan.  Meneniusz dziś jak zawsze.

Herold.  Hola! z drogi!
Koryolan  (do matki i żony). Dajcie mi ręce. Nim w progach domowych
Głowę ukryję, dobrych patrycyuszów
Odwiedzieć muszę, bo oprócz pozdrowień
Nowe zaszczyty od nich otrzymałem.
Wolumnia.  Dożyłam chwili, w której się spełniły
Moje życzenia, marzeń mych budowy.
Na jednem tylko zbywa ci, nie wątpię,
Że i to wkrótce nasz Rzym ci przysądzi.
Koryolan.  Wierzaj mi, matko, wolę być ich sługą
Wedle mej własnej, niżli nimi rządzić
Wedle ich myśli.
Kominiusz.  Marsz, do Kapitolu!

(Odgłos trąb i bębnów. Wychodzą w tym samym porządku. Zostają dwaj Trybuni).

Brutus.  Wszystkie języki o nim tylko mówią;
Kaprawe oczy biorą okulary,
Żeby go dojrzeć; świegotliwa mamka,
Głucha, choć dziecko wrzeszczy w niebogłosy,
Bo zachwycona klaszcze mu w pochodzie,
I pomywaczka na szczernioną szyję
Na gwałt zarzuca chustę najpiękniejszą,
Na mur się drapie, by chwilę go ujrzeć.
Tłumy się duszą w sklepach, szopach, oknach,
Na dachach siedzą wszystkich stanów ludzie,
Wszyscy łakomi, jakby go zobaczyć.
Rzadko widziani zwykle Flaminowie
Tłoczą się między tłumem zadyszani,
By lada miejsce wśród motłochu znaleźć.
Śmiało na Feba całunki palące
Nasze matrony narażają lica,
Na których lilie z różami bój toczą.
Co za ruch! rzekłbyś, że bóg nieznajomy
Który go wiedzie, w ludzkie jego ciało
Wkradł się tajemnie, by mu wdzięku dodać.
Sycyn.  Nie wątpię, będzie wybrany konsulem.
Brutus.  A wtedy godność nasza spać niech idzie.
Sycyn.  Do końca roku, nowej swej godności,

Z umiarkowaniem pełnić nie potrafi.
Straci oo zyskał.
Brutus.  W tem nasza pociecha.
Sycyn.  Lud, który swoją zwierzył nam obronę,
Za dawne krzywdy, dla lada przyczyny,
O nowych jego zapomni honorach;
A duma jego pewną jest rękojmią,
Że czekać na nią nie trzeba nam długo.
Brutus.  Przysiągł, że nigdy o konsula godność
Nie będzie żebrał w sukni wyszarzanej,
Nigdy na placu publicznym, jak zwyczaj,
Ran pokazywać ludowi nie będzie,
Aby pozyskać śmierdzące ich głosy.
Sycyn.  To prawda.
Brutus.  To są własne jego słowa:
Wolałby przepaść, niż godność otrzymać
Nie przez rycerstwa życzliwą przychylność
A chęci panów.
Sycyn.  Z całej duszy pragnę,
Żeby do końca trwał w postanowieniu.
Brutus.  Nie wątpię o tem.
Sycyn.  To, jak mu życzymy,
Swój niewątpliwy znajdzie w niem upadek.
Brutus.  Lub on, lub musi władza nasza upaść.
Do nas należy przełożyć ludowi,
Z jaką nań zawsze nienawiścią patrzył,
Jakby go pragnął na muła przemienić,
Jego obrońcom nakazać milczenie,
Wydrzeć swobody; jak w jego mniemaniu,
Pod względem uczuć, działania, zdolności,
I praw do władzy, lud jest jak wielbłądy,
Dostają strawę, żeby niosły juki,
A kije, jeśli gną się pod ciężarem.
Sycyn.  Myśli te trzeba podsunąć ludowi,
Gdy go obrazi swą pychą bez granic;
Co zrobi, byle rozdrażnić go trochę,
A to jest łatwo, jak psem podszczuć owce.
Zobaczysz, zaraz suche ludu ściernie

Buchnie płomieniem, który go poczerni
Na wieczne czasy. (Wchodzi Posłaniec).
Brutus.  Jaką wieść przynosisz?
Posłaniec.  Do Kapitolu senat was zaprasza.
Zdaje się Marcyusz zostanie konsulem.
Widziałem niemych, jak tłumami biegli,
By go zobaczyć, ślepych, by go słyszeć;
Nasze matrony i młode dziewice
Pod nogi jego w przechodzie ciskały
Swe szarfy, chustki, swoje rękawiczki;
Jak przed posągiem Jowisza panowie
Czoła chylili, a pospólstwa czapki
I krzyki były jak deszcz i jak grzmoty.
Nic podobnego nie widziałem nigdy.
Brutus.  Do Kapitolu! Niech oczy i uszy
Na wszystko będą otwarte i baczne,
Serce gotowe na wszystkie wypadki.
Sycyn.  Więc idźmy. (Wychodzą).


SCENA II.
Kapitol.
(Wchodzą dwaj Woźni i kładą poduszki).

1 Woźny.  Śpiesz się, bo tylko co ich nie widać. Ilu jest kandydatów do konsularnej godności?
2 Woźny.  Trzech, powiadają; ale ogólne jest mniemanie, że Koryolan będzie wybrany.
1 Woźny.  Dzielny to żołnierz, szkoda tylko, że okrutnie dumny, a do pospolitego ludu nie ma serca.
2 Woźny.  Wyznam ci szczerze, że bywali wielcy ludzie, którzy pochlebiali ludowi a nie mieli do niego nigdy serca, a są inni, do których lud nie ma serca, choć sam nie wie dlaczego. Tak więc jeśli lud do jednych ma serce, nie wiedząc dlaczego, to znowu nienawidzi drugich dla żadnej lepszej przyczyny. Koryolan przeto, nie troszcząc się ani o jego miłosc, ani o jego nienawiść, dowodzi, że zna doskonale jego naturę i nie kryje się z tem w swojej szlachetnej obojętności.
1 Woźny.  Gdyby się nie troszczył o to, czy miłość jego posiada czy nie, aniby mu dobrze ani źle nie robił, ale on nienawiści jego szuka z większą skrzętnością, niż lud dać mu ją może; niczego nie zaniedbuje, czemby mógł dowieść, że mu jest przeciwny. Mojem zdaniem, puszyć się niechęcią i nienawiścią ku ludowi, równą jest wadą tej, którą potępia, to jest, pochlebiać mu dla zyskania jego miłości.
2 Woźny.  Dobrze się swojej ojczyźnie zasłużył. Wyszedł na górę nie po tak łatwych schodach, jak ci, którzy przez giętkość i uprzejmość względem ludu, czapkowaniem tylko, bez żadnej innej zasługi, zarobili na jego szacunek i dobre imię. On przeciwnie, tak mu swoje zasługi przed oczy postawił, tak swoje czyny w wszystkich sercach wyrył, że gdyby milczące ich języki nie dały mu świadectwa zasług jego uznaniem, byłoby to rodzajem niewdzięczności i krzywdy. Mówić inaczej byłoby złośliwością, która, sama sobie kłamstwo zadając, znalazłaby tylko wyrzuty i pogardę we wszystkich, którzyby ją usłyszeli.
1 Woźny.  Ale dosyć już o nim: mąż to zacny. Ustąpmy, bo nadchodzą.

(Odgłos trąb i bębnów. Wchodzą poprzedzeni Liktoramt: konsul Kominiusz, Meneniusz, Koryolan, Senatorowie, Sycyniusz i Brutus. Senatorowie i Trybuni zabierają przeznaczone dla siebie miejsca).

Menen.  Gdyśmy już Wolsków załatwili sprawę,
Posłali legiom rozkaz do powrotu,
Nie pozostaje naszemu zebraniu,
Jak wynagrodzić szlachetne usługi
Żołnierza, który za kraj swój tak walczył.
Racz więc poważny, dostojny senacie,
Wezwać konsula a wodza wyprawy
Tak śpiesznie wielkiem skończonej zwycięstwem,
Aby pokrótce powiedział, w tej wojnie
Co Kajusz Marcyusz Koryolan zrobił,
Bośmy tu przyszli, by mu podziękować,
Czynów mu takich godną dać nagrodę.
1 Senator.  Mów, Kominiuszu, każdy opisz szczegół;

Niech cię nie trwoży rozwlekłości zarzut;
Daj nam powody myśleć, że na środkach
A nie na chęciach nagrody nam zbywa.
A wy, obrońcy ludu, raczcie teraz
Przychylne ucho skłonić do powieści,
Potem przez wasze uprzejme wstawienie
Otrzymać chętne przyzwolenie ludu
Na to, co senat za stosowne uzna.
Sycyn.  W podobnej sprawie miły nam jest udział,
I serca nasze gotowe są poprzeć
Szlachetny przedmiot naszego zebrania.
Brutus.  Cobyśmy chętniej jeszcze zrobić chcieli,
Gdyby lud trochę wyżej cenić raczył,
Niż dotąd cenił.
Menen.  Nie o to rzecz idzie;
Lepiejbyś zrobił, gdybyś cicho siedział.
Czy chcecie teraz Kominiusza słuchać?
Brutus.  Chętnie. Lecz moje było zastrzeżenie
Bardziej do rzeczy, niż twoja nagana.
Menen.  On lud nasz kocha; nie wymagaj tylko,
Żeby koniecznie za pan brat żył z ludem.
Teraz słuchajmy. (Wstaje Koryolan i chce wychodzić).
Nie, nie, zostań, proszę.
1 Senator.  Nie wstydź się słuchać powieści o czynach,
Któreś szlachetnie dokonał.
Koryolan.  Przebaczcie!
Wolałbym goić na nowo me rany,
Niż słuchać, jak je w boju otrzymałem.
Brutus.  Pochlebiam sobie, że cię wyganiają
Nie moje słowa.
Koryolan.  O nie, choć wyznaję,
Skąd mnie wygonić oręż nie był w stanie,
Wygnały słowa. W tem, co powiedziałeś,
Obrazy niema, bo niema pochlebstwa.
Co do twojego ludu, lud twój kocham
Ile wart tego.
Menen.  Proszę, tylko usiądź.
Koryolan.  O, jabym wolał raczej siąsć na słońcu

I dać się skrobać spokojnie po głowie,
Gdy trąbka w polu potyczki znak daje,
Niż gnuśnie słuchać przesadnych powieści
O czynach moich bez żadnej wartości. (Wychodzi).
Menen.  Trybuni ludu, jak może on schlebiać
Tłumowi, w którym na tysiąc niegodnych
Jeden szlachetny, skoro, jak widzicie,
Woli dla chwały wszystkie swoje członki
Narazić, niźli jedno z swoich uszów
Do jej słuchania. Zacznij Kominiuszu.
Kominiusz.  Tchu mi zabraknie, bo nie słabą piersią
Koryolana czyny trzeba głosić.
Jeżeli męstwo jest najpierwszą cnotą,
Najlepiej zdobi swego posiadacza,
To mąż, o którym mówię, na tej ziemi
Równego sobie daremnieby szukał.
W szesnastym roku, gdy Tarkwiniusz Pyszny
Na Rzym uderzył, on swoją odwagą
Innych prześcignął, nasz wtedy dyktator,
(Któremu pokłon należny oddaję)
Widział, jak młodzik, z Amazonki twarzą,
Gonił przed sobą przelękłych wąsaczy;
Powalonego ocalił kolegę,
Trzech zabił wrogów pod konsula okiem,
I Tarkwiniusza jednem szabli cięciem
Zwalił na ziemię. W tej zaciętej bitwie,
On, co na scenie mógł niewiast grać role,,
Pierwszym się mężem pokazał na placu,
Wieniec dębowy otrzymał w nagrodę.
Gdy z lat dziecinnych wieku męża doszedł,
Rósł odtąd w chwale jak morze bez granic,
W siedmnastu bitwach łatwo z wszystkich szabli
Pozdzierał wieńce. O sprawie ostatniej,
O jego dziełach w murach Kory ołów,
Nie jestem w stanie mówić jak należy.
Wstrzymał ucieczkę, a rzadkim przykładem
Tchórzów nauczył, jak ze śmierci szydzić.
Okręt, płynący z rozwiniętym żaglem,

Nie łatwiej morskich chwastów targa sploty,
Jak on w pochodzie wrogów łamał szyki.
Miecz jego wszędzie wybił śmierci pieczęć,
Kędy uderzył; od stopy do głowy
Krwią był oblany; wszystkim jego ruchom
Krzyk konających dziko towarzyszył.
Sam jeden przeszedł groźną miasta bramę,
Wyrąbał na niej znaki przeznaczenia;
Sam, bez pomocy, do swoich powrócił,
Stanął na czele świeżego oddziału,
I jak planeta na miasto uderzył,
I miasto zdobył. Wtem nagle krzyk boju
Uderzył znowu czujne jego ucho,
I zaraz dusza znużonego ciała
Zdwoiła siły, i rzucił się w zamęt,
I po dymiących trupach szedł bohater,
Jakby chciał wszystko rozbić i powalić.
Póki panami nie byliśmy miasta
I placu boju, nie wstrzymał się chwili,
Żeby odetchnąć.
Menen.  O dzielny wojownik!
1 Senator.  Na zaszczyt, który udzielić mu chcemy,
W pełnej on mierze zasłużył.
Kominiusz.  Z pogardą
Łupy odrzucił, a na kosztowności
Jakby na podłe ziemi błoto patrzył.
Dar skąpca jego przechodzi żądania;
Czynić jest czynów jego już nagrodą,
Na ich spełnienie chętnie czas poświęca.
Menen.  Mąż to szlachetny. Już czas go przywołać.
1 Senator.  Kory olana zawezwij.
1 Woźny.  Nadchodzi. (Wchodzi Koryalan).
Menen.  Koryolanie, senat chce ci przyznać
Z radosnem sercem godność konsularną.
Koryolan.  Ja mu poświęcam służby me i życie.
Menen.  Tylko do ludu mówić ci zostaje.
Koryolan.  Pozwólcie, proszę, zwyczaj ten przeskoczyć.
Nie jestem w stanie suknię wdziać ubogą,

Odsłonić piersi, i za moje rany
O kreski błagać; uwolńcie mnie, proszę,
Od tego kroku.
Sycyn.  Lud ma prawo głosu
I nie odstąpi od tych formalności
Ani na jotę.
Menen.  Usuń te trudności
I do zwyczaju racz się zastosować,
Otrzymaj godność, tak jak poprzednicy,
Wedle form zwykłych.
Koryolan.  Grając taką rolę,
Wstydzić się będę. Nie byłożby lepiej
Prawo to odjąć ludowi?
Brutus.  Czy słyszysz?
Koryolan.  Chełpić się przed nim: to i to zrobiłem,
Zgojone rany, które kryć należy,
Odsłaniać wszystkim, jakgdybym je odniósł
W nadziei, że mi kreskami zapłacą!
Menen.  Nie zważaj na to. Teraz, wy trybuni,
Wolę senatu poprzyjcie u ludu.
A więc nowemu Rzymu konsulowi
Radość i chwała! wykrzyknijmy społem.
Senatorowie.  Radość i chwała Koryolanowi!

(Odgłos trąb i bębnów. Wychodzą Senatorowie).

Brutus.  Widzisz, jak z ludem obchodzić się myśli.
Sycyn.  Bodaj lud jego przeniknął zamiary!
Będzie lud prosił, jakgdyby żałował,
Że o co prosi dać jest w mocy ludu.
Brutus.  A teraz idźmy z tego, co tu zaszło,
Zdać mu rachunek; czeka nas na rynku. (Wychodzą).


SCENA III.
Rzym. Forum.
(Wchodzi kilku Obywateli).

1 Obyw.  Słowem, jeśli nas o głosy będzie prosił, nie powinniśmy mu ich odmówić.
2 Obyw.  Możemy jednak, jeśli taka nasza wola.
3 Obyw.  Mamy wprawdzie do tego władzę, ale jest to władza, której użyć nie mamy — władzy; bo jeśli pokaże nam swoje rany i swoje czyny opowie, naszą będzie powinnością jego ranom pożyczyć naszego języka i w sprawie ich przemówić. Tak więc, jeśli nam opowie swoje szlachetne czyny, my także musimy mu powiedzieć, że je ze szlachetną przyjmujemy wdzięcznością. Niewdzięczność jest rzeczą potworną; a dla ludu być niewdzięcznym, byłoby zrobić z niego potworę, i my, śjako jego członkowie, bylibyśmy potwornymi członkami.
1 Obyw.  Nie wiele trzeba zachodów z naszej strony, żeby nie lepiej o nas myślał, boć niedawno, gdyśmy powstali z powodu drogości zboża, nie żenował się nazwać nas stugłowną potworą.
3 Obyw.  Niejeden już nas tak nazwał, nie dlatego, że jedne między nami głowy są brunatne, inne czarne, inne jasne, a niektóre znowu łyse, ale dlatego, że rozum nasz jest różnofarbny. Ja sam też myślę, że gdyby wszystkie nasze rozumy z jednej wyszły czaszki, rozleciałyby się na wschód i na zachód, na północ i południe, i w tem tylko byłaby między nimi zgoda, że chciałoby się im rozpierzchnąć na cztery rogi świata.
2 Obyw.  Czy tak sądzisz? A mój rozum w którąby stronę poleciał?
3 Obyw.  Naprzód, twój rozum nie tak łatwo jak inny z czaszkiby się wydobył, bo zakuty w niej jak w pałce, ale raz wypuszczony na wolność, bez żadnej wątpliwości puściłby się ku południowi.
2 Obyw.  A dlaczego ku południowi?
3 Obyw.  Aby tam we mgle utonąć. Tam trzy jego części stopniałyby w zgniłej rosie, a czwarta wróciłaby przez miłosierdzie, aby ci pomódz do znalezienia żony.
2 Obyw.  Jesteś jak widzę zawsze krotofilny. Wolne żarty!
3 Obyw.  Czy wszyscy jesteście zdecydowani dać mu wasze głosy? Jeśli nie, mniejsza o to; większość rozstrzygnie. Powtarzam, że gdyby chciał okazać się przychylniejszym dla ludu, nie byłoby godniejszego człowieka. (Wchodzą: Koryolan i Meneniusz). Otóż i on się zbliża w pokornem odzieniu; zobaczymy, jak się sprawi. Nie stójmy kupą, lecz pojedynczo, po dwóch lub po trzech przybliżmy się do niego. Musi do każdego zanieść prośbę osobiście, żeby każdy miał honor dać mu głos własnym językiem. Idźcie więc za mną, a ja wam pokażę, jak się do niego zbliżyć należy.

Wszyscy.  Zgoda! zgoda! (Wychodzą).
Menen.  Nie, nie masz racyi; alboż nie wiesz o tem,
Że najgodniejsi robili to samo?
Koryolan.  I cóż mam mówić? Proszę cię, mój panie —
Przeklęta chwila! Język mi w tej sprawie
Odmawia służby. — Patrz, to moje rany,
Wszystkie odniosłem, służąc mej ojczyźnie,
Kiedy niejeden z braci twych uciekał,
Rycząc na odgłos własnych naszych bębnów.
Menen.  O nie mów tego! Proś ich raczej pięknie,
Żeby o tobie raczyli pamiętać.
Koryolan.  Pamiętać o mnie? O, ja z duszy pragnę,
By zapomnieli o mnie jak o cnotach,
Których kapłani uczą ich na próżno!
Menen.  Wszystko popsujesz. Oddalam się teraz,
Ale raz jeszcze proszę cię i błagam,
Miarkuj twe słowa.

(Wchodzi dwóch Obywateli. — Meneniusz się oddala).

Koryolan.  Toż powiedz im wprzódy,
By twarz omyli, wyczyścili zęby. —
Ha, otóż jedna przybliża się sfora. —
Wiecie, panowie, po co tu przyszedłem?

1 Obyw.  Wiemy. Lecz powiedz nam teraz, co ci do tego daje prawo?
Koryolan.  Moje zasługi.
2 Obyw.  Twoje zasługi?
Koryolan.  A nie moja własna wola.
1 Obyw.  Jakto? Nie twoja własną wola?
Koryolan.  Nie, panie, bo nigdy jeszcze nie było moją własną wolą kłopotać biednych żebraniną.
1 Obyw.  Rozumie się, że jeśli ci co damy, to w nadziei zarobku.
Koryolan.  Więc dobrze, powiedzcie mi proszę, za jaką cenę przedajecie godność konsularną?
1 Obyw.  Naszą ceną jest uprzejma prośba.
Koryolan.  Uprzejma prośba? Więc proszę was uprzejmie, dajcie mi tę godność. Odniosłem ran kilka, które mogę wam pokazać sam na sam. Proszę o głos twój, panie. Co ty na to?
2 Obyw.  Będziesz go miał, zacny mężu.
Koryolan.  Targ przybity. Otóż i dwa głosy wyżebrane. Daliście mi jałmużnę — bądźcie zdrowi!
1 Obyw.  Coś mi się to wszystko bardzo dziwnie wydaje.
2 Obyw.  Gdyby przyszło głosować na nowo — ale mniejsza o to. (Wychodzą. — Wchodzą dwaj inni).
Koryolan.  Proszę was, jeśli się to zgadza z tonem waszych głosów, abym został konsulem; widzicie, że jestem ubrany wedle przepisu.
3 Obyw.  Zasłużyłeś się szlachetnie twojej ojczyźnie i nie zasłużyłeś się szlachetnie.
Koryolan.  Co znaczy ta zagadka?
3 Obyw.  Byłeś biczem jej wrogów, ale byłeś i rózgą jej przyjaciół; nie kochałeś pospolitego ludu.
Koryolan.  Powinieneś mi to raczej brać za cnotę, że nie pospolitowałem mojej miłości. Gotów jednak jestem pochlebiać mojemu bratu ślubnemu, ludowi, jeśli tym sposobem zarobię na większy u niego szacunek. Gdy mu się zdaje, że na tem stoi uprzejmość, gdy w swojej mądrości przenosi mój kapelusz nad moje serce, będę praktykował nizkie pokłony, odegram nie moją rolę, to jest, będę naśladował czarujące formy popularnych obywateli, dam mu szczodrą ręką, czego tak pragnie. A więc was błagam, zróbcie mnie konsulem!
4 Obyw.  W nadziei, że znajdziemy w tobie przyjaciela, dajemy ci głos nasz z całego serca.
3 Obyw.  Odniosłeś liczne rany, walcząc za ojczyznę?
Koryolan.  Nie chcę was nudzić pokazywaniem. Wysoko cenię wasze głosy, a nie zatrzymuję was dłużej.
3 i 4 Obyw.  Niech ci bogowie dadzą radość! Tego ci życzymy z całego serca! (Wychodzą).

Koryolan.  O słodkie głosy! — Lepiej się zagłodzić,
Niż po zapłatę zasług z prośbą chodzić.
Z wytartą togą mamże stać w pokorze,
I Maćka prosić o głos przy wyborze?
Cóż stąd, że nasi przodkowie tak stali:
Gdybyśmy zawsze zwyczaju słuchali,
Wymieść pył wieku któżby się ośmielił?
Błąd wtedy takby wysoko wystrzelił,
Ze prawdę swoim osłoniłby cieniem.
Nie, kto chce władzę tem kupić spodleniem,
Niech ten ją dzierży. — Lecz ach! o katusze!
Com napół zrobił, skończyć teraz muszę.

(Wchodzi trzech innych Obywateli).

Właśnie nadchodzą nowe dla mnie głosy.
Dajcie mi głos wasz; o głos ten walczyłem,
O głos czuwałem, dla głosu odniosłem
Ban dwa tuziny i coś tam w dodatku,
O głos walczyłem w bitwach osiemnastu,
Mniej więcej pięknych czynów dokonałem.
Głos mi wasz dajcie: pragnę być konsulem!

5 Obyw.  Pokazał się pięknie; żaden uczciwy człowiek nie może mu swego głosu odmówić.
6 Obyw.  Niech więc będzie konsulem! niech mu Bóg szczęści i zrobi go przyjacielem ludu!
Wszyscy.  Amen! Amen! Niech cię Bóg zachowa, szlachetny konsulu!
Koryolan.  Szanowne głosy!

(Wchodzą: Meneniusz, Brutus i Sycyniusz).

Menen.  Odbyłeś próbę, a trybuni ludu
Przychylne ludu przynoszą ci głosy.
Odziej się teraz konsularną togą,
Do senatorskiej pospiesz ze mną izby.
Koryolan.  Więc rzecz skończona?
Sycyn.  Formy dopełnione,
Lud cię przyjmuje i już jest zwołany,
By uroczyste dal ci potwierdzenie.

Koryolan.  W izbie senatu?
Sycyn.  Tam, Koryolanie.
Koryolan.  Wolnoż mi teraz odzież zmienić?
Sycyn.  Wolno.
Koryolan.  Idę ją zmienić. Gdy znów będę sobą,
Pospieszę zaraz do izby senatu.
Menen.  Pozwolisz, że ci towarzyszyć będę.
Czy chcecie z nami?
Brutus.  Na lud tu czekamy.
Sycyn.  Więc bądźcie zdrowi!

(Wychodzą: Koryolan i Meneniusz).

Dostał, czego pragnął,
A z oczu widać, jak mu w sercu wrzało.
Brutus.  Skromne odzienie z pysznem nosił sercem. —
Racz lud odprawić. (Wchodzą Obywatele).
Sycyn.  Więc jakże, panowie,
Wybór skończony?
1 Obyw.  Daliśmy mu głosy.
Brutus.  Bodaj miłości waszej stał się godnym!
2 Obyw.  Amen! Gdy biorę rzecz na biedny rozum,
On sobie drwił z nas, prosząc nas o głosy.
3 Obyw.  Brał nas na fundusz, ani wątpliwości.
1 Obyw.  Bynajmniej, to jest zwykła jego mowa.
2 Obyw.  Ty jeden tylko nie chcesz tego wiedzieć,
W jak pogardliwy traktował nas sposób.
Czemu swej sławy znaków nie pokazał,
Ran odniesionych?
Sycyn.  Jestem przekonany,
Że je pokazał.
Kilku Obyw.  Nie, nikt ich nie widział.
3 Obyw.  Mówił o ranach — mógłby je pokazać
Na osobności; potem kapeluszem
Wiewając, mówił tak do nas z pogardą:
„Chcę być konsulem; starożytny zwyczaj,
Bez głosów waszych, nie dozwala na to,
Więc proszę o nie“. A kiedy je dostał,
„Dziękuję!“ mówił, „za głosy dziękuję,
Słodziuchne głosy, gdyście głosy dali,

Nie mam nic więcej z wami do roboty“.
Nie sąż to żarty?
Sycyn.  Czyście byli ślepi,
Żeście się zaraz na tem nie poznali,
Lub widząc, jakże w dziecinnej prostocie
Byliście w stanie dać mu glosy wasze?
Brutus.  Czy nie mogliście, jak was nauczono,
Wręcz mu powiedzieć, że gdy władzy nie miał,
Małym był sługą Rzeczypospolitej,
Wrogiem był waszym, zawsze głos podnosił
Przeciw wolnościom, przeciw przywilejom,
Których od dawna prawnie używacie;
Dziś, postawiony na czele narodu,
Jeśli złośliwie wrogiem plebejuszów,
Jak był, zostanie, wtedy głosy wasze
Tylkoby klątwą dla dających były?
Trza było mówić, że jeśli zasługi
Godnym go robią władzy, której żąda,
To znowu wdzięczność za dane mu głosy
Powinna dawne myśli jego zmienić,
Zrobić go waszym szczerym przyjacielem,
I kochającym władcą i obrońcą.
Sycyn.  Tak mówiąc wedle danej wam przestrogi,
Mogliście głębie duszy jego wzruszyć,
I skryte myśli wystawić na próbę.
Gdyby wam jakie zrobił obietnice,
Brońbyście mieli później przeciw niemu;
Lub, co pewniejsza, gdyby wasze słowa
Swarliwy jego rozdrażniły umysł,
Niezdolny żadnym poddać się warunkom,
Gniew jego wściekły byłby tłómaczeniem,
Dlaczego kresek waszych nie otrzymał.
Brutus.  Gdy miłość wasza potrzebną mu była,
Prosił was o nią, przyznajecie sami,
Z wyraźną wzgardą; nie widzicież jeszcze,
Że ta pogarda zgubą waszą będzie,
Skoro osiągnie władzę deptać po was?
Czyż nie mieliście w piersiach waszych serca?

A w ustach język mieliście jedynie,
Żeby głosować wbrew rozsądku radom?
Sycyn.  Często proszącym nie daliście głosu,
Dziś go dajecie temu, co nie prosi,
Ale z was szydzi.
3 Obyw.  Nie jest potwierdzony;
Jeszcze możemy wybór nasz odmienić.
2 Obyw.  I odmienimy. Ja sam z mojej strony
Mam pięćset głosów jednej ze mną myśli.
1 Obyw.  Ja mam ich tysiąc, nie licząc przyjaciół.
Brutus.  Idźcież powiedzieć waszym przyjaciołom,
Że mąż, któremu władzę dali w ręce,
Wydrze im wolność, będzie jak psa cenił,
Którego w domu chowają, by szczekał,
A biją, kiedy szczeka.
Sycyn.  Niech się zbiorą
I głupi wybór niechaj odwołają,
Jak radzi rozum. Na myśl im przywiedźcie
Jego nienawiść ku wam, jego dumę;
Nie przepomnijcie o tem, z jaką wzgardą
Skromne ubranie kandydata nosił,
Ile szyderstwa w jego prośbie było.
Mówcie, że pamięć na dawne zasługi
Była powodem, żeście nie spostrzegli,
Jak lekkomyślnie, a jak pogardliwie,
Wierny swej starej ku wam nienawiści,
Lud zgromadzony śmiał dzisiaj traktować.
Brutus.  Na nas, trybunów, zwalcie całą winę,
Mówcie, że wszystkich użyliśmy środków,
Aby was zmusić do tego wyboru.
Sycyn.  Że wybór naszym był raczej rozkazem,
Niż uczuć waszych rzeczywistych skutkiem;
Że myśli wasze, zbytnio tem zajęte,
Coście musieli, a nie co powinni,
Na wspak uczuciom przystać wam kazały
Na jego wybór. Zwalcie na nas wszystko.
Brutus.  Nie oszczędzajcie nas wcale, powiedzcie,
Żeśmy wam w długich przekładali mowach,

Jak młodo zaczął ojczyźnie swej służyć,
Jak służył długo, skąd ród swój wywodził,
Ze szlachetnego Marcyuszów domu,
Z którego niegdyś wyszedł Ankus Marcyusz,
Syn córki Numy, a był naszym królem
Po Hostyliuszu, z którego pochodzą
Publiusz i Kwintus, którym Rzym jest winien
Swe wodociągi i najlepsze wody;
I Cenzorynus, ten ludu kochanek,
Którego imię stąd idzie, że dwakroć
Cenzora godność zaszczytnie sprawował,
Przodkiem był jego.
Sycyn.  Że my względom waszym
Męża wielkiego rodu polecili,
Który, prócz tego, przez własne zasługi
Zdawał się godnym wysokich urzędów;
Ale zważając całą przeszłość jego,
Postępowanie dzisiaj przy wyborach,
Jako waszemu wiecznemu wrogowi
Cofacie głosy, któreście mu dali
Zbyt lekkomyślnie.
Brutus.  Ciągle przy tem stójcie,
Żeście to wskutek naszych próśb zrobili.
A teraz idźcie, zbierzcie tłum i śpieszcie
Do Kapitolu.
Kilku Obyw.  Nie stracimy czasu,
Bo wszyscy prawie głosów swych żałują.

(Wychodzą Obywatele).

Brutus.  Lepiej dziś rozruch ten ważyć, niż czekać,
Ażeby później groźniejszą wziął postać.
Jeśli, naturze swej wierny, wściekłości
Cugle rozpuści w skutku tej odmowy,
Czuwajmy nad tem, jakby z gniewu można
Wyciągnąć korzyść.
Sycyn.  Więc do Kapitolu!
Wyprzedźmy potok ludu, by się zdało
(Co w części prawda), że to ich jest sprawą,
Do czego teraz dodaliśmy bodźca. (Wychodzą).


AKT TRZECI.
SCENA I.
Ulica w Rzymie.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Koryolan, Meneniusz, Kominiusz Tytus Larcyusz, Senatorowie i Patrycyuze).

Koryolan.  Tak więc Aufidyusz znowu podniósł głowę?
Larcyusz.  To powód dało, żeśmy tak pochopnie
Zawarli traktat.
Koryolan.  Więc, jak wprzód, Wolskowie
Będą przy pierwszej mogli sposobności
Rzucić się na nas.
Kominiusz.  Tak są wycieńczeni,
Ze trudno myśleć, by za naszych czasów
Dość mieli serca chorągwie rozwinąć.
Koryolan.  Czy Aufidyusza widziałeś?
Larcyusz.  Był u mnie
Z żelaznym listem i Wolsko w przeklinał,
Że tak nikczemnie, że z taką łatwością
Wydali miasto. Do Ancyum się schronił.
Koryolan.  Czy mówił o mnie?
Larcyusz.  Długo.
Koryolan.  W jakiej myśli?
Larcyusz.  Że często z tobą miecz na miecz się mierzył,
Że niema rzeczy na szerokiej ziemi,
Którąby bardziej niż tobą się brzydził,
Że dałby wszystko co ma na stracenie,
Byle się twoim uznać mógł zwycięzcą.
Koryolan.  I osiadł w Ancyum?
Larcyusz.  W Ancyum.
Koryolan.  Jakże pragnę
Znaleźć przyczyny, aby się tam udać
I stawić czoło jego nienawiści!
(Do Larcyusza). Witaj z powrotem!

(Wchodzą: Sycynius i Brutus).

Patrzcie, to trybuni,
Gęby pospólstwa wymowne języki!
Jak gardzę nimi! bo widzę pyszałków
Odzianych władzą nad ludzką cierpliwość.
Sycyn.  Ni kroku dalej!
Koryolan.  Co się to ma znaczyć?
Brutus.  Każdy krok dalej nieszczęście przybliża.
Koryolan.  Skądże ta zmiana?
Menen.  Wytłómacz się jaśniej.
Kominiusz.  Czyż nie jest szlachty i ludu wybrańcem?
Brutus.  Nie, Kominiuszu.
Koryolan.  Czym dzieci miał głosy?
1 Senator.  Ustąpcie z drogi, idziemy na rynek.
Brutus.  Cały lud przeciw niemu rozjątrzony.
Sycyn.  Stójcie, lub niechęć, dla lada przyczyny,
W bunt się przemieni.
Koryolan.  Wszak to trzoda wasza.
Jakże dać prawo głosowania ludziom,
Co kłamstwo własnym zadają językom?
Wy, co jesteście gębą tego tłumu,
Czemu ich zębów nie trzymacie w ryzie?
Nie podszczuliścież ich do tego sami?
Menen.  Miarkuj się, miarkuj!
Koryolan.  To wyraźny spisek,
Żeby dyktować prawa patrycyuszom.
Chcecież się poddać i żyć pośród tłuszczy,
Niezdolnej słuchać, ani rozkazywać?
Brutus.  Nie mów o spiskach. Lud jest oburzony,
Boś z niego szydził; niedawnymi czasy,
Gdy mu bezpłatnie rozdawano zboże,
Szemrałeś, mówców ludu szkalowałeś,
Że to pochlebcy, że to wrogi szlachty.
Koryolan.  Toć o tem dawno wiedzieli.
Brutus.  Nie wszyscy.
Koryolan.  Czyś raportował i teraz rzecz całą?
Brutus.  Ja, raportować?
Koryolan.  Zdolnyś do tej roli.
Brutus.  Tobie przynajmniej zdolny dać naukę.

Koryolan.  Cóż wybór znaczy? Na chmury te w górze,
Niech mnie do waszej zdegradują sfery,
Zrobią mnie waszym kolegą trybunem!
Sycyn.  Z każdego słowa twojego wygląda,
Co lud oburza; jeżeli więc pragniesz
Dobiedz do mety życzeń twoich wszystkich,
Złąś wybrał drogę, dopytaj się lepszej,
Z większą pokorą, lub nie staniesz nigdy
Ni tak wysoko jak konsul, ni nawet
Tak nizko, żebyś kolegą był naszym.
Menen.  Trochę krwi zimnej!
Kominiusz.  Lud jest oszukany.
Matactwo takie Rzymu jest niegodne,
A Koryolan nie zasłużył na to,
By mu krzywdzące stawiano zapory
Na bitej drodze wielkich jego zasług.
Koryolan.  Mówisz o zbożu! Com powiedział wtedy,
Powtórzę dzisiaj.
Menen.  Nie teraz!
1 Senator.  Nie w gniewie!
Koryolan.  Teraz, przez boga! teraz i natychmiast,
Niech mi przebaczą moi przyjaciele.
Co do zmiennego, śmierdzącego tłumu,
Niech w słowach moich od pochlebstwa wolnych
Zobaczy szczery i wierny swój obraz.
A więc powtarzam: naszą powolnością
Siejem śniedź buntu przeciw senatowi
Na polu, które zoraliśmy sami,
Gdy się pospólstwu dozwalamy mieszać
Do szlachetnego patrycyuszów koła.
Koło to zdolne całą dzierżyć władzę,
Której część teraz przyznaje żebrakom.
Menen.  Dość tego!
1 Senator.  Dosyć słów tych jest na teraz!
Koryolan.  Jakto? Wy chcecie, żebym podle milczał?
Jak za ojczyznę krew mą przelewałem,
Na żaden opór zewnętrzny nie bacząc,
Tak dziś me płuca, póki mi ich stanie,

Kuć będą słowa na ten trąd przeklęty,
Którym się brzydzim, chociaż dobrowolnie,
Zda się, szukamy, jak się nim zarazić.
Brutus.  Mówisz o ludzie, jakbyś sam był bogiem,
A nie człowiekiem ułomności pełnym.
Sycyn.  Byłoby dobrze o całej tej sprawie
Lud zawiadomić.
Menen.  Co? o jego gniewie?
Koryolan.  Gniewie? Nie, gdybym nawet był spokojny,
I tak cierpliwy, jak sen o północy,
Jowisz mi świadkiem, myślałbym to samo!
Sycyn.  Myśl to zatruta, która musi zostać
We swojem własnem zatrutem naczyniu,
Żeby zgnilizny nie poniosła dalej.
Koryolan.  Ha, musi zostać! Jakto, czy słyszycie
To musi tego Trytona kiełbików?
Kominiusz.  To forma prawych jest wyroków.
Koryolan.  Musi!
O patrycyusze, dobrzy lecz niemądrzy,
O nieroztropny, dostojny senacie,
Jakżeście mogli pozwolić tej hydrze
Wybrać trybuna, który swojem musi
(On, tylko trąbka potwory wrzaskliwa)
Śmie wam powiedzieć, że słów swych potęgą
Na rów przemieni prąd waszej powagi,
Wasze koryto na swoje obróci?
Jeśli ma władzę, to bezsilne szyje
Ugnijcie kornie, jeżeli jej nie ma,
Wręcz niebezpieczną odrzućcie łagodność.
Jeśli wam było szkołą doświadczenie,
Nie idźcie śladem głupiego szaleńca,
Gdy nie, to krzesła dajcie im przy sobie.
Na plebejuszów zmienicie się motłoch,
Jeśli się oni zmienią w senatorów,
A są już nimi, skoro, ile razy
Głosy się wasze z ich głosami zetrą,
Głos ich ma górę. Lud ma swych wybrańców,
A jeden taki jak ten swojem musi

Ugina czoła, jakich nigdy Grecya
W swych trybunałach groźnych nie widziała.
Co za spodlenie władzy konsularnej!
Dusza się moja zakrwawia, gdy widzę
Dwie równe władze naprzeciw stojące,
Bo w ich szczeliny nieład się wnet wkradnie,
Jedną przez drugą osłabi i zniszczy.
Kominiusz.  Czas iść na rynek.
Koryolan.  Ktokolwiek poradził
Rozdawać zboże z publicznych śpichlerzy,
Jak to czasami działo się u Greków —
Menen.  Dość tego, skończmy!
Koryolan.  Chociaż lud u Greków
Posiadał większe znaczenie i władzę,
Kto to poradził, ten wykarmił bunty,
Żywił ruinę rzeczy pospolitej.
Brutus.  Lud ma dać kreski temu, co tak mówi!
Koryolan.  Dam racye lepsze od wszystkich ich kresek.
Lud wie, że zboże darmo wydawane
Żadnej zasługi nie było nagrodą,
Bo żadną na nią służbą nie zarobił.
Gdy wróg ojczyzny rozdzierał wnętrzności,
Nie chciał z orężem za bramy wystąpić;
Czy tem zasłużył, by miał darmo zboże?
Śród wojny męstwa swego dał dowody,
Tylko przez bunty; czy i to zasługą?
Potwarze ciągle na senat miotane.
Dla nędznych przyczyn, miałyż nas nakłonić
Do łask tak wielkich i szczodrobliwości?
Jak też te mnogie pospólstwa żołądki
Trawią uprzejmość i względy senatu?
Czy ich uczynki nie zdają się mówić:
„Chcieliśmy tego, przemagamy liczbą,
Senat ze strachu dał, czegośmy chcieli“.
Tak upadlamy krzeseł naszych godność,
Tak motłochowi dajemy powody,
Że strachem naszą troskę o nim zowie.
Z czasem też motłoch strzaska drzwi senatu,

Z czasem też wrony zaczną orłów dzióbać.
Menen.  Dość tego, idźmy!
Brutus.  Dosyć i za wiele!
Koryolan.  Nie, dam ci więcej, a możesz me słowa
Stwierdzić przysięgą przed ludźmi i Bogiem.
Ten rząd podwójny, tam gdzie jedna strona
Słusznie pogardza drugą, a ta druga,
Bez żadnych przyczyn, pierwszą lżyć się waży;
Gdzie ród, gdzie tytuł, mądrość, nic nie mogą
Bez przyzwolenia ogólnej głupoty;
Gdzie najwalniejsze sprawy zaniedbane
Dla zmiennych wniosków niemądrego tłumu:
Tam, pośród tylu, tak niewczesnych zawad
Nic się nie dzieje, nie może dziać w porę.
Błagam więc wszystkich roztropnych a mężnych,
Podstawy państwa silniej kochających,
Niż przerażonych grożącą im zmianą,
Świetne nad długie przenoszących życie,
Gotowych użyć lekarstw heroicznych,
Aby ocalić od zagłady ciało
Inaczej śmierci niedalekiej pewne,
Bez zwłoki język wydrzyjcie ludowi,
Aby nie lizał miodu, co go truje.
Wasze spodlenie zdrowy sąd kaleczy,
Jedność rozbija konieczną rządowi,
Zawadza dobru, które mógłby zrobić,
Gdyby kontroli złego nie ulegał.
Brutus.  Myślę, że dosyć na teraz powiedział.
Sycyn.  Jak zdrajca mówił, zda liczbę jak zdrajca.
Koryolan.  Podły nędzniku, przepadnij wzgardzony!
Po co ludowi te łyse trybuny?
Ich tylko radą kierowany, stawia
Woli senatu opór buntowniczy.
Śród buntu, kiedy nie to co jest słuszne,
Lecz co konieczne prawem dla nas było,
Przyzwoliliśmy na wybór trybunów,
W lepszej godzinie wypowiedzmy śmiało,
Że co jest słuszne, to jest i konieczne,

I w proch obróćmy całą ich potęgę.
Brutus.  To jawna zdrada!
Sycyn.  On konsul? Nie, nigdy!

(Wchodzi Edyl).

Brutus.  Hola, edyle! Precz z nim do więzienia!
Sycyn.  Idź lud przywołać. (Wychodzi Edyl)
Ja, w imieniu ludu
Pod straż cię biorę, jak nieprzyjaciela
Publicznej sprawy, zdrajcę nowatora.
Idź teraz za mną ze słów twych zdać liczbę.
Koryolan.  Precz, stary koźle!
Senatorowie  i Patrycyusze.Dajem zań rękojmię.
Kominiusz.  Ręce przy sobie!
Koryolan.  Precz zgniły szkielecie!
Lub z twojej togi kości twe wytrzęsę!
Sycyn.  Obywatele! śpieszcie mi na pomoc!

(Wchodzi kilku Edylów i tłum Obywateli).

Menen.  Umiarkowania więcej ze stron obu!
Sycyn.  On waszą całą chciał władzę wam wydrzeć.
Brutus.  Pod straż go weźcie, edyle!
Kilku Obyw.  Niech zginie!
2 Senator.  Broni! hej! broni! (Edyle szamotają się z Koryolanem).
Cóż to, patrycyusze!
Obywatele! trybuni! przez Boga!
Koryolanie! Sycyniuszu! Brucie!
Obywatele!
Kilku Obyw.  Stójcie! pokój, zgoda!
Menen.  Co stąd wypadnie? Oddech już straciłem;
Nieszczęście blizkie. Nie mogę już mówić.
Wy, trybunowie, przemówcie do ludu.
Koryolanie, trochę cierpliwości.
Mów, Sycyniuszu!
Sycyn.  Słuchaj mnie, narodzie!
Obywatele.  Cicho! słuchajcie naszego trybuna!
Sycyn.  Wolności waszych zagraża wam strata:
Marcyusz wymaga, aby je wam wydrzeć,
Marcyusz, wybrany przez was na konsula.
Menen.  Wstydź się! Ty ogień podsycasz, nie gasisz.

1 Senator.  Chcesz zburzyć miasto, chcesz je z ziemią zrównać.
Sycyn.  Cóż to jest miasto, jeśli nie lud?
Obywatele.  Prawda!
Lud, to jest miasto.
Brutus.  Za zgodą ogólną
Ustanowiono nas, ludu magistrat.
Obywatele.  I zostaniecie ludu magistratem!
Menen.  Żadnej też o tem niema wątpliwości.
Kominiusz.  To pewny środek do zburzenia miasta,
Do porównania dachu z fundamentem,
Do pogrzebania wszystkiego co wzniosłe
W jednej ogólnej mogile zniszczenia.
Sycyn.  To godne śmierci!
Brutus.  Brońmy naszej władzy,
Bo wszystko na nią sprzysięga się dzisiaj.
Wybrańcy ludu i reprezentanci,
W imieniu ludu ogłaszamy wszystkim,
Że Marcyusz godny śmierci bezpośredniej.
Sycyn.  Więc go prowadźcie do skały Tarpejskiej,
W przepaść go strąćcie!
Brutus.  Bierzcie go, edyle!
Obywatele.  Poddaj się! poddaj!
Menen.  Jedno tylko słowo!
Błagam, trybuni, jedno tylko słowo!
Edyl.  Cicho!
Menen.  O bądźcie, czem się być zdajecie,
Szczerymi waszej ziemi przyjaciółmi,
Z umiarkowaniem szukajcie naprawy
Krzywd, które teraz karcić chcecie gwałtem!
Brutus.  Tam, gdzie choroba nagłą grozi śmiercią,
Lekarstwo twoje, roztropne z pozoru,
Byłoby tylko zjadliwszą trucizną.
Więc go natychmiast prowadźcie na skałę!
Koryolan.  Nie, tutaj umrę (dobywa, miecza)! Są pomiędzy wami,
Którzy mnie w bitwach z orężem widzieli,
Niech przyjdą, niech co widzieli, spróbują.
Menen.  Włóż miecz do pochwy. Odejdźcie na chwilę,
Trybuni ludu!

Brutus.  Bierzcie go, prowadźcie!
Menen.  Kto jest szlachcicem, czy stary czy młody,
Niech Marcyuszowi śpieszy ku pomocy.
Obywatele.  Hejże na zdrajcę! Śmierć buntownikowi!

(Śród szermierki Trybuni, Edyle i Lud odparci).

Menen.  Wracaj do domu, lub wszystko zgubione!
2 Senator.  Idź, idź co prędzej!
Kominiusz.  Trzymajmy się mężnie,
Bo mamy tylu przyjaciół co wrogów.
Menen.  Ach, czy do tego przyjść musi?
1 Senator.  Broń Boże!
Wracaj do domu, zacny przyjacielu,
Nam zostaw sprawy tej załagodzenie.
Menen.  Spólna to rana, wszystkim nam dolega,
I sam wyleczyć jej nie będziesz w stanie.
Oddal się, błagam!
Kominiusz.  Konsulu, idź z nami!
Koryolan.  Barbarzyńcami bodaj tylko byli!
(Lecz są, są nimi, choć to rzymski pomiot),
Nie Rzymianami, bo i nie są nimi,
Choć w Kapitolu lęgli się przysionkach.
Menen.  Oddal się, przyjdzie odwetu godzina.
Słusznego gniewu nie zdradzaj językiem.
Koryolan.  Czterdziestu takich rozbiłbym w potrzebie.
Menen.  Jabym na siebie wziął smycz dwóch najlepszych,
Tak, dwóch trybunów.
Kominiusz.  Dziś przemoc zbyt wielka,
A chcieć podpierać dom upadający,
To nie odwaga, ale jest szaleństwo.
Oddal się, zanim motłoch tu powróci,
Bo jego wściekłość, niby wzdęte wody,
Zrywają groblę, która je poprzednio
W klubach trzymała.
Menen.  Oddal się, powtarzam!
Ja tu spróbuję, czy rozum mój zdoła
Zrobić co z ludźmi, którzy go nie mają.
Dziurę tę gwałtem musimy załatać
Jakiejbądź farby szmatą.

Kominiusz.  Idźmy tylko.

(Wychodzą: Kominiusz, Koryolan i inni).

1 Patryc  Człowiek ten własną zrujnował fortunę.
Menen.  To zbyt szlachetna dla tej ziemi dusza.
Trójząb Neptuna, Jowisza pioruny
Nie przymusiłyby go do pochlebstwa.
Co w sercu, to jest u niego na ustach;
Co mu wre w piersiach, język musi wypluć,
A uniesiony gniewem zapomina,
Że słyszał kiedy o śmierci. (Wrzawa za sceną).
Wracają.
2 Patryc.  Wolałbym, żeby wszyscy byli w łóżkach.
Menen.  Lub na dnie Tybru. Lecz czemuż, do kata,
Nie mógł przemówić do nich z uprzejmością?

(Wchodzą: Brutus, Sycyniusz i Pospólstwo).

Sycyn.  Gdzie jest ta żmija, co chciała przed chwilą
Wyludnić miasto, i sama być wszystkiem?
Menen.  Zacny trybunie —
Sycyn.  Ze skały Tarpejskiej
Strącony będzie bez żadnej litości.
Prawu się oparł, prawo też go wyda
Publicznej zemście bez dalszych zachodów,
Gdy się publicznej władzy chciał urągać.
1 Obyw.  Dowie się teraz, że naszym językiem
Nasi trybuni, a my ich prawicą.
Kilku.  Dowie się, ręczę.
Menen.  Panowie! panowie!
Sycyn.  Cicho!
Menen.  Źle robisz, że podszczuwacz łaję,
Gdy ci polować należało w miarę.
Sycyn.  Jak śmiałeś pomódz zdrajcy do ucieczki?
Menen.  Jak znam przymioty i cnoty konsula,
Tak znam i wady —
Sycyn.  Jakiego konsula?
Menen.  Koryolana.
Brutus.  On konsul?
Kilku.  Nie! nie! nie!
Menen.  Jeśli trybuni, jeśli lud dostojny

Na krótką chwilę posłuchać mnie raczą,
Pragnąłbym tylko słów kilka powiedzieć;
W najgorszym razie nie stracicie na tem
Jak trochę czasu.
Sycyn.  Więc mów, ale krótko.
Postanowieniem jest naszem niezmiennem
Skończyć z tą żmiją; wygnać tego zdrajcę,
Byłoby tylko zwlec niebezpieczeństwo;
Tu go zostawić, to śmierć niezawodna;
A więc zapadło, że tej nocy umrze.
Menen.  Uchowaj Boże, aby Rzym nasz sławny,
Którego wdzięczność dla dzieci swych zasług
W księgi samego Jowisza wpisana,
Dziś jak wyrodna pożerał je matka.
Sycyn.  To wrzód zjadliwy, który trzeba odciąć.
Menen.  To chory człowiek — utnij go, śmierć zadasz;
A jak daleko łatwiej go wyleczyć!
Czem Rzym pokrzywdził, by na śmierć zasłużył
Czy tem, że naszych nieprzyjaciół gromił?
Krew, którą przelał, (a przelał jej więcej,
Niż ta, co w żyłach jeszcze mu została),
Przelał na służbie swej ojczystej ziemi;
Gdyby tę resztę wzięła mu ojczyzna,
Byłoby hańbą do skończenia świata
Dla sprawców równie jak przyzwalających.
Sycyn.  Czcza gadanina!
Brutus.  Zupełnie od rzeczy!
Póki kraj kochał, kraj go też poważał.
Menen.  Kiedy gangrena do nogi się wkradnie,
Godziż się przeszłych zasług jej zapomnieć?
Brutus.  Skończmy! — Z własnego wyrwijmy go domu,
Aby choroba jego zaraźliwa
Nie rozciągnęła dalej swych spustoszeń.
Menen.  Słuchajcie chwilę. Gdy wściekłość tygrysia
Zobaczy szkody szalonych poskoków,
Zapragnie (ale niestety, zapóźno!)
Do nóg przyczepić kulę ołowianą.
Nie odstępujcie prawnych formalności;

Pomnijcie, że ma potężnych stronników;
Czy chcecie wojnę domową zapalić,
I Rzymian ręką wielki Rzym rozburzyć?
Brutus.  Gdyby tak było —
Sycyn.  Co nam darmo prawisz!
Dał nam dowody swego posłuszeństwa,
Edylów naszych pobił, nam się oparł.
Idźmy!
Menen.  Rozważcie, że się w wojnach chował,
Odkąd w prawicy oręż mógł utrzymać,
A zła to szkoła słów umiarkowanych,
Miota na oślep mąkę i otręby.
Pozwólcie tylko, a ja go nakłonię,
Że się w pokoju, cokolwiek wypadnie,
Podda wyrokom ludowego sądu.
1 Senator.  To środek ludzki, szlachetni trybuni,
Wasz zbyt jest krwawy, a jego wypadek
Nieprzewidziany.
Sycyn.  Bądź więc, Meneniuszu,
W tej sprawie jakby ludu magistratem.
(Do ludu) Teraz broń złóżcie; zbierzcie się na rynku.
(Do Menen.) Tam cię czekamy. Jeżeli Marcyusza
Nie przyprowadzisz, jak nam obiecujesz,
My do pierwszego wrócimy zamiaru.
Menen.  O, przyprowadzę. (Do Senatorów) Idźcie ze mną razem.
Przyjdzie, przyjść musi, lub biada nam wszystkim!
1 Senator.  Bez straty czasu idźmy więc do niego. (Wychodzą).


SCENA II.
Pokój w domu Koryolana.
(Wchodzą: Koryolan i Patrycyusze).

Koryolan.  Niech mnie zagrzebią w gruzach mego domu,
Niech w koło wplotą, lub końmi rozszarpią;
Choćby spiętrzyli na skale Tarpejskiej
Gór jeszcze dziesięć, ażby wzrok człowieka
Tonął w przepaściach, zostanę niezmienny

W moich uczuciach. (Wchodzi Wolumnia).
1 Patryc.  A będziesz tem większy.
Koryolan.  W myślach mych tylko to budzi niepokój,
Że moich uczuć nm nie dzieli matka,
Ona, co wprzódy zwykła ich nazywać
Wełnistą trzodą nikczemnych wasali,
Bandą stworzoną na kupno i sprzedaż,
Z odkrytą głową stać na zgromadzeniach,
Ziewać i gęby z podziwu rozdziawiać,
Kiedy wymowny mąż mojego stanu
Prawił o wojnie albo o pokoju. (Do Wolumnii).
O tobie mówię. Matko, czemu pragniesz,
Bym się pokazał dziś umiarkowanym?
Czy chcesz, bym kłamstwo naturze mej zadał?
Mów raczej, żebym został tem czem jestem.
Wolumnia.  Synu, mój synu, pragnęłam gorąco,
Ażebyś wcześniej do władzy był przyszedł,
Nim ją zużyłeś.
Koryolan.  Mniejsza o to, matko.
Wolumnia.  Mogłeś być, synu, mężem jakim jesteś,
Gdybyś nim pragnął być mniej uporczywie.
Mniejbyś oporu w twych zamiarach znalazł,
Gdybyś im swoich nie odsłonił myśli,
Zanim szkodzenia możność im odjąłeś.
Koryolan.  Niech wiszą, łotry!
Wolumnia.  Niech na stosie spłoną!

(Wchodzą: Meneniusz i Senatorowie).

Menen.  Byłeś za szorstki, tak, trochę za szorstki;
Musisz pójść do nich i rzecz tę naprawić.
1 Senator.  Niema innego lekarstwa, inaczej
Gród się nasz piękny roztrzaska na dwoje
I w gruzach legnie.
Wolumnia.  Usłuchaj ich rady.
Moje jak twoje serce nieugięte,
Lecz rozum radzi wstrzymać gniewu popęd,
Gdy tej ofiary wielki cel wymaga.
Menen.  Przedziwna rada, szlachetna niewiasto.
Gdyby choroba czasu nie radziła

Jak na lekarstwo trzodzie tej się kłaniać,
Jabym wdział zbroję, choć ciężką już dla mnie.
Koryolan.  Więc cóż mam robić?
Menen.  Wrócić do trybunów.
Koryolan.  Dobrze. Co potem?
Menen.  Słowa twe odwołać.
Koryolan.  Dla nich? Dla bogów tegobym nie zrobił;
Dla nich mam zrobić?
Wolumnia.  Nazbyt górnie myślisz.
Jak ty pochwalam drażliwość honoru
Tam, gdzie konieczność nie jest na przeszkodzie.
Mówiłeś nie raz, że honor i fortel
Są nierozdzielni w wojnie sprzymierzeńcy;
Powiedz mi teraz, dlaczego w pokoju
Jeden drugiemu w pomocby nie przyszedł?
Koryolan.  Ba, ba!
Menen.  Odpowiedz. Dobre to pytanie.
Wolumnia.  Jeśli śród wojny honor twój pozwala,
Żebyś się wrogom zdał tem, czem nie jesteś,
Użył podstępu do dopięcia celu,
Co w tem gorszego, że i wśród pokoju
Fortel honoru będzie sprzymierzeńcem,
Gdy tego równa wymaga konieczność?
Koryolan.  Czemu, o matko, nalegasz tak na mnie?
Wolumnia.  Konieczność radzi przemówić do ludu,
Nie wedle natchnień myśli twych i serca,
Lecz w słowach, które na twoim języku
Gośćmi są tylko, tylko bękartami
Uczuć w głębinie duszy twej tlejących.
Twego honoru nie skrzywdzi to więcej,
Jak zdobyć miasto cukrowaną mową,
Aby oszczędzić krwi kosztownej strugi,
I twej fortuny na szwank nie wystawić.
Dla mego, moich przyjaciół zbawienia
Mojej naturze chętnie zadam kłamstwo,
A blasku mego honoru nie przyćmię.
Dziś rzecz się toczy o mnie, o twą żonę,
Twojego syna, o senat i szlachtę;

Czy wolisz gniewem motłoch niepokoić,
Niż miłość jego odzyskać pochlebstwem
I uratować, co ruiną grozi?
Menen.  Szlachetna pani! Idźmy! Mów uprzejmie.
Nietylko klęskę obecną odwrócić,
Lecz i minione złe możesz naprawić.
Wolumnia.  Tak jest, mój synu, błagam cię, idź do nich
Z tą czapką w ręce, i tak nią kłaniając,
Kolano ugnij; bo w podobnej sprawie
Gest jest wymową; gawiedź pospolitą
Łatwiej przez oko niż ucho przekonać.
Kiwając głową i bijąc się w piersi,
Na znak, że karzesz serca swego dumę,
Bądź tak pokorny, jak dojrzała morwa,
Co ledwo palcem dotknięta, upada;
A potem dodaj, żeś jest ich żołnierzem;
Urosły w bojach nie znalazłeś pory,
Ćwiczyć się w formach uprzejmej względności,
Których, wyznajesz, mieli prawo żądać,
A których tobie użyć należało,
Gdyś na ich przyjaźń starał się zarobić,
Lecz że na przyszłość na ich tylko służbę
Poświęcisz twoje zdolności i siły.
Menen.  Idź za jej radą, a serce ich twoje,
Bo tak są chętni proszącym przebaczyć
Jak dla najbłahszej dąsać się przyczyny.
Wolumnia.  Słuchaj nas, błagam, choć wiem, żebyś wolał
W ognistą przepaść za wrogiem się rzucić,
Niż mu w kwiecistej pochlebiać altanie.

(Wchodzi Kominiusz).

Otóż Kominiusz.
Kominiusz.  Właśnie z rynku wracam.
Szukaj ratunku lub w przyjaciół sile,
Albo w krwi zimnej, albo w oddaleniu;
Wszystko wre gniewem.
Menen.  Kilka słów uprzejmych —
Kominiusz.  Może wystarczyć, byle dumną duszę
Chciał do nich ugiąć.

Wolumnia.  Ugnie, ugiąć musi!
Powiedz, że ugniesz, i idź tam co prędzej.
Koryolan.  Mamże im gołą pokazać czuprynę?
Podłym językiem sercu kłamstwo zadać?
Niech i tak będzie! Choć, gdyby jedynie
Rzecz się toczyła o gliny tej garstkę,
Na prochby wprzódy ciało moje starli,
I proch ten wprzódy na wiatry rzucili.
Idźmy na rynek. Daliście mi rolę,
Której nie zdołam grać wedle natury.
Kominiusz.  Nie troszcz się tylko, przyjdziem ci na pomoc.
Wolumnia.  Drogi mój synu, mówiłeś, że naprzód
Me cię pochwały zrobiły żołnierzem,
Jeśli chcesz na nie dziś znowu zasłużyć,
Odegraj rolę, do której nie zwykłeś.
Koryolan.  Niech i tak będzie. Precz więc, duszo moja!
Duch wszetecznicy miejsce twe niech zajmie!
Głos mój, wtorować niegdyś bębnom zdolny,
Niech się przemieni na dyskant rzezańca,
Lub na śpiew mamki dziecko lulającej!
Uśmiech oszusta niech lica me stroi,
A łzy żakowskie ócz mych zaćmią kryształ!
Żebraka język niech w ustach szepleni!
Kolano, tylko w strzemieniu ugięte,
Niech teraz będzie kolanem nędzarza,
Który się czołga, gdy jałmużnę dostał! —
Nie, nigdy, nigdy! Nie, tego nie zrobię!
Nie skrzywdzę mego sumienia, honoru,
A gestem ciała duszy nie nauczę,
Jak się ma podlić!
Wolumnia.  Jak ci się podoba.
Większą jest krzywdą dla mego honoru,
Żebrać u ciebie, niż jest dla twojego
Żebrać u ludu. Niech wszystko przepadnie!
Chętniej twa matka podzieli twą dumę,
Niż na uporu twego zadrży skutki.
Me serce szydzi z śmierci tak jak twoje.
Rób więc, co zechcesz. Mojem jest to męstwo,

Bo je z mych piersi wyssałeś z mem mlekiem,
Lecz duma twoja do ciebie należy.
Koryolan.  Idę na rynek — uspokój się matko
I skończ wyrzuty. Tak, idę na rynek,
Idę jak kuglarz ich miłość im wykraść;
Wydrwię im serce i wrócę do domu
Od wszystkich rzymskich kramarzy kochany.
Widzisz, już idę. Mej poleć mnie żonie.
Wrócę konsulem, lub nigdy na przyszłość
Żadnej ufności w mym nie miej języku,
Gdzie o pochlebstwo idzie.
Wolumnia.  Rób, jak zechcesz.

(Wychodzi).

Kominiusz.  Idźmy, czekają na ciebie trybuni.
Uzbrój się tylko w łagodną odpowiedź,
Bo jak słyszałem, trzymają w odwodzie
Groźniejsze skargi od wszystkich dawniejszych.
Koryolan.  Więc idźmy. Hasłem naszem jest — łagodność!
Niech oni skargi swe czerpią w potwarzy,
Ja czerpać będę w honorze odpowiedź.
Menen.  Tylko łagodnie!
Koryolan.  Więc idźmy! Łagodnie! (Wychodzą).


SCENA III.
Rzym. Forum.
(Wchodzą: Sycyniusz i Brutus).

Brutus.  Zacznij od tego, że on do tyranii
Zmierzał wyraźnie; gdy się to nie uda,
Powiedz, że ludu jest nieprzyjacielem;
Dodaj, że łupy zabrane Ancyatom
Nie były dotąd zwycięzcom rozdane. (Wchodzi Edyl)
Czy przyjdzie?
Edyl.  Idzie.
Brutus.  Kto mu towarzyszy?
Edyl.  Stary Meneniusz i senatorowie,
Którzy mu zawsze byli ku pomocy.

Sycyn.  Czy spis dokładny masz i szczegółowy
Głosów, na które możemy rachować?
Edyl.  Mam.
Sycyn.  Czy imiennie i wedle pokoleń?
Edyl.  Tak jest.
Sycyn.  Natychmiast zwołaj lud na rynek.
A skoro powiem: „niechaj tak więc będzie
Postanowieniem wszechwładnego ludu“,
Czy to śmierć będzie, grzywny czy wygnanie,
Gdy powiem „grzywny“, niech wołają grzywny,
Lub gdy „śmierć“ powiem, niechaj śmierć powtórzą,
Gruntując wyrok na prerogatywach
I przywilejach do spraw tej natury.
Edyl.  Rzecz im wyłożę.
Brutus.  A kiedy raz zaczną,
Niechaj w burzliwych nie ustają krzykach,
Niech wykonanie nakażą bezwłoczne
Wyroku, jaki zapadnie.
Edyl.  Rozumiem.
Sycyn.  Niech na znak dany wniosek z naszej strony
Silnie, gwałtownie wszyscy popierają.
Brutus.  Idź teraz. (Wychodzi Edyl). Rozbudź gniew jego natychmiast,
Bo on od dawna do zwycięstwa przywykł,
I ślepy opór jego jest naturą;
Raz podrażniony, niezdolny jest słuchać
Cugla rozwagi i umiarkowania;
Wypowie wszystko, co ma na dnie serca,
A to wystarczy, przy naszej pomocy,
Żeby nakoniec kark dumny mu skręcić.

(Wchodzą: Koryolan, Meneniusz, Kominiusz, Senatorowie i Patrycyusze).

Sycyn.  Nadchodzi.
Menen.  Tylko proszę cię, łagodnie!
Koryolan.  Tak jest, jak szynkarz, który za trzy grosze
Znosi łagodnie hultaja bezczelność. —
Niech bogi strzegą Rzymu bezpieczeństwa,
Sadzają godnych na sędziowskiej ławie,
Miłość i zgodę krzewią między nami!

Niech tłum spokojny zalega świątynie,
A krzyku wojny nie słyszą ulice!
1 Senator.  Amen.
Menen.  Modlitwa piękna i szlachetna.

(Wchodzą: Edyl i Obywatele).

Sycyn.  Przybliż się, ludu!
Edyl.  Słuchajcie trybunów!
Mości panowie, spokój, uciszcie się!
Koryolan.  O głos upraszam.
Dwaj Trybuni.  Masz głos; więc słuchamy.
Koryolan.  Czy się obecnie skończy cała sprawa,
I czy stanowczy dziś zapadnie wyrok?
Sycyn.  Odpowiedz naprzód, czyli się poddajesz
Woli narodu, uznajesz trybunów,
Czy jesteś gotów z posłuszeństwem przyjąć
Karę prawami ludu stanowioną
Przeciw występkom, które ci dowiedziem?
Koryolan.  Jestem gotowy!
Menen.  Słyszycie? gotowy!
Zważcie zasługi, które w wojnie oddał,
Myślcie o ranach, co na jego ciele
Są jakby groby na świętym cmentarzu.
Koryolan.  Draśnięcie ciernia — śmiechem mówić o nich.
Menen.  Rozważcie potem, że to stary żołnierz,
Obywatelskiej wymowy nieświadom;
Gdy mu się jakie szorstkie wymknie słowo,
Nie bierzcie tego za znak nienawiści,
Ale za skutek żołnierskiej natury.
Kominiusz.  Dość tego, skończmy!
Koryolan.  Dla jakich powodów,
Gdyście mi dali konsularską godność,
Godzinę później chcecie mnie zbezcześcić,
I odbieracie, coście sami dali?
Sycyn.  Odpowiedz wprzódy na nasze pytanie!
Koryolan.  Prawda, to moja powinność, więc słucham!
Sycyn.  Więc cię oskarżam, że myślą twą było
Obalić wszystkie prawne Rzymu władze,
A zostać miasta naszego tyranem.

Za to cię zdrajcą ludu ogłaszamy.
Koryolan.  Zdrajcą?
Menen.  Pamiętaj, coś przyrzekł, łagodnie!
Koryolan.  Ja zdrajcą ludu? Z samego dna piekła
Niech wszystkie ognie lud ten dziś owioną!
Zdrajcą mnie zowiesz? Pyszałku trybunie,
Gdyby w twych oczach tysiąc było śmierci,
W twych pokurczonych rękach sto tysięcy,
A w twym kłamliwym języku miliony,
I wtedy jeszcze powiedziałbym: kłamiesz!
Głosem tak śmiałym, jak kiedy się modlę.
Sycyn.  Czy słyszysz, ludu?
Obywatele.  Na skałę! na skałę!
Precz z nim na skałę!
Sycyn.  Cicho! nie potrzeba
Nowych zaskarżeń przyrzucać do starych,
Bo to, co zrobił i to, co powiedział,
Bo te obelgi naszym urzędnikom,
Te na was samych miotane przekleństwa,
I opór prawu, harde się stawienie
W obliczu sądu wszechwładnego ludu,
Wszystkie te zbrodnie wielkie, niezliczone
Śmierci są godne.
Brutus.  Zważając jednakże
Na dawne jego dla Rzymu zasługi —
Koryolan.  Co o zasługach paplesz?
Brutus.  Co wiem, mówię,
Koryolan.  Ty?
Menen.  Także słowo, dane matce chowasz?
Kominiusz.  Zważ tylko, proszę —
Koryolan.  Na nic już nie zważam!
Niechaj mnie skażą na Tarpejską skałę,
Odarcie skóry, powolną śmierć głodną,
Niech się wygnaniec wałęsam po ziemi,
Do tego stopnia nie spodlę się nigdy,
Bym jednem słowem żebrał o ich łaskę.
Nigdy, za wszystko, co dać w ich jest mocy,
Nigdy przed nimi duszy nie ukorzę,

Choćbym miał tylko powiedzieć: dzień dobry!
Sycyn.  Zważywszy zatem, że, ile był w stanie,
Przeciw ludowi zgubne spiski knował,
Wydrzeć mu pragnął władzę posiadaną,
Że dziś nakoniec wściekłość swą wyzionął
Nietylko w sędziów swoich obecności,
Lecz przeciw świętej sędziów tych osobie,
W imieniu ludu, my, jego trybuni,
Na wywołanie skazujem go z miasta.
A gdy się kiedy skazany banita
Przekroczyć bramy zuchwale odważy,
Z Tarpejskiej skały niech będzie strącony.
W imieniu ludu niechaj tak więc będzie!
Obywatele.  Niechaj tak będzie! Precz z nim! Precz z banitą!
Jest wywołany, i niechaj tak będzie!
Kominiusz.  Moi panowie, moi przyjaciele —
Sycyn.  Wyrok już zapadł i sąd odroczony.
Kominiusz.  Słuchajcie chwilę. I jam był konsulem,
Noszę na sobie znaki szabli wrogów,
I ja ojczyzny mojej szczęście kocham
Z głębszem uczuciem i świętszą miłością,
Niż moje życie, żony mej i dzieci,
Jeśli więc mówisz —
Sycyn.  Wiemy, co chcesz mówić.
Brutus.  Nie pora mówić; już jest wywołany,
Jak nieprzyjaciel ludu i ojczyzny.
Niech więc tak będzie!
Obywatele.  Tak, tak, niech tak będzie!
Koryolan.  Ha, sforo kundli, której mi oddechy
Tak nienawistne, jak bagien wyziewy!
O waszą miłość mniej dbam, niż o ścierwo,
Co swą zgnilizną zatruwa powietrze.
Nie wy mnie, ja was teraz banituję;
Zostańcie tutaj w waszej nieprawości!
Drżyjcie jak listek na każdą wieść głuchą!
Na każdy powiew piór nieprzyjacielskich
Bledniejcie z strachu! Zachowajcie władzę
Banitowania tych, co was bronili,

Aż głupstwo wasze, niezdolne pojmować
Tylko co czuje, w waszem odurzeniu,
Przeciw wam samym wściekłość swą obróci,
Na łup was wyda, nędznych niewolników,
Sąsiadom, co was bez wojny pobiją!
Z pogardy dla was opuszczam 1o miasto.
Jest świat gdzieindziej.

(Wychodzą: Koryolan, Kominiusz, Meneniusz, Senatorowie i Patrycyusze).

Edyl.  Wróg ludu wygnany!
Obywatele.  Wróg nasz wygnany! Odszedł! Hura, hura!

(Okrzyki. Lud rzuca czapki do góry).

Sycyn.  Idźcie mu wszyscy do bram towarzyszyć,
A za pogardę płaćcie mu pogardą;
Upokorzenia boleść niech uczuje.
My zaś ze strażą przebiegniem ulice.
Obywatele.  Idźmy zobaczyć, jak się z miasta wymknie;
A bogi naszych trybunów niech strzegą!
Idźmy! (Wychodzą).


AKT CZWARTY.
SCENA I.
Rzym. Przed murarni miasta.
(Wchodzą: Koryolan, Wolumnia, Wirgilia, Meneniusz, Kominiusz i kilku młodych Patrycyuszów).

Koryolan.  Przestań już płakać! Skróćmy pożegnanie.
Wygnał mnie z domu potwór wielogłowy.
Ach, matko moja, gdzie stare twe męstwo?
Mawiałaś dawniej: dusz próbą nieszczęście;
Zwykłe przygody zniesie lada człowiek;
Gdy morze ciche, wszystkie po niem statki
Łatwo żeglują, lecz kiedy fortuna

Z całą wściekłością na kogo uderzy,
Ciosy jej znosić z pogodnym umysłem,
To jest znamieniem dusz niepospolitych.
Z twoich ust tyle mądrych rad słyszałem,
Że ktoby wszystkie w pamięci swej wyrył,
Miałby na wszystko serce nieugięte.
Wirgilia.  O Boże, Boże!
Koryolan.  Błagam cię, niewiasto —
Wolumnia.  Niech mór owionie wszystkie cechy rzymskie,
I niechaj wszystkie przepadną rzemiosła!
Koryolan.  Kochać mnie zaczną, jak przestaną widzieć.
Przywołaj, matko, stare twoje męstwo,
I bądź, jak ongi, kiedy powtarzałaś,
Że gdybyś była żoną Herkulesa,
Sześć prac na własną podjęłabyś rękę,
By ulżyć trudów twemu małżonkowi. —
Nie bądź tak smutny, bądź zdrów, Kominiuszu!
Bądź zdrowa, żono, matko, bądźcie zdrowe!
I dla mnie dobre wrócą jeszcze czasy. —
A ty, mój stary, wierny Meneniuszu,
Łzy twoje słońsze od łez młodych ludzi,
I wyjadają stare twoje oczy. —
Nieraz wśród wojny scen rozdzierających
Widziałem, wodzu, twarz twoją spokojną,
Tym zapłakanym powiedz dziś kobietom,
Że gdzie uderzył cios nieunikniony,
Łzy tam daremne i śmiech jest tam próżny. —
Wiesz, matko, dotąd me niebezpieczeństwa
Zawsze nakońcu pociechą ci były,
I teraz, chociaż samotny w świat idę,
Jak smok do swojej samotnej jaskini,
O której ludzie z drżeniem prawią dziwy,
Chociaż na oko żaden jej nie widział,
Twój syn lub znowu wejdzie na wyżyny,
Lub będzie zdrady podstępnej ofiarą.
Wolumnia. O mój jedyny, gdzie chcesz się obrócic?
Weź Kominiusza dobrego na chwilę,
Drogę z nim rozważ, ślepo się nie rzucaj

Na wszystkie losu poplątane trafy,
Które cię mogą spotkać wśród wędrówki.
Koryolan.  O Boże!
Kominiusz.  Miesiąc z tobą pozostanę,
Razem pobytu miejsce opatrzymy,
Skądbyś mógł wieści słać nam i odbierać.
Gdy się nadarzy pora przywołania,
Nie będzie trzeba po szerokim świecie
Szukać nam męża jednego pobytu,
Tracić na zwłokach dobrej sposobności,
Dla nieobecnych zbyt łatwo ziębnącej.
Koryolan.  Bądź zdrów! Lat brzemię zbyt na tobie ciąży,
Zbyt jesteś wojny strawą przesycony,
Byś się wałęsał z młodym wędrownikiem.
Za miasta bramy odprowadź mnie tylko.
Zegnaj mi, droga żono! matko droga!
Wy, doświadczeni, starzy przyjaciele,
Kiedy wygnańca u bram pożegnacie,
Wróćcie do domów z uśmiechem na twarzy.
Dopóki żyję, usłyszycie o mnie,
Lecz nigdy wieść was żadna nie doleci,
Coby nie była przeszłości mej godną.
Menen.  Słów szlachetniejszych nie słyszało ucho.
Idźmy! nie płaczmy! Gdybym mógł otrząsnąć
Lat tylko siedem z mych rąk i nóg starych,
Jak Bóg na niebie, szedłbym za twym śladem
Na świata koniec!
Koryolan.  Daj mi rękę! Idźmy! (Wychodzą).


SCENA II.
Rrzym. Ulica w blizkości bramy.
(Wchodzą: Sycyniusz, Brutus i Edyl).

Sycyn.  Niech teraz wszyscy do domów wracają!
On jest wygnany; przestaniemy na tem.
Rzecz ta dogryzła panom z jego partyi.
Brutus.  Gdyśmy im naszej siły dali dowód,

Większej pokory przybierzmy pozory,
Niż w ciągu sprawy.
Sycyn.  Niech wrócą do domów!
Powiedz, że wielki wróg ich jest wygnany,
Że lud odzyskał swą dawną potęgę.
Brutus.  Idź i natychmiast wypraw ich do domów!

(Wychodzi Edyl. — Wchodzą: Wolumnia, Wirgilia i Meneniusz).

To matka jego.
Sycyn.  Odejdźmy!
Brutus.  Dlaczego?
Sycyn.  Szaleje, mówią.
Brutus.  Już nas zobaczyły;
Nie zmieniaj kroku!
Wolumnia.  Szczęśliwe spotkanie!
Niech wam za miłość bicz zapłaci boży!
Menen.  Mniej trochę krzyków!
Wolumnia.  Gdyby nie łzy moje,
Więcejbyś słyszał — lecz usłyszysz więcej.
(Do Brut.). Chcesz widzę odejść?
Wirgilia  (do Sycyniusza).Ty także zostaniesz!
Gdybym to mogła mężowi powiedzieć!
Sycyn.  Czyście się obie na mężów zmieniły?
Wolumnia.  Głupcze, i jakaż byłaby w tem hańba?
Czy słyszysz, głupcze? Alboż nie był mężem
Ojciec mój? Słuchaj, to ty byłeś lisem,
Gdyś tego wygnał, który za Rzym walcząc,
Więcej dał ciosów, niż ty słów wyrzekłeś.
Sycyn.  Ratuj nas, panie!
Wolumnia.  Więcej krwawych ciosów,
Niż ty słów mądrych za Rzymu pomyślność. —
Powiem ci teraz — lecz nie, precz mi z oczu!
Nie, czekaj chwilę! Z całej pragnę duszy,
Żeby w Arabii syn mój był obecnie,
A trzymał w dłoniach swoją dobrą szablę,
Ty przed nim, z całem twojem pokoleniem.
Sycyn.  I cóż?
Wirgilia.  Co, pytasz? Twój ródby się skończył.
Wolumnia. I z bękartami. — Ha, kiedy pomyślę

O wszystkich ranach za Rzym odebranych
Menen.  Dość tego, skończmy!
Sycyn.  Pragnąłem gorąco.
Aby jak zaczął, ziemi swojej służył,
Nie przeciął węzła, który tak szlachetnie
Sam wrprzód zawiązał.
Brutus.  Ja równie pragnąłem.
Wolumnia.  Równie pragnąłeś? Ty podszczułeś motłoch,
Koty, tak zdolne sąd o nim wydawać,
Jak ja o świętych nieba tajemnicach,
Których Bóg nie chciał ziemi tej odsłonić.
Brutus.  Proszę cię, idźmy!
Wolumnia.  Możesz teraz odejść.
Ciesz się; pięknego dokonałeś dzieła!
Lecz słuchaj wprzódy! Jak szczyt Kapitolu
Nad dachem nędznej góruje lepianki,
Tak syn mój, tej tu matrony małżonek,
Któregoś wygnał, nad wami góruje.
Brutus.  Pięknie, przedziwnie! Żegnamy was teraz.
Sycyn.  Mamyż harcować z niewiastą, co jawnie
Straciła rozum?
Wolumnia.  Weź modły me z sobą:
Bodaj bogowie nie mieli nic robić,
Jak wykonywać wszystkie me przekleństwa!

(Wychodzą Trybuni).

Gdybym ich mogła choć raz na dzień spotkać,
Lżejby mi było na sercu i duszy!
Menen.  Ostre mu prawdy słowa powiedziałaś,
Nie bez przyczyny. — Chcesz ze mną wieczerzać?
Wolumnia.  Gniew moją strawą; krwią moją się kai-mię,
I na tej strawie głodem się zamorzę. —
Idźmy! Zapomnij o niewieścich szlochach,
Jak ja, w twym gniewie po twej bolej stracie,
Na wzór Junony. Idźmy!
Menen.  Co za hańba!

(Wychodzą).

SCENA III.
Gościniec między Rzymem a Ancyum.
(Rzymianin i Wolsk spotykają się).

Rzymian.  Znam cię dobrze i ty znasz mnie także. Imię twoje, jeśli się nie mylę, jest Adryan.
Wolsk.  Prawda, zgadłeś. Co do mnie, wyznaję, że imię twoje wybiegło mi z pamięci.
Rzymian.  Jestem Rzymianin, ale jak ty, przeciw Rzymowi służę. Czy jeszcze sobie nie przypominasz? Wolsk. Nikanor, czy nie?
Rzymian.  On sam.
Wolsk.  Miałeś zaroślejszą brodę, gdy cię widziałem po raz ostatni; ale cię poznaję po głosie. Co tam nowego w Rzymie? Rząd Wolsków dał mi rozkaz, aby cię tam wyszukać: oszczędziłeś mi dzień podróży.
Rzymian.  Dziwne były w Rzymie zamieszki. Lud powstał przeciw senatorom, patrycyuszom i szlachcie.
Wolsk.  Były! Więc wszystko skończone? Rząd nasz nie tak myśli. Co rychlej gotuje się do wojny, i ma nadzieję, że będzie mógł wpaść na nich jeszcze w samym ogniu ich niezgody.
Rzymian.  Najgwałtowniejszy płomień już przygasł, ale lada nic może go rozniecić na nowo. Szlachta bowiem tak wzięła do serca wygnanie dostojnego Koryolana, że gotowa przy lada sposobności wszelką władzę wydrzeć ludowi i odjąć mu na zawsze jego trybunów. Tli się to wszystko, i mogę cię upewnić, że już jest prawie dojrzałe do gwałtownego wybuchu.
Wolsk.  Koryolan wygnany?
Rzymian.  Wygnany.
Wolsk.  Dobre znajdziesz przyjęcie z taką nowiną, Nikanorze.
Rzymian.  Okoliczności są pomyślne dla Wolsków. Słyszałem, że najsposobniejsza pora do uwiedzenia cudzej żony jest, gdy się z mężem pokłóci. Szlachetny wasz Tullus Aundiusz będzie się mógł dobrze popisać w tej wojnie, gdy wielki jego przeciwnik, Koryolan, nie jest już na rozkazy swojej ojczyzny.
Wolsk.  Tak myślę. Cieszę się, że cię przypadkiem spotkałem. Załatwiłeś mój interes, i wesoło będę ci do domu towarzyszył.
Rzymian.  A czekając wieczerzy, opowiem ci nadzwyczajne sprawy z Rzymu; wszystkie rokują pomyślność jego nieprzyjaciołom. Powiadasz, że wasza armia gotowa?
Wolsk.  Armia prawdziwie królewska. Setnicy i ich centurye już na żołdzie leżą; wszystko gotowe na pierwszy znak do wymarszu.
Rzymian.  Rad słyszę o tej gotowości, a sądzę, że jestem człowiekiem, który pchnie ich do czynu natychmiast. Tak więc z całego serca się cieszę, że cię spotkałem i że cię mogę mieć za towarzysza.
Wolsk.  Zabierasz mi moją rolę, mój panie, bo ja mam najwięcej powodów do radowania się z twojego spotkania.
Rzymian.  Idźmy więc razem! (Wychodzą).

SCENA IV.
Ancyum. Przed domem Aufidiusza.
(Wchodzi Koryolan w biednem przebraniu, z kapturem na głowie).

Koryolan.  Piękne to miasto jest Ancyum. O miasto!
Jam twe ulice wdowami zapełnił,
I niejednego gmachów twych dziedzica
Pod szablą moją widziałem konanie.
Zmieniłem ubiór; gdybym był poznany,
Dzieci kamieńmi, kobiety rożnami
W śmiesznej utarczce zabić mnie gotowe.

(Wchodzi Obywatel).

Bóg z tobą, panie!
Obywatel.  I z tobą!
Koryolan.  Gdy łaska,
Powiedz, czy w Ancyum przebywa Aufidiusz,
I gdzie dom jego?
Obywatel.  On właśnie tej nocy
Wydaje ucztę miasta naczelnikom.
Koryolan.  A gdzie dom jego?

Obywatel.  Tu właśnie, przed tobą.
Koryolan.  Przyjmij me dzięki za dobrą usługę.

(Wychodzi Obywatel).

O świecie, jakże ślizkie twoje drogi!
Dwaj przyjaciele ślubni, którzy, zda się,
W dwóch piersiach jedno tylko serce noszą,
Dzielą dom, łoże, uczty i zabawy,
I jak bliźnięta żyją nierozdzielni,
Godzina potem, kłócą się o szeląg,
I wieczna odtąd dzieli ich nienawiść.
To wrogi znowu dwa nieprzejednane,
Knujące spiski wśród nocy bezsennych,
Jakby się zdradą podejść, jak się pojmać,
Nagle, dla przyczyn niewartych łupiny,
Przyjaźń kojarzą, dzieci swoje żenią.
Tak ja, rodzinne miasto nienawidzę,
Przenoszę miłość na wrogów mych miasto.
Wejdę — jeżeli życie mi odbierze,
Wymierzy tylko świętą sprawiedliwość,
Gdy przyjmie, ziemi jego będę służył (wychodzi).


SCENA V.
Ancyum. Przysionek w domu Aufidiusza.
(Muzyka za sceną. — Wchodzi Sługa).

1 Sługa.  Wina! wina! wina! A cóż to za służba! Zdaje się, że wszyscy nasi ludzi posnęli.

(Wychodzi. — Wchodzi drugi Sługa).

2 Sługa.  Gdzie Kotus? Pan go woła. Kotus!

(Wchodzi Koryolan).

Koryolan.  Gmach piękny! Uczta wyśmienicie pachnie;
Lecz nie wyglądam na uczty tej gościa.

(Wraca pierwszy Sługa).

1 Sługa.  Czego potrzebujesz, przyjacielu? Skąd jesteś? Niema tu dla ciebie miejsca! Wynoś się stąd, jeśli łaska!

Koryolan.  Nie zasłużyłem na lepsze przyjęcie,
Ja, Koryolan. (Wraca drugi Sługa).

2 Sługa.  Skąd jesteś, mopanku? Chyba odźwierny ócz w głowie nie ma, gdy takim ichmościom wejść dozwala. Wynoś się stąd co prędzej.

Koryolan.  Precz!
2 Sługa.  Precz? To zapewne sam do siebie mówisz?
Koryolan.  Zaczynasz mnie niecierpliwić.
2 Sługa.  Czy taki zuch z ciebie? Pogadamy z tobą niebawem.

(Wchodzi trzeci Sługa).

3 Sługa.  Co to za pachołek?
1 Sługa.  Nie widziałem nigdy dziwaczniejszego; ani go można z domu wysforować. Proszę cię, zawołaj pana.
3 Sługa.  Co tu masz do roboty, mopanku? Proszę cię, nogi za pas i umykaj!
Koryolan.  Zostaw mnie, twego nie skrzywdzę ogniska.
3 Sługa.  Kto jesteś?
Koryolan.  Szlachcic.
3 Sługa.  To ogromnie chudy.
Koryolan.  Prawda.
3 Sługa.  A więc, chudy szlachcicu, wybierz sobie inną jaką gospodę; niema tu dla ciebie miejsca; więc proszę, wynoś się. Marsz!
Koryolan.  Pilnowałbyś lepiej twojego rzemiosła. Ruszaj i zatkaj sobie gębę zimnemi resztkami. (Popycha go).
3 Sługa.  Co, nie chcesz słuchać? Proszę cię, idź powiedz panu, jakiego dziwnego ma tu gościa.
2 Sługa.  Idę (wychodzi).
3 Sługa.  Gdzie mieszkasz?
Koryolan.  Pod sklepieniem.
3 Sługa.  Pod sklepieniem?
Koryolan.  Tak jest.
3 Sługa.  A gdzie to sklepienie?
Koryolan.  W grodzie kań i kruków.
3 Sługa.  W grodzie kań i kruków? A cóż to za osieł! A więc mieszkasz także z gawronami?
Koryolan.  Nie, nie służę twojemu panu.
3 Sługa.  Co, mopanku, czy wtrącasz nos i do mojego pana?
Koryolan.  Uczciwsza to sprawa, niż gdybym go wtrącał do twojej pani. Ale za długo już paplesz; wracaj mi do twoich półmisków. Marsz! (Wygania go).

(Wchodzą: Aufidiusz i drugi Sługa).

Aufidiusz.  Gdzie ten człowiek?
2 Sługa.  Tu, panie. Byłbym go zbił jak psa, gdybym się nie lękał przeszkadzać pańskiej zabawie.
Aufidiusz.  Skąd przychodzisz? Czego żądasz? Jak się nazywasz? Dlaczego milczysz? Mów, człowieku; jak się nazywasz?
Koryolan.  Jeśli, Tulliuszu, (odsuwa kaptur) nie poznajesz mnie jeszcze, a widząc mnie, nie przypuszczasz, abym był człowiekiem, którym jestem, konieczność mi nakazuje, abym ci sam imię moje powiedział.
Aufidiusz.  Jakie twoje imię? (Słudzy usuwają się w głąb sceny).

Koryolan.  Imię to szorstkie dla Wolsków jest ucha,
I dla twojego niemiłe.
Aufidiusz.  A jakie?
Rozkazujący i groźny jest wyraz
Twego oblicza. Choć strój twój podarty,
Szlachetnej nawy wszystkie nosisz cechy.
Twe imię?
Koryolan.  Czoło do zmarszczków przygotuj.
Czyś mnie nie poznał?
Aufidiusz.  Nie znam cię. Twe imię?
Koryolan.  Me imię Kajusz Marcyusz, który tobie
I wszystkim Wolskom krwawe zadał ciosy,
Czego świadectwem moje jest przezwisko
Koryolana. Kłopotliwą służbę,
Niebezpieczeństwa, krwi strugi wylane,
Wszystko to moja niewdzięczna ojczyzna
Wynagrodziła tylko tem przezwiskiem,
Jakby świadectwem, że dla mnie w twem sercu
Tylko nienawiść i wstręt gościć mogą.
To mi jedynie zostało przezwisko,
Resztę pożarło ludu okrucieństwo,
Tchórzostwem naszej ośmielone szlachty,
Która mnie w groźnej chwili opuściła,
Cierpliwie zniosła, gdy mnie niewolników

Głosy wrzaskliwe z Rzymu wykrakały.
Ta ostateczność do twego ogniska
Dziś mnie sprowadza, nie myśl jednak błędnie,
Że chciałem życie moje uratować.
Gdybym się lękał śmierci, na tej ziemi
Niema człowieka, którego spotkanie
Byłoby dla mnie od twego groźniejsze.
„Wściekłość mnie tylko do ciebie przygnała,
I żądza zemsty na mych krzywdzicielach.
Jeśli twe serce równa pali żądza,
Jak ja, chcesz pomścić stare twoje krzywdy,
Obmyć z twej ziemi szpetną plamę hańby,
Na twoją korzyść mojej nędzy użyj,
W mej zemście szukaj twojej pomyślności,
Bo przeciw mojej przegniłej ojczyźnie
Będę z szatana walczył zaciekłością.
Ale jeżeli na sercu ci zbywa,
Jeśli znużony, szczęścia nie chcesz szukać,
I dla mnie także ciężarem jest życie.
Oto pierś moja! nasyć starą zemstę.
Byłbyś szalony, gdybyś nie uderzył,
Bom ja cię, zawsze ścigał z nienawiścią,
Z żył twej ojczyzny krwi morze wylałem,
I żyć nie mogę, tylko dla twej hańby,
Jeśli dla służby twojej żyć nie mogę!
Aufidiusz.  Słowo twe każde, Kajuszu Marcyuszu,
Jeden korzonek mej starej urazy
Z głębin mojego serca wypleniło.
Gdyby sam Jowisz, z łona tej tam chmury,
Jakie mi niebios odsłaniał tajniki,
I rzekł: „to prawda“, nie wierzyłbym silniej,
Jak słowom twoim, szlachetny Marcyuszu.
Pozwól ramionom uścisnąć to ciało,
Na którem jesion mojego pocisku
Tysiąc się razy łamał na kawałki,
I blady księżyc przerażał trzaskami.
Teraz kowadło miecza mego ściskam.
Odtąd, na miłość będę z tobą walczył,

Z równym zapałem, równą, namiętnością,
Jak kiedyś, dumny, przeciw twej odwadze.
Kochałem dziewkę, którąm wziął za żonę;
Nikt wierniej, szczerzej ode mnie nie kochał;
Lecz gdy cię widzę tu, szlachetny mężu,
Serce me z większem bije zachwyceniem,
Niż gdy raz pierwszy ma oblubienica
Progi mojego domu przestąpiła.
Słuchaj mnie. Marsie; liczne wojska mamy;
Mą było myślą tarczę twoją wydrzeć
Z twojej prawicy, albo ramię stracić.
Dwanaście razy mym byłeś zwycięzcą,
I odtąd wszystkie nocy mych marzenia
Były jedynie o zapasach z tobą;
W śnie po skrwawionej wlekliśmy się ziemi,
Ściskali gardła i zrywali hełmy,
Aż się nakoniec zbudzony z łożnicy
Zrywałem napół umarły, bez rany.
Gdyby Rzym innej nie zrobił nam krzywdy,
Jak, że cię z murów swoich banitował,
To i tak jeszcze, wszystko co tu żyje,,
Od lat dwunastu do siedemdziesięciu,
Z orężem w dłoniach, jak ryczące morze,
Rzymu niewdzięczne szarpałoby wnętrze.
Chodź, senatorów naszych ściśnij rękę,
Którzy tu ze mną pożegnać się przyszli,
Wyruszam bowiem wasze pola niszczyć,
Jeśli na samo nie uderzyć miasto.
Koryolan.  Widzę, Jowiszu, że mi błogosławisz.
Aufidiusz.  Jeśli więc pragniesz sam być swym mścicielem,
Weź jedną moich zastępów połowę,
Wiedź ją, gdzie zechcesz, boć ty znasz najlepiej
Słabą i mocną ojczyzny twej stronę.
Albo zastukaj w ich bramy orężem,
Albo w odległe strony nieś pożogę;
Strasz ich, nim zgnieciesz. Lecz pozwól mi wprzódy
Bym cię przedstawił naszym senatorom,
Którzy potwierdzą wszystkie twe życzenia.

Raz jeszcze, witaj! tysiąc razy witaj!
Jesteś mi większym teraz przyjacielem,
Niż byłeś wrogiem, a byłeś tak wielkim!
Daj mi twą rękę; witaj w moim domu!

(Wychodzą: Koryolan i Aufidiusz).

1 Sługa  (występując). Dziwna to jednak przemiana!
2 Sługa.  Na tę rękę, brała mnie ochota wygrzmocić go jak się należy, choć mi coś do ucha szeptało, że ubiór świadczył przeciw niemu fałszywie.
1 Sługa.  Co za ramię! Dwoma palcami obrócił mną jak frygą.
2 Sługa.  Zaraz poznałem z jego twarzy, że coś tam w nim było, bo miał on, braciszku, rodzaj twarzy, jak mi się zdawało — tylko nie wiem, jak się wyrazić.
1 Sługa.  To prawda, wyglądał, że tak powiem — Niech mnie powieszą, jeśli zaraz nie myślałem, że było w nim więcej niż myślałem.
2 Sługa.  I ja to samo, przysięgam. Koniec końców, to jedyny człowiek swojego rodzaju na świecie.
1 Sługa.  I mnie się tak zdaje. Znasz jednak większego niż on żołnierza.
2 Sługa.  Kto? Mój pan?
1 Sługa.  Nie, ani porównania.
2 Sługa.  On wart takich sześciu.
1 Sługa.  Nie zupełnie; lecz go uważam za większego żołnierza.
2 Sługa.  Bo to widzisz, człowiek nie może słów znaleźć jakby to powiedzieć. Do obrony miasta nasz wódz jedyny.
1 Sługa.  A i do szturmu nie gorszy. (Wchodzi trzeci Sługa).
3 Sługa.  O niewolnicy, przynoszę wam nowiny, nowiny, hultaje!
1 i 2 Sługa.  Co? Jakie? Podziel się z nami.
3 Sługa.  Nie chciałbym być w Rzymianina skórze za skarby świata, bo to tak dobrze, jak gdybym miał stryczek na szyi.
1 i 2 Sługa.  Dlaczego? dlaczego?
3 Sługa.  Bo tu jest człowiek, który nieraz oćwiczył naszego wodza, Kajusz Marcyusz.
1 Sługa.  Dlaczego mówisz: oćwiczył naszego wodza?
3 Sługa.  Nie mówię, że oćwiczył naszego wodza, ale mówię, że mu zawsze dorównał.
2 Sługa.  Ba, ba! między kolegami i przyjaciółmi można powiedzieć, że był zawsze dla niego za twardy. Z jego własnych ust to słyszałem.
1 Sługa.  Był dla niego zawsze za twardy, to czysta prawda, niema co w bawełnę owijać. Pod Koryolami posiekał go na zrazy.
2 Sługa.  A gdyby był łakomy na ludzkie mięso, mógłby go tam usmażyć i zjeść.
1 Sługa.  Ale praw nam twoje nowiny. Coż dalej?
3 Sługa.  Tak go tam przyjęto, jakgdyby był synem i dziedzicem Marsa. Posadzili go na pierwszem miejscu przy stole. Żaden senator nie zrobił mu pytania, żeby nie odsłonił wprzód łysiny; nawet nasz wódz traktuje go jak kochankę; dotyka go palcami, jakby jakich relikwi, a na każde jego słowo oczy białkiem przewraca. Ale co najważniejsza nowina, nasz wódz na dwoje rozcięty, i jest tylko połową tego, czem był wczoraj, bo drugi drugą wziął połowę na prośby i za zgodą całego stołu. Pójdzie, jak powiada, targać za uszy odźwiernego bram rzymskich. Wykosi wszystko przed sobą i zostawi tylko gołą ziemię.
2 Sługa.  A myślę, że jeśli kto, to on dotrzymać może takiej obietnicy.
3 Sługa.  Dotrzymać? Możesz być pewny, że dotrzyma. Bo widzisz, kolego, on ma tylu przyjaciół co i nieprzyjaciół, tylko że przyjaciele, kolego, że tak powiem, nie śmią, uważaj tylko, kolego, pokazać, jak to mówią, że są jego przyjaciółmi, dopóki jest w defekacyi —
1 Sługa.  Defekacyi? Co się to znaczy?
3 Sługa.  Ale jak tylko zobaczą, kolego, że znowu podniósł grzebień, a krew mu nie ostygła, to znowu z jam powyłażą, jak króliki po deszczu, i dopieroż zaczną z nim hulać.
1 Sługa.  A kiedyż się to zacznie?
3 Sługa.  Jutro, dziś, natychmiast. Bębny uderzą popołudniu; to należy, że tak powiem, do ich uczty i odbędzie się, nim sobie gęby obetrą.
2 Sługa.  Będzie więc znowu harmider na ziemi, bo to ten pokój dobry tylko, żeby żelazo rdzą pokrywać, liczbę krawców powiększać i mnożyć autorów ballad.
1 Sługa.  Niema jak wojna, to moje zdanie. Jak dzień lepszy od nocy, tak od pokoju lepsza wojna, bo to rzecz żwawa, czujna, głośna i ciekawa, gdy pokój to czysta apopleksya i letarg, mdły, głuchy, zaspały, nieczuły, a płodzi więcej dzieci bękartów, niż wojna zabija mężów.
2 Sługa.  Wielka prawda; i jeśli wojna, w pewnym względzie, może być nazwaną gwałcicielem, to równie nie można zaprzeczyć, że pokój jest wielkim fabrykantem rogalów.
1 Sługa.  I budzi nienawiść między ludźmi.
3 Sługa.  A dlaczego? Dlatego, że w pokoju mniej potrzebują jedni drugich. Daj mi wojny za moje pieniądze! Spodziewam się, że jeszcze zobaczę Rzymian tak tanich, jak Wolskowie. — Wstają od stołu! Wstają od stołu!
Wszyscy.  Śpieszmy, śpieszmy! (Wychodzą).

SCENA VI.
Rzym. Plac publiczny.
(Wchodzą: Sycyniusz, Brutus).

Sycyn.  Ni wieści o nim; niema się co lękać,
Bo środki jego omdlały w pokoju
I w ciszy ludu dawniej burzliwego.
Na widok naszej zgody, pomyślności,
Stronnicy jego muszą się rumienić,
Choćby woleli, z własną krzywdą nawet,
Widzieć na rynku buntownicze tłumy,
Niż rzemieślników słyszeć śpiew po sklepach,
Widzieć ich pracę skrzętną i spokojną.

(Wchodzi Meneniusz).

Brutus.  Wszystko się stało w dobrą właśnie porę.
Czy to Meneniusz?

Sycyn.  To on. Od pewnego czasu stał się nadzwyczaj uprzejmym. Witaj nam, panie!
Menen.  „Witajcie!
Sycyn.  Na Koryolana waszego nieobecności nikt się nie spostrzegł, prócz jego przyjaciół. Rzeczpospolita stoi cała i stać będzie cała, choćby się bardziej jeszcze na to zżymał.
Menen.  Wszystko idzie dobrze, a szłoby jeszcze lepiej, gdyby się był miarkował.
Sycyn.  Gdzie on teraz? Czy słyszałeś?
Menen.  Nie, nic nie słyszałem. Matka jego i żona żadnej nie odebrały wiadomości.

(Wchodzi trzech lub czterech Obywateli).

Obywatele.  Niech Bóg was strzeże!
Sycyn.  Witajcie, sąsiedzi!
Brutus.  Witamy wszystkich, wszystkim wam dzień dobry!
1 Obyw.  My, żony, dzieci nasze na kolanach
Modlić się za was nigdy nie przestaniem.
Sycyn.  Żyjcie szczęśliwi!
Brutus.  Żegnam was, sąsiedzi.
Ach, czemuż nie miał dla was Koryolan
Naszej miłości!
Obywatele.  Niech was Bóg zachowa!

(Wychodzą Obywatele).

Sycyn.  Lepsze to dla nas i szczęśliwsze czasy,
Niż gdy te tłumy krążyły po mieście
Z krzykiem niezgody.
Brutus.  Marcyusz, pośród wojny,
Prawda, był dobrym żołnierzem i wodzem,
Ale zuchwały, dumny i ambitny,
Nie kochał tylko siebie i swą chwałę.
Sycyn.  Do absolutnej władzy jawnie zmierzał.
Menen.  Nie, temu przeczę.
Sycyn.  Gdyby w Rzymie został,
Wszyscy w tej chwili, z boleścią i łzami,
Mojego zdania czulibyście prawdę.
Brutus.  Lecz Bóg nieszczęście odwrócił, a miasto
Stoi bezpieczne, spokojne bez niego. (Wchodzi Edyl).
Edyl.  Niewolnik, chwila temu uwięziony,
Doniósł, że Wolsków dwie oddzielne armie

Na ziemię naszą wkroczyły orężnie,
I z całą złością wojny zapalczywej
Wszystko po drodze obracają w popiół.
Menen.  Pewno Aufidiusz, na wieść o wygnaniu
Koryolana, wytyka znów macki,
Które w skorupie póty szczelnie chował,
Dopóki Marcyusz stał na murach Rzymu.
Sycyn.  Co nam tu znowu o Marcyuszu prawisz?
Brutus.  Idź i natychmiast każ dobrze wychłostać
Złych a fałszywych wieści rozsiewacza.
Rzecz niepodobna, by Wolskowie pokój
Zawarty z nami zerwać się ważyli.
Menen.  Rzecz niepodobna? Doświadczenie jednak
Uczy nas, że to rzecz bardzo podobna:
Ja sam trzy tego widziałem przykłady.
Nim jednak gońca tego chłostać każesz,
Zapytaj wprzódy, od kogo to słyszał,
Bo mógłbyś chłostać uczciwego posła,
Który ci wczesne przyniósł ostrzeżenie
O klęskach miastu naszemu grożących.
Sycyn.  Daj tylko pokój; wiem, to być nie może.
Brutus.  To niepodobna. (Wchodzi Posłaniec).
Posłaniec.  Do izby senatu
Panowie Rada tłumnie się gromadzą,
A widać jasno na posępnych twarzach,
Że jakieś groźne nadeszły nowiny.
Sycyn.  To ten niewolnik — idź — każ go wychłostać
Przed całym ludem; to jego jest sprawka,
To jego raport.
Posłaniec.  Tak, dostojny panie,
Lecz się potwierdza niewolnika raport,
Tylko że nowe wieści są straszniejsze.
Sycyn.  Jakto? Straszniejsze?
Posłaniec.  Ust tysiąc powtarza,
(Choć nie wiem ile w tych słowach jest prawdy)
Że Koryolan z Aufidiuszem w zgodzie
Przeciw Rzymowi prowadzi zastępy,
I grozi zemstą tak wielką, jak przestrzeń

Dzieląca starość od lat niemowlęcych.
Sycyn.  Ktoby uwierzył!
Brutus.  Bajka wymyślona,
Żeby w tchórzliwych duszach chęć rozbudzić
Jego powrotu.
Sycyn.  W tem jest fortel cały.
Menen.  I mnie się zdaje wszystko to wymysłem.
Nie jest go łatwiej z Aufidiuszem złączyć,
Jak ostateczne pojednać sprzeczności.

(Wchodzi nowy Posłaniec).

Posłaniec.  Senat was wzywa. Armia niezliczona,
Na której czele stoi Kajusz Marcyusz
I sprzymierzeniec jego dziś Aufidiusz,
Ziemię już naszą okrutnie pustoszy.
Wszystko, co mogło pochód ich zatrzymać,
Lub już ich w ręku albo jest w perzynie.

(Wchodzi Kominiusz).

Kominiusz.  Możecie z waszej chełpić się roboty!
Menen.  Co za nowiny?
Kominiusz.  Samiście pomogli
Pod waszym, nosem córki wasze gwałcić,
Sromocić żony, na wasze czupryny
Lać dachów waszych ołów roztopiony.
Menen.  Co za nowiny? Jakie są nowiny?
Kominiusz.  Świątynie wasze spłoną do cementu,
A przywileje wasze, tak wam cenne,
Mogą się w dziurze od świdra pomieścić.
Menen.  Ależ nowiny? Zaczynam się lękać,
Żeście coś bardzo pięknego dopięli.
Jakie nowiny? Jeśli się z Wolskami
Połączył Marcyusz —
Kominiusz.  Jeśli się połączył!
On jest ich bogiem, na czele ich idzie,
Jakby istota nie ręką natury,
Ale przez inne ulepiona bóstwo,
Bieglejsze w sztuce kształtowania ludzi;
Z nim śmiało ciągną na naszą biedotę,
Z ufnością dzieci goniących motyle,

Albo rzeźników muchy zgniatających.
Menen.  Możecie z waszej chełpić się roboty,
Wy i gromada waszych fartuchowców,
Mądrzy obrońcy krzykliwych głosowań
Czosnkiem śmierdzących waszych czeladników!
Kominiusz.  Na wasze głowy rzymskie mury strząśnie.
Menen.  Jak strząsał Alcyd owoce dojrzałe.
Możecie z waszej chełpić się roboty!
Brutus.  Lecz czy to prawda?
Kominiusz.  Wprzód z trwogi pobledniesz,
Zanim odkryjesz, że to płonna bajka.
Wszystko do buntu garnie się z radością;
Kto opór stawia, śmiech tylko rozbudza
Głupią odwagą, i jak dureń ginie.
A kto go za to ganić się odważy?
Nieprzyjaciele i jego i wasi
Umią go cenić.
Menen.  Zginęliśmy wszyscy,
Jeśli w szlachetnej nie rozbudzim duszy
Litości dla nas!
Kominiusz.  Kto ją pójdzie budzić?
Trybunom tego sam wstyd nie pozwala;
Lud sobie rzymski u niego zarobił
Na taką litość, co wilk u pasterza;
Gdyby najlepsi jego przyjaciele
Mówić mu chcieli: „Zlituj się nad Rzymem!“
Godniby jego nienawiści byli,
Wrogów do niego przemawiając słowem.
Menen.  To prawda, prawda! I gdybym go widział
Do strzechy mojej niosącego żagiew,
Czołabym nie miał: „Zmiłuj się!“ zawołać.
Możecie z waszej chełpić się roboty!
Niema co mówić, z waszymi szewcami
Piękneście buty uszyli Rzymowi.
Kominiusz.  Za waszą sprawą przyszła na nas burza,
Od której nic nas nie może ocalić.
Trybuni.  Nie możesz mówić, że za naszą sprawą.
Menen.  A czyjąż? Naszą? Myśmy go kochali,

Lecz jak bydlęta, ta szlachta tchórzliwa
Waszej hałastrze na łup go wydała,
I pozwoliła z miasta go wykrakać.
Kominiusz.  Ale, jak myślę, przywoła go wyciem.
Tullus Aufidiusz, drugi mąż dzielnością,
Słucha go ślepo jak jego porucznik.
Teraz za całą siłę i obronę
Tylko nam jedna rozpacz pozostała.

(Wchodzi tłum Obywateli).

Menen.  Widzisz hałastrę? — Czy jest z nim Aufidiusz? —
Wy to powietrze nasze zatruliście,
Śmierdzące czapki rzucając do góry,
Precz, precz z Marcyuszem! wrzeszcząc wniebogłosy.
Ale on wraca, a jednego włosa
Na głowie jego żołnierzy nie będzie,
Coby się dla was na bicz nie przemienił.
Ileście czapek rzucili do góry,
Tylu on teraz gawronów powali;
Za wszystkie wasze kreski wam zapłaci.
Chociażby wszystkich nas na węgiel spalił,
Dałby nam tylko wedle zasług naszych.
Obywatele.  Straszne tu jakieś rozchodzą się wieści.
1 Obyw.  Co do mnie, kiedym głosował wygnanie,
Dodałem zaraz: „wielka to jest szkoda“.

2 Obyw.  I ja także.
3 Obyw.  I ja też; a, żeby powiedzieć prawdę, niemała z nas liczba te same słowa powtórzyła. Cośmy zrobili, zrobiliśmy w najlepszej myśli, i choć dobrowolnie przystaliśmy na jego wygnanie, wszystko jednak zrobiło się mimo naszej woli.

Kominiusz.  O, wy i kreski wasze, rzecz to piękna!
Menen.  Możecie z waszej chełpić się roboty,
Wy, z waszą sforą! — Czy pójdziemy teraz
Do Kapitolu?
Kominiusz.  Coż nam pozostaje?

(Wychodzą: Kominiusz i Meneniusz).

Sycyn.  Idźcie do domów; dobrej bądźcie myśli,
Bo to są ludzie, którzy z duszy pragną,

By prawdą było, co niby ich trwoży.
Idźcie do domów, a nie traćcie serca.
1 Obyw.  Niech się bogowie nad nami zmiłują!

Dalej, mości panowie, wracajmy do domów. Ja zawsze mówiłem, żeśmy źle robili, kiedyśmy go banitowali.
2 Obyw.  Tak mówiliśmy wszyscy. Lecz idźmy, wracajmy do domów. (Wychodzą Obywatele).

Brutus.  Wszystkie te wieści nie są mi po myśli.
Sycyn.  I mnie nie cieszą.
Brutus.  Lecz idźmy na radę.
Mojej fortuny oddałbym połowę,
Żeby to wszystko kłamstwem tylko było.
Sycyn.  Śpieszmy się, czas już iść do Kapitolu. (Wychodzą).


SCENA VII.
Obóz w blizkości Rzymu.
(Wchodzą: Aufidiusz i jego Porucznik).

Aufidiusz.  Do Rzymianina czy wciąż lud się zbiega?
Poruczn.  Pojąć nie mogę, jakie są w nim czary;
Lecz imię jego dla twoich żołnierzy
Jest i modlitwą nim do stołu siędą,
Śród uczty rozmów jedynym przedmiotem,
I dziękczynieniem, gdy uczta się skończy.
Na sławę twoją, nawet między twymi,
Cień jakiś upadł.
Aufidiusz.  Niema dzisiaj rady,
Albobym musiał takich użyć środków,
Któreby nasze plany skoślawiły.
On ze mną dzisiaj większą dumę zdradza,
Niż mogłem myśleć, gdym z serca go przyjął.
Ale naturze swojej wierny został;
Przebaczam, czego nie mogę naprawić.
Poruczn.  Wolałbym jednak, dla twojej godności,
Żebyś z nim wspólnie dowództwa nie dzielił,
Lecz, albo wszystkiem wyłącznie kierował,

Albo kierunek cały mu zostawił.
Aufidiusz.  Rozumiem. Mogę jednak cię zapewnić,
Że gdy mu przyjdzie zdać liczbę z swych działań,
Nie wie, że mogę zarzuty mu zrobić.
Bo, choć się zdaje i on sam tak myśli,
I tak przypuszcza gawiedź pospolita,
Że zawsze idzie drogą uczciwości,
I w rzeczach Wolsków dobrze gospodarzy,
Jak smok się bije, rozgania zastępy
Zaledwo szabli z pochew wydobędzie,
Pewnych spraw jednak a ważnych omieszkał,
Które kark skręcą albo mnie lub jemu,.
Gdy przyjdzie chwila stanowcza rachunku.
Poruczn.  Czy myślisz panie, że i Rzym posiędzie?
Aufidiusz.  Przed oblężeniem poddają się grody,
A szlachta rzymska jego stronę trzyma,
I cały senat jemu jest oddany;
Trybuni ludu nie są żołnierzami,
A jak pochopnie lud go banitowat,
Odwoła wyrok z równą pochopnością.
Będzie dla Rzymu, czem rybitw dla ryby,
Którą natury swej potęgą chwyta.
Wiernym, szlachetnym był naprzód ich sługą,
Ale przy władzy miarkować się nie mógł,
Czy to przez dumę, która zwykle kazi
Ludzi, do których uśmiecha się szczęście;
Czy brak rozumu, gdy nie umiał w porę
Uchwycić losu pomyślnych wypadków,
Czy przez charakter, zawsze nieugięty,
Tak na wezgłowiu jak i pod szyszakiem,
Chcący panować równie ciężką dłonią
W ciszach pokoju co i w burzach wojny;
Z przywar tych jedna, nie chcę mówić wszystkie,
(Chociaż w swej duszy wszystkich ma zarodki)
Zrodziła przestrach, nienawiść, wygnanie.
Własne zasługi objawem ich zdusił:
Bo cnoty nasze od tego zależą,
Jakie im ludzki sąd da tłómaczenie,

I wszelka siła, jakkolwiek wielbiona,
Za najpewniejszy grób znajdzie mównicę,
Z której pod niebo czyny swe wynosi.
Gwóźdź gwóźdź wypycha; ogień ogniem dławim,
Jak siłą siłę, a prawo bezprawiem.
Ty zaś, Marcyuszu, kiedy Rzym posiędziesz,
Będziesz najsłabszym — wkrótce moim będziesz.

(Wychodzą).

AKT PIĄTY.
SCENA I.
Publiczny plac w Rzymie.
(Wchodzą: Meneniusz, Kominiusz, Sycyniusz, Brutus i inni).

Menen.  Nie, nie, nie pójdę. Słyszycie odpowiedź,
Jaką dał swemu staremu wodzowi,
Którego niegdyś całem sercem kochał.
On zwał mnie ojcem, ale cóż to znaczy?
Wy raczej idźcie, coście go wygnali,
Milę przed jego namiotem klęknijcie,
Wyklęczcie drogę do jego litości.
Gdy tak niechętnie Kominiusza słuchał,
Ja z mojej strony w domu wolę zostać.
Kominiusz.  Toć on udawał, że mnie wcale nie zna.
Menen.  Słyszycie?
Kominiusz.  Jednak me imię raz wyrzekł.
Ja mu o starej mówiłem przyjaźni,
I o krwi spólnie wśród bitew wylanej;
Milczał, kiedym go nazwał Koryolanem,
Wyparł się dawnych nazwisk i powiedział,
Że będzie niczem, póki nowej nazwy
W płomieniach Rzymu sobie nie ukuje.
Menen.  Możecie z waszej chełpić się roboty!

Trybuni Rzymu zrobili oo mogli,
Ażeby węgle tanie były w Rzymie.
Szlachetne dzieło i pamięci godne!
Kominiusz.  Mówiłem, że tam królewska jest wielkość,
Gdzie przebaczenie jest mniej spodziewane;
Ale on odrzekł, że niegodne państwa
Zanosić prośby do swego banity.
Menen.  Wybornie! Mógłże mniej, jak to powiedzieć?
Kominiusz.  Chciałem w nim troskę o przyjaciół zbudzić;
„Trudno jest, odrzekł, ażebym ich szukał
W kopie gnijącej i smrodliwej słomy,
Trudno nie spalić, dla dwóch lub trzech ziarnek,
Mierzwy, co ciągle powonienie razi“.
Menen.  Dwóch lub trzech ziarnek! ja jednem z tych ziarnek
Matka i żona, syn i mąż ten zacny,
My to ziarnkami, wy jesteście gnojem,
Który czuć wyżej, niż księżyca sfera.
Sycyn.  Miarkuj się! jeśli nie chcesz nam dopomódz,
To choć niedoli naszej nie urągaj.
Lecz gdybyś ziemi twej chciał być obrońcą,
Twój słodkopłynny język wstrzyma łatwiej
Pochód naszego spółobywatela,
Niż zaciąg przez nas w pośpiechu zrobiony.
Menen.  Nie mam ochoty mięszać się w tę sprawę.
Sycyn.  O, idź do niego!
Menen.  A co mam tam robić?
Brutus.  Choć spróbuj, co twa miłość dla Marcyusza
Wskóra dla Rzymu.
Menen.  Dobrze, lecz przypuśćmy,
Że mnie odprawi tak jak Kominiusza,
Co stąd wypadnie? Gorżki tylko smutek,
Że przyjaciela okrutnie tak przyjął.
Sycyn.  Lecz Rzym ci za to będzie wdzięczność mierzył
Nie wedle skutków, ale wedle chęci.
Menen.  Dobrze, spróbuję; może mnie usłucha,
Choć to gryzienie warg na Kominiusza,
I to fukanie ducha mi osłabia.
W złą porę naszedł go, a może jeszcze

Nie obiadował, a gdy żyły puste,
Krew nasza zimna i wszystko nas drażni,
Trudno nam wtedy dać albo przebaczyć.
Lecz kiedy wino i pokarm napełnią
Krwi przejścia wszystkie i wszystkie kanały,
Dusza nam mięknie i giętszą się staje,
Niż była podczas kapłańskiego postu.
Będę czatował, a kiedy zobaczę,
Że umysł jego po myśli mej strojny,
Moją wymową na niego uderzę.
Brutus.  Do jego serca znane ci przesmyki,
I trudno, żebyś wejścia tam nie znalazł.
Menen.  Spróbuję szczęścia, cokolwiek wypadnie.
Wkrótce o skutkach prośby mej się dowiem.

(Wychodzi).

Kominiusz.  Ani go słuchać zechce.
Sycyn.  Czy tak myślisz?
Kominiusz.  On siedzi w złocie, oczy mu goreją,
Jakgdyby same Rzym chciały podpalić;
Krzywda w więzieniu litość jego trzyma.
Klęknąłem, on mi „wstań!“ słabym rzekł głosem,
Skinieniem ręki milcząc mnie odprawił,
Potem na piśmie warunki mi przysłał,
Do których daną związał się przysięgą.
Wszystkie więc wasze nadzieje są płonne,
Chyba że matka jego, jego żona,
Pójdą go żebrać o litość dla Rzymu,
Co, jak słyszałem, zamiarem ich było.
Idźmy więc prośbą odjazd ich przyspieszyć.

(Wychodzą).

SCENA II.
Posterunek przed obozem Wolsko w pod Rzymem.
(Szyldwachy na stanowiskach. — Wchodzi Meneniusz).

1 Szyldw.  Stój! Skąd, gdzie idziesz?
2 Szyldw.  Ani kroku dalej!
Menen.  Trzymacie straże z żołnierską bacznością,

To bardzo dobrze; przepuśćcie mnie jednak,
Przychodzę bowiem tutaj jako poseł.
Z Koryolanem mam sprawę.
1 Szyldw.  Skąd?
Menen.  Z Rzymu.
1 Szyldw.  Darmo się kusisz; wracaj, skąd przyszedłeś,
Wódz żadnych stamtąd nie przyjmuje poselstw.
2 Szyldw.  Wprzód nim u niego znajdziesz posłuchanie,
W płomieniach ujrzysz dachy twego miasta.
Menen.  Jeśliście kiedy, moi przyjaciele,
Słyszeli wodza rozmowy o Rzymie,
O przyjaciołach, których tam zostawił,
Obcem wam imię moje być nie może:
Jestem Meneniusz.
1 Szyldw.  Dobrze, wracaj jednak,
Twoje tu imię drzwi ci nie otworzy.
Menen.  Wierzaj mi, wódz wasz w sercu mnie swem nosi,
Byłem ja księgą świetnych jego czynów,
W której świat sławę jego niezrównaną
Czytał w obrazach, czasem za jaskrawych,
Bom zawsze moich przyjaciół wynosił,
(A on w ich liczbie pierwsze miejsce trzyma)
Z całem wylaniem, aż do prawdy krańców.
Nieraz, jak kula na spadzistym gruncie,
Kres przeskoczyłem, i w jego pochwałach
Do samych granic zmyślenia dotarłem.
Więc, przyjacielu, musisz mnie przepuścić.

1 Szyldw.  Na uczciwość, mój panie, gdybyś nawet tyle kłamstw powiedział w jego interesie, co słów teraz w swoim, to i tak nie znalazłbyś tu przejścia, nie, choćby kłamstwo taką było cnotą, jak czyste życie. Wracaj, skąd przyszedłeś!
Menen.  Nie zapominaj, przyjacielu, że imię moje Meneniusz, który zawsze gorliwie popierał stronę twojego wodza.
2 Szyldw.  Choć byłeś jego łgarzem, jak sam wyznajesz, to ja znów jestem żołnierzem prawdomowcą na jego rozkazy, muszę ci więc powiedzieć, że przepuścić cię nie mogę. Wracaj, skąd przyszedłeś!
Menen.  Możeszli mi powiedzieć, czy już obiadował? Bo nie chciałbym z nim mówić przed obiadem.
1 Szyldw.  Jesteś Rzymianinem, czy nie prawda?
Menen.  Jak twój wódz.
1 Szyldw.  A więc jak on powinieneś Rzym nienawidzić. Gdyście wygnali za wasze bramy najdzielniejszego ich obrońcę, a w szalonej głupocie ludu oddali w ręce nieprzyjaciół waszą tarczę, czy możesz przypuścić, że wstrzymasz wybuch jego zemsty żałośliwymi jękami bab waszych starych, załamywaniami rąk waszych dziewic, lub niedołężnem wstawieniem się zgrzybiałego gaduły, jakim mi się być wydajesz? Czy możesz myśleć, że zgasisz ogień, który za chwilę twoje miasto ogarnie, tak słabym jak ten dmuchem? Nie, mylisz się; wracaj więc do Rzymu i z innymi na śmierć się przygotuj, bo wyrok już zapadł, a wódz nasz przysiągł, że nie będzie ani odroczenia, ani przebaczenia.
Menen.  Słuchaj, braciszku, gdyby twój komendant wiedział, że tu jestem, przyjąłby mnie z poważaniem.
2 Szyldw.  Ba, ba! mój komendant nie zna cię wcale.
Menen.  Chcę powiedzieć twój wódz.
1 Szyldw.  Mój wódz nie troszczy się wcale o ciebie. Wracaj, wracaj, powtarzam, jeżeli nie chcesz, żebym utoczył ci krwi półkwarty, bo tyle najwięcej ci jej zostało. Wracaj!
Menen.  Ależ braciszku, braciszku —

(Wchodzą: Koryolan i Aufidiusz).

Koryolan.  O co tu sprawa?
Menen.  Teraz, braciszku, usłyszysz coś ciekawego; zobaczysz, co mogę; przekonasz się, że lada kapcan na posterunku nie może zamknąć mi przystępu do mojego syna Koryolana. Wnoś z przyjęcia, jakie u niego znajdę, czy już nie stoisz pod szubienicą, lub czy cię nie czeka inny rodzaj śmierci, dłuższej a boleśniejszej. Patrz teraz i mdlej na myśl tego, co cię czeka. — Niech bogowie na swoim niebieskim soborze ciągle o twojem radzą szczęściu, niech cię tak kochają jak stary twój ojciec Meneniusz! O mój synu! mój synu! Gotujesz ogień na nasze miasto, patrz, oto woda, która go zgasi. Nie łatwo dałem się namówić, aby iść do ciebie, ale gdy mnie zapewniono, że ja jeden mogę cię do litości skłonić, westchnienia ludu wywiały mnie z bram miasta. Więc cię zaklinam, przebacz Rzymowi i twoim błagającym współobywatelom! Niech miłosierni bogowie złagodzą twoją wściekłość, a resztki jej obrócą przeciw temu hultajowi, który, jak głupi klocek, chciał mi zamknąć przystęp do ciebie.
Koryolan.  Precz!
Menen.  Co? precz?

Koryolan.  Ja nie znam żony, matki, ani dzieci;
Moje uczucia innym teraz służą;
Dziś zemsta tylko moją jest własnością,
Lecz przebaczenie leży w sercu Wolsków.
Nasza zażyłość gniew mój raczej drażni,
Każe litości zatrzeć starą pamięć,
Gdy o niewdzięcznem myślę zapomnieniu.
Przeciw twym prośbom uszy me silniejsze,
Niż bramy wasze przeciw moim siłom.
Wracaj do Rzymu! Przecie, żem cię kochał,
Zabierz to pismo — dla ciebiem je kreślił,

(Daje mu list).

I miałem zamiar posłać je do ciebie.
Wracaj co spieszniej — ani słowa więcej!
Mąż ten, Aufidiuszu, był mym przyjacielem,
A jednak widzisz —
Aufidiusz.  Wierny jesteś słowu.

(Wychodzą: Koryolan i Aufidiusz).

1 Szyldw.  Więc, mości panie, imię twoje jest Meneniusz?
2 Szyldw.  A jest czarodziejskiem słowem, jak widzisz. Wiesz teraz drogę do domu.
1 Szyldw.  Słyszałeś, jak nas zgromił, żeśmy waszą wielkość zatrzymali?
2 Szyldw.  Jak ci się zdaje, czy mam jeszcze powody do mdlenia?
Menen.  Nie dbam ani o świat, ani o waszego wodza. Co do takich jak wy stworzeń, ledwo mogę myśleć, że są na ziemi, tak jesteście maluczcy. Kto chce umrzeć z własnej ręki, ten się nie lęka śmierci z ręki obcej. Niech wasz wódz robi, co mu się podoba, wy zaś zostańcie długo czem dziś jesteście, a niech nędza wasza z latami rośnie! Mówię do was, jak do mnie mówiono: precz! (Wychodzi).
1 Szyldw.  Zuch to nie lada, niema co mówić.
2 Szyldw.  Jeśli chcesz mówić o zuchu, mów mi o naszym wodzu: to skała, to dąb żadnym wichrem niezachwiany.

(Wychodzą).

SCENA III.
Namiot Koryolana.
(Wchodzą: Koryolan, Auftdiusz i inni).

Koryolan.  Jutro staniemy pod murami Rzymu.
Ty, jak towarzysz mój w kierunku wojny,
Odpowiedz, proszę, panom Radzie Wolsków,
Z jak dobrą wolą prowadziłem sprawę.
Aufidiusz.  Miałeś na myśli ich tylko interes;
Na wszystkie prośby Rzymu głuchy byłeś;
Nawet przyjaciół odparłeś podszepty,
Którzy na starą liczyli zażyłość.
Koryolan.  Starzec, którego przed niedawną chwilą
Z rozdartem sercem wysłałem do Rzymu,
Miał dla mnie więcej niż ojcowską miłość,
Tak jest, dla niego prawie bogiem byłem;
W nim położyli ostatnie nadzieje,
Przez wzgląd na starą jego dla mnie przyjaźń,
Choć go na pozór przyjąłem okrutnie,
Raz jeszcze pierwsze podałem warunki,
Które poprzednio odrzucił już senat,
A których teraz znów przyjąć nie może,
I to jest wszystko, co mu ustąpiłem;
Tak mało, gdy on liczył na tak wiele!
Odtąd poselstwa nowe i błagania,
Czy od senatu, czy od mych przyjaciół,

Do mego ucha nie znajdą przystępu. —

(Krzyki za sceną).

Co krzyk ten znaczy? Noważ to pokusa,
Bym zmienił słowo dane? Nigdy! nigdy!

(Wchodzą w żałobnych sukniach: Wirgilia, Wolumnia, prowadząc za rękę młodego Marcyusza, Walerya i Orszak).

To żona moja i dostojna forma,
W której odlane ciało moje było,
A wnuka swojej krwi za rękę wiedzie.
Lecz precz uczucie! Precz z mojego serca
Wszystkie natury i prawa i względy!
Zakamieniałość niechaj cnotą będzie!
Próżne pokłony, te gołębie oczy,
Których spojrzenie bogów nawet samych
Zdolneby skłonić do krzywoprzysięstwa!
Mięknie mi serce — nie z twardszej ja gliny,
Jak inni ludzie byłem ulepiony.
Ach, matka moja chyli się przede mną,
Jakby się Olimp kłaniał kretowisku
Z pokorną prośbą, i synek mój mały
Tak błagające ku mnie zwraca oko,
Ze mi natura woła: „nie odmawiaj!“ —
Nie, niech na gruzach Rzymu Wolski orzą,
Italię zryją; nie będę gąsięciem,
Nie będę słuchał rozkazów natury,
Będę jakgdybym sana stwórcą był moim,
Nie znał rodzeństwa.
Wirgilia.  Panie mój i mężu!
Koryolan.  Inne te oczy, jak te, com miał w Rzymie.
Wirgilia.  Tak myślisz, bo tak wielkie w nas przemiany
Smutek porobił.
Koryolan.  Na me zawstydzenie,
Jak głupi aktor rolim swej zapomniał.
O droga, przebacz memu okrucieństwu,
Nie mów mi tylko: „ty przebacz Rzymowi!“ —
O daj mi, daj mi pocałunek długi,
Jak me wygnanie, słodki jak ma zemsta!
Świadkiem mi niebios zazdrosna królowa,

Że to całunek, którym z sobą zabrał,
I na mych ustach dziewiczo zachował. —
Lecz ach, szczebiocąc z tobą, zapominam,
Żem nie pozdrowił najgodniejszej matki! (klęka).
Kolano moje, wryj się teraz w ziemię,
Poszanowania głębsze zostaw ślady,
Niźli kolano pospolitych synów.
Wolumnia.  Wstań! Ja na twardym krzemiennym klęczniku
Klęknę przed tobą, objawię pokorę,
Przemienię rolę matki a dziecięcia (klęka).
Koryolan.  Przed zawstydzonym, matko, klękasz synem?
A więc kamyki na piaszczystych brzegach
Gwiazdom niech grożą! Niech zuchwałe wiatry
Cedry ciskają na słońce ogniste!
Niepodobieństwo niechaj zamordują,
Co być nie może, łatwem niechaj zrobią!
Wolumnia.  Tyś mym żołnierzem, bo ja ci pomogłam
Zostać, czem jesteś. Czy znasz tę matronę?
Koryolan.  To jest szlachetna Publikoli siostra;
To księżyc Rzymu, tak czysta, jak lodu
Kryształy ścięte z najczystszego śniegu,
A na świątyni Diany wiszące.
Droga Waleryo!
Wolumnia.  To twój wizerunek,
Który czas w biegu swym może rozwinąć
Na podobieństwo twoje.
Koryolan.  Bóg żołnierzy
Niech z przyzwoleniem wielkiego Jowisza
Wszystkie twe myśli natchnie szlachetnością,
By nigdy hańba ranić cię nie mogła,
Byś jak latarnia morska na wybrzeżach,
Sam nieugięty, majtków był zbawieniem!
Wolumnia.  Uklęknij, chłopcze!
Koryolan.  To synek mój dzielny.
Wolumnia.  On, żona twoja, ja i ta matrona
Zanosim prośbę —
Koryolan.  Nie kończ, matko moja,
Albo, nim skończysz, pomyśl wprzódy o tem,

Że co odrzucam, związany przysięgą,
To wam nie może wydać się odmową.
Nie żądaj, bym mych rozpuścił żołnierzy,
Z czeladzią rzymską chciał kapitulować.
Nie mów, że jestem twym synem wyrodnym,
Nie chciej łagodzić zemsty mej i gniewu
Rozumowaniem zimnem.
Wolumnia.  Dosyć tego!
Jużeś powiedział, że nic nam nie przyznasz,
Bo o to prosić przychodzim jedynie,
Coś już odmówił; lecz my będziem prosić,
A gdy się w naszych zawiedziem błaganiach,
Zatwardziałości twej będzie to winą.
Słuchaj nas teraz.
Koryolan.  Bądźcie mi świadkami,
Ty, Aufidiuszu i Wolsków rycerstwo,
Bo żadnych poselstw rzymskich słuchać nie chcę
Bez wiedzy waszej (siada). Jakie twe żądanie?
Wolumnia.  Choćbym milczała, ubiór nasz i postać
Jasno ci mówią, jak bolesne życie
Wiodłyśmy w Rzymie od twego wygnania.
Pomyśl, jak nasze cierpienie prześciga
Wszystkich żyjących niewiast utrapienie,
Gdy na twój widok, miast błyszczeć weselem,
Źrenice nasze gorzką łzą zachodzą,
A serca, zamiast bić w piersiach radośnie,
Drżą od bojaźni, smutku i rozpaczy,
Bo matka, żona, dziecię twoje widzą,
Że syn, małżonek, ojciec, własną ręką
Szarpie okrutnie wnętrzności ojczyzny.
Nieprzyjaźń twoja dla nas najsmutniejsza,
Bo ty nam bronisz modlić się do nieba,
Co jest pociechą wszystkich nieszczęśliwych.
Jakże, niestety, zanieśćbyśmy mogły
Modlitwy nasze za naszą ojczyznę,
(Co jednak naszą świętą powinnością)
A razem modły za twoje zwycięstwo
(Co równie świętą naszą powinnością)?

Albo musimy ojczyznę utracić,
Tę karmicielkę drogą, albo ciebie,
Jedyną naszą w ojczyźnie pociechę.
Którebądź z naszych życzeń się wypełni,
Z którejbądź strony wypadnie zwycięstwo,
Cierpienie tylko naszą będzie dolą,
Bo lub ty, synu, jak wróg przeniewierny,
W więzach po naszych przeciągniesz ulicach,
Lub jak zwycięzca nasz gruz będziesz deptał,
Odbierzesz palmę za to, żeś odważnie
Przelał krew żony twojej i twych dzieci.
Co do mnie, synu, nie jet moją myślą
Czekać, aż wojnę rozstrzygnie fortuna.
Gdy mimo próśb mych nie chcesz obu stronom
Równie szlachetnej wyświadczyć usługi,
Lecz wolisz jednej sprowadzić ruinę,
Wiedz, że do naszych nie zbliżysz się murów,
Nie depcząc wprzódy po matki twej łonie,
Z któregoś wyszedł do światła i życia.
Wirgilia.  Po mojem także, które ci wydało
Twojego syna, aby twoje imię
W najdalsze wieki u ludzi przechował.
Syn.  Po mnie nie będzie deptał, bo ucieknę,
Lecz bić się będę, gdy w męża urosnę.
Koryolan.  Kto się rozrzewnić nie chce jak niewiasta,
Niech nie spogląda na dziecko i żonę.
Zbyt długom słuchał (wstaje).
Wolumnia.  O nie, zostań jeszcze!
Gdybyśmy chciały, żebyś Rzym ratował
Ofiarą Wolsków, którym dzisiaj służysz,
Mógłbyś się skarżyć, że honor twój krzywdzim;
Lecz my błagamy o wzajemną zgodę,
Żeby i Wolskom wolno było mówić:
„Takie mieliśmy dla nich miłosierdzie“,
I z Rzymian każdy aby mógł powtórzyć:
„Jak wróg nasz z nami postąpił szlachetnie!“
I żeby wszyscy wykrzyknęli społem:
„Niechaj ci bogi za to błogosławią,

Żeś między nami pokój ten ułożył!“
Wiesz, synu, wojny niepewne wypadki,
Ale to pewna, że gdy Rzym podbijesz,
Jedynym zyskiem twoim będzie imię
Wszędzie i wszystkich ścigane przekleństwem.
Dzieje powiedzą: „Mąż to był szlachetny,
Ale tym czynem szlachetność swą zmazał,
Ojczyznę zabił i na wieków wieki
Ludzkich pokoleń będzie obrzydzeniem“.
Nieprawdaż, synu, zawsześ miał na myśli
Szlachetną żądzę honoru i sławy;
Wielkością duszy bogom chciałeś zrównać,
Powietrzne sklepy rozdzierać piorunem,
Lecz strzałą jego dęby tylko trzaskać.
I czemuż milczysz? Alboż ci się zdaje,
Że to jest godne wielkiego człowieka
Tleć wieczną zemstą za doznaną krzywdę?
Przemów doń, córko, on z łez twych się śmieje.
Mów i ty, chłopcze, może twe dzieciństwo
Silniej nim wstrząśnie niż nasze rozumy.
Nikt więcej matce od ciebie nie winien,
Pozwalasz przecie, jakby skrępowany,
Bym żebrząc długie zanosiła prośby.
Nie, nigdyś dobrym dla matki twej nie był,
Gdy ona przecie niby biedna kwoka,
O żadne inne nie troszcząc się pisklę,
W bój cię gdakaniem wiodła, a po bitwie
Przywoływała z tryumfem do domu.
Powiedz, że prośba ma niesprawiedliwa,
Odpędź mnie; ale jeżeli tak nie jest,
Jesteś występny i Bóg cię ukarze,
Żeś nie miał względów matce przynależnych.
Odwraca oczy. Klęknijcie niewiasty,
Niechaj go nasze kolana zawstydzą!
Więcej w nim dumy budzi jego nazwa
Koryolana, niż błagania nasze
Budzą litości w skamieniałem sercu.
Więc na kolana! po raz to ostatni.

Potem do Rzymu wrócimy, by razem
Na śmierć z naszymi czekać sąsiadami.
O spójrz, spójrz na nas! Czy widzisz? To chłopię,
O co chce błagać, powiedzieć niezdolne,
Lecz z nami płacze i podnosi ręce,
I z większą siłą prośbę swą popiera,
Niż ty jej znajdziesz, by prośbę odrzucić.
Idźmy! Ten człowiek miał Wolskę za matkę;
Przypadkiem dziecko to doń jest podobne,
Bo żona jego w Koryolach mieszka.
Odpraw nas, czas już! Zachowam milczenie,
Póki nie będzie w ogniu miasto nasze,
A wtedy jeszcze słów przemówię kilka.
Koryolan.  O matko, matko! (trzyma ją za rękę w milczeniu)
Matko, co zrobiłaś?
Spójrz, niebo stoi otworem, a bogi
Z tej sceny przeciw naturze się śmieją.
O matko! Wielkie odniosłaś zwycięstwo,
Szczęsne dla Rzymu, lecz dla twego syna,
Wierz mi, o wierz mi, zwycięstwo to smutne,
Jeśli nie będzie dla niego śmiertelne.
Lecz mniejsza o to. Słuchaj, Aufidiuszu,
Choć krwawej wojny nie mogę prowadzić,
Potrafię zawrzeć korzystne przymierze.
Na mojem miejscu, dobry Aufidiuszu,
Byłżebyś głuchy na głos twojej matki?
Na mniej zezwolił?
Aufidiusz.  Czułem się wzruszony.
Koryolan.  Byłeś, przysięgam. O, rzecz to nie łatwa
Litości krople z moich ócz wycisnąć!
Lecz radź mi teraz, jaki zawrzeć pokój.
Co do mnie, nie chcę do Rzymu powracać,
Zostanę z wami, a w trudnej tej sprawie,
Błagam cię, moim bądź orędownikiem.
O matko! żono!
Aufidiusz  (na stronie).Co za radość dla mnie,
Ze się z honorem litość twoja starła.
To moją dawną przywoła fortunę.

(Kobiety dają znak Koryolanowi).

Koryolan.  Bądźcie spokojne — za chwilę — lecz wprzódy
Musimy wprzódy czarę zgody spełnić.
Lepsze świadectwo od słów poniesiecie:
Warunki, moją stwierdzone pieczęcią.
Idźmy! Niewiasty, za wasze usługi
Rzym wam zbudować powinien świątynię.
Italii całej miecze sprzymierzone
Takich warunków zyskaćby nie mogły. (Wychodzą).


SCENA IV.
Rzym. Plac publiczny.
(Wchodzą: Meneniusz i Sycyniusz)

Menen.  Czy widzisz tamten narożnik Kapitolu? tamten węgielny kamień?
Sycyn.  Doskonale. Cóż z tego?
Menen.  Jeżeli potrafisz poruszyć go z miejsca twoim małym palcem, to możesz mieć trochę nadziei, że matrony rzymskie, a w szczególności jego matka, potrafią u niego co wyprosić. Ale raz jeszcze powtarzam, niema co się łudzić; gardła nasze skazane czekają tylko na egzekucyę.
Sycyn.  Czy podobna, aby tak krótki przeciąg czasu mógł do tego stopnia zmienić naturę człowieka?
Menen.  Wielka jest różnica między poczwarką a motylem, a przecie motyl był poczwarką. Marcyusz ten wyrósł z człowieka na smoka, ma skrzydła, jest czemś więcej niż pełzającem żyjątkiem.
Sycyn.  Kochał swoją matkę z całego serca.
Menen.  I mnie też kochał; ale teraz nie więcej sobie przypomina swoją matkę, jak koń ośmioletni swoją. Cierpkość jego oblicza skwasiłaby dojrzałe winogrona. Gdy się przechadza, jest jak wojenna kusza; na każdy krok drży ziemia. On zdolny przebić pancerz spojrzeniem; głos jego jak dzwon pogrzebny, a każde jego hem! jest taranem. Siedzi w swoim majestacie, jak drugi Alexander. Co każe zrobić, zrobione ledwo rozkazał. Żeby Bogiem zostać, brak mu tylko wieczności i nieba, w któremby królował.
Sycyn.  Panie, zmiłuj się nad nami! jeżeli twój obraz jest prawdziwy.
Menen.  Maluję go z natury. Zobaczysz, jaką od niego łaskę matka jego przyniesie. Nie więcej w nim miłosierdzia, co mleka w samcu tygrysie; oto wszystko, czego się może spodziewać nasze biedne miasto, a za to wszystko wam dzięki!
Sycyn.  Niech bogi nas ratują!
Menen.  Nie, w tym razie bogi nas nie uratują. Banitując go, nie mieliśmy na nich względu, nie będą też na nas mieli względu, gdy wróci karki nam kręcić.

(Wchodzi Posłaniec).

Posłaniec.  Uciekaj spiesznie, jeśli dbasz o życie.
Lud poznał twego kolegę trybuna,
Wlecze go z sobą i klnie się na Boga,
Że gdy bez skutku powrócą matrony,
Długą, powolną zamęczy go śmiercią.

(Wchodzi inny Posłaniec).

Sycyn.  Co za nowiny?
Posłaniec.  Szczęśliwe nowiny!
Niewieście prośby były wysłuchane,
I już się Marcyusz z Wolskami oddalił.
Dnia piękniejszego Rzym jeszcze nie widział,
Nie, kiedy nawet wygnał Tarkwiniuszów.
Sycyn.  Czy jesteś pewny tego, co nam mówisz?
Posłaniec.  Jak jestem pewny, że słońce jest ogniem.
Gdzież się chowałeś, że nic jeszcze nie wiesz?
Nigdy się z pędem gwałtowniejszym fale
Pod łuk nie cisną przy morza przypływie,
Jak lud przez bramy wieścią pocieszony.
Czy słyszysz?

(Odgłos trąb, oboi i bębnów. — Krzyki Ludu za sceną).

Pośród głośnych Rzymian krzyków,
Trąb, psałteryonów, piszczałek, bębenków,
Cymbałów, słońce nawet zda się tanczyc.

Czy słyszysz? (Nowe okrzyki).
Menen.  Dobre, dobre to nowiny.
Czas i mnie spieszyć na matron spotkanie.
Jedna Wolumnia warta pełne miasto
Szlachty, konsulów, albo senatorów,
A całe lądy i morza trybunów
Tobie podobnych. Zapewneście dzisiaj
Dobre modlitwy zanieśli do nieba;
Ranobym nie dał jednego szeląga
Za jakie dziesięć tysięcy gardł waszych.

(Okrzyki za sceną).

Ha, co za radość! (Krzyki i muzyka).
Sycyn.  Za twoje nowiny
Niech Bóg ci naprzód zapłaci, a potem
My ci dziękujem.
Posłaniec.  O, wszyscy zarówno
Mamy powody składać dziękczynienia.
Sycyn.  Jak stąd daleko?
Posłaniec.  Prawie w miasta bramach.
Sycyn.  Więc idźmy wspólne powiększyć wesele.

(Matrony w towarzystwie Senatorów, Patrycyuszów i Ludu przeciągają przez scenę).

1 Senator.  Patrzcie, to Rzymu naszego patronka!
Zbierzcie lud cały, a bogom dziękujcie,
Palcie sobótki, rzucajcie im kwiaty,
Witajcie matkę, odkrzyczcie wygnanie,
„Niech żyją nasze matrony!“ wołajcie.
Wszyscy. Nasze matrony niech żyją! niech żyją!

(Wychodzą przy odgłosie, trąb i bębnów).

SCENA V.
Ancyum. Plac publiczny.
(Wchodzi Tullus Auftdiusz z Orszakiem).

Aufidiusz.  Idź, uprzedź panów Radę, że przybyłem.
Wręcz im to pismo, a po odczytaniu
Niechaj się wszyscy zgromadzą na rynku,

Ja, w obecności senatu i ludu,
Dowiodę prawdy moich tu zaskarżeń.
Bramy już przebył ten, którego winię,
Głos myśli zabrać, ma jeszcze nadzieję,
Że się oczyści próżną gadaniną.
Idźcie! (Wychodzi Orszak).

(Wchodzi trzech lub czterech Spiskowych ze stronnictwa Aufidiusza).

Witajcie!

1 Spisk.  Wodzu, jakże zdrowie?
Aufidiusz.  Jak męża własną strutego jałmużną,
Zamęczonego własnem miłosierdziem.
2 Spisk.  Jeśli trwasz zawsze, panie, w przedsięwzięciu,
W którem na naszą pomoc rachowałeś,
Z niebezpieczeństwa możem cię ratować.
Aufidiusz.  Sam jeszcze nie wiem, bo zamiary moje
Zależeć będą od skłonności ludu.
3 Spisk.  Śród sporów waszych lud się będzie wahał;
Niech jeden zginie, drugi, bez zawodu,
Ufności ludu zostanie dziedzicem.
Aufidiusz.  Wiem, a potężnych nie brak mi dowodów,
Ażeby wroga mojego obalić.
Ja go wyniosłem, ja moim honorem
Wierności jego byłem ręczycielem;
On, wyniesiony, swoich pochlebstw rosą
Młody krzew swojej wielkości polewał;
Aby tem łatwiej przyjaciół mych uwieść
Gwałt sobie zadał, i umysł złagodził
Dotąd surowy, twardy i niezgięty.
3 Spisk.  Zuchwałość jego, kiedy się ubiegał
O konsularną godność, którą stracił
Dumnego czoła niezdolny pochylić —
Aufidiusz.  O tem ja właśnie mówić zamierzałem.
Wygnany, usiadł przy mojem ognisku,
Na cios sztyletu mego pierś odsłonił,
Lecz jam go przyjął jak brata, serdecznie,
Na jego wszystkie żądania przystałem,
Żeby tem łatwiej wykonał swe plany,

Z własnych mu pułków pozwoliłem wybrać
Najlepszych ludzi; sam mu pomagałem
W żniwie, którego wszystkie zgarnął plony,
I z pewną dumą sam siebie krzywdziłem,
Tak, że nakoniec nie jego kolegą,
Ale żołnierzem jego się zdawałem,
I on też nawet traktować mnie zaczął,
Jakgdybym służył na jego jurgielcie.
1 Spisk.  Całej też armii było to podziwem.
Kiedy Rzym zajął, gdyśmy rachowali
Na tyle łupów co chwały —
Aufidiusz.  Dlatego
Wytężę wszystkie przeciw niemu siły.
Za kilka kropel niewieściego płaczu
(Który tak dla nich łatwy jest jak kłamstwo)
Sprzedał krew naszą, trudy i zwycięstwa.
Niech ginie za to, a na grobie jego
Odkwitnie wielkość moja. Lecz słuchajcie!

(Odgłos trąb i bębnów i głośne okrzyki ludu za sceną).

1 Spisk.  W rodzinne mury wszedłeś jak posłaniec,
Na powitanie twoje nikt nie wybiegł,
Na jego powrót pod niebo krzyk leci.
2 Spisk.  Głupie bydlęta, których dzieci zabił,
Dla chwały jego gardła rozdzierają.
3 Spisk.  Korzystaj z pory; nim usta otworzy,
I zanim pięknem słówkiem lud odurzy,
Niechaj uczuje ostrze twojej szabli;
My ci pomożem. Skoro go powalisz,
Po twojej myśli opowiesz wypadki,
I z ciałem jego obronę pogrzebiesz.
Aufidiusz.  Skończmy, bo widzę, senat się przybliża.

(Wchodzą Panowie miasta).

Panowie.  Radosnem sercem powrót twój witamy!
Aufidiusz.  Nie zasłużyłam na to powitanie.
Lecz czy me pismo, dostojni ponowie,
Odczytaliście?
Panowie.  Tak jest.
1 Pan.  Czytaliśmy,

A treść głębokim przejęła nas bólem.
Na pierwsze jego błędy, mojem zdaniem,
Nie trudno było wynaleźć lekarstwo;
Lecz kończyć, właśnie gdzie zacząć był winien,
Ale zmarnować nasze poświęcenia,
I naszym kosztem chcieć nas wynagrodzić,
Z miastem gotowem na łaskę się poddać
Traktat zawierać, nie, na takie błędy
Niema wymówki.
Aufidiusz.  On sam się przybliża,
Niech się tłómaczy.

(Wchodzi Koryolan przy odgłosie bębnów, z rozwiniętemi chorągwiami, tłum Obywateli mu towarzyszy).

Koryolan.  Witam was, panowie!
Wracam, jak byłem, wiernym wam żołnierzem,
Nie zarażony miłością mej ziemi
Więcej, jak w chwilach mojego wygnania,
A zawsze waszym posłuszny rozkazom.
Wiedzcie, żem wojnę szczęśliwie prowadził,
Że krwawą drogę wyrąbałem.szablą
Aż do bram Rzymu. Przynosimy łupy
Nad koszta wojny o trzecią część wyższe.
Zawarłem pokój tak dla was zaszczytny,
Jak jest dla Rzymu haniebny. Tu składam
Traktat, konsulów podpisem stwierdzony
I opatrzony senatu pieczęcią.
Aufidiusz.  Dostojna Rado, nie czytając pisma,
Powiedzcie zdrajcy, że danej mu władzy
W niewaszych celach zbrodniczo nadużył.
Koryolan.  Zdrajcy? Kto zdrajcą?
Aufidiusz.  Marcyusz.
Koryolan.  Marcyusz zdrajcą?
Aufidiusz.  Tak, Kajusz Marcyusz. Alboż się spodziewasz,
Że cię pozdrowię skradzionem nazwiskiem
Koryolana, zwycięzcą Koryolów?
Panowie, miasta naszego senacie,
On wasz interes zdradził przeniewierczo,

Żonie i matce on Rzym, miasto wasze,
Tak, wasze miasto, za łez kilka sprzedał,
Stargał przysięgi i zobowiązania,
Jak motek jaki zgniłego jedwabiu;
Nie zasiągnąwszy zdań wojennej rady,
Dla kilku słonych kropel swojej mamki,
Zwycięstwo wasze przepłakał, przejęczał,
Tak, że się nawet pazie rumieniły,
A w osłupieniu mąż patrzał na męża.
Koryolan.  Słyszysz to, Marsie?
Aufidiusz.  Płaczliwe chłopiątko,
Imienia boga wojny nie wymawiaj.
Koryolan.  Ha!
Aufldiusz.  Dosyć tego!
Koryolan.  Ha, kłamco bezczelny!
Pierś ma za ciasna dla wzdętego serca.
Chłopiątko! Podlezę! Przebaczcie, panowie,
Pierwszy raz w życiu on mnie lżyć przymusił.
Wasz sąd, panowie, temu tu kundlowi
Niech kłamstwo zada, a jego sumienie
(Gdy już na sobie rąk mych ślady nosi,
A co mu dałem do grobu zabierze)
Jego sumienie wyrok wasz potwierdzi,
Kłamstwo mu zada.
1 Pan.  Słuchajcie mnie obaj.
Koryolan.  Przód mnie na drobne posiekajcie części,
Dzieci i męże niech się w mej krwi myją.
Chłopiątko! Kundlu, kundlu ty fałszywy!
Jeżeli dzieje wasze nie są kłamstwem,
Znajdziesz tam, że jak orzeł w gołębniku
Straszyłem Wolsków waszych w Koryolach,
Sam. Ha, chłopiątko!
Aufidiusz.  Szlachetni panowie,
Czy pozwolicie, by na hańbę waszą
Występny junak śmiał wam przypominać
Ślepej fortuny cios niezasłużony?
Sprzysięż.  Niech umrze za to!

Obywatele  (razem). Poszarpcie go na kawałki, poszarpcie natychmiast, on zabił mojego syna, moją córkę, on zabił mojego krewniaka Marka, on zabił mojego ojca!

2 Pan.  Cicho! spokojność! Tylko żadnych obelg!
Mąż to szlachetny; chwały jego skrzydła
Świat okrążyły. W czem zawinił miastu,
To sąd oceni. Teraz, Aufidiuszu,
Niewczesnym sporem pokoju nie mieszaj.
Koryolan.  Ach, gdybym takich sześciu Aufldiuszów,
Jego w dodatku, z całym jego rodem,
Miał na odległość szabli mej!
Aufidiusz.  Zuchwalcze!
Sprzysięż.  Zabij go! zabij! zabij! zabij! zabij!

(Aufidiusz i Sprzysięieni dobywają mieczy i zabijają Koryolana. Aufidiusz stawia nogę na trupie).

Panowie.  Stójcie, przez Boga! Stójcie! stójcie! stójcie!
Aufidiusz.  Panowie, raczcie słuchać mnie.
1 Pan.  Tulliuszu!
2 Pan.  Nad czynem twoim męstwo płakać będzie!
3 Pan.  Nie depcz go tylko! Panowie, spokojność!
Schowajcie miecze!
Aufidiusz.  W spokojniejszej chwili,
(Bo dziś zawadą zbytek oburzenia)
Gdy się dowiecie, czem wam zagrażało
Człowieka tego życie niebezpieczne,
Z tej śmierci jego cieszyć się będziecie.
Raczcie mnie wezwać do izby senatu,
Najcięższej karze chętnie się poddaję,
Jeśli nie zdołam wszystkich was przekonać,
Że tylko waszym wiernym sługą byłem.
1 Pan.  Wynieście ciało; płaczcie jego stratę,
Bo nigdy herold szlachetniejszym zwłokom
Nie towarzyszył do urny grobowej.
2 Pan.  Czyn Aufidiusza jego popędliwość
Tłómaczy w części. Stało się! co robić.
Aufidiusz.  Wściekłość mnie mija, ogarnia mnie smutek.
Niech spoinie ze mną trzech najwaleczniejszych
Mężnego zwłoki poniesie do grobu.

Niechaj nam bębny marsz biją żałobny,
A dzid żelezce schylą się ku ziemi.
Choć w naszem mieście słychać jeszcze płacze
I wdów i sierot sprawą jego ręki,
Szlachetna po nim pamięć tu zostanie.
Pomóż mi!

(Wychodzą z ciałem Koryolana przy odgłosie żałobnego marszu).









  1. Aluzya do przypowiastki, że każdy człowiek dwa nosi worki: jeden przed sobą, w który wkłada błędy drugich, drugi za sobą, w którym nosi swoje własne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Józef Ignacy Kraszewski, William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.