Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare/Tom VI/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach
Tom VI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIEŁA DRAMATYCZNE
WILLIAMA SHAKESPEARE
(SZEKSPIRA)
W DWUNASTU TOMACH
PRZEKŁAD
L.  ULRICHA
Z OBJAŚNIENIAMI J. I. KRASZEWSKIEGO



WYDANIE NOWE
Z RYCINAMI TYTUŁOWEMI



KRAKÓW
NAKŁAD G. GEBETHNERA I SPÓŁKI
WARSZAWA — GEBETHNER I WOLFF
1895



KRAKÓW. — DRUK WŁ. L ANCZYCA I SPÓŁKI.

KORYOLAN.



KORYOLAN.

K

Koryolan jest dziełem tej epoki życia poety, która najdojrzalsze wydała owoce. Szekspir stworzył go w całej sił pełni, rozmiłowany w poważnych dziejach starożytnego świata. Holinsheda naiwnego zastąpił dobroduszny, ale rzymskiego oblicza Plutarch. W inne sfery wiedzie nas z sobą poeta. Z krain fantazyi przechodzimy na cmentarze dziejowe. Miłość kobiety, igrzyska losu, dziwne zrządzenia sił tajemniczych, powszednie namiętności nie mają tu przystępu; główną rolę gra charakter i wola człowieka w walce godności swej osobistej z najświętszymi obowiązkami. Za tło bohaterom dramatu służą dzieje państwa; walka ludu rzymskiego z patrycyuszami, stosunki społeczeństwa i rodziny; największe po wsze czasy zadania bytu, rządu, interesów jednostek i ogółu. Szekspir w tej życia epoce nie wątpił, iż umysły poważne zająć potrafi, stawiąc przed nimi jeden żywy wizerunek wielkiego charakteru, nie potrzebując doń ni ozdób podrzędnych, ni epizodów upiększających. Koryolan też nie był pisany dla tłumu powszedniego, który zabawiać musiał niekiedy igraszkami słów, dowcipem ostrym i jaskrawemi przygodami śmieszków; z końca w koniec są to dzieje, co poruszają do głębi człowieka, bo się odegrywają na scenie, która o losach narodu rozstrzyga.

W tragedyi tej czuć geniusz Szekspira, choć ona jest wcale różną od króla Leara, Romea i Julii, dramatów historycznych angielskich, a nawet od pokrewnych sobie rzymskich; poeta, który w każdym niemal utworze nowe sobie torował drogi, w Koryolanie odmiennym jest i do siebie niepodobnym.
Jakby wchodząc do świątyni, Szekspir przyobleka szatę nową, poważniejszą, świąteczną. Świątynią są tu dzieje, które długo nawykł świat szanować, jakby wzór tego, ku czemu ludzkość podnieść się może ducha potęgą.
Koryolan jest obrazem ściśle historycznym, miejscami dosłownie przepisywanym z Plutarcha. Na dramatyczną budowę nie potrzebował się silić poeta, stworzył ją sam charakter bohatera, a najkunsztowniej obmyślana tkanka, nie sprosta tej nagiej prawdzie, takiej, jaką tradycye przyniosły. Cały dramat odgrywa się tu w duszy jednego człowieka, którego wizerunek wypełnia tragedyą, na niego zlały się wszystkie blaski, około niego obraca się ten mały świat, co go otacza.
Jakkolwiek charakter Koryolana jest już w Plutarchu wskazanym, Szekspir go wypełnia, uwydatnia, dodaje doń rysy nowe i odstępuje nawet od prototypu swego, gdy mu to jest dla silniejszego odmalowania człowieka potrzebnem. Tak naprzykład królewskie owo wnuczę, wychowańca matrony Wolumnii, poeta, jak historyk, nie chciał uczynić szorstkim, dzikim, nietowarzyskim; w stosunkach z rodziną, z przyjacioły czyni go łagodnym, czułym, dobrze wychowanym patrycuszem, w zetknięciu tylko z tłumem Koryolan dumnym się staje i ostrym. U Plutarcha jest nim dla wszystkich.
Szekspir chciał w nim odmalować nieugiętego patrycyusza, który w stoicyzmie szlachetnym, w utrzymywaniu godności osobistej, całe życia zadanie zamyka. Temu charakterowi niespożytemu ustępować musi wszystko: sprawa kraju, miłość rodziny, przyjaźń, związki. Ugiąć się nie umie, choćby dla ocalenia życia. Poczucie godności własnej, duma rodowa idzie u niego przedewszystkiem. Nie zna on strachu, ale też nie zna litości, nawet nad sobą samym. Takim nadludzko żelaznym mężem chciał mieć poeta Koryolana; takim w istocie musiał być patrycyusz rzymski, czujący instynktowo, że powinien był stać, jako wzór i ideał człowieka dla narodu, bo to właśnie było i jest posłannictwem wszelkiego patrycyatu. Takimi są wszyscy bohaterowie pogańskiego Rzymu; niezłomny charakter stanowił ich siłę i piękność.
Dramat rozpoczyna się wzburzeniem ludu, który winę głodu i nędzy swej przypisuje patrycyuszom, a najmocniej rozjątrzony jest przeciwko jawnemu nieprzyjacielowi swojemu, wnukowi króla Ankusa Marcyusza, Kajuszowi. Kajusz cnotliwym jest, czystym, mężnym, ale pochlebiać nie umie nikomu, a najmniej ludowi, który tylko pochlebstwy ująć i prowadzić się daje. W domowem pożyciu łagodny, w publicznem nie umie się zastosować i ulegać okolicznościom, nie chce się zmuszać do fałszu i kłamstwa, czuje w sobie krew bohaterską, do panowania tym tłumom stworzoną.
To, co go otacza, dopełnia obrazu arystokratycznej rodziny; pełna powagi matrona Wolumnia, żona Kajusza Wirgilia, są to postacie posągowe, czyste, surowe, godne stać obok królewskiego wnuczęcia; ale w nich tradycye rodowe odbiły się inaczej; matka gotowaby skłonić syna do ugięcia się przed tłumem, aby nad nim władzę pozyskać. Wolumnia, która ma macierzyńską nad synem przewagę, nie waha się doradzać mu, aby tą drogą zwyczajną pozyskał władzę, i skłania go do chwilowego upokotzenia, dla okupienia nim odwetu.
W tej polityce niewieściej odbija się przeszłość; Koryolan dla dostojności osobistej ugiąć się nie chce... on zwycięstwo zakłada na potędze woli i charakteru. Cóż wart tłum, który ich ocenić nie umie? i wartoż przed taką uniżać się zgrają?
Wśród wrzasków rynku i odgrażań pospólstwa przeciwko senatorom i Kajuszowi, zjawiają się patrycyusze dla uspokojenia umysłów wzburzonych. Meneniusz Agryppa prawi ludowi znaną bajkę o żołądku i innych częściach ciała ludzkiego. Kajusz nadchodzący, zamiast głaskać tłum rozjadły, łaje go i lekceważeniem wyzywać się zdaje.
Lepiej nad słowa i argumenta skutkuje, dla uspokojenia umysłów, wieść o niebezpieczeństwie zagrażającem Rzymowi od zbuntowanych Wolsków, którzy się nań ciągnąć gotują. Tłum, który się odgraża na senatorów, trwoży się na wiadomość o nieprzyjacielu. Kajusz idzie przeciwko niemu na Karyole, walczy z bohaterskiem męstwem, dokazuje cudów i zdobywa sobie krwią przelaną przydomek Koryolana.
Po powrocie senat, w nagrodę świetnych jego czynów rycerskich, chce go okrzyknąć konsulem, lecz na to potrzeba zezwolenia ludu, a stary obyczaj wymaga, aby się kandydat zalecał i prosił. Koryolan skłonić się do tego nie daje, nadto jest dumnym, aby się ugiął przed tymi, których nie szacuje, i kłamał pokorę dla pochwycenia władzy. Uległszy pozornie żądaniom i prośbom matki, szydersko i dwuznacznie do tłumów przemawia. Przeciwko niemu są trybunowie ludu, lękający się, przeczuwający w nim tyrana; ci już przyzwalające tłumy jątrzą na nowo, burzą przeciw przyszłemu konsulowi. On sam nieprzyjaciołom swym zuchwałem wystąpieniem dopomaga, tak, że zamiast dostojności, lud go wyrokiem śmierci ściga. Koryolan nawet tą groźbą nie daje się skłonić do poniżenia. Napróżno błaga go matka, Koryolan przyrzekłszy jej powolność, gdy stanął wobec tłumu, miota zgrai w oczy obelgi i szyderstwa. Dusza jego wzdryga się fałszu. Szekspir odstępuje tu od Plutarcha, ale charakter czyni potężniejszym przez to.
Skazany naprzód na śmierć, potem w imię zasług swych dla kraju ułaskawiony, Koryolan zamiast na Tarpejską skałę idzie na wygnanie. Wyrok ten przyjmuje, ale poprzysięga zemstę własnej ojczyźnie, Rzymowi. Godność jego osobista stoi dlań wyżej niż losy kraju całego. Nie waha się wprost iść się oddać w ręce Wolskom, pragnącym odwetu, i z nimi zwycięsko nachodzi Rzym strwożony.
Już stoi z Wolskami u wrót jego, gdy matka, żona, dziecię, wychodzą go błagać, aby miasto ocalił. Sceny to dramatyczne i poruszające, gdy miłość rodziny walczy w jego sercu z pragnieniem zemsty, miłość kraju z przysięgą Wolskom złożoną. Matka i rodzina zwyciężają dumę, łamią niezłomnego, miłość ojczyzny i litość nad nią przemaga, Koryolan zawiera pokój i ustępuje, chociaż wie i przeczuwa, iż wróciwszy do Wolsków, za swą powolność śmierć poniesie.
Takiego końca potrzebowała tragedya Koryolana, i tak kończyć mu każe Plutarch, chociaż Tytus Liwiusz pisze, iż na wygnaniu późnej dożył starości.
Ideą główną sztuki jest charakter Koryolusa, zrazu szlachetny i wielki, od chwili, gdy zemsty zapragnął, zwichnięty, ciągnący go w bój z samym sobą, bo z tym krajem, którego jest cząstką. Duma czyni go zdrajcą, miłość zmiękcza i daje na ofiarę. Szekspir wszystkich wniosków etycznych nie wyciągnął z Koryolana, przedstawił go raczej jako wielką tragiczną postać. Pogańskie pragnienie zemsty musiało prowadzić aż do takiego końca. Koryolan, wedle pojęć chrześcijańskich, ginie sprawiedliwie, śmiercią zasłużoną, gdyż zamiast znieść krzywdy i pomstę zostawić Bogu, dwakroć się stał zdrajcą.
Świat rzymski, lud, patrycyusze z wielką potęgą malują się w dramacie Szekspira. Niektórzy komentatorowie w tonie tragedyi, w obrazie tłumów, chcą widzieć dążność pewną i dowód, że Szekspir miał usposobienie arystokratyczne. Wprawdzie pozyskane szlachectwo, przyjaźń możnych i stosunki z wyższemi sferami towarzyskiemi, wiele ustępów w dramatach, mogłyby usprawiedliwić to przypuszczenie; lecz nie szło wcale poecie o tę tendencyę, która istoty sztuki nie stanowi. Charakter Koryolana jest tu wszystkiem, a lud niestały, namiętny, dający sobą powodować, inaczej odmalowanym być nie mógł, bo innym on nie jest. Takim go znajdujemy w dramacie historycznym angielskim, i w żywym świecie.
Oprócz Plutarcha Szekspir mógł się posłużyć Tytusem Liwiuszem, którego angielskie tłómaczenie Philemonda Holland wyszło w r. 1600.
Nie od rzeczy tu będzie, mając mówić o innych tragedyach z historyi rzymskiej zaczerpniętych, wymienić źródła, które poecie stały otworem.
Szekspir mało umiał łaciny, a nic po grecku (little latin and less greek) wedle Ben Johnsona, był więc zmuszony posługiwać się przekładami. Literatura angielska oprócz tłómaczenia Iliady przez Chapman’a, miała już Herodota, przełożonego w r. 1544, Tucydydesa, 1550, Polybiusza, 1568, Diodora Sycylijskiego 1569, Appiana 1578, Aeliana 1576 i Plutarcha, którego North nie z oryginału, ale z Amyot’a tłómaczył; Sallustyusza 1557, Cezara 1568, Justyna 1564, Kwinta Kurcyusza 1561, Eutropiusza 1564.
Tragedya Koryolan (The Tragedy of Coriolanus) pierwszy raz ukazała się dopiero w wydaniu zbiorowem w r. 1623. Naznaczają czas jej utworzenia około r. 1610, wkrótce zapewnie po napisaniu Antoniusza i Kleopatry, w epoce, w której Szekspir zwracał się ze szczególnem zamiłowaniem ku przedmiotom z dziejów starożytnych. Koryolan, jako dzieło sztuki jednolite, należy do arcydzieł, całość przedziwna, wszystko się do stworzenia jej zbiega, główna postać występuje potężną, jasną, wielką i niezmiernie prawdziwą. W żadnym ze swych dramatów z tej epoki, Szekspir tak nie pojął i nie oddał obrazu wieku, jak w Koryolanie.




OSOBY:

Kajusz Marcyusz Koryolan, rzymski patrycyusz.

Tytus Larcyusz,   dowódzcy w wojnie przeciw Wolskom.
Kominiusz,

Meneniusz Agryppa, przyjaciel Koryolana.

Sycyniusz Welutus,   trybunowie ludu.
Juniusz Brutus,

Młody Marcyusz, syn Koryolana.
Rzymski herold.
Tullus Aufidiusz, naczelnik Wolsków.
Namiestnik Aufidiusza.
Sprzysiężeni z Aufidiuszem.
Obywatel z Ancyum.
Dwóch wolskich żołnierzy.
Wolumnia, matka Koryolana.
Wirgilia, żona Koryolana.
Walerya, przyjaciółka Wirgilii.
Służebnica Wirgilii.
Rzymscy i wolscy Senatorowie, Patrycyusze, Edyle, Liktorowie, Żołnierze, Obywatele, Posłańcy, Słudzy Aufidiusza i t. d.

Scena częścią w Rzymie, częścią na ziemi Wolsków i Ancyatów.


KORYOLAN.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ulica w Rzymie.
(Wchodzi tłum zbuntowanych Obywateli z kijami, maczugami i różnego rodzaju bronią).

1 Obyw.  Nim pociągniemy dalej, słuchajcie mnie!
Kilku Obyw.  (razem). Mów, mów!
1 Obyw.  Czy macie silne postanowienie umrzeć raczej, niż głód cierpieć!
Kilku  (razem). Mamy, mamy!
1 Obyw.  Trzeba wam wiedzieć przedewszystkiem, że Kajusz Marcyusz jest głównym nieprzyjacielem ludu.
Kilku  (razem). Wiemy, wiemy!
1 Obyw.  Zabijmy go, a będziemy mieli zboże po naszej cenie. Czy zgoda?
Kilku  (razem). Nie ma o czem dłużej mówić: zabijmy go! Więc dalej, naprzód!
2 Obyw.  Jedno słowo, dobrzy obywatele!
Obyw.  Nazywają nas chudymi mieszczuchami; wszystkie godności są tylko dla patrycyuszów. Czem się władcy nasi z przesytu brzydzą, pokrzepiłoby naszą biedotę. Gdyby nam ustąpili tylko swoich resztek, nim się popsują, myślelibyśmy, że nam przyszli w pomoc przez ludzkość: ale i to dla nich za drogo. Nasze wycieńczenie, skutek naszej nędzy, to jakby inwentarz ich obfitości; nasze cierpienia są dla nich zyskiem. Pomścijmy to naszemi pikami, nim uschniemy do kości i skóry. Świadkiem mi bogowie, że mówię tak, łaknąc chleba, nie pragnąc zemsty.
2 Obyw.  Czy zamiarem waszym obrócić się głównie przeciw Kajuszowi Marcyuszowi?
Kilku  (razem). Przeciw niemu naprzód: to prawdziwy pies dla biednego ludu.
2 Obyw.  Czy wzięliście na uwagę usługi, jakie oddał krajowi?
1 Obyw.  Bez wątpienia. I jabym mu dał za to dobre słowo, gdyby sobie już sam nie zapłacił za to pychą.
2 Obyw.  Bardzo dobrze — tylko mniej zjadliwości.
1 Obyw.  Powtarzam, że co zrobił sławnego, zrobił jedynie dla dumy. Jeśli miękkiego sumienia ludzie utrzymują dobrodusznie, że działał w interesie kraju, ja powiadam, że on działał tylko, aby się przypodobać matce, lub nasycić swą pychę, przynajmniej tak wysoką, jak jego zasługi.
2 Obyw.  Wady charakteru bierzesz mu za występki: nie powiesz przynajmniej, że jest chciwy.
1 Obyw.  Jeśli nie powiem tego, nie braknie mi na innych powodach oskarżenia. Tchuby mi nie stało, gdybym chciał wyliczać wszystkie jego wady. (Krzyki za sceną). Co znaczą te krzyki? Druga strona miasta powstała; czemu tracimy czas na paplaninie? Do Kapitolu!
Wszyscy.  Naprzód, naprzód!
1 Obyw.  Czekajcie! Kto nadchodzi?

(Wchodzi Menenimz Agryppa).

2 Obyw.  Dostojny Meneniusz Agryppa. On przynajmniej zawsze lud kochał.
1 Obyw.  Dość to uczciwy pan. Bodaj wszyscy byli mu podobni!

Menen.  Co się to święci, spółobywatele?
Dokąd spieszycie maczugami zbrojni?
Powiedzcie, proszę, co wszystko to znaczy?

2 Obyw.  Sprawa nasza znana senatowi; od dwóch tygodni miał jej poszlaki; dziś zobaczy ją w wykonaniu. Powiadają, że biedni suplikanci mają ciężki oddech; przekonają się dzisiaj, że mamy także ciężkie pięści.

Menen.  Moi panowie, dobrzy przyjaciele,
Moi sąsiedzi, czy chcecie się zgubić?
2 Obyw.  Trudnoby to nam było, bośmy już od dawna zgubieni.
Menen.  Wierzcie mi, względy miłosierdzia pełne
Senatorowie zawsze dla was mieli;
A w waszej biedzie, cierpieniu i głodzie,
Równie wam łatwo niebo kijem trącić,
Jak się nim zmierzyć na silny rząd Rzymu,
Który w swym biegu pokruszy zawady
Dziesięć tysięcy razy potężniejsze
Od wszystkich waszych marnych usiłowań.
Głód sprawą bogów, a nie patrycyuszów;
Szukajcie ulgi w kolanach, nie pięściach!
Gnani cierpieniem sami tam pędzicie,
Gdzie na was czeka więcej jeszcze cierpień.
Sterników państwa darmo potwarzacie;
Tych przeklinacie jak nieprzyjacieli,
Co o was zawsze ojców mięli troskę.

2 Obyw.  O nas troskę? Zaprawdę! Nigdy się jeszcze o nas nie troszczyli. Pozwalają nam umierać z głodu, gdy ich spichlerze napchane zbożem; wydają ustawy o lichwie, żeby przyjść w pomoc lichwiarzom; codzień odwołują jakie zbawienne prawo wydane przeciw bogaczom, a codzień ogłaszają ostrzejsze przepisy, aby biednych w karbach i jarzmie utrzymywać. Jeśli nas nie pożrą wojny, to oni nas zjedzą. Oto jedyny dowód ich miłości.

Menen.  Lub wyznać musisz twą dziwną złośliwość,
Lub ci powiedzą, że straciłeś rozum.
A teraz piękną powiem wam przypowieść;
Już ją niejeden może słyszał wprzódy,
Lecz że do moich przydaje się celów,
Raz jeszcze jeden skutków jej spróbuję.

2 Obyw.  Słuchamy. Nie myśl jednak, mój panie, że dla przypowiastki zapomnimy o krzywdach. Jeśli ci to jednak przyjemność robi, zaczynaj.

Menen.  Onego czasu, wszystkie członki ciała
Bunt wszczęły jawny przeciw żołądkowi,

Że w środku ciała jak przepaść zamknięty,
Łakomy próżniak potrawy pożerał,
Żadnej z innymi nie dzieląc roboty,
Gdy z nich te patrzeć, tamte słuchać muszą,
Inne kierować, myśleć, czuć łub chodzić,
By spoinie ciała żądzom i potrzebom
Służyć kolejno. Żołądek im na to —
2 Obyw.  A, to rzecz ciekawa; cóż im żołądek odpowiedział?
Menen.  Zaraz ci powiem. Z rodzajem uśmiechu,
Uśmiechu, który nie w płucach się rodził,
(Boć tak mi wolno uśmiech żołądkowi
Jak dać wymowę) z przekąsem przemówił
Do zbuntowanych i niechętnych członków,
Codziennym jego poborom zazdrosnych
Z równą słusznością jak wasz gniew na senat,
Że jak wy nie jest.
2 Obyw.  Co żołądek mówił?
Jakto? Więc głowa, król całej budowy,
I czujne oko i rajca nasz serce,
Ramię nasz żołnierz i rumak nasz noga,
Język nasz trębacz, pomijając resztę,
Czyż wszystkie —
Menen.  I cóż? Chcesz przede mną mówić?
I cóż? czyż wszystkie —
2 Obyw.  Wszystkie służyć mają
Obżartuchowi temu, żołądkowi,
I istnej kloace ciała?
Menen.  Cóż stąd wnosisz?
2 Obyw.  Gdyby się członki skarżyć rozpoczęły,
Jakąż odpowiedź dałby im żołądek?
Menen.  Powiem ci, jeśli dać mi zechcesz trochę,
(Czego masz mało) trochę cierpliwości,
Powiem ci zaraz żołądka odpowiedź.
2 Obyw.  Trochę za długo czekać na nią każesz.
Menen.  Żołądek tedy, rozważny a mądry,
A nie porywczy jak oskarżyciele,
Mówił: to prawda, moi towarzysze,
Że pierwszy pokarm ogólny odbieram;

Odbieram słusznie, bo jestem spichlerzem
Całego ciała. Wiedzcie, że ten pokarm
Rozsyłam ciągle, waszej krwi rzekami,
Do dwom: serca, do senatu: mózgu,
I do służb wszystkich i urzędów człeka.
Nerw najsilniejszy, najdrobniejsza żyłka
Ode mnie biorą, co im życie daje.
Jeśli od razu, moi przyjaciele,
Prowadził dalej — słuchajcie mnie tylko!
2 Obyw.  Słuchamy, dalej!
Menen.  Jeżeli od razu,
Co z was każdemu daję, nie widzicie,
Ja dowieść mogę, że każdy z kolei
Mąkę mi bierze, zostawia otręby.
A wy, co na to?
2 Obyw.  A to mi odpowiedź!
Jak ją stosujesz?
Menen.  Żołądek, to senat,
A wy jesteście zbuntowane członki.
Bo zważcie jego rady i kłopoty,
Pomyślcie szczerze o publicznem dobru,
A zobaczycie, że od niego płyną,
Nie od was, wszystkie mnogie dobrodziejstwa
Publiczne, których w Rzymie używacie.
Powiedz mi teraz jakie twoje zdanie,
Wielki ty palcu tego zbiegowiska.
2 Obyw.  Ja wielki palec? Czemu wielki palec?
Menen.  Bo choć ostatni i rodem i mieniem,
W tym mądrym buncie idziesz jednak pierwszy,
A choć najlichszy biegacz z całej trzody,
Hersztujesz drugim, aby co zarobić.
Ale trzymajcie kije w pogotowiu,
Bo Rzym z szczurami swymi walkę stoczy,
I jedna strona musi w boju uledz.

(Wchodzi Kajusz Marcyusz).

Witaj, szlachetny Marcyuszu!
Marcyusz.  Dziękuję.
O co tu idzie, tłuszczo buntownicza,

Co głupiej waszej próżności swędzenie
Zbytkiem drapania zmieniliście w parchy?
2 Obyw.  Zawsze masz w ustach dobre dla nas słowo.
Marcyusz.  Ktoby miał dobre słowo dla was w ustach,
Najpogardliwszym musi być pochlebcą.
Co począć z wami, kundle, i co robić,
Którym ni wojna przystoi, ni pokój?
Trwoży was tamta, ten w pyszałków zmienia.
Kto wam zaufa, gdy lwów się spodziewa,
Znajdzie zające, a za lisy gęsi,
Bo niema przy was więcej bezpieczeństwa,
Jak żarzącemu węglowi na lodzie,
Lub ziarnku gradu na palącem słońcu.
Cnotą jest waszą podnosić występek,
Kląć sprawiedliwość, co go obaliła.
Kto godny chwały, waszej nienawiści
Godny jest zaraz; wasze są pragnienia
Podobne chorym zachciankom, co łakną
Tego najbardzej, co najbardziej szkodzi.
Kto na was liczy, dąb sitowiem rąbać,
Ołowianemi pływać chce skrzelami.
Wam ufać? Raczej wszystkich was powiesić!
Z każdą minutą zdanie przemieniacie:
Dziś jest szlachetnym, kto podłym był wczoraj,
Nikczemnym, komu splataliście wieńce.
Z jakich powodów na szlachetny senat
Po mieście całem rzucacie obelgi,
Który po bogach tak was w karbach trzyma,
Ze jedni drugich pożreć nie możecie? —
Czego żądają?
Menen.  Zboża po swej cenie,
W które, jak mówią, miasto obfituje.
Marcyusz.  Jak mówią! Łotry! Siedząc przy kominie,
Chcą wiedzieć, co się w Kapitolu dzieje,
Komu fortuna sprzyja, kto się wznosi
A kto upada; kojarzą małżeństwa,
W stronnictwach udział biorą, jedne wznoszą,
A te, co nie są po myśli ich, niżej

Od połatanych swych strącają łapci.
Mówią, że dosyć jest zboża dziś w Rzymie!
Ach, gdyby senat wyrzekł się litości,
Gdyby oręża dobyć mi pozwolił!
Tych niewolników siekałbym na ćwierci,
A stos usypał z trupów ich na lancy
Mojej wysokość.
Menen.  Cała ta już banda
Prawie gotowa słuchać naszej rady,
Bo choć im wiele zbywa na rozumie,
To mają za to tchórzostwa nad miarę.
Lecz co się dzieje z drugą teraz bandą?
Marcyusz.  Tam rozleciało się już zbiegowisko.
Na głód wrzeszczeli, pletli mi przysłowia —
Że psy jeść muszą — głód rozbija skały —
Mięso stworzyli bogowie dla zębów —
Nie dla bogaczy samych dali zboże.
Na te zdaniami połatane skargi
Gdy senat wydał przychylną odpowiedź,
(Co wszystkie serca szlachetne zakrwawia,
A wszelką władzę osłabia i wstydzi)
Śród krzyków czapki ku niebu ciskali,
Jakby je z dumy na rogach księżyca
Chcieli zawiesić.
Menen.  Co im przyzwolono?
Marcyusz.  Pięciu trybunów własnego wyboru,
Czujnych obrońców płaskiej ich mądrości;
Jeden z nich Juniusz Brutus, a Sycyniusz
Welutus drugi, reszty nie pamiętam.
Przódby hałastra miasto rozburzyła,
Nimbym jej zrobił podobne ustępstwo;
Od dzisiaj zacznie władzę podkopywać,
Burzyć się w coraz groźniejszych zamiarach.
Menen.  Rzecz dziwna!
Marcyusz.  Precz stąd, wy ludzi ułomki!

(Wchodzi Posłaniec z pośpiechem).

Posłaniec.  Gdzie Kajusz Marcyusz?
Marcyusz.  Jestem. Czego żądasz?

Posłaniec.  Wolskowie znów się do oręża wzięli.
Marcyusz.  Tem lepiej; będzie niebawem sposobność
Pozbyć się trochy spleśniałej hałastry.
Lecz widzę nasza zbliża się starszyzna.

(Wchodzą: Korniniusz, Tytus Larcyusz i inni Senatorowie; Juniusz Brutus i Sycyniusz Welutus).

1 Senator.  Prawdą jest, oo nam mówiłeś niedawno:
Wolskowie grożą nam.
Marcyusz.  A ich dowódca,
Tullus Aufidiusz, da się wam we znaki.
Grzeszę, zazdroszcząc jego szlachetności,
Lecz gdybym nie był kim jestem, jedynie
Nim chciałbym zostać.
Kominiusz.  Już się z nim mierzyłeś.
Marcyusz.  Gdyby się starły dwie świata połowy,
On ze mną trzymał, jabym rokosz podniósł
Dlatego tylko, by wojnę z nim toczyć;
Lew to, więc z dumą’ na niego poluję.
1 Senator.  Pociągniesz na tę wojnę z Kominiuszem.
Kominiusz.  Wszak mam już na to twoje przyrzeczenie.
Marcyusz.  Wierny mu będę. Tytusie Larcyuszu,
Twarz w twarz z Tullusem raz ujrzysz mnie jeszcze.
Chcesz się usunąć? Czy tknął cię paraliż?
Larcyusz.  O nie! na jednej przód oprę się kuli,
By drugą walczyć, nim zostanę w tyle
W tej ważnej sprawie.
Menen.  O szlachetna duszo!
1 Senator.  Do Kapitolu idźmy teraz społem,
Tam już czekają na nas przyjaciele.
Larcyusz.  Prowadź nas! idź z nim, zacny Kominiuszu,
Nam zaś przystoi w wasze śpieszyć ślady.
Obaście godni, by drugim przywodzić.
Kominiusz.  Dzielny Marcyuszu!
1 Senator  (do Obywateli).A wy, precz do domów!
Marcyusz.  Nie, pozwól raczej, niech za nami idą;
U Wolsków zboża nie brak, niech te szczury
Śpieszą tam, niech się w spichlerze ich wgryzą.
Tak jest, dostojni rokoszanie, dzisiaj

Daliście dowód niezwykłej odwagi,
Proszę więc z nami.

(Wychodzą: Senatorowie, Kominiusz, Marcyusz, Tytus i Meneniusz; Obywatele wymykają się).

Sycyn.  Pyszniejszy od niego
Byłże mąż kiedy?
Brutus.  Równego mu niema.
Sycyn.  Gdy nas wybrano na trybunów ludu
Brutus.  Czy uważałeś jego usta, oczy?
Sycyn.  A gorzkie słowa.
Brutus.  Gdy go gniew zapali,
On bogom nawet urągać się gotów.
Sycyn.  I gotów szydzić z skromnego księżyca.
Brutus.  Bodaj obecna pożarła go wojna:
Swoją odwagą nazbyt jest nadęty.
Sycyn.  Charakter taki, szczęściem podłechtany,
Pogardza cieniem, który o południu
Depce pod nogą. To mnie tylko dziwi,
Że, z swoją pychą, służyć się nie wzbrania
Pod Kominiuszem.
Brutus.  Sławę, której szuka.
A w którą dzisiaj dosyć już bogaty,
Najłatwiej zyskać, nabytą utrzymać,
Na drugiem miejscu. Gdy się co nie uda,
To wodza wina, choć zrobił, co człowiek
Zrobić jest w stanie; ogłupiały krytyk
Nie zaśpi wołać: „Ach, gdyby w tej sprawie
Marcyusz przywodził!“
Sycyn.  Gdy rzecz pójdzie dobrze,
Zbyt Marcyuszowi przychylna opinia
Z całej zasługi odrze Kominiusza.
Brutus.  Dla niego sławy pół Kominiuszowej,
Choć nie zarobi na nią; wszystkie chyby
Kominiuszowe dlań zaszczytem będą,
Choć żadnym czynem nie zasłuży na to.
Sycyn.  Idźmy zobaczyć, z jaką siłą ruszy,
Prócz osobistej odwagi co bierze

Na tę wyprawę.
Brutus.  Więc idźmy. (Wychodzą).


SCENA II.
Koryole. Izba Senatu.
(Wchodzą: Tullus Aufidiusz i Senatorowie).

I Senator.  Więc, Aufidiuszu, myślisz, że Rzymianie
Zgadli zamiary nasze, znają środki
Ich wykonania?
Aufidiusz.  Czy sądzisz inaczej?
Byłaż w senacie myśl jaka poczęta,
O której w Rzymie nie mianoby wieści
Przed wykonaniem? Cztery dni jest temu,
Jak wiadomości stamtąd odebrałem;
Ich treść — lecz sądzę, że mam list przy sobie,
Tak, mam go właśnie — to jego wyrazy: (Czyta).
„Zaciąg skończony, lecz dotąd nikt nie wie,
Gdzie wojsko ruszy, na wschód czy na zachód.
Głód tu jest wielki; lud burzy się ciągle.
Biegają wieści, że Kominiusz, Marcyusz,
(Twój nieprzyjaciel stary, a od ludu
Nienawidzony bardziej niż od ciebie),
I Tytus Larcyusz, żołnierz najdzielniejszy,
Staną na czele całego zaciągu
I na was, ile ze wszystkiego wnoszę,
Niebawem ruszą. Miej się na baczności“,
1 Senator.  Wszak wojsko nasze pod bronią już stoi.
Nikt tu nie wątpił, że Rzym był gotowy
Odeprzeć napad.
Aufidiusz.  W mądrej przezorności
Chcieliście plany tajemnicą okryć,
Pókiby światu czyn ich nie objawił,
Ale Rzym, zda się, przeniknął knowania;
Trudno więc teraz plan cały wykonać,
Miast licznych zostać panem, zanim w Rzymie
Wieść się rozejdzie, żeśmy za broń wzięli.

2 Senator.  Śpiesz się do armii, dzielny Aufidiuszu,
Zostaw nas samych na straż w Koryolach,
A gdyby na nas zwrócili swe siły,
Przyjdź nam na odsiecz. Zawsze jednak myślę,
Ze ich zaciągi nie nam zagrażają.
Aufidiusz.  Nie łudź się darmo, bo mówię z pewnością;
A teraz dodam, że część rzymskiej armii
Już wyruszyła i już na nas ciągnie.
Żegnam was teraz. Jeżeli z Marcyuszem
Spotkam się w polu, przysięgliśmy sobie
Mieczy nie złożyć, dopóki z nas jeden
Trupem nie padnie.
Wszyscy.  Niech cię bogi strzegą!
Aufidiusz.  Nad bezpieczeństwem waszem niech czuwają!
1 Senator.  Bądź nam zdrów!
2 Senator.  Bądź zdrów!
Wszyscy.  Bądź zdrów i szczęśliwy!

(Wychodzą).

SCENA III.
Rzym. Pokój w domu Marcyusza,
(Wolumnia i Wirgilia siedzą na stołkach i szyją).

Wolumnia.  Proszę cię, córko, śpiewaj, a przynajmniej mów trochę weselszym tonem. Gbyby syn mój mężem był moim, bardziejbym się cieszyła z jego nieobecności, w której na sławę zarabia, niż z jego uścisków i oznak najtkliwszej miłości w komnacie małżeńskiej. Kiedy jeszcze był dzieckiem ten jedyny owoc mojego żywota, kiedy jego młodość i piękność pociągały wszystkie spojrzenia, kiedy inna matka nie sprzedałaby jednej godziny jego przytomności za dzień cały błagań królewskich: ja, zważając, jakby honor twarzy takiej przystał, że piękność, jeśli jej chwała nie da życia, nie więcej warta od obrazka, zawieszonego na ścianie, z radościa pozwoliłam mu szukać niebezpieczeństwa tam, gdzie znaleźć mógł chwałę. Na krwawą wojnę go posłałam: wrócił z niej z dębową koroną na skroniach. Wierzaj mi, córko, nie większą drgnęłam radością, gdy przy urodzeniu jego raz pierwszy powiedzano mi, że to był chłopiec, niż wtedy, gdy chłopiec ten dowiódł po raz pierwszy, że był mężem.
Wirgilia.  A gdyby był zginął w potrzebie?
Wolumnia.  Wtedy dobra jego sława byłaby mi synem: w niejbym znalazła potomstwo. Słuchaj, wyznaję ci szczerze, że gdybym miała dwunastu synów, z których każdy byłby mi tak drogim, jak jest dla mnie i dla ciebie Marcyusz, wolałabym, żeby jedenastu umarło szlachetnie za ojczyznę, niż żeby jeden bezczynnie więdniał w rozkoszach. (Wchodzi Służebnica).

Służebn.  Przyszła Walerya i widzieć was pragnie.
Wirgilia.  Pozwól mi, proszę, oddalić się matko.
Wolumnia.  Nie, nie pozwolę! zda mi się, że słyszę
Bębny twojego męża i że widzę,
Jak Aufidiusza za włosy po ziemi
Ciągnie zwycięzca, przed nim Wolsków tłumy,
Jak przed niedźwiedziem uciekają dzieci.
Widzę go, nogą w ziemię bije, woła:
„Za mną, wy tchórze, wśród trwogi poczęci,
Choć urodzeni w Rzymie“! Potem dłonią
Ociera swoje zakrwawione czoło,
Idzie, jak żniwiarz, którego zadaniem
Pole zżąć całe, lub zarobek stracić.
Wirgilia.  Skrwawione czoło! Precz z krwią! O Jowiszu!
Wolumnia.  Krew, dziecko moje, przystoi mężowi
Piękniej, niż złoto przystoi trofeom.
Piersi Hekuby, karmiącej Hektora,
Od czoła jego piękniejsze nie były,
Gdy z niego struga żywej krwi trysnęła
Z pod Greków miecza. Idź, powiedz Waleryi,
Że ją powitać jesteśmy gotowe.

(Wychodzi Służebnica).

Wirgilia.  Boże, broń męża od Aufidiusza!
Wolumnia.  On Aufidiusza pod kolana ugnie,
Na jego czole stopę swą wyciśnie.

(Wchodzi Służebnica z Waleryą i jej Giermkiem).

Walerya.  Dzień dobry wam, moje panie!
Wolumnia.  Droga Waleryo!
Wirgilia.  Z radością cię widzę, dobra pani!
Walerya.  Jakże się macie? Prawdziwe z was gospodynie. Cóż to szyjecie? Piękna robota, trudno przeczyć. A jak się ma twój synek?
Wirgilia.  Dziękuję. Bardzo dobrze.
Wolumnia.  Wolałby przyglądać się pałaszom, a przysłuchiwać bębnom, niż patrzyć na swego bakałarza.
Walerya.  Czysty syn swojego ojca. Przysięgam, śliczne dziecko! Czy mi uwierzycie, we środę przyglądałam mu się całe pół godziny: co za mina rezolutna! Widziałam, jak gonił za złotym motylem, a gdy go schwytał, puszczał go znowu i znowu za nim gonił, i chwytał, i puszczał, i gonił znowu, a w tem się potknął i upadł. Czy tem, czy czem innem rozgniewany, ściął zęby i motyla na kawałki poszarpał, na honor, na kawałki!
Wolumnia.  Ojcowski to raptus!
Walerya.  Niema co mówić, szlachetne to dziecko!
Wirgilia.  Wielki roztrzepaniec!
Walerya.  Ale zwiń teraz twoją robotę, bo musisz całe dziś popołudnie puścić się ze mną na przechadzkę.
Wirgilia.  Nie, dobra pani, za próg dziś nie wyjdę.
Walerya.  Za próg nie wyjdziesz?
Wolumnia.  Wyjdzie, wyjdzie! Wirgilia. Nie, przebacz mi, matko! Nie przestąpię progu, dopóki mąż mój z wojny nie powróci.
Walerya.  Wstydź się! Zamykasz się bez żadnej mądrej przyczyny. Musisz przynajmniej pójść ze mną odwiedzić położnicę.
Wirgilia.  Życzę jej spiesznego powrotu do zdrowia, nawiedzę ją mojemi modlitwami, ale pójść do niej nie mogę.
Wolumnia.  A to dlaczego?
Wirgilia.  Ani przez lenistwo, ani przez obojętność.
Walerya.  Chcesz, widzę, nową być Penelopą, choć powiadają, że wełna, którą przędła w nieobecności Ulissesa, posłużyła tylko do zaludnienia Itaki molami. No, chodź tylko! Chciałabym, żeby twoje płótno tak było czułe, jak twoje palce, bobyś może kłuć ja przestała z miłosierdzia. No, dalej! musisz pójść z nami.
Wirgilia.  Nie, dobra pani, przebacz mi, nie pójdę.
Walerya.  Chodź tylko, a powiem ci doskonałe nowiny o twoim mężu.
Wirgilia.  Ach, dobra pani, niepodobna, aby przyjść już mogły.
Walerya.  Nie żartuję wcale. Przyszły od niego wieści ostatniej nocy.
Wirgilia.  Czy doprawdy?
Walerya.  Możesz mi wierzyć; słyszałam je z ust senatora. Opowiem ci wszystko. Armia Wolsków wyruszyła w pole, naczelny wódz, Kominiusz, poszedł na ich spotkanie z częścią rzymskich pułków, gdy mąż twój i Tytus Larcyusz obiegli Koryole; nie wątpią o zwycięstwie i blizkim końcu wojny. Na honor, wszystko, co mówię, jest prawdą; proszę cię więc, chodź z nami.
Wirgilia.  Uwolnij mnie dziś od tego, pani, a później będę ci we wszystkiem posłuszną.
Wolumnia.  Daj jej pokój! W obecnem położeniu tylkoby zatruła dobrą naszą radość.
Walerya.  I ja tak myślę. Bywaj mi więc zdrowa! Idźmy, dobra pani! Proszę cię, Wirgilio, wygoń za drzwi twoją uroczystą minę, a chodź z nami.
Wirgilia.  Nie, nie mogę. Życzę wam dobrej zabawy.
Walerya.  Więc bywaj mi zdrowa! (Wychodzą).

SCENA IV.
Pod Koryolami.
(Przy odgłosie bębnów, z rozwiniętemi chorągwiami wchodzą: Marcyusz, Tytus Larcyusz, Oficerowie i Żołnierze. — Wbiega Posłaniec).

Marcyusz.  Widzę posłańca. Kto chce się założyć?
Było spotkanie.
Larcyusz.  Koń mój przeciw twemu;
Jeszcze nie było.

Marcyusz.  Zgoda!
Larcyusz.  Stoi zakład!
Marcyusz.  Powiedz, czy wódz nasz z wrogiem bitwę stoczył?
Posłaniec.  W twarz sobie patrzą, ale dotąd milczą.
Larcyusz.  Wygrałem konia.
Marcyusz.  Pozwól go odkupić.
Larcyusz.  Nie chcę go sprzedać, nie chcę go darować,
Lecz na pięćdziesiąt lat ci go pożyczę. —
Teraz wezwijmy miasto do poddania.
Marcyusz.  A jak daleko stąd dwa stoją wojska?
Posłaniec.  Półtory mili.
Marcyusz.  Więc będziemy słyszeć
Bitw naszych krzyki. Dopomóż nam, Marsie!
Żebyśmy jeszcze z mieczem krwią dymiącym
Pospieszyć mogli braciom ku pomocy.
Daj teraz sygnał!

(Na odgłos trąby pokazuje się na mitrach kilku Senatorów i kilku Żołnierzy).

Czy jest w murach waszych
Tullus Aufidiusz?
1 Senator.  Nie, i niema człeka,
Coby od niego mniej się was obawiał,
A on się boi mniej, niżeli mało. (Alarm w odległości).
Słyszysz te bębny? To młódź nasza spieszy.
Wprzód mury zburzym, nim się w nich zamkniemy.
Choć bramy nasze przymknięte się zdają,
Wnet się otworzą same, bo ich ryglem
Sitowie tylko. (Nowy alarm w odległości).
Słuchaj, tam Aufidiusz
Swą szablą wasze rozbija szeregi.
Marcyusz.  Bój się już zaczął.
Larcyusz.  Niech dla nas zachętą
Krzyki ich będą! Żołnierze, drabiny!

(Wchodzi oddział Wolsków i przeciąga przez scenę)

Marcyusz.  Ze swoich murów bez trwogi wychodzą.
Teraz czas tarcze przed serca postawić,
A walczyć sercem od tarczy silniejszem.
Naprzód, Tytusie! Nigdy nie myślałem,

Żeby gardzili nami air do tyła.
Na czoło moje bije pot wściekłości.
Więc naprzód, bracia! Kto z was kroku cofnie,
Wolskiem mi będzie i szablę mą pozna.

(Alarm — „Rzymianie i Wolskowie walcząc wychodzą. — Rzymianie są odparci do swoich okopów. — Wchodzi Marcyusz).

Marcyusz.  Rzymu ohydo, niechaj na was spadną
Wszystkie zarazy południa, a ciała
Niechaj wam rany i wrzody pokryją,
By od was z grozą ludzie uciekali,
Nim was zobaczą, a pod wiatr o milę
Żebyście sieli zarazę dokoła!
Ha, gęsie dusze pod mężów postacią,
Przed niewolników tłuszczą uciekacie,
Którąby wojsko małp zwyciężyć mogło!
Na dno piekielne! wszyscy z tyłu ranni!
Czerwone plecy, a twarze wybladłe
Z biegu i trwogi! Do boju nanowo!
Albo przysięgam na ogień niebieski,
Opuszczę wroga, a na was się rzucę!
Więc za mną, śmiało! Do żon ich pognamy,
Jak nas pognali do naszych okopów.

(Nowy alarm. — Wchodzą Wolskowie i Rzymianie; bitwa się odnawia, Wolskowie cofają się do Koryolów, Marcyusz do bram ich ściga).

Teraz mi bądźcie wierni ku pomocy,
Nie pierzchającym bowiem, lecz pogoni
Fortuna miasta roztworzyła bramy.

(Wchodzi do miasta; brama się zamyka).

1 Żołnierz.  Co za szaleństwo! Nie ja za nim pójdę.
2 Żołnierz.  I nie ja.
1 Żołnierz.  Patrzcie, bramę zatrzaśnięto!

(Wrzawa bitwy trwa ciągle).

Wszyscy.  Toż mi się dostał do wrzącego kotła!

(Wchodzi Tytus Larcyusz).

Larcyusz.  Gdzie Marcyusz?
Wszyscy.  Wodzu, zapewne już zginął.
1 Żołnierz.  Z uciekającym wrogiem wbiegł do miasta,
Gdy nagle za nim bramy zatrzaśnięto,

I z miastem calem sam mierzyć się musi.
Larcyusz.  Szlachetny żołnierz, który swoim hartem
Przechodzi nawet nieczułe żelazo,
Stoi niezgięty, kiedy ono pryska!
Dzielny Marcyuszu, odbiegli cię twoi!
Karbunkuł ciała twojego wielkości
Mniej jest kosztownym od ciebie klejnotem.
Byłeś żołnierzem po Katona myśli,
Groźnym nietylko przez szabli twej cięcie,
Lecz twe spojrzenie, twój głos piorunowy
Budziły drżenie w twych nieprzyjaciołach,
Jakby się w febrze cała trzęsła ziemia.

(Wychodzi Marcyusz skrwawiony, ścigany przez nieprzyjaciela).

1 Żołnierz.  Patrzcie!
Larcyusz.  To Marcyusz! Idźmy go ocalić,
Lub gińmy razem!

(Bitwa; wszyscy wdzierają się do miasta).

SCENA V.
Ulica w Koryolach.
(Wchodzi kilku rzymskich Żołnierzy z łupami).

1 Żołnierz.  Poniosę to do Rzymu.
2 Żołnierz.  A ja to.
3 Żołnierz.  A niech cię morowe powietrze! Myślałem, że to srebro.

(Wrzawa bitwy trwa ciągle w odległości. — Wchodzą: Marcyusz i Tytus Larcyusz z trębaczem).

Marcyusz.  Patrz na rabusi, którzy swe godziny
Cenią na drachmę złamaną! Poduszki,
Stare żelastwo, łyżki ołowiane,
Odzież, którąby razem z właścicielem
Sam kat pogrzebał, wszystko to pakują
Przed końcem bitwy podli niewolnicy.
Bodaj przepadli! Czy słyszysz tę wrzawę?
Tam wódz nasz walczy; na pomoc mu spieszmy!
Tam duszy mojej nienawiść, Aufidiusz,
Morduje Rzymian; więc, dzielny Tytusie,

Weź co potrzeba na załogę miasta,
Ja z tymi, którym serca nie brak, lecę
Kominiuszowi w pomoc.
Larcyusz.  Zacny mężu,
Krew twoja płynie, zbyt długo walczyłeś,
Byś mógł rozpocząć drugą zaraz walkę.
Marcyusz.  Skończ te pochwały! jeszcze nie rozgrzała
Praca mnie moja! więc bądź zdrów, Tytusie!
Krew, którąm stracił, nie niebezpieczeństwem,
Lecz jest lekarstwem. Jak jestem, chcę stanąć
Przed Aufidiuszem, do boju go wyzwać.
Larcyusz.  Niech się zakocha dziś w tobie fortuna,
Piękna bogini, potężne jej czary
Niechaj zbezsilnią miecz nieprzyjaciela!
Niechaj pomyślność giermkiem twoim będzie!
Marcyusz.  Niech ciebie także w tych liczbę zapisze,
Których najwyżej stawia! Bywaj zdrowy!
Larcyusz.  Bywaj mi zdrowy, dzielny Marcyuszu!

(Wychodzi Marcyusz).

Idź, a na rynku, przy trąby odgłosie,
Przywołaj do mnie miasta naczelników,
Żebym zwycięzcy wolę im objawił. (Wychodzą).


SCENA VI.
W blizkości obozu Kominiusza.
(Wchodzą: Kominiusz i Armia w odwrocie).

Kominiusz.  Wytchnijcie, bracia; walczyliście mężnie
I jak Rzymianie; bez szalu w oporze,
Bez nikczemnego w odwrocie tchórzostwa.
Baczność! Wróg pewno swój atak odnowi.
Wśród naszej walki, wiatry nam niekiedy
Niosły krzyk boju naszych towarzyszy.
O bogi Rzymu, dajcie im zwycięstwo,
Jak was błagamy, byście nam je dali,
Aby dwa wojska, w radości zebrane,

(Wchodzi Posłaniec).

Złożyć wam mogły dziękczynne ofiary!
Jakie nowiny?
Posłaniec.  Armia Koryolów
Z bram wystąpiła i stoczyła bitwę.
Gdym się oddalał, widziałem, jak nasi
Do swych okopów musieli się cofać.
Kominiusz.  Choć mówisz prawdę, słowa mi się twoje
Kłamstwem wydają. Kiedy się to stało?
Posłaniec.  Przeszło godzina.
Kominiusz.  A mili stąd niema.
Chwila jest temu, bębny ich słyszałem,
Jakżeś mógł stracić godzinę na milę,
I wiadomości przynieść tak spóźnione?
Posłaniec.  W pogoń się za mną puścił oddział Wolsków
Musiałem jakie trzy mile kołować,
Inaczej byłbym tu od pół godziny.

(Wchodzi Marcyusz).

Kominiusz.  Któż to, co zda się ze skóry odarty?
Bogowie! rysy Marcyusza poznaję.
Nie raz to pierwszy w tym widzę go stanie.
Marcyusz.  Czy już za późno?
Kominiusz.  Nie lepiej bębenek
Rozróżnia pasterz od piorunów grzmotu,
Jak ja głos jego od głosu mniej zacnych.
Marcyusz.  Czy już za późno przybywam?
Kominiusz.  Za późno,
Jeśliś się swoją, nie wrogów krwią zbroczył.
Marcyusz.  Niech cię uściskam ramieniem tak silnem,
Jak było silne w dniu moich zalotów,
Sercem tak pełnem, jak gdy w dniu wesela,
W blasku pochodni, szedłem do łożnicy.
Kominiusz.  Kwiecie rycerzy, co nasz Larcyusz robi?
Marcyusz.  Pisze rozkazy, wydaje wyroki,
Na śmierć skazuje, albo na wygnanie,
Bierze okupy, przebacza lub grozi,
W imieniu Rzymu Koryole trzyma,
Jak łaszącego się na smyczy charta,
Którego może spuścić wedle woli.

Kominiusz.  Gdzie jest nikczemnik, który mi powiedział,
Że was do samych odparto okopów?
Gdzie jest? Niech przyjdzie!
Marcyusz.  Zostaw go w pokoju,
Powiedział prawdę, bo nasi panicze,
Nasze pospólstwo — o, daj im trybunów! —
Przed urwiszami gorszymi od siebie
Tak uciekali, jak przed kotem myszy.
Kominiusz.  Lecz jak nakoniec pobiliście wroga?
Marcyusz.  Nie myślę, żeby czas był na powieści.
Gdzie nieprzyjaciel? Kto jest panem pola?
Jeżeli nie wy, czemu bój spóźniacie?
Kominiusz.  Pierwsze spotkanie było niepomyślne;
Cofnąłem kroku, by w drugiem zwyciężyć.
Marcyusz.  Jaki szyk Wolsków? Wiesz, na którem skrzydle
Stanęły wrogów wojska wyborowe?
Kominiusz.  O ile wnoszę, w pierwszej stoi linii
Siły ich jądro, zastępy Ancyatów,
Dowodzi nimi sarce ich nadziei,
Dzielny Aufldiusz.
Marcyusz.  Teraz cię zaklinam
Na wszystkie bitwy wspólnie przewalczone,
I na krew, wspólnie w bitwach tych przelaną,
Na wszystkie wiecznej przyjaźni przysięgi,
Staw mnie natychmiast przeciwko Ancyatom,
Abym raz jeszcze z ich wodzem się zmierzył
Wśród szczęku szabli i świstu pocisków.
Kominiusz.  Chociażbym teraz chętniej cię, Marcyuszu,
Do łagodniejszej wyprawił kąpieli,
I do ran twoich balsamy przyłożył,
Nie śmiem jednakże prośby twej odrzucić.
Sam wybierz ludzi do twojej wyprawy.
Marcyusz.  Niech ze mną idzie, kto dobrej jest woli.
Żołnierze, jeśli jest pomiędzy wami
(A grzechem wątpić) mąż, któremu miła
Farba, oblicze moje dziś zdobiąca,
Który nad wszystko dobrą ceni sławę,
A śmierć walecznych nad nikczemne życie,

Niech sam, lub wszyscy jednakiej z nim myśli,
Podniesie rękę, objawi gotowość
Walczyć z Marcyuszem.

(Wszyscy, śród okrzyków, podnoszą do góry pałasze, a rzucając do góry hełmy, chcą go nieść w tryumfie).

Dość tego, żołnierze!
Czyliż pragniecie pałasz ze mnie zrobić?
Jeśli oznaki te nie czczym pozorem,
Któryż z was czterech Wolsków nie przemoże,
Każdy z was zdolny w tarczę Aufidiusza
Śmiało uderzyć tarczą równie twardą.
Dzięki wam wszystkim! Część tylko wybiorę,
A inni pójdą w innej walczyć stronie,
Wedle potrzeby. Idźmy, wy pomocą
W mych ochotników wyborze będziecie.
Kominiusz.  Naprzód! Niech czyny słowom odpowiedzą,
A spoinie owoc zwycięstwa podzielim. (Wychodzą).


SCENA VII.
Bramy Koryolów.
(Tytus Larcyusz zostawia strai przy bramach miasta, a przy odgłosie trąb i bębnów, chcąc się połączyć z Kominiuszem i Kajuszem Marcyuszem, wchodzi na scenę ze swoim Namiestnikiem i oddziałem Żołnierzy).

Larcyusz.  Bram pilnuj bacznie, a moje rozkazy
Ściśle wykonaj. Na pierwsze wezwanie
Te mi centurye ku pomocy wyślesz,
Reszta wystarczy, aby na czas krótki
Utrzymać miasto, bo w razie przegranej
I Koryole opuścić wypadnie.
Namiestn.  O czujność naszą nie troszcz się, mój wodzu.
Larcyusz.  Zamknijcie bramy. Teraz przewodniku,
Ku rzymskiej armii prowadź nas co śpieszniej.

(Wychodzą).

SCENA VIII.
Plac boju między obozami Rzymian a Wolsków.
Alarm. Wchodzą: Marcyusz i Aufidiusz).

Marcyusz.  Z tobą chcę walczyć jedynie, bo ciebie
Nad wiarołomcę z duszy nienawidzę.
Aufidiusz.  A ja tak ciebie. Puszcze afrykańskie
Nie mają węża, którymbym się brzydził
Więcej niż chwałą twoją. Więc do dzieła!
Marcyusz.  Niechaj drugiego umrze niewolnikiem,
Kto pierwszy kroku ustąpi, niech potem
Bóg go potępi!
Aufidiusz.  Więc zgoda, Marcyuszu,
Jeżeli pierzchnę, szczwaj mnie jak zająca.
Marcyusz.  Trzy godzin temu, w twoich Koryolach,
Sam jeden walcząc, tłumy rozbijałem.
To krew nie moja, co mi twarz maluje.
Na pomstę wszystkie siły twe przywołaj!
Aufidiusz.  Gdybyś Hektorem był samym, tym biczem,
Którym się ród twój z dumą dzisiaj chełpi,
Nie ujdziesz cały! (Walczą. Kilku Wolsków przybiega w pomoc Aufidiuszowi). Usłużni, nie mężni,
Hańbicie wodza niewczesną pomocą!

(Oddalają się Walcząc, ścigani przez Marcyusza).

SCENA IX.
Obóz rzymski.
(Alarm. Odgłos trąby do odwrotu. Z jednej strony wchodzi Kominiusz na czele Rzymian, z drugiej Marcyusz z ręką na temblaku i reszta wojska rzymskiego).

Kominiusz.  Gdybym ci czyny twe dzisiejsze prawił,
Sambyś nie wierzył: lecz tam je opowiem,
Gdzie senat będzie łzy mieszał z uśmiechem;
Gdzie patrycyusze ramionami wzruszać,
Podziwiać potem, matrony przelękłe

Słuchać mnie będą z drżeniem i rozkoszą;
Trybuni nawet, co z ludem zatęchłym
Chwałę twą z całej duszy nienawidzą,
Powiedzieć muszą: „Dzięki, że bogowie
Dali Rzymowi takiego żołnierza“.
Przybiegłeś ucztę naszą jeszcze dzielić,
Choć w Koryolach głód już nasyciłeś.

(Tytus Larcyusz wraca z pogoni).

Larcyusz.  Wodzu, to rumak, my tylko czaprakiem.
Gdybyś był widział —
Marcyusz.  O błagam cię, przestań!
Gdy matka moja, która ma przywilej
Swą krew wynosić, pochwały me prawi,
Smuci mnie tylko. To co wy zrobiłem,
To jest, co mogłem, waszą gnany myślą,
To jest, dla dobra i chwały mej ziemi.
Ktokolwiek dowiódł swojej dobrej woli,
W czynach mi równy.
Kominiusz.  Nie mogę pozwolić,
Żebyś był grobem własnych twoich zasług.
Rzym musi poznać wartość swoich dzieci.
Byłoby grzechem od kradzieży większym,
Potwarzą nawet, czyny twoje taić,
Przemilczeć dzieła, przy których pochwały,
Choćby do sklepu niebios je wznoszące,
Tylko się zbytkiem skromności wydadzą.
Pozwól mi przeto (jako znak, czem jesteś,
Nie jak nagrodę tego, co zrobiłeś)
W twej obecności do wojska przemówić.
Marcyusz.  Mam ja blizn kilka, a bardziej mnie bolą,
Kiedy kto o nich wzmiankę robić zacznie.
Kominiusz.  Gdybym przemilczał o nich, toby słusznie
Niewdzięczność nasza rozjątrzyć je mogła,
I śmierć sprowadzić. Ze wszystkich rumaków,
(A mamy w ręku i dzielnych i wiele),
Ze wszystkich łupów z pól i miast zdobytych,
Zanim przystąpim do spólnego działu,
Tobie dziesiątą część odstępujemy.

Więc sam wybieraj.
Marcyusz.  Dziękuję ci, wodzu,
Lecz nie mam serca brać jurgielt mej szabli;
Nie chcę zapłaty i na tem przestaję,
Co mi z równego wypadnie podziału
Pomiędzy wszystkich walce tej przytomnych.

(Długi odgłos trąb i bębnów. Wszyscy wołają: Marcyusz! Marcyusz! rzucają do góry hełmy i dzidy. Kominiusz i Larcyusz z odkrytemi głowami).

Bodaj na zawsze swój głos utraciły
Te instrumenta, które bezcześcicie!
Czy chcecie bębny w pochlebców przemienić?
Zostawcie dworom fałszywe poklaski,
Gdzie stal mięknieje jak gnuśnika jedwab.
Dla nas, niech bębny hasłem boju będą!
Dość tego, mówię! Bo żem krwi nie omył,
Co mi się z nosa puściła, żem w boju
Powalił kilku schorzałych biedaków,
Jak z was niejeden, choć niepostrzeżony,
Tak przesadzonym witacie mnie krzykiem,
Jakgdybym pragnął liche me zasługi
Karmić pochwałą kłamstwem zaprawioną.
Kominiusz.  Zbyt jesteś skromny; dla dobrej twej sławy
Surowszy, niźli wdzięczny dla nas za to,
Co ze szczerego dajemy ci serca.
Jeśli na siebie sam powstawać będziesz,
Zwiążem cię, jak się krępuje szaleńca,
Co się na własną swoją uwziął krzywdę,
Aby bezpiecznie z tobą rozumować.
Niech więc wiadome ziemi całej będzie,
Że Kajusz Marcyusz wojny tej ma wieniec,
A na świadectwo, daję mu z przyborem
Rumaka w całym znanego obozie;
Odtąd, w nagrodę czynów dokonanych
Z taką dzielnością pod Koryolami,
Dajmy mu imię, przy legii okrzykach:
Kajusz Marcyusz Koryolanus!
Bodaj je długo dla chwały swej nosił!

(Odgłos trąb i bębnów).

Wszyscy.  Kajusz Marcyusz Koryolanus!
Koryolan.  Twarz pójdę omyć, byście widzieć mogli,
Czy się rumienię. Dziękuję wam przecie.
Konia dosiędę, a co do nazwiska,
Wedle sił moich starania dołożę,
Abym je wszędzie zawsze godnie nosił.
Kominiusz.  Więc do namiotów! Ja, zanim wypocznę,
Poślę do Rzymu wieść o tem zwycięstwie;
Ty zaś, Larcyuszu, wróć do Koryolów,
Wypraw do Rzymu mieszczan znakomitszych,
Abyśmy mogli ułożyć warunki
Tak dobre dla nich, jak dla nas korzystne.
Larcyusz.  Wykonam rozkaz.
Koryolan.  Już mi się urągać
Bogi zaczęły. Ja, który przed chwilą
Królewskie dary z dumą odrzuciłem,
U mego wodza żebrać muszę łaski.
Kominiusz.  Proś, o co zechcesz, na wszystko pozwalam.
Koryolan.  Nieraz gościnne znalazłem przyjęcie
W domu biednego mieszkańca Koryolów,
Dziś, go widziałem jeńcem — wołał na mnie —
Ale Aufidiusz przed oczy mi stanął,
I wściekłość górę wzięła nad litością.
O wolność mego błagam gospodarza.
Kominiusz.  Szlachetna prośba! Choćby był mordercą
Mojego syna, jak wiatr wolny będzie.
Tytusie, wróć mu wolność.
Larcyusz.  Jego imię?
Koryolan.  Ach, zapomniałem. Zbyt jestem zmęczony
I pamięć tracę. — Czy niema tu wina?
Kominiusz.  Pójdź do namiotu mojego. Na twarzy
Krew ci zasycha; czas opatrzyć rany.

(Wychodzą).

SCENA X.
Obóz Wolsków.
(Odgłos trąb i bębnów. Wchodzi Aufidiusz krwią oblany, w towarzystwie dwóch lub trzech Żołnierzy).

Aufidiusz.  Miasto zdobyte!
1 Żołnierz.  Lecz je odzyskamy
Pod korzystnymi wkrótce warunkami.
Aufidiusz.  Pod warunkami? Chciałbym być Rzymianem,
Bo Wolskiem będąc, znieść nie jestem w stanie
Być tem, czem jestem. Co? Pod warunkami?
Kiedyż korzystne otrzymał warunki
Ten, co na łasce jest nieprzyjaciela?
Pięć razy z tobą walczyłem, Marcyuszu,
I pięć mnie razy w boju pokonałeś,
I gdyby nasze spotkania tak częste
Jak uczty były, zawszebyś pokonał.
Ha, na żywioły! jeżeli raz jeszcze
Gdziekolwiek z nim się oko w oko spotkam,
Jeden drugiego musi paść ofiarą.
W mej nienawiści zniknął ślad honoru;
Przód chciałem w równej walce go zwyciężyć,
Pierś przeciw piersi, miecz przeciw mieczowi,
Dziś już o środki nie troszczę się wcale,
Siła lub podstęp — mniejsza, byle zginął.
1 Żołnierz.  To czart wcielony!
Aufidiusz.  Śmielszy lecz mniej chytry.
On wieczną hańbę na męstwie mem wyrył;
Aby się pomścić, naturę mą zmienię.
Darmo sen, święte gościnności prawa,
Nędza lub słabość albo Kapitolium,
Kapłanów modły, czyste ich ofiary,
(Te zwykłe ludzkiej wściekłości zapory)
Stawią spróchniałe swoje przywileje,
By go przed moją słonic nienawiścią.
Gdziebądż go spotkam, choćby w domu moim,
Pod brata strażą, pod świętą opieką

Praw gościnności, i tam, bez wahania,
W krwi jego serca rękę mą omyję.
Ty idź do miasta i przynieś mi wieści,
W jakim jest stanie, kto ma być zabrany
Na zakładnika.
1 Żołnierz.  Czy sam iść tam nie chcesz?
Aufidiusz.  Czekają na mnie w cyprysowym gaju,
Tam, na południe od miejskiego młyna,
Znajdziesz mnie łatwo, i tam mi opowiesz,
Jak sprawy idą, abym do ich kroku
Ja także podróż moją zastosował.
1 Żołnierz.  Twój rozkaz, wodzu, wykonam bez zwłoki.

(Wychodzą).

AKT DRUGI.
SCENA I.
Plac publiczny w Rzymie.
(Wchodzą: Meneniusz, Sycyniusz, Brutus).

Menen.  Powiada mi augur, że tej nocy odbierzemy wiadomości.
Brutus.  Dobre, czy złe?
Menen.   Nie wedle życzeń ludu, bo lud nie kocha Marcyusza.
Sycyn.  Natura uczy zwierzęta, jak rozpoznawać przyjaciół.
Menen.  Powiedz mi, proszę, kogo wilk kocha?
Sycyn.  Jagnię.
Menen.  Prawda, żeby je pożreć, jakby pragnęli głodni plebejusze pożreć Marcyusza.
Brutus.  To jagnię, które jak niedźwiedź beczy.
Menen.  To niedźwiedź raczej, który jak jagnię żyje. Oba jesteście już starzy, odpowiedzcie mi na jedno pytanie, które wam zrobię.
Brutus i  Sycyn. Słuchamy.
Menen.  W jaką wadę ubogi jest Marcyusz, którejbyście nie mieli dostatkiem? Brutus. Marcyusz nie jest ubogi w żadną wadę; obfituje we wszystkie.
Sycyn.  A głównie w dumę.
Brutus.  Którą przechodzi wszystkich.
Menen.  To jednak rzecz dziwna. Czy wiecie, jak was tu obu w mieście sądzą, rozumie się między nami, ludźmi z prawego skrzydła? Czy wiecie?
Brutus i  Sycyn. No, jakże nas sądzą?
Menen.  Boć skoro mówicie o dumie — ale nie będziecie się gniewać?
Brutus i  Sycyn. Nie bój się, mów tylko śmiało.
Menen.  A zresztą mniejsza o to, bo maluśki złodziej lada powodu wykradnie wam ogromną dozę cierpliwości. Puśćcie więc wodze swojej naturze i gniewajcie się, jak wam się podoba, jeśli to może zrobić wam jaką przyjemność. Więc ganicie Marcyusza, że dumny?
Brutus.  A nie ganimy go sami.
Menen.  Wiem ja, że mało rzeczy możecie zrobić sami; trzeba wam zawsze tłumu pomocników, czyny wasze redukowałyby się inaczej do zera. Zdolności wasze zbyt są niemowlęce, niewiele też możecie zrobić sami. Mćwicie o dumie: o gdybyście tylko mogli zwrócić oczy do karku i przypatrzeć się sobie samym![1] O gdybyście tylko mogli!
Brutus.  I cóżbyśmy zobaczyli?
Menen.  Zobaczylibyście sforę urzędników bez zasługi, a dumnych, gwałtownych i upartych, alias głuptasów, jak nikt w Rzymie.
Sycyn.  I ciebie także, Meneniuszu, niezgorzej znają ludzie.
Menen.  Znają mnie jak wesołego patrycyusza, który lubi szklankę gorącego wina bez kropelki tybrowej wody; któremu zarzucają słabość, że lada skargę popiera; porywczy, o lada co zapalający się jak hubka; który zna się lepiej z tyłkiem nocy, niż z czołem poranka. Co myślę, to mówię i całą złość wylewam z oddechem. Jeśli spotkam dwóch takich jak wy statystów — nie mogę nazwać was Likurgami — a jeśli napój, który mi dajecie, niemiły dla mojego podniebienia, krzywię się. Nie mogę powiedzieć, że wasze dostojności wyłożyły sprawę dobitnie, gdy z każdej wymówionej przez was sylaby wygląda osiołek; a choć muszę cierpliwie znosić tych, którzy was biorą za ludzi poważnych i szanownych, wiem, że wierutnie kłamie, kto utrzymuje, że wam dobrze z oczu patrzy. Jeśli to widzicie na mapie mojego mikrokosmu, czy idzie za tem, że dobrze mnie znacie? Co mogą znaleźć złego ślepe wasze oczy w tym portrecie, jeśli znacie mnie dobrze?
Brutus.  Ba, ba, mój panie! znamy cię doskonale.
Menen.  Nie znacie ani mnie, ani siebie, ani niczego. Jesteście łakomi na czapkowanie i pokłony biedaków; schodzi wam całe dobre przedpołudnie na słuchaniu sporu między przekupką pomarańczy a kupcem smoczków; odraczacie potem spór o trzy grosze do jutrzejszej audyencyi. Gdy przy słuchaniu stron wezmą was kolki, krzywicie twarze jak na maskaradzie, wywieszacie czerwoną chorągiew przeciw wszelkiej cierpliwości, a wrzeszcząc o stolec, odsyłacie sprawę bardziej tylko zawikłaną, niż była przed waszą audyencyą. Jedyny wasz sposób przywrócenia zgody na tem zależy, że nazwiecie obie strony oszustami. Zabawna z was para oryginałów.
Brutus.  I my też dobrze wiemy, że lepszy z ciebie trefniś przy stole, niż rajca na ławie w Kapitolu.
Menen.  Kapłani nawet nasi musieliby się zmienić na szyderców, gdyby spotkali dwie figury tak śmieszne jak wasze. Wasze najlepsze mowy nie warte kiwnięcia bród waszych, a dla waszych bród zbyt świetnym byłoby grobem wypchać poduszkę gałganiarza, albo ośle juki. A przecie powtarzacie ciągle; Marcyusz jest dumny! Marcyusz, który po najniższej cenie wart wszystkich waszych przodków od Deukaliona, z ktérych najlepsi może byli dziedzicznymi oprawcami. Dobranoc waszmościom! Panowie pastuchy obmierzłych plebejuszów, dłuższa z wami rozmowa mózgby mi zaraziła. Pozwolę więc sobie pożegnać waszmościów. (Brutus i Sycyniusz oddalają się w głąb sceny. — Wchodzą: Wolumnia, Wirgilia i Walerya, w towarzystwie kilku innych kobiet). A to co znowu, moje piękne i szlachetne panie? (a księżyc, gdyby zstąpił na ziemię, nie byłby od was szlachetniejszy) gdzież to tak spiesznie oczy was prowadzą? Wolumnia.  Dostojny Meneniuszu, syn mój, Marcyusz, zbliża się. Na miłość Junony, nie zatrzymuj nas.
Menen.  Co? Marcyusz wraca?
Wolumnia.  Tak jest, zacny Meneniuszu, wraca okryty chwałą.
Menen.  Weź czapkę moją, Jowiszu, i moje dzięki! Ha, Marcyusz wraca!
Dwie Matrony.  Niewątpliwie.
Wolumnia.  Patrz, oto list od niego; sonat odebrał drugi, żona jego trzeci, a zdaje mi się, że w domu jest list i do ciebie.
Menen.  Tej nocy dom mój nawet będzie tańczył. List do mnie?
Wirgilia.  Tak jest, do ciebie; widziałam go.
Menen.  List do mnie? To mi daje patent na siedm lat zdrowia, podczas których pokażę figę wszystkim doktorom. Najlepsza recepta Galena jest szarlatańską pigułką, końskiem lekarstwem, porównana z tym kordyałem. Czy nie ranny? Zwyczajem jego było wracać do domu z ranami.
Wirgilia.  O nie, nie, nie.
Wolumnia.  Ranny, dzięki bogom.
Menen.  I ja powiem dzięki bogom, byle nie był ranny ciężko.
Przynosi zwycięstwo w kieszeni? Rany mu do twarzy.
Wolumnia.  Przynosi zwycięstwo na czole. Meneniuszu, już to po raz trzeci wraca do domu z dębowym wieńcem.
Menen.  Wychłostał Aufidiusza jak się należy?
Wolumnia.  Tytus Larcyusz pisze, że się starli, ale że Aufidiusz tył podał.
Menen.  A nie miał czasu do stracenia, za to mu ręczę. Gdyby mu był kroku dotrzymał, nie chciałbym być w jego skórze za wszystkie kufry Koryolów i za wszystko złoto w nich zamknięte. Czy wie o tem senat?
Wolumnia.  Idźmy, moje panie. Tak jest, wie o wszystkiem. Senat odebrał list od naczelnika, w którym mojemu synowi przypisuje całą chwałę tej wyprawy. W tej wojnie prześcignął dwakroć poprzednią swoją dzielność.
Walerya.  To prawda, że cudowne rzeczy o nim opowiadają.
Menen.  Cudowne, ręczę wam za to, a kupił je za gotowe pieniądze.
Wirgilia.  Daj Boże, aby wiadomości były prawdziwe!
Wolumnia.  Prawdziwe? A to co znowu?
Menen.  Prawdziwe? Gotowy jestem przysiądz, że prawdziwe. A gdzie ranny? (Do trybunów, którzy występują naprzód sceny) Boże zachowaj wasze wielebności! Marcyusz wraca; ma nowe powody dumy. A gdzie rany?
Wolumnia.  W ramię i lewą rękę. Zostaną mu głębokie szramy do pokazania ludowi, gdy się będzie ubiegał o godność mu należną. Już przy wygnaniu Tarkwiniusza siedm ran otrzymał.
Menen.  Jedną w szyję, a dwie w udo; a więc znam ich teraz dziewięć.
Wolumnia.  Przed ostatnią wyprawą dwadzieścia pięć ran na sobie nosił.
Menen.  Będzie ich teraz dwadzieścia siedem, a każda była nieprzyjaciela grobem. (Słychać za sceną krzyki i trąby). Cicho! Czy słyszycie trąby?
Wolumnia.  To Marcyusz przybywa: poprzedzają go krzyki, a zostają za nim łzy.

Śmierć, ten duch czarny; w dłoniach jego leży:
Tłumy padają, gdzie dłoń ta uderzy.

(Odgłos trąb i bębnów. Wchodzą: Kominiusz, Tytus Larcyusz, między nimi Koryolan z dębowym wieńcem na głowie, za nimi Oficerowie i Żołnierze, Herold).

Herold.  Wiedzcie, Rzymianie, że Marcyusz sam jeden

Walczył odważnie w murach Koryolow;
W nagrodę męstwa, do swego nazwiska
Kory o lana imię sobie zdobył.
Witaj więc w Rzymie o Koryolanie! (Trąby i bębny).
Wszyscy.  Witaj nam w Rzymie o Koryolanie!
Koryolan.  Dość, dość już tego; nie wytrzymam dłużej;
Błagam was, skończcie!
Kominiuśz.  Spojrzyj, matka twoja.
Koryolan.  Wiem, żeś do wszystkich bogów prośby niosła
Za mą pomyślność (klęka).
Wolumnia.  Wstań, wstań mój żołnierzu!.
Dobry Kajuszu, drogi mój Marcyuszu,
A dziś, w nagrodę twoich pięknych czynów,
Jakże to mam cię nazwać? Koryolanem?
Lecz żona!
Koryolan.  Witaj, kochane milczenie!
Czyżbyś się śmiała, gdybym w trumnie wrócił,
Kiedy tak płaczesz patrząc na mój tryumf?
Droga, te oczy wdowom Koryolów,
I matkom synów poległych przystoją.
Menen.  Niechże cię teraz uwieńczą bogowie!
Koryolan.  A, żyjesz jeszcze?
(Do Waleryi).Przebacz, droga pani.
Wolumnia.  Nie wiem już, w którą obrócić się stronę;
Witaj nam, wodzu! witajcie nam wszyscy!
Menen.  Witajcie wszyscy sto tysięcy razy!
To na łzy, znowu na śmiech mi się zbiera,
To mi jest lekko, to ciężko na duszy.
Witajcie! Wiecznie przeklęte to serce,
Co na twój widok nie bije radośnie!
W trzech was Rzym cały kochać się powinien.
Lecz dzikie płonki są pomiędzy nami,
Trudno w nie wszczepić do was przywiązanie.
Lecz mniejsza o to, witajcie, rycerze!
My nazywamy pokrzywę pokrzywą,
A błędy głupców głupstwem.
Kominiusz.  Zawsze dobrze.
Koryolan.  Meneniusz dziś jak zawsze.

Herold.  Hola! z drogi!
Koryolan  (do matki i żony). Dajcie mi ręce. Nim w progach domowych
Głowę ukryję, dobrych patrycyuszów
Odwiedzieć muszę, bo oprócz pozdrowień
Nowe zaszczyty od nich otrzymałem.
Wolumnia.  Dożyłam chwili, w której się spełniły
Moje życzenia, marzeń mych budowy.
Na jednem tylko zbywa ci, nie wątpię,
Że i to wkrótce nasz Rzym ci przysądzi.
Koryolan.  Wierzaj mi, matko, wolę być ich sługą
Wedle mej własnej, niżli nimi rządzić
Wedle ich myśli.
Kominiusz.  Marsz, do Kapitolu!

(Odgłos trąb i bębnów. Wychodzą w tym samym porządku. Zostają dwaj Trybuni).

Brutus.  Wszystkie języki o nim tylko mówią;
Kaprawe oczy biorą okulary,
Żeby go dojrzeć; świegotliwa mamka,
Głucha, choć dziecko wrzeszczy w niebogłosy,
Bo zachwycona klaszcze mu w pochodzie,
I pomywaczka na szczernioną szyję
Na gwałt zarzuca chustę najpiękniejszą,
Na mur się drapie, by chwilę go ujrzeć.
Tłumy się duszą w sklepach, szopach, oknach,
Na dachach siedzą wszystkich stanów ludzie,
Wszyscy łakomi, jakby go zobaczyć.
Rzadko widziani zwykle Flaminowie
Tłoczą się między tłumem zadyszani,
By lada miejsce wśród motłochu znaleźć.
Śmiało na Feba całunki palące
Nasze matrony narażają lica,
Na których lilie z różami bój toczą.
Co za ruch! rzekłbyś, że bóg nieznajomy
Który go wiedzie, w ludzkie jego ciało
Wkradł się tajemnie, by mu wdzięku dodać.
Sycyn.  Nie wątpię, będzie wybrany konsulem.
Brutus.  A wtedy godność nasza spać niech idzie.
Sycyn.  Do końca roku, nowej swej godności,

Z umiarkowaniem pełnić nie potrafi.
Straci oo zyskał.
Brutus.  W tem nasza pociecha.
Sycyn.  Lud, który swoją zwierzył nam obronę,
Za dawne krzywdy, dla lada przyczyny,
O nowych jego zapomni honorach;
A duma jego pewną jest rękojmią,
Że czekać na nią nie trzeba nam długo.
Brutus.  Przysiągł, że nigdy o konsula godność
Nie będzie żebrał w sukni wyszarzanej,
Nigdy na placu publicznym, jak zwyczaj,
Ran pokazywać ludowi nie będzie,
Aby pozyskać śmierdzące ich głosy.
Sycyn.  To prawda.
Brutus.  To są własne jego słowa:
Wolałby przepaść, niż godność otrzymać
Nie przez rycerstwa życzliwą przychylność
A chęci panów.
Sycyn.  Z całej duszy pragnę,
Żeby do końca trwał w postanowieniu.
Brutus.  Nie wątpię o tem.
Sycyn.  To, jak mu życzymy,
Swój niewątpliwy znajdzie w niem upadek.
Brutus.  Lub on, lub musi władza nasza upaść.
Do nas należy przełożyć ludowi,
Z jaką nań zawsze nienawiścią patrzył,
Jakby go pragnął na muła przemienić,
Jego obrońcom nakazać milczenie,
Wydrzeć swobody; jak w jego mniemaniu,
Pod względem uczuć, działania, zdolności,
I praw do władzy, lud jest jak wielbłądy,
Dostają strawę, żeby niosły juki,
A kije, jeśli gną się pod ciężarem.
Sycyn.  Myśli te trzeba podsunąć ludowi,
Gdy go obrazi swą pychą bez granic;
Co zrobi, byle rozdrażnić go trochę,
A to jest łatwo, jak psem podszczuć owce.
Zobaczysz, zaraz suche ludu ściernie

Buchnie płomieniem, który go poczerni
Na wieczne czasy. (Wchodzi Posłaniec).
Brutus.  Jaką wieść przynosisz?
Posłaniec.  Do Kapitolu senat was zaprasza.
Zdaje się Marcyusz zostanie konsulem.
Widziałem niemych, jak tłumami biegli,
By go zobaczyć, ślepych, by go słyszeć;
Nasze matrony i młode dziewice
Pod nogi jego w przechodzie ciskały
Swe szarfy, chustki, swoje rękawiczki;
Jak przed posągiem Jowisza panowie
Czoła chylili, a pospólstwa czapki
I krzyki były jak deszcz i jak grzmoty.
Nic podobnego nie widziałem nigdy.
Brutus.  Do Kapitolu! Niech oczy i uszy
Na wszystko będą otwarte i baczne,
Serce gotowe na wszystkie wypadki.
Sycyn.  Więc idźmy. (Wychodzą).


SCENA II.
Kapitol.
(Wchodzą dwaj Woźni i kładą poduszki).

1 Woźny.  Śpiesz się, bo tylko co ich nie widać. Ilu jest kandydatów do konsularnej godności?
2 Woźny.  Trzech, powiadają; ale ogólne jest mniemanie, że Koryolan będzie wybrany.
1 Woźny.  Dzielny to żołnierz, szkoda tylko, że okrutnie dumny, a do pospolitego ludu nie ma serca.
2 Woźny.  Wyznam ci szczerze, że bywali wielcy ludzie, którzy pochlebiali ludowi a nie mieli do niego nigdy serca, a są inni, do których lud nie ma serca, choć sam nie wie dlaczego. Tak więc jeśli lud do jednych ma serce, nie wiedząc dlaczego, to znowu nienawidzi drugich dla żadnej lepszej przyczyny. Koryolan przeto, nie troszcząc się ani o jego miłosc, ani o jego nienawiść, dowodzi, że zna doskonale jego naturę i nie kryje się z tem w swojej szlachetnej obojętności.
1 Woźny.  Gdyby się nie troszczył o to, czy miłość jego posiada czy nie, aniby mu dobrze ani źle nie robił, ale on nienawiści jego szuka z większą skrzętnością, niż lud dać mu ją może; niczego nie zaniedbuje, czemby mógł dowieść, że mu jest przeciwny. Mojem zdaniem, puszyć się niechęcią i nienawiścią ku ludowi, równą jest wadą tej, którą potępia, to jest, pochlebiać mu dla zyskania jego miłości.
2 Woźny.  Dobrze się swojej ojczyźnie zasłużył. Wyszedł na górę nie po tak łatwych schodach, jak ci, którzy przez giętkość i uprzejmość względem ludu, czapkowaniem tylko, bez żadnej innej zasługi, zarobili na jego szacunek i dobre imię. On przeciwnie, tak mu swoje zasługi przed oczy postawił, tak swoje czyny w wszystkich sercach wyrył, że gdyby milczące ich języki nie dały mu świadectwa zasług jego uznaniem, byłoby to rodzajem niewdzięczności i krzywdy. Mówić inaczej byłoby złośliwością, która, sama sobie kłamstwo zadając, znalazłaby tylko wyrzuty i pogardę we wszystkich, którzyby ją usłyszeli.
1 Woźny.  Ale dosyć już o nim: mąż to zacny. Ustąpmy, bo nadchodzą.

(Odgłos trąb i bębnów. Wchodzą poprzedzeni Liktoramt: konsul Kominiusz, Meneniusz, Koryolan, Senatorowie, Sycyniusz i Brutus. Senatorowie i Trybuni zabierają przeznaczone dla siebie miejsca).

Menen.  Gdyśmy już Wolsków załatwili sprawę,
Posłali legiom rozkaz do powrotu,
Nie pozostaje naszemu zebraniu,
Jak wynagrodzić szlachetne usługi
Żołnierza, który za kraj swój tak walczył.
Racz więc poważny, dostojny senacie,
Wezwać konsula a wodza wyprawy
Tak śpiesznie wielkiem skończonej zwycięstwem,
Aby pokrótce powiedział, w tej wojnie
Co Kajusz Marcyusz Koryolan zrobił,
Bośmy tu przyszli, by mu podziękować,
Czynów mu takich godną dać nagrodę.
1 Senator.  Mów, Kominiuszu, każdy opisz szczegół;

Niech cię nie trwoży rozwlekłości zarzut;
Daj nam powody myśleć, że na środkach
A nie na chęciach nagrody nam zbywa.
A wy, obrońcy ludu, raczcie teraz
Przychylne ucho skłonić do powieści,
Potem przez wasze uprzejme wstawienie
Otrzymać chętne przyzwolenie ludu
Na to, co senat za stosowne uzna.
Sycyn.  W podobnej sprawie miły nam jest udział,
I serca nasze gotowe są poprzeć
Szlachetny przedmiot naszego zebrania.
Brutus.  Cobyśmy chętniej jeszcze zrobić chcieli,
Gdyby lud trochę wyżej cenić raczył,
Niż dotąd cenił.
Menen.  Nie o to rzecz idzie;
Lepiejbyś zrobił, gdybyś cicho siedział.
Czy chcecie teraz Kominiusza słuchać?
Brutus.  Chętnie. Lecz moje było zastrzeżenie
Bardziej do rzeczy, niż twoja nagana.
Menen.  On lud nasz kocha; nie wymagaj tylko,
Żeby koniecznie za pan brat żył z ludem.
Teraz słuchajmy. (Wstaje Koryolan i chce wychodzić).
Nie, nie, zostań, proszę.
1 Senator.  Nie wstydź się słuchać powieści o czynach,
Któreś szlachetnie dokonał.
Koryolan.  Przebaczcie!
Wolałbym goić na nowo me rany,
Niż słuchać, jak je w boju otrzymałem.
Brutus.  Pochlebiam sobie, że cię wyganiają
Nie moje słowa.
Koryolan.  O nie, choć wyznaję,
Skąd mnie wygonić oręż nie był w stanie,
Wygnały słowa. W tem, co powiedziałeś,
Obrazy niema, bo niema pochlebstwa.
Co do twojego ludu, lud twój kocham
Ile wart tego.
Menen.  Proszę, tylko usiądź.
Koryolan.  O, jabym wolał raczej siąsć na słońcu

I dać się skrobać spokojnie po głowie,
Gdy trąbka w polu potyczki znak daje,
Niż gnuśnie słuchać przesadnych powieści
O czynach moich bez żadnej wartości. (Wychodzi).
Menen.  Trybuni ludu, jak może on schlebiać
Tłumowi, w którym na tysiąc niegodnych
Jeden szlachetny, skoro, jak widzicie,
Woli dla chwały wszystkie swoje członki
Narazić, niźli jedno z swoich uszów
Do jej słuchania. Zacznij Kominiuszu.
Kominiusz.  Tchu mi zabraknie, bo nie słabą piersią
Koryolana czyny trzeba głosić.
Jeżeli męstwo jest najpierwszą cnotą,
Najlepiej zdobi swego posiadacza,
To mąż, o którym mówię, na tej ziemi
Równego sobie daremnieby szukał.
W szesnastym roku, gdy Tarkwiniusz Pyszny
Na Rzym uderzył, on swoją odwagą
Innych prześcignął, nasz wtedy dyktator,
(Któremu pokłon należny oddaję)
Widział, jak młodzik, z Amazonki twarzą,
Gonił przed sobą przelękłych wąsaczy;
Powalonego ocalił kolegę,
Trzech zabił wrogów pod konsula okiem,
I Tarkwiniusza jednem szabli cięciem
Zwalił na ziemię. W tej zaciętej bitwie,
On, co na scenie mógł niewiast grać role,,
Pierwszym się mężem pokazał na placu,
Wieniec dębowy otrzymał w nagrodę.
Gdy z lat dziecinnych wieku męża doszedł,
Rósł odtąd w chwale jak morze bez granic,
W siedmnastu bitwach łatwo z wszystkich szabli
Pozdzierał wieńce. O sprawie ostatniej,
O jego dziełach w murach Kory ołów,
Nie jestem w stanie mówić jak należy.
Wstrzymał ucieczkę, a rzadkim przykładem
Tchórzów nauczył, jak ze śmierci szydzić.
Okręt, płynący z rozwiniętym żaglem,

Nie łatwiej morskich chwastów targa sploty,
Jak on w pochodzie wrogów łamał szyki.
Miecz jego wszędzie wybił śmierci pieczęć,
Kędy uderzył; od stopy do głowy
Krwią był oblany; wszystkim jego ruchom
Krzyk konających dziko towarzyszył.
Sam jeden przeszedł groźną miasta bramę,
Wyrąbał na niej znaki przeznaczenia;
Sam, bez pomocy, do swoich powrócił,
Stanął na czele świeżego oddziału,
I jak planeta na miasto uderzył,
I miasto zdobył. Wtem nagle krzyk boju
Uderzył znowu czujne jego ucho,
I zaraz dusza znużonego ciała
Zdwoiła siły, i rzucił się w zamęt,
I po dymiących trupach szedł bohater,
Jakby chciał wszystko rozbić i powalić.
Póki panami nie byliśmy miasta
I placu boju, nie wstrzymał się chwili,
Żeby odetchnąć.
Menen.  O dzielny wojownik!
1 Senator.  Na zaszczyt, który udzielić mu chcemy,
W pełnej on mierze zasłużył.
Kominiusz.  Z pogardą
Łupy odrzucił, a na kosztowności
Jakby na podłe ziemi błoto patrzył.
Dar skąpca jego przechodzi żądania;
Czynić jest czynów jego już nagrodą,
Na ich spełnienie chętnie czas poświęca.
Menen.  Mąż to szlachetny. Już czas go przywołać.
1 Senator.  Kory olana zawezwij.
1 Woźny.  Nadchodzi. (Wchodzi Koryalan).
Menen.  Koryolanie, senat chce ci przyznać
Z radosnem sercem godność konsularną.
Koryolan.  Ja mu poświęcam służby me i życie.
Menen.  Tylko do ludu mówić ci zostaje.
Koryolan.  Pozwólcie, proszę, zwyczaj ten przeskoczyć.
Nie jestem w stanie suknię wdziać ubogą,

Odsłonić piersi, i za moje rany
O kreski błagać; uwolńcie mnie, proszę,
Od tego kroku.
Sycyn.  Lud ma prawo głosu
I nie odstąpi od tych formalności
Ani na jotę.
Menen.  Usuń te trudności
I do zwyczaju racz się zastosować,
Otrzymaj godność, tak jak poprzednicy,
Wedle form zwykłych.
Koryolan.  Grając taką rolę,
Wstydzić się będę. Nie byłożby lepiej
Prawo to odjąć ludowi?
Brutus.  Czy słyszysz?
Koryolan.  Chełpić się przed nim: to i to zrobiłem,
Zgojone rany, które kryć należy,
Odsłaniać wszystkim, jakgdybym je odniósł
W nadziei, że mi kreskami zapłacą!
Menen.  Nie zważaj na to. Teraz, wy trybuni,
Wolę senatu poprzyjcie u ludu.
A więc nowemu Rzymu konsulowi
Radość i chwała! wykrzyknijmy społem.
Senatorowie.  Radość i chwała Koryolanowi!

(Odgłos trąb i bębnów. Wychodzą Senatorowie).

Brutus.  Widzisz, jak z ludem obchodzić się myśli.
Sycyn.  Bodaj lud jego przeniknął zamiary!
Będzie lud prosił, jakgdyby żałował,
Że o co prosi dać jest w mocy ludu.
Brutus.  A teraz idźmy z tego, co tu zaszło,
Zdać mu rachunek; czeka nas na rynku. (Wychodzą).


SCENA III.
Rzym. Forum.
(Wchodzi kilku Obywateli).

1 Obyw.  Słowem, jeśli nas o głosy będzie prosił, nie powinniśmy mu ich odmówić.
2 Obyw.  Możemy jednak, jeśli taka nasza wola.
3 Obyw.  Mamy wprawdzie do tego władzę, ale jest to władza, której użyć nie mamy — władzy; bo jeśli pokaże nam swoje rany i swoje czyny opowie, naszą będzie powinnością jego ranom pożyczyć naszego języka i w sprawie ich przemówić. Tak więc, jeśli nam opowie swoje szlachetne czyny, my także musimy mu powiedzieć, że je ze szlachetną przyjmujemy wdzięcznością. Niewdzięczność jest rzeczą potworną; a dla ludu być niewdzięcznym, byłoby zrobić z niego potworę, i my, śjako jego członkowie, bylibyśmy potwornymi członkami.
1 Obyw.  Nie wiele trzeba zachodów z naszej strony, żeby nie lepiej o nas myślał, boć niedawno, gdyśmy powstali z powodu drogości zboża, nie żenował się nazwać nas stugłowną potworą.
3 Obyw.  Niejeden już nas tak nazwał, nie dlatego, że jedne między nami głowy są brunatne, inne czarne, inne jasne, a niektóre znowu łyse, ale dlatego, że rozum nasz jest różnofarbny. Ja sam też myślę, że gdyby wszystkie nasze rozumy z jednej wyszły czaszki, rozleciałyby się na wschód i na zachód, na północ i południe, i w tem tylko byłaby między nimi zgoda, że chciałoby się im rozpierzchnąć na cztery rogi świata.
2 Obyw.  Czy tak sądzisz? A mój rozum w którąby stronę poleciał?
3 Obyw.  Naprzód, twój rozum nie tak łatwo jak inny z czaszkiby się wydobył, bo zakuty w niej jak w pałce, ale raz wypuszczony na wolność, bez żadnej wątpliwości puściłby się ku południowi.
2 Obyw.  A dlaczego ku południowi?
3 Obyw.  Aby tam we mgle utonąć. Tam trzy jego części stopniałyby w zgniłej rosie, a czwarta wróciłaby przez miłosierdzie, aby ci pomódz do znalezienia żony.
2 Obyw.  Jesteś jak widzę zawsze krotofilny. Wolne żarty!
3 Obyw.  Czy wszyscy jesteście zdecydowani dać mu wasze głosy? Jeśli nie, mniejsza o to; większość rozstrzygnie. Powtarzam, że gdyby chciał okazać się przychylniejszym dla ludu, nie byłoby godniejszego człowieka. (Wchodzą: Koryolan i Meneniusz). Otóż i on się zbliża w pokornem odzieniu; zobaczymy, jak się sprawi. Nie stójmy kupą, lecz pojedynczo, po dwóch lub po trzech przybliżmy się do niego. Musi do każdego zanieść prośbę osobiście, żeby każdy miał honor dać mu głos własnym językiem. Idźcie więc za mną, a ja wam pokażę, jak się do niego zbliżyć należy.

Wszyscy.  Zgoda! zgoda! (Wychodzą).
Menen.  Nie, nie masz racyi; alboż nie wiesz o tem,
Że najgodniejsi robili to samo?
Koryolan.  I cóż mam mówić? Proszę cię, mój panie —
Przeklęta chwila! Język mi w tej sprawie
Odmawia służby. — Patrz, to moje rany,
Wszystkie odniosłem, służąc mej ojczyźnie,
Kiedy niejeden z braci twych uciekał,
Rycząc na odgłos własnych naszych bębnów.
Menen.  O nie mów tego! Proś ich raczej pięknie,
Żeby o tobie raczyli pamiętać.
Koryolan.  Pamiętać o mnie? O, ja z duszy pragnę,
By zapomnieli o mnie jak o cnotach,
Których kapłani uczą ich na próżno!
Menen.  Wszystko popsujesz. Oddalam się teraz,
Ale raz jeszcze proszę cię i błagam,
Miarkuj twe słowa.

(Wchodzi dwóch Obywateli. — Meneniusz się oddala).

Koryolan.  Toż powiedz im wprzódy,
By twarz omyli, wyczyścili zęby. —
Ha, otóż jedna przybliża się sfora. —
Wiecie, panowie, po co tu przyszedłem?

1 Obyw.  Wiemy. Lecz powiedz nam teraz, co ci do tego daje prawo?
Koryolan.  Moje zasługi.
2 Obyw.  Twoje zasługi?
Koryolan.  A nie moja własna wola.
1 Obyw.  Jakto? Nie twoja własną wola?
Koryolan.  Nie, panie, bo nigdy jeszcze nie było moją własną wolą kłopotać biednych żebraniną.
1 Obyw.  Rozumie się, że jeśli ci co damy, to w nadziei zarobku.
Koryolan.  Więc dobrze, powiedzcie mi proszę, za jaką cenę przedajecie godność konsularną?
1 Obyw.  Naszą ceną jest uprzejma prośba.
Koryolan.  Uprzejma prośba? Więc proszę was uprzejmie, dajcie mi tę godność. Odniosłem ran kilka, które mogę wam pokazać sam na sam. Proszę o głos twój, panie. Co ty na to?
2 Obyw.  Będziesz go miał, zacny mężu.
Koryolan.  Targ przybity. Otóż i dwa głosy wyżebrane. Daliście mi jałmużnę — bądźcie zdrowi!
1 Obyw.  Coś mi się to wszystko bardzo dziwnie wydaje.
2 Obyw.  Gdyby przyszło głosować na nowo — ale mniejsza o to. (Wychodzą. — Wchodzą dwaj inni).
Koryolan.  Proszę was, jeśli się to zgadza z tonem waszych głosów, abym został konsulem; widzicie, że jestem ubrany wedle przepisu.
3 Obyw.  Zasłużyłeś się szlachetnie twojej ojczyźnie i nie zasłużyłeś się szlachetnie.
Koryolan.  Co znaczy ta zagadka?
3 Obyw.  Byłeś biczem jej wrogów, ale byłeś i rózgą jej przyjaciół; nie kochałeś pospolitego ludu.
Koryolan.  Powinieneś mi to raczej brać za cnotę, że nie pospolitowałem mojej miłości. Gotów jednak jestem pochlebiać mojemu bratu ślubnemu, ludowi, jeśli tym sposobem zarobię na większy u niego szacunek. Gdy mu się zdaje, że na tem stoi uprzejmość, gdy w swojej mądrości przenosi mój kapelusz nad moje serce, będę praktykował nizkie pokłony, odegram nie moją rolę, to jest, będę naśladował czarujące formy popularnych obywateli, dam mu szczodrą ręką, czego tak pragnie. A więc was błagam, zróbcie mnie konsulem!
4 Obyw.  W nadziei, że znajdziemy w tobie przyjaciela, dajemy ci głos nasz z całego serca.
3 Obyw.  Odniosłeś liczne rany, walcząc za ojczyznę?
Koryolan.  Nie chcę was nudzić pokazywaniem. Wysoko cenię wasze głosy, a nie zatrzymuję was dłużej.
3 i 4 Obyw.  Niech ci bogowie dadzą radość! Tego ci życzymy z całego serca! (Wychodzą).

Koryolan.  O słodkie głosy! — Lepiej się zagłodzić,
Niż po zapłatę zasług z prośbą chodzić.
Z wytartą togą mamże stać w pokorze,
I Maćka prosić o głos przy wyborze?
Cóż stąd, że nasi przodkowie tak stali:
Gdybyśmy zawsze zwyczaju słuchali,
Wymieść pył wieku któżby się ośmielił?
Błąd wtedy takby wysoko wystrzelił,
Ze prawdę swoim osłoniłby cieniem.
Nie, kto chce władzę tem kupić spodleniem,
Niech ten ją dzierży. — Lecz ach! o katusze!
Com napół zrobił, skończyć teraz muszę.

(Wchodzi trzech innych Obywateli).

Właśnie nadchodzą nowe dla mnie głosy.
Dajcie mi głos wasz; o głos ten walczyłem,
O głos czuwałem, dla głosu odniosłem
Ban dwa tuziny i coś tam w dodatku,
O głos walczyłem w bitwach osiemnastu,
Mniej więcej pięknych czynów dokonałem.
Głos mi wasz dajcie: pragnę być konsulem!

5 Obyw.  Pokazał się pięknie; żaden uczciwy człowiek nie może mu swego głosu odmówić.
6 Obyw.  Niech więc będzie konsulem! niech mu Bóg szczęści i zrobi go przyjacielem ludu!
Wszyscy.  Amen! Amen! Niech cię Bóg zachowa, szlachetny konsulu!
Koryolan.  Szanowne głosy!

(Wchodzą: Meneniusz, Brutus i Sycyniusz).

Menen.  Odbyłeś próbę, a trybuni ludu
Przychylne ludu przynoszą ci głosy.
Odziej się teraz konsularną togą,
Do senatorskiej pospiesz ze mną izby.
Koryolan.  Więc rzecz skończona?
Sycyn.  Formy dopełnione,
Lud cię przyjmuje i już jest zwołany,
By uroczyste dal ci potwierdzenie.

Koryolan.  W izbie senatu?
Sycyn.  Tam, Koryolanie.
Koryolan.  Wolnoż mi teraz odzież zmienić?
Sycyn.  Wolno.
Koryolan.  Idę ją zmienić. Gdy znów będę sobą,
Pospieszę zaraz do izby senatu.
Menen.  Pozwolisz, że ci towarzyszyć będę.
Czy chcecie z nami?
Brutus.  Na lud tu czekamy.
Sycyn.  Więc bądźcie zdrowi!

(Wychodzą: Koryolan i Meneniusz).

Dostał, czego pragnął,
A z oczu widać, jak mu w sercu wrzało.
Brutus.  Skromne odzienie z pysznem nosił sercem. —
Racz lud odprawić. (Wchodzą Obywatele).
Sycyn.  Więc jakże, panowie,
Wybór skończony?
1 Obyw.  Daliśmy mu głosy.
Brutus.  Bodaj miłości waszej stał się godnym!
2 Obyw.  Amen! Gdy biorę rzecz na biedny rozum,
On sobie drwił z nas, prosząc nas o głosy.
3 Obyw.  Brał nas na fundusz, ani wątpliwości.
1 Obyw.  Bynajmniej, to jest zwykła jego mowa.
2 Obyw.  Ty jeden tylko nie chcesz tego wiedzieć,
W jak pogardliwy traktował nas sposób.
Czemu swej sławy znaków nie pokazał,
Ran odniesionych?
Sycyn.  Jestem przekonany,
Że je pokazał.
Kilku Obyw.  Nie, nikt ich nie widział.
3 Obyw.  Mówił o ranach — mógłby je pokazać
Na osobności; potem kapeluszem
Wiewając, mówił tak do nas z pogardą:
„Chcę być konsulem; starożytny zwyczaj,
Bez głosów waszych, nie dozwala na to,
Więc proszę o nie“. A kiedy je dostał,
„Dziękuję!“ mówił, „za głosy dziękuję,
Słodziuchne głosy, gdyście głosy dali,

Nie mam nic więcej z wami do roboty“.
Nie sąż to żarty?
Sycyn.  Czyście byli ślepi,
Żeście się zaraz na tem nie poznali,
Lub widząc, jakże w dziecinnej prostocie
Byliście w stanie dać mu glosy wasze?
Brutus.  Czy nie mogliście, jak was nauczono,
Wręcz mu powiedzieć, że gdy władzy nie miał,
Małym był sługą Rzeczypospolitej,
Wrogiem był waszym, zawsze głos podnosił
Przeciw wolnościom, przeciw przywilejom,
Których od dawna prawnie używacie;
Dziś, postawiony na czele narodu,
Jeśli złośliwie wrogiem plebejuszów,
Jak był, zostanie, wtedy głosy wasze
Tylkoby klątwą dla dających były?
Trza było mówić, że jeśli zasługi
Godnym go robią władzy, której żąda,
To znowu wdzięczność za dane mu głosy
Powinna dawne myśli jego zmienić,
Zrobić go waszym szczerym przyjacielem,
I kochającym władcą i obrońcą.
Sycyn.  Tak mówiąc wedle danej wam przestrogi,
Mogliście głębie duszy jego wzruszyć,
I skryte myśli wystawić na próbę.
Gdyby wam jakie zrobił obietnice,
Brońbyście mieli później przeciw niemu;
Lub, co pewniejsza, gdyby wasze słowa
Swarliwy jego rozdrażniły umysł,
Niezdolny żadnym poddać się warunkom,
Gniew jego wściekły byłby tłómaczeniem,
Dlaczego kresek waszych nie otrzymał.
Brutus.  Gdy miłość wasza potrzebną mu była,
Prosił was o nią, przyznajecie sami,
Z wyraźną wzgardą; nie widzicież jeszcze,
Że ta pogarda zgubą waszą będzie,
Skoro osiągnie władzę deptać po was?
Czyż nie mieliście w piersiach waszych serca?

A w ustach język mieliście jedynie,
Żeby głosować wbrew rozsądku radom?
Sycyn.  Często proszącym nie daliście głosu,
Dziś go dajecie temu, co nie prosi,
Ale z was szydzi.
3 Obyw.  Nie jest potwierdzony;
Jeszcze możemy wybór nasz odmienić.
2 Obyw.  I odmienimy. Ja sam z mojej strony
Mam pięćset głosów jednej ze mną myśli.
1 Obyw.  Ja mam ich tysiąc, nie licząc przyjaciół.
Brutus.  Idźcież powiedzieć waszym przyjaciołom,
Że mąż, któremu władzę dali w ręce,
Wydrze im wolność, będzie jak psa cenił,
Którego w domu chowają, by szczekał,
A biją, kiedy szczeka.
Sycyn.  Niech się zbiorą
I głupi wybór niechaj odwołają,
Jak radzi rozum. Na myśl im przywiedźcie
Jego nienawiść ku wam, jego dumę;
Nie przepomnijcie o tem, z jaką wzgardą
Skromne ubranie kandydata nosił,
Ile szyderstwa w jego prośbie było.
Mówcie, że pamięć na dawne zasługi
Była powodem, żeście nie spostrzegli,
Jak lekkomyślnie, a jak pogardliwie,
Wierny swej starej ku wam nienawiści,
Lud zgromadzony śmiał dzisiaj traktować.
Brutus.  Na nas, trybunów, zwalcie całą winę,
Mówcie, że wszystkich użyliśmy środków,
Aby was zmusić do tego wyboru.
Sycyn.  Że wybór naszym był raczej rozkazem,
Niż uczuć waszych rzeczywistych skutkiem;
Że myśli wasze, zbytnio tem zajęte,
Coście musieli, a nie co powinni,
Na wspak uczuciom przystać wam kazały
Na jego wybór. Zwalcie na nas wszystko.
Brutus.  Nie oszczędzajcie nas wcale, powiedzcie,
Żeśmy wam w długich przekładali mowach,

Jak młodo zaczął ojczyźnie swej służyć,
Jak służył długo, skąd ród swój wywodził,
Ze szlachetnego Marcyuszów domu,
Z którego niegdyś wyszedł Ankus Marcyusz,
Syn córki Numy, a był naszym królem
Po Hostyliuszu, z którego pochodzą
Publiusz i Kwintus, którym Rzym jest winien
Swe wodociągi i najlepsze wody;
I Cenzorynus, ten ludu kochanek,
Którego imię stąd idzie, że dwakroć
Cenzora godność zaszczytnie sprawował,
Przodkiem był jego.
Sycyn.  Że my względom waszym
Męża wielkiego rodu polecili,
Który, prócz tego, przez własne zasługi
Zdawał się godnym wysokich urzędów;
Ale zważając całą przeszłość jego,
Postępowanie dzisiaj przy wyborach,
Jako waszemu wiecznemu wrogowi
Cofacie głosy, któreście mu dali
Zbyt lekkomyślnie.
Brutus.  Ciągle przy tem stójcie,
Żeście to wskutek naszych próśb zrobili.
A teraz idźcie, zbierzcie tłum i śpieszcie
Do Kapitolu.
Kilku Obyw.  Nie stracimy czasu,
Bo wszyscy prawie głosów swych żałują.

(Wychodzą Obywatele).

Brutus.  Lepiej dziś rozruch ten ważyć, niż czekać,
Ażeby później groźniejszą wziął postać.
Jeśli, naturze swej wierny, wściekłości
Cugle rozpuści w skutku tej odmowy,
Czuwajmy nad tem, jakby z gniewu można
Wyciągnąć korzyść.
Sycyn.  Więc do Kapitolu!
Wyprzedźmy potok ludu, by się zdało
(Co w części prawda), że to ich jest sprawą,
Do czego teraz dodaliśmy bodźca. (Wychodzą).


AKT TRZECI.
SCENA I.
Ulica w Rzymie.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Koryolan, Meneniusz, Kominiusz Tytus Larcyusz, Senatorowie i Patrycyuze).

Koryolan.  Tak więc Aufidyusz znowu podniósł głowę?
Larcyusz.  To powód dało, żeśmy tak pochopnie
Zawarli traktat.
Koryolan.  Więc, jak wprzód, Wolskowie
Będą przy pierwszej mogli sposobności
Rzucić się na nas.
Kominiusz.  Tak są wycieńczeni,
Ze trudno myśleć, by za naszych czasów
Dość mieli serca chorągwie rozwinąć.
Koryolan.  Czy Aufidyusza widziałeś?
Larcyusz.  Był u mnie
Z żelaznym listem i Wolsko w przeklinał,
Że tak nikczemnie, że z taką łatwością
Wydali miasto. Do Ancyum się schronił.
Koryolan.  Czy mówił o mnie?
Larcyusz.  Długo.
Koryolan.  W jakiej myśli?
Larcyusz.  Że często z tobą miecz na miecz się mierzył,
Że niema rzeczy na szerokiej ziemi,
Którąby bardziej niż tobą się brzydził,
Że dałby wszystko co ma na stracenie,
Byle się twoim uznać mógł zwycięzcą.
Koryolan.  I osiadł w Ancyum?
Larcyusz.  W Ancyum.
Koryolan.  Jakże pragnę
Znaleźć przyczyny, aby się tam udać
I stawić czoło jego nienawiści!
(Do Larcyusza). Witaj z powrotem!

(Wchodzą: Sycynius i Brutus).

Patrzcie, to trybuni,
Gęby pospólstwa wymowne języki!
Jak gardzę nimi! bo widzę pyszałków
Odzianych władzą nad ludzką cierpliwość.
Sycyn.  Ni kroku dalej!
Koryolan.  Co się to ma znaczyć?
Brutus.  Każdy krok dalej nieszczęście przybliża.
Koryolan.  Skądże ta zmiana?
Menen.  Wytłómacz się jaśniej.
Kominiusz.  Czyż nie jest szlachty i ludu wybrańcem?
Brutus.  Nie, Kominiuszu.
Koryolan.  Czym dzieci miał głosy?
1 Senator.  Ustąpcie z drogi, idziemy na rynek.
Brutus.  Cały lud przeciw niemu rozjątrzony.
Sycyn.  Stójcie, lub niechęć, dla lada przyczyny,
W bunt się przemieni.
Koryolan.  Wszak to trzoda wasza.
Jakże dać prawo głosowania ludziom,
Co kłamstwo własnym zadają językom?
Wy, co jesteście gębą tego tłumu,
Czemu ich zębów nie trzymacie w ryzie?
Nie podszczuliścież ich do tego sami?
Menen.  Miarkuj się, miarkuj!
Koryolan.  To wyraźny spisek,
Żeby dyktować prawa patrycyuszom.
Chcecież się poddać i żyć pośród tłuszczy,
Niezdolnej słuchać, ani rozkazywać?
Brutus.  Nie mów o spiskach. Lud jest oburzony,
Boś z niego szydził; niedawnymi czasy,
Gdy mu bezpłatnie rozdawano zboże,
Szemrałeś, mówców ludu szkalowałeś,
Że to pochlebcy, że to wrogi szlachty.
Koryolan.  Toć o tem dawno wiedzieli.
Brutus.  Nie wszyscy.
Koryolan.  Czyś raportował i teraz rzecz całą?
Brutus.  Ja, raportować?
Koryolan.  Zdolnyś do tej roli.
Brutus.  Tobie przynajmniej zdolny dać naukę.

Koryolan.  Cóż wybór znaczy? Na chmury te w górze,
Niech mnie do waszej zdegradują sfery,
Zrobią mnie waszym kolegą trybunem!
Sycyn.  Z każdego słowa twojego wygląda,
Co lud oburza; jeżeli więc pragniesz
Dobiedz do mety życzeń twoich wszystkich,
Złąś wybrał drogę, dopytaj się lepszej,
Z większą pokorą, lub nie staniesz nigdy
Ni tak wysoko jak konsul, ni nawet
Tak nizko, żebyś kolegą był naszym.
Menen.  Trochę krwi zimnej!
Kominiusz.  Lud jest oszukany.
Matactwo takie Rzymu jest niegodne,
A Koryolan nie zasłużył na to,
By mu krzywdzące stawiano zapory
Na bitej drodze wielkich jego zasług.
Koryolan.  Mówisz o zbożu! Com powiedział wtedy,
Powtórzę dzisiaj.
Menen.  Nie teraz!
1 Senator.  Nie w gniewie!
Koryolan.  Teraz, przez boga! teraz i natychmiast,
Niech mi przebaczą moi przyjaciele.
Co do zmiennego, śmierdzącego tłumu,
Niech w słowach moich od pochlebstwa wolnych
Zobaczy szczery i wierny swój obraz.
A więc powtarzam: naszą powolnością
Siejem śniedź buntu przeciw senatowi
Na polu, które zoraliśmy sami,
Gdy się pospólstwu dozwalamy mieszać
Do szlachetnego patrycyuszów koła.
Koło to zdolne całą dzierżyć władzę,
Której część teraz przyznaje żebrakom.
Menen.  Dość tego!
1 Senator.  Dosyć słów tych jest na teraz!
Koryolan.  Jakto? Wy chcecie, żebym podle milczał?
Jak za ojczyznę krew mą przelewałem,
Na żaden opór zewnętrzny nie bacząc,
Tak dziś me płuca, póki mi ich stanie,

Kuć będą słowa na ten trąd przeklęty,
Którym się brzydzim, chociaż dobrowolnie,
Zda się, szukamy, jak się nim zarazić.
Brutus.  Mówisz o ludzie, jakbyś sam był bogiem,
A nie człowiekiem ułomności pełnym.
Sycyn.  Byłoby dobrze o całej tej sprawie
Lud zawiadomić.
Menen.  Co? o jego gniewie?
Koryolan.  Gniewie? Nie, gdybym nawet był spokojny,
I tak cierpliwy, jak sen o północy,
Jowisz mi świadkiem, myślałbym to samo!
Sycyn.  Myśl to zatruta, która musi zostać
We swojem własnem zatrutem naczyniu,
Żeby zgnilizny nie poniosła dalej.
Koryolan.  Ha, musi zostać! Jakto, czy słyszycie
To musi tego Trytona kiełbików?
Kominiusz.  To forma prawych jest wyroków.
Koryolan.  Musi!
O patrycyusze, dobrzy lecz niemądrzy,
O nieroztropny, dostojny senacie,
Jakżeście mogli pozwolić tej hydrze
Wybrać trybuna, który swojem musi
(On, tylko trąbka potwory wrzaskliwa)
Śmie wam powiedzieć, że słów swych potęgą
Na rów przemieni prąd waszej powagi,
Wasze koryto na swoje obróci?
Jeśli ma władzę, to bezsilne szyje
Ugnijcie kornie, jeżeli jej nie ma,
Wręcz niebezpieczną odrzućcie łagodność.
Jeśli wam było szkołą doświadczenie,
Nie idźcie śladem głupiego szaleńca,
Gdy nie, to krzesła dajcie im przy sobie.
Na plebejuszów zmienicie się motłoch,
Jeśli się oni zmienią w senatorów,
A są już nimi, skoro, ile razy
Głosy się wasze z ich głosami zetrą,
Głos ich ma górę. Lud ma swych wybrańców,
A jeden taki jak ten swojem musi

Ugina czoła, jakich nigdy Grecya
W swych trybunałach groźnych nie widziała.
Co za spodlenie władzy konsularnej!
Dusza się moja zakrwawia, gdy widzę
Dwie równe władze naprzeciw stojące,
Bo w ich szczeliny nieład się wnet wkradnie,
Jedną przez drugą osłabi i zniszczy.
Kominiusz.  Czas iść na rynek.
Koryolan.  Ktokolwiek poradził
Rozdawać zboże z publicznych śpichlerzy,
Jak to czasami działo się u Greków —
Menen.  Dość tego, skończmy!
Koryolan.  Chociaż lud u Greków
Posiadał większe znaczenie i władzę,
Kto to poradził, ten wykarmił bunty,
Żywił ruinę rzeczy pospolitej.
Brutus.  Lud ma dać kreski temu, co tak mówi!
Koryolan.  Dam racye lepsze od wszystkich ich kresek.
Lud wie, że zboże darmo wydawane
Żadnej zasługi nie było nagrodą,
Bo żadną na nią służbą nie zarobił.
Gdy wróg ojczyzny rozdzierał wnętrzności,
Nie chciał z orężem za bramy wystąpić;
Czy tem zasłużył, by miał darmo zboże?
Śród wojny męstwa swego dał dowody,
Tylko przez bunty; czy i to zasługą?
Potwarze ciągle na senat miotane.
Dla nędznych przyczyn, miałyż nas nakłonić
Do łask tak wielkich i szczodrobliwości?
Jak też te mnogie pospólstwa żołądki
Trawią uprzejmość i względy senatu?
Czy ich uczynki nie zdają się mówić:
„Chcieliśmy tego, przemagamy liczbą,
Senat ze strachu dał, czegośmy chcieli“.
Tak upadlamy krzeseł naszych godność,
Tak motłochowi dajemy powody,
Że strachem naszą troskę o nim zowie.
Z czasem też motłoch strzaska drzwi senatu,

Z czasem też wrony zaczną orłów dzióbać.
Menen.  Dość tego, idźmy!
Brutus.  Dosyć i za wiele!
Koryolan.  Nie, dam ci więcej, a możesz me słowa
Stwierdzić przysięgą przed ludźmi i Bogiem.
Ten rząd podwójny, tam gdzie jedna strona
Słusznie pogardza drugą, a ta druga,
Bez żadnych przyczyn, pierwszą lżyć się waży;
Gdzie ród, gdzie tytuł, mądrość, nic nie mogą
Bez przyzwolenia ogólnej głupoty;
Gdzie najwalniejsze sprawy zaniedbane
Dla zmiennych wniosków niemądrego tłumu:
Tam, pośród tylu, tak niewczesnych zawad
Nic się nie dzieje, nie może dziać w porę.
Błagam więc wszystkich roztropnych a mężnych,
Podstawy państwa silniej kochających,
Niż przerażonych grożącą im zmianą,
Świetne nad długie przenoszących życie,
Gotowych użyć lekarstw heroicznych,
Aby ocalić od zagłady ciało
Inaczej śmierci niedalekiej pewne,
Bez zwłoki język wydrzyjcie ludowi,
Aby nie lizał miodu, co go truje.
Wasze spodlenie zdrowy sąd kaleczy,
Jedność rozbija konieczną rządowi,
Zawadza dobru, które mógłby zrobić,
Gdyby kontroli złego nie ulegał.
Brutus.  Myślę, że dosyć na teraz powiedział.
Sycyn.  Jak zdrajca mówił, zda liczbę jak zdrajca.
Koryolan.  Podły nędzniku, przepadnij wzgardzony!
Po co ludowi te łyse trybuny?
Ich tylko radą kierowany, stawia
Woli senatu opór buntowniczy.
Śród buntu, kiedy nie to co jest słuszne,
Lecz co konieczne prawem dla nas było,
Przyzwoliliśmy na wybór trybunów,
W lepszej godzinie wypowiedzmy śmiało,
Że co jest słuszne, to jest i konieczne,

I w proch obróćmy całą ich potęgę.
Brutus.  To jawna zdrada!
Sycyn.  On konsul? Nie, nigdy!

(Wchodzi Edyl).

Brutus.  Hola, edyle! Precz z nim do więzienia!
Sycyn.  Idź lud przywołać. (Wychodzi Edyl)
Ja, w imieniu ludu
Pod straż cię biorę, jak nieprzyjaciela
Publicznej sprawy, zdrajcę nowatora.
Idź teraz za mną ze słów twych zdać liczbę.
Koryolan.  Precz, stary koźle!
Senatorowie  i Patrycyusze.Dajem zań rękojmię.
Kominiusz.  Ręce przy sobie!
Koryolan.  Precz zgniły szkielecie!
Lub z twojej togi kości twe wytrzęsę!
Sycyn.  Obywatele! śpieszcie mi na pomoc!

(Wchodzi kilku Edylów i tłum Obywateli).

Menen.  Umiarkowania więcej ze stron obu!
Sycyn.  On waszą całą chciał władzę wam wydrzeć.
Brutus.  Pod straż go weźcie, edyle!
Kilku Obyw.  Niech zginie!
2 Senator.  Broni! hej! broni! (Edyle szamotają się z Koryolanem).
Cóż to, patrycyusze!
Obywatele! trybuni! przez Boga!
Koryolanie! Sycyniuszu! Brucie!
Obywatele!
Kilku Obyw.  Stójcie! pokój, zgoda!
Menen.  Co stąd wypadnie? Oddech już straciłem;
Nieszczęście blizkie. Nie mogę już mówić.
Wy, trybunowie, przemówcie do ludu.
Koryolanie, trochę cierpliwości.
Mów, Sycyniuszu!
Sycyn.  Słuchaj mnie, narodzie!
Obywatele.  Cicho! słuchajcie naszego trybuna!
Sycyn.  Wolności waszych zagraża wam strata:
Marcyusz wymaga, aby je wam wydrzeć,
Marcyusz, wybrany przez was na konsula.
Menen.  Wstydź się! Ty ogień podsycasz, nie gasisz.

1 Senator.  Chcesz zburzyć miasto, chcesz je z ziemią zrównać.
Sycyn.  Cóż to jest miasto, jeśli nie lud?
Obywatele.  Prawda!
Lud, to jest miasto.
Brutus.  Za zgodą ogólną
Ustanowiono nas, ludu magistrat.
Obywatele.  I zostaniecie ludu magistratem!
Menen.  Żadnej też o tem niema wątpliwości.
Kominiusz.  To pewny środek do zburzenia miasta,
Do porównania dachu z fundamentem,
Do pogrzebania wszystkiego co wzniosłe
W jednej ogólnej mogile zniszczenia.
Sycyn.  To godne śmierci!
Brutus.  Brońmy naszej władzy,
Bo wszystko na nią sprzysięga się dzisiaj.
Wybrańcy ludu i reprezentanci,
W imieniu ludu ogłaszamy wszystkim,
Że Marcyusz godny śmierci bezpośredniej.
Sycyn.  Więc go prowadźcie do skały Tarpejskiej,
W przepaść go strąćcie!
Brutus.  Bierzcie go, edyle!
Obywatele.  Poddaj się! poddaj!
Menen.  Jedno tylko słowo!
Błagam, trybuni, jedno tylko słowo!
Edyl.  Cicho!
Menen.  O bądźcie, czem się być zdajecie,
Szczerymi waszej ziemi przyjaciółmi,
Z umiarkowaniem szukajcie naprawy
Krzywd, które teraz karcić chcecie gwałtem!
Brutus.  Tam, gdzie choroba nagłą grozi śmiercią,
Lekarstwo twoje, roztropne z pozoru,
Byłoby tylko zjadliwszą trucizną.
Więc go natychmiast prowadźcie na skałę!
Koryolan.  Nie, tutaj umrę (dobywa, miecza)! Są pomiędzy wami,
Którzy mnie w bitwach z orężem widzieli,
Niech przyjdą, niech co widzieli, spróbują.
Menen.  Włóż miecz do pochwy. Odejdźcie na chwilę,
Trybuni ludu!

Brutus.  Bierzcie go, prowadźcie!
Menen.  Kto jest szlachcicem, czy stary czy miody,
Niech Marcyuszowi śpieszy ku pomocy.
Obywatele.  Hejże na zdrajcę! Śmierć buntownikowi!

(Śród szermierki Trybuni, Edyle i Lud odparci).

Menen.  Wracaj do domu, lub wszystko zgubione!
2 Senator.  Idź, idź co prędzej!
Kominiusz.  Trzymajmy się mężnie,
Bo mamy tylu przyjaciół co wrogów.
Menen.  Ach, czy do tego przyjść musi?
1 Senator.  Broń Boże!
Wracaj do domu, zacny przyjacielu,
Nam zostaw sprawy tej załagodzenie.
Menen.  Spólna to rana, wszystkim nam dolega,
I sam wyleczyć jej nie będziesz w stanie.
Oddal się, błagam!
Kominiusz.  Konsulu, idź z nami!
Koryolan.  Barbarzyńcami bodaj tylko byli!
(Lecz są, są nimi, choć to rzymski pomiot),
Nie Rzymianami, bo i nie są nimi,
Choć w Kapitolu lęgli się przysionkach.
Menen.  Oddal się, przyjdzie odwetu godzina.
Słusznego gniewu nie zdradzaj językiem.
Koryolan.  Czterdziestu takich rozbiłbym w potrzebie.
Menen.  Jabym na siebie wziął smycz dwóch najlepszych,
Tak, dwóch trybunów.
Kominiusz.  Dziś przemoc zbyt wielka,
A chcieć podpierać dom upadający,
To nie odwaga, ale jest szaleństwo.
Oddal się, zanim motłoch tu powróci,
Bo jego wściekłość, niby wzdęte wody,
Zrywają groblę, która je poprzednio
W klubach trzymała.
Menen.  Oddal się, powtarzam!
Ja tu spróbuję, czy rozum mój zdoła
Zrobić co z ludźmi, którzy go nie mają.
Dziurę tę gwałtem musimy załatać
Jakiejbądź farby szmatą.

Kominiusz.  Idźmy tylko.

(Wychodzą: Kominiusz, Koryolan i inni).

1 Patryc  Człowiek ten własną zrujnował fortunę.
Menen.  To zbyt szlachetna dla tej ziemi dusza.
Trójząb Neptuna, Jowisza pioruny
Nie przymusiłyby go do pochlebstwa.
Co w sercu, to jest u niego na ustach;
Co mu wre w piersiach, język musi wypluć,
A uniesiony gniewem zapomina,
Że słyszał kiedy o śmierci. (Wrzawa za sceną).
Wracają.
2 Patryc.  Wolałbym, żeby wszyscy byli w łóżkach.
Menen.  Lub na dnie Tybru. Lecz czemuż, do kata,
Nie mógł przemówić do nich z uprzejmością?

(Wchodzą: Brutus, Sycyniusz i Pospólstwo).

Sycyn.  Gdzie jest ta żmija, co chciała przed chwilą
Wyludnić miasto, i sama być wszystkiem?
Menen.  Zacny trybunie —
Sycyn.  Ze skały Tarpejskiej
Strącony będzie bez żadnej litości.
Prawu się oparł, prawo też go wyda
Publicznej zemście bez dalszych zachodów,
Gdy się publicznej władzy chciał urągać.
1 Obyw.  Dowie się teraz, że naszym językiem
Nasi trybuni, a my ich prawicą.
Kilku.  Dowie się, ręczę.
Menen.  Panowie! panowie!
Sycyn.  Cicho!
Menen.  Źle robisz, że podszczuwacz łaję,
Gdy ci polować należało w miarę.
Sycyn.  Jak śmiałeś pomódz zdrajcy do ucieczki?
Menen.  Jak znam przymioty i cnoty konsula,
Tak znam i wady —
Sycyn.  Jakiego konsula?
Menen.  Koryolana.
Brutus.  On konsul?
Kilku.  Nie! nie! nie!
Menen.  Jeśli trybuni, jeśli lud dostojny

Na krótką chwilę posłuchać mnie raczą,
Pragnąłbym tylko słów kilka powiedzieć;
W najgorszym razie nie stracicie na tem
Jak trochę czasu.
Sycyn.  Więc mów, ale krótko.
Postanowieniem jest naszem niezmiennem
Skończyć z tą żmiją; wygnać tego zdrajcę,
Byłoby tylko zwlec niebezpieczeństwo;
Tu go zostawić, to śmierć niezawodna;
A więc zapadło, że tej nocy umrze.
Menen.  Uchowaj Boże, aby Rzym nasz sławny,
Którego wdzięczność dla dzieci swych zasług
W księgi samego Jowisza wpisana,
Dziś jak wyrodna pożerał je matka.
Sycyn.  To wrzód zjadliwy, który trzeba odciąć.
Menen.  To chory człowiek — utnij go, śmierć zadasz;
A jak daleko łatwiej go wyleczyć!
Czem Rzym pokrzywdził, by na śmierć zasłużył
Czy tem, że naszych nieprzyjaciół gromił?
Krew, którą przelał, (a przelał jej więcej,
Niż ta, co w żyłach jeszcze mu została),
Przelał na służbie swej ojczystej ziemi;
Gdyby tę resztę wzięła mu ojczyzna,
Byłoby hańbą do skończenia świata
Dla sprawców równie jak przyzwalających.
Sycyn.  Czcza gadanina!
Brutus.  Zupełnie od rzeczy!
Póki kraj kochał, kraj go też poważał.
Menen.  Kiedy gangrena do nogi się wkradnie,
Godziż się przeszłych zasług jej zapomnieć?
Brutus.  Skończmy! — Z własnego wyrwijmy go domu,
Aby choroba jego zaraźliwa
Nie rozciągnęła dalej swych spustoszeń.
Menen.  Słuchajcie chwilę. Gdy wściekłość tygrysia
Zobaczy szkody szalonych poskoków,
Zapragnie (ale niestety, zapóźno!)
Do nóg przyczepić kulę ołowianą.
Nie odstępujcie prawnych formalności;

Pomnijcie, że ma potężnych stronników;
Czy chcecie wojnę domową zapalić,
I Rzymian ręką wielki Rzym rozburzyć?
Brutus.  Gdyby tak było —
Sycyn.  Co nam darmo prawisz!
Dał nam dowody swego posłuszeństwa,
Edylów naszych pobił, nam się oparł.
Idźmy!
Menen.  Rozważcie, że się w wojnach chował,
Odkąd w prawicy oręż mógł utrzymać,
A zła to szkoła słów umiarkowanych,
Miota na oślep mąkę i otręby.
Pozwólcie tylko, a ja go nakłonię,
Że się w pokoju, cokolwiek wypadnie,
Podda wyrokom ludowego sądu.
1 Senator.  To środek ludzki, szlachetni trybuni,
Wasz zbyt jest krwawy, a jego wypadek
Nieprzewidziany.
Sycyn.  Bądź więc, Meneniuszu,
W tej sprawie jakby ludu magistratem.
(Do ludu) Teraz broń złóżcie; zbierzcie się na rynku.
(Do Menen.) Tam cię czekamy. Jeżeli Marcyusza
Nie przyprowadzisz, jak nam obiecujesz,
My do pierwszego wrócimy zamiaru.
Menen.  O, przyprowadzę. (Do Senatorów) Idźcie ze mną razem.
Przyjdzie, przyjść musi, lub biada nam wszystkim!
1 Senator.  Bez straty czasu idźmy więc do niego. (Wychodzą).


SCENA II.
Pokój w domu Koryolana.
(Wchodzą: Koryolan i Patrycyusze).

Koryolan.  Niech mnie zagrzebią w gruzach mego domu,
Niech w koło wplotą, lub końmi rozszarpią;
Choćby spiętrzyli na skale Tarpejskiej
Gór jeszcze dziesięć, ażby wzrok człowieka
Tonął w przepaściach, zostanę niezmienny

W moich uczuciach. (Wchodzi Wolumnia).
1 Patryc.  A będziesz tem większy.
Koryolan.  W myślach mych tylko to budzi niepokój,
Że moich uczuć nm nie dzieli matka,
Ona, co wprzódy zwykła ich nazywać
Wełnistą trzodą nikczemnych wasali,
Bandą stworzoną na kupno i sprzedaż,
Z odkrytą głową stać na zgromadzeniach,
Ziewać i gęby z podziwu rozdziawiać,
Kiedy wymowny mąż mojego stanu
Prawił o wojnie albo o pokoju. (Do Wolumnii).
O tobie mówię. Matko, czemu pragniesz,
Bym się pokazał dziś umiarkowanym?
Czy chcesz, bym kłamstwo naturze mej zadał?
Mów raczej, żebym został tem czem jestem.
Wolumnia.  Synu, mój synu, pragnęłam gorąco,
Ażebyś wcześniej do władzy był przyszedł,
Nim ją zużyłeś.
Koryolan.  Mniejsza o to, matko.
Wolumnia.  Mogłeś być, synu, mężem jakim jesteś,
Gdybyś nim pragnął być mniej uporczywie.
Mniejbyś oporu w twych zamiarach znalazł,
Gdybyś im swoich nie odsłonił myśli,
Zanim szkodzenia możność im odjąłeś.
Koryolan.  Niech wiszą, łotry!
Wolumnia.  Niech na stosie spłoną!

(Wchodzą: Meneniusz i Senatorowie).

Menen.  Byłeś za szorstki, tak, trochę za szorstki;
Musisz pójść do nich i rzecz tę naprawić.
1 Senator.  Niema innego lekarstwa, inaczej
Gród się nasz piękny roztrzaska na dwoje
I w gruzach legnie.
Wolumnia.  Usłuchaj ich rady.
Moje jak twoje serce nieugięte,
Lecz rozum radzi wstrzymać gniewu popęd,
Gdy tej ofiary wielki cel wymaga.
Menen.  Przedziwna rada, szlachetna niewiasto.
Gdyby choroba czasu nie radziła

Jak na lekarstwo trzodzie tej się kłaniać,
Jabym wdział zbroję, choć ciężką już dla mnie.
Koryolan.  Więc cóż mam robić?
Menen.  Wrócić do trybunów.
Koryolan.  Dobrze. Co potem?
Menen.  Słowa twe odwołać.
Koryolan.  Dla nich? Dla bogów tegobym nie zrobił;
Dla nich mam zrobić?
Wolumnia.  Nazbyt górnie myślisz.
Jak ty pochwalam drażliwość honoru
Tam, gdzie konieczność nie jest na przeszkodzie.
Mówiłeś nie raz, że honor i fortel
Są nierozdzielni w wojnie sprzymierzeńcy;
Powiedz mi teraz, dlaczego w pokoju
Jeden drugiemu w pomocby nie przyszedł?
Koryolan.  Ba, ba!
Menen.  Odpowiedz. Dobre to pytanie.
Wolumnia.  Jeśli śród wojny honor twój pozwala,
Żebyś się wrogom zdał tem, czem nie jesteś,
Użył podstępu do dopięcia celu,
Co w tem gorszego, że i wśród pokoju
Fortel honoru będzie sprzymierzeńcem,
Gdy tego równa wymaga konieczność?
Koryolan.  Czemu, o matko, nalegasz tak na mnie?
Wolumnia.  Konieczność radzi przemówić do ludu,
Nie wedle natchnień myśli twych i serca,
Lecz w słowach, które na twoim języku
Gośćmi są tylko, tylko bękartami
Uczuć w głębinie duszy twej tlejących.
Twego honoru nie skrzywdzi to więcej,
Jak zdobyć miasto cukrowaną mową,
Aby oszczędzić krwi kosztownej strugi,
I twej fortuny na szwank nie wystawić.
Dla mego, moich przyjaciół zbawienia
Mojej naturze chętnie zadam kłamstwo,
A blasku mego honoru nie przyćmię.
Dziś rzecz się toczy o mnie, o twą żonę,
Twojego syna, o senat i szlachtę;

Czy wolisz gniewem motłoch niepokoić,
Niż miłość jego odzyskać pochlebstwem
I uratować, co ruiną grozi?
Menen.  Szlachetna pani! Idźmy! Mów uprzejmie.
Nietylko klęskę obecną odwrócić,
Lecz i minione złe możesz naprawić.
Wolumnia.  Tak jest, mój synu, błagam cię, idź do nich
Z tą czapką w ręce, i tak nią kłaniając,
Kolano ugnij; bo w podobnej sprawie
Gest jest wymową; gawiedź pospolitą
Łatwiej przez oko niż ucho przekonać.
Kiwając głową i bijąc się w piersi,
Na znak, że karzesz serca swego dumę,
Bądź tak pokorny, jak dojrzała morwa,
Co ledwo palcem dotknięta, upada;
A potem dodaj, żeś jest ich żołnierzem;
Urosły w bojach nie znalazłeś pory,
Ćwiczyć się w formach uprzejmej względności,
Których, wyznajesz, mieli prawo żądać,
A których tobie użyć należało,
Gdyś na ich przyjaźń starał się zarobić,
Lecz że na przyszłość na ich tylko służbę
Poświęcisz twoje zdolności i siły.
Menen.  Idź za jej radą, a serce ich twoje,
Bo tak są chętni proszącym przebaczyć
Jak dla najbłahszej dąsać się przyczyny.
Wolumnia.  Słuchaj nas, błagam, choć wiem, żebyś wolał
W ognistą przepaść za wrogiem się rzucić,
Niż mu w kwiecistej pochlebiać altanie.

(Wchodzi Kominiusz).

Otóż Kominiusz.
Kominiusz.  Właśnie z rynku wracam.
Szukaj ratunku lub w przyjaciół sile,
Albo w krwi zimnej, albo w oddaleniu;
Wszystko wre gniewem.
Menen.  Kilka słów uprzejmych —
Kominiusz.  Może wystarczyć, byle dumną duszę
Chciał do nich ugiąć.

Wolumnia.  Ugnie, ugiąć musi!
Powiedz, że ugniesz, i idź tam co prędzej.
Koryolan.  Mamże im gołą pokazać czuprynę?
Podłym językiem sercu kłamstwo zadać?
Niech i tak będzie! Choć, gdyby jedynie
Rzecz się toczyła o gliny tej garstkę,
Na prochby wprzódy ciało moje starli,
I proch ten wprzódy na wiatry rzucili.
Idźmy na rynek. Daliście mi rolę,
Której nie zdołam grać wedle natury.
Kominiusz.  Nie troszcz się tylko, przyjdziem ci na pomoc.
Wolumnia.  Drogi mój synu, mówiłeś, że naprzód
Me cię pochwały zrobiły żołnierzem,
Jeśli chcesz na nie dziś znowu zasłużyć,
Odegraj rolę, do której nie zwykłeś.
Koryolan.  Niech i tak będzie. Precz więc, duszo moja!
Duch wszetecznicy miejsce twe niech zajmie!
Głos mój, wtorować niegdyś bębnom zdolny,
Niech się przemieni na dyskant rzezańca,
Lub na śpiew mamki dziecko lulającej!
Uśmiech oszusta niech lica me stroi,
A łzy żakowskie ócz mych zaćmią kryształ!
Żebraka język niech w ustach szepleni!
Kolano, tylko w strzemieniu ugięte,
Niech teraz będzie kolanem nędzarza,
Który się czołga, gdy jałmużnę dostał! —
Nie, nigdy, nigdy! Nie, tego nie zrobię!
Nie skrzywdzę mego sumienia, honoru,
A gestem ciała duszy nie nauczę,
Jak się ma podlić!
Wolumnia.  Jak ci się podoba.
Większą jest krzywdą dla mego honoru,
Żebrać u ciebie, niż jest dla twojego
Żebrać u ludu. Niech wszystko przepadnie!
Chętniej twa matka podzieli twą dumę,
Niż na uporu twego zadrży skutki.
Me serce szydzi z śmierci tak jak twoje.
Rób więc, co zechcesz. Mojem jest to męstwo,

Bo je z mych piersi wyssałeś z mem mlekiem,
Lecz duma twoja do ciebie należy.
Koryolan.  Idę na rynek — uspokój się matko
I skończ wyrzuty. Tak, idę na rynek,
Idę jak kuglarz ich miłość im wykraść;
Wydrwię im serce i wrócę do domu
Od wszystkich rzymskich kramarzy kochany.
Widzisz, już idę. Mej poleć mnie żonie.
Wrócę konsulem, lub nigdy na przyszłość
Żadnej ufności w mym nie miej języku,
Gdzie o pochlebstwo idzie.
Wolumnia.  Rób, jak zechcesz.

(Wychodzi).

Kominiusz.  Idźmy, czekają na ciebie trybuni.
Uzbrój się tylko w łagodną odpowiedź,
Bo jak słyszałem, trzymają w odwodzie
Groźniejsze skargi od wszystkich dawniejszych.
Koryolan.  Więc idźmy. Hasłem naszem jest — łagodność!
Niech oni skargi swe czerpią w potwarzy,
Ja czerpać będę w honorze odpowiedź.
Menen.  Tylko łagodnie!
Koryolan.  Więc idźmy! Łagodnie! (Wychodzą).


SCENA III.
Rzym. Forum.
(Wchodzą: Sycyniusz i Brutus).

Brutus.  Zacznij od tego, że on do tyranii
Zmierzał wyraźnie; gdy się to nie uda,
Powiedz, że ludu jest nieprzyjacielem;
Dodaj, że łupy zabrane Ancyatom
Nie były dotąd zwycięzcom rozdane. (Wchodzi Edyl)
Czy przyjdzie?
Edyl.  Idzie.
Brutus.  Kto mu towarzyszy?
Edyl.  Stary Meneniusz i senatorowie,
Którzy mu zawsze byli ku pomocy.

Sycyn.  Czy spis dokładny masz i szczegółowy
Głosów, na które możemy rachować?
Edyl.  Mam.
Sycyn.  Czy imiennie i wedle pokoleń?
Edyl.  Tak jest.
Sycyn.  Natychmiast zwołaj lud na rynek.
A skoro powiem: „niechaj tak więc będzie
Postanowieniem wszechwładnego ludu“,
Czy to śmierć będzie, grzywny czy wygnanie,
Gdy powiem „grzywny“, niech wołają grzywny,
Lub gdy „śmierć“ powiem, niechaj śmierć powtórzą,
Gruntując wyrok na prerogatywach
I przywilejach do spraw tej natury.
Edyl.  Rzecz im wyłożę.
Brutus.  A kiedy raz zaczną,
Niechaj w burzliwych nie ustają krzykach,
Niech wykonanie nakażą bezwłoczne
Wyroku, jaki zapadnie.
Edyl.  Rozumiem.
Sycyn.  Niech na znak dany wniosek z naszej strony
Silnie, gwałtownie wszyscy popierają.
Brutus.  Idź teraz. (Wychodzi Edyl). Rozbudź gniew jego natychmiast,
Bo on od dawna do zwycięstwa przywykł,
I ślepy opór jego jest naturą;
Raz podrażniony, niezdolny jest słuchać
Cugla rozwagi i umiarkowania;
Wypowie wszystko, co ma na dnie serca,
A to wystarczy, przy naszej pomocy,
Żeby nakoniec kark dumny mu skręcić.

(Wchodzą: Koryolan, Meneniusz, Kominiusz, Senatorowie i Patrycyusze).

Sycyn.  Nadchodzi.
Menen.  Tylko proszę cię, łagodnie!
Koryolan.  Tak jest, jak szynkarz, który za trzy grosze
Znosi łagodnie hultaja bezczelność. —
Niech bogi strzegą Rzymu bezpieczeństwa,
Sadzają godnych na sędziowskiej ławie,
Miłość i zgodę krzewią między nami!

Niech tłum spokojny zalega świątynie,
A krzyku wojny nie słyszą ulice!
1 Senator.  Amen.
Menen.  Modlitwa piękna i szlachetna.

(Wchodzą: Edyl i Obywatele).

Sycyn.  Przybliż się, ludu!
Edyl.  Słuchajcie trybunów!
Mości panowie, spokój, uciszcie się!
Koryolan.  O głos upraszam.
Dwaj Trybuni.  Masz głos; więc słuchamy.
Koryolan.  Czy się obecnie skończy cała sprawa,
I czy stanowczy dziś zapadnie wyrok?
Sycyn.  Odpowiedz naprzód, czyli się poddajesz
Woli narodu, uznajesz trybunów,
Czy jesteś gotów z posłuszeństwem przyjąć
Karę prawami ludu stanowioną
Przeciw występkom, które ci dowiedziem?
Koryolan.  Jestem gotowy!
Menen.  Słyszycie? gotowy!
Zważcie zasługi, które w wojnie oddał,
Myślcie o ranach, co na jego ciele
Są jakby groby na świętym cmentarzu.
Koryolan.  Draśnięcie ciernia — śmiechem mówić o nich.
Menen.  Rozważcie potem, że to stary żołnierz,
Obywatelskiej wymowy nieświadom;
Gdy mu się jakie szorstkie wymknie słowo,
Nie bierzcie tego za znak nienawiści,
Ale za skutek żołnierskiej natury.
Kominiusz.  Dość tego, skończmy!
Koryolan.  Dla jakich powodów,
Gdyście mi dali konsularską godność,
Godzinę później chcecie mnie zbezcześcić,
I odbieracie, coście sami dali?
Sycyn.  Odpowiedz wprzódy na nasze pytanie!
Koryolan.  Prawda, to moja powinność, więc słucham!
Sycyn.  Więc cię oskarżam, że myślą twą było
Obalić wszystkie prawne Rzymu władze,
A zostać miasta naszego tyranem.

Za to cię zdrajcą ludu ogłaszamy.
Koryolan.  Zdrajcą?
Menen.  Pamiętaj, coś przyrzekł, łagodnie!
Koryolan.  Ja zdrajcą ludu? Z samego dna piekła
Niech wszystkie ognie lud ten dziś owioną!
Zdrajcą mnie zowiesz? Pyszałku trybunie,
Gdyby w twych oczach tysiąc było śmierci,
W twych pokurczonych rękach sto tysięcy,
A w twym kłamliwym języku miliony,
I wtedy jeszcze powiedziałbym: kłamiesz!
Głosem tak śmiałym, jak kiedy się modlę.
Sycyn.  Czy słyszysz, ludu?
Obywatele.  Na skałę! na skałę!
Precz z nim na skałę!
Sycyn.  Cicho! nie potrzeba
Nowych zaskarżeń przyrzucać do starych,
Bo to, co zrobił i to, co powiedział,
Bo te obelgi naszym urzędnikom,
Te na was samych miotane przekleństwa,
I opór prawu, harde się stawienie
W obliczu sądu wszechwładnego ludu,
Wszystkie te zbrodnie wielkie, niezliczone
Śmierci są godne.
Brutus.  Zważając jednakże
Na dawne jego dla Rzymu zasługi —
Koryolan.  Co o zasługach paplesz?
Brutus.  Co wiem, mówię,
Koryolan.  Ty?
Menen.  Także słowo, dane matce chowasz?
Kominiusz.  Zważ tylko, proszę —
Koryolan.  Na nic już nie zważam!
Niechaj mnie skażą na Tarpejską skałę,
Odarcie skóry, powolną śmierć głodną,
Niech się wygnaniec wałęsam po ziemi,
Do tego stopnia nie spodlę się nigdy,
Bym jednem słowem żebrał o ich łaskę.
Nigdy, za wszystko, co dać w ich jest mocy,
Nigdy przed nimi duszy nie ukorzę,

Choćbym miał tylko powiedzieć: dzień dobry!
Sycyn.  Zważywszy zatem, że, ile był w stanie,
Przeciw ludowi zgubne spiski knował,
Wydrzeć mu pragnął władzę posiadaną,
Że dziś nakoniec wściekłość swą wyzionął
Nietylko w sędziów swoich obecności,
Lecz przeciw świętej sędziów tych osobie,
W imieniu ludu, my, jego trybuni,
Na wywołanie skazujem go z miasta.
A gdy się kiedy skazany banita
Przekroczyć bramy zuchwale odważy,
Z Tarpejskiej skały niech będzie strącony.
W imieniu ludu niechaj tak więc będzie!
Obywatele.  Niechaj tak będzie! Precz z nim! Precz z banitą!
Jest wywołany, i niechaj tak będzie!
Kominiusz.  Moi panowie, moi przyjaciele —
Sycyn.  Wyrok już zapadł i sąd odroczony.
Kominiusz.  Słuchajcie chwilę. I jam był konsulem,
Noszę na sobie znaki szabli wrogów,
I ja ojczyzny mojej szczęście kocham
Z głębszem uczuciem i świętszą miłością,
Niż moje życie, żony mej i dzieci,
Jeśli więc mówisz —
Sycyn.  Wiemy, co chcesz mówić.
Brutus.  Nie pora mówić; już jest wywołany,
Jak nieprzyjaciel ludu i ojczyzny.
Niech więc tak będzie!
Obywatele.  Tak, tak, niech tak będzie!
Koryolan.  Ha, sforo kundli, której mi oddechy
Tak nienawistne, jak bagien wyziewy!
O waszą miłość mniej dbam, niż o ścierwo,
Co swą zgnilizną zatruwa powietrze.
Nie wy mnie, ja was teraz banituję;
Zostańcie tutaj w waszej nieprawości!
Drżyjcie jak listek na każdą wieść głuchą!
Na każdy powiew piór nieprzyjacielskich
Bledniejcie z strachu! Zachowajcie władzę
Banitowania tych, co was bronili,

Aż głupstwo wasze, niezdolne pojmować
Tylko co czuje, w waszem odurzeniu,
Przeciw wam samym wściekłość swą obróci,
Na łup was wyda, nędznych niewolników,
Sąsiadom, co was bez wojny pobiją!
Z pogardy dla was opuszczam 1o miasto.
Jest świat gdzieindziej.

(Wychodzą: Koryolan, Kominiusz, Meneniusz, Senatorowie i Patrycyusze).

Edyl.  Wróg ludu wygnany!
Obywatele.  Wróg nasz wygnany! Odszedł! Hura, hura!

(Okrzyki. Lud rzuca czapki do góry).

Sycyn.  Idźcie mu wszyscy do bram towarzyszyć,
A za pogardę płaćcie mu pogardą;
Upokorzenia boleść niech uczuje.
My zaś ze strażą przebiegniem ulice.
Obywatele.  Idźmy zobaczyć, jak się z miasta wymknie;
A bogi naszych trybunów niech strzegą!
Idźmy! (Wychodzą).


AKT CZWARTY.
SCENA I.
Rzym. Przed murarni miasta.
(Wchodzą: Koryolan, Wolumnia, Wirgilia, Meneniusz, Kominiusz i kilku młodych Patrycyuszów).

Koryolan.  Przestań już płakać! Skróćmy pożegnanie.
Wygnał mnie z domu potwór wielogłowy.
Ach, matko moja, gdzie stare twe męstwo?
Mawiałaś dawniej: dusz próbą nieszczęście;
Zwykłe przygody zniesie lada człowiek;
Gdy morze ciche, wszystkie po niem statki
Łatwo żeglują, lecz kiedy fortuna

Z całą wściekłością na kogo uderzy,
Ciosy jej znosić z pogodnym umysłem,
To jest znamieniem dusz niepospolitych.
Z twoich ust tyle mądrych rad słyszałem,
Że ktoby wszystkie w pamięci swej wyrył,
Miałby na wszystko serce nieugięte.
Wirgilia.  O Boże, Boże!
Koryolan.  Błagam cię, niewiasto —
Wolumnia.  Niech mór owionie wszystkie cechy rzymskie,
I niechaj wszystkie przepadną rzemiosła!
Koryolan.  Kochać mnie zaczną, jak przestaną widzieć.
Przywołaj, matko, stare twoje męstwo,
I bądź, jak ongi, kiedy powtarzałaś,
Że gdybyś była żoną Herkulesa,
Sześć prac na własną podjęłabyś rękę,
By ulżyć trudów twemu małżonkowi. —
Nie bądź tak smutny, bądź zdrów, Kominiuszu!
Bądź zdrowa, żono, matko, bądźcie zdrowe!
I dla mnie dobre wrócą jeszcze czasy. —
A ty, mój stary, wierny Meneniuszu,
Łzy twoje słońsze od łez młodych ludzi,
I wyjadają stare twoje oczy. —
Nieraz wśród wojny scen rozdzierających
Widziałem, wodzu, twarz twoją spokojną,
Tym zapłakanym powiedz dziś kobietom,
Że gdzie uderzył cios nieunikniony,
Łzy tam daremne i śmiech jest tam próżny. —
Wiesz, matko, dotąd me niebezpieczeństwa
Zawsze nakońcu pociechą ci były,
I teraz, chociaż samotny w świat idę,
Jak smok do swojej samotnej jaskini,
O której ludzie z drżeniem prawią dziwy,
Chociaż na oko żaden jej nie widział,
Twój syn lub znowu wejdzie na wyżyny,
Lub będzie zdrady podstępnej ofiarą.
Wolumnia. O mój jedyny, gdzie chcesz się obrócic?
Weź Kominiusza dobrego na chwilę,
Drogę z nim rozważ, ślepo się nie rzucaj

Na wszystkie losu poplątane trafy,
Które cię mogą spotkać wśród wędrówki.
Koryolan.  O Boże!
Kominiusz.  Miesiąc z tobą pozostanę,
Razem pobytu miejsce opatrzymy,
Skądbyś mógł wieści słać nam i odbierać.
Gdy się nadarzy pora przywołania,
Nie będzie trzeba po szerokim świecie
Szukać nam męża jednego pobytu,
Tracić na zwłokach dobrej sposobności,
Dla nieobecnych zbyt łatwo ziębnącej.
Koryolan.  Bądź zdrów! Lat brzemię zbyt na tobie ciąży,
Zbyt jesteś wojny strawą przesycony,
Byś się wałęsał z młodym wędrownikiem.
Za miasta bramy odprowadź mnie tylko.
Zegnaj mi, droga żono! matko droga!
Wy, doświadczeni, starzy przyjaciele,
Kiedy wygnańca u bram pożegnacie,
Wróćcie do domów z uśmiechem na twarzy.
Dopóki żyję, usłyszycie o mnie,
Lecz nigdy wieść was żadna nie doleci,
Coby nie była przeszłości mej godną.
Menen.  Słów szlachetniejszych nie słyszało ucho.
Idźmy! nie płaczmy! Gdybym mógł otrząsnąć
Lat tylko siedem z mych rąk i nóg starych,
Jak Bóg na niebie, szedłbym za twym śladem
Na świata koniec!
Koryolan.  Daj mi rękę! Idźmy! (Wychodzą).


SCENA II.
Rrzym. Ulica w blizkości bramy.
(Wchodzą: Sycyniusz, Brutus i Edyl).

Sycyn.  Niech teraz wszyscy do domów wracają!
On jest wygnany; przestaniemy na tem.
Rzecz ta dogryzła panom z jego partyi.
Brutus.  Gdyśmy im naszej siły dali dowód,

Większej pokory przybierzmy pozory,
Niż w ciągu sprawy.
Sycyn.  Niech wrócą do domów!
Powiedz, że wielki wróg ich jest wygnany,
Że lud odzyskał swą dawną potęgę.
Brutus.  Idź i natychmiast wypraw ich do domów!

(Wychodzi Edyl. — Wchodzą: Wolumnia, Wirgilia i Meneniusz).

To matka jego.
Sycyn.  Odejdźmy!
Brutus.  Dlaczego?
Sycyn.  Szaleje, mówią.
Brutus.  Już nas zobaczyły;
Nie zmieniaj kroku!
Wolumnia.  Szczęśliwe spotkanie!
Niech wam za miłość bicz zapłaci boży!
Menen.  Mniej trochę krzyków!
Wolumnia.  Gdyby nie łzy moje,
Więcejbyś słyszał — lecz usłyszysz więcej.
(Do Brut.). Chcesz widzę odejść?
Wirgilia  (do Sycyniusza).Ty także zostaniesz!
Gdybym to mogła mężowi powiedzieć!
Sycyn.  Czyście się obie na mężów zmieniły?
Wolumnia.  Głupcze, i jakaż byłaby w tem hańba?
Czy słyszysz, głupcze? Alboż nie był mężem
Ojciec mój? Słuchaj, to ty byłeś lisem,
Gdyś tego wygnał, który za Rzym walcząc,
Więcej dał ciosów, niż ty słów wyrzekłeś.
Sycyn.  Ratuj nas, panie!
Wolumnia.  Więcej krwawych ciosów,
Niż ty słów mądrych za Rzymu pomyślność. —
Powiem ci teraz — lecz nie, precz mi z oczu!
Nie, czekaj chwilę! Z całej pragnę duszy,
Żeby w Arabii syn mój był obecnie,
A trzymał w dłoniach swoją dobrą szablę,
Ty przed nim, z całem twojem pokoleniem.
Sycyn.  I cóż?
Wirgilia.  Co, pytasz? Twój ródby się skończył.
Wolumnia. I z bękartami. — Ha, kiedy pomyślę

O wszystkich ranach za Rzym odebranych
Menen.  Dość tego, skończmy!
Sycyn.  Pragnąłem gorąco.
Aby jak zaczął, ziemi swojej służył,
Nie przeciął węzła, który tak szlachetnie
Sam wrprzód zawiązał.
Brutus.  Ja równie pragnąłem.
Wolumnia.  Równie pragnąłeś? Ty podszczułeś motłoch,
Koty, tak zdolne sąd o nim wydawać,
Jak ja o świętych nieba tajemnicach,
Których Bóg nie chciał ziemi tej odsłonić.
Brutus.  Proszę cię, idźmy!
Wolumnia.  Możesz teraz odejść.
Ciesz się; pięknego dokonałeś dzieła!
Lecz słuchaj wprzódy! Jak szczyt Kapitolu
Nad dachem nędznej góruje lepianki,
Tak syn mój, tej tu matrony małżonek,
Któregoś wygnał, nad wami góruje.
Brutus.  Pięknie, przedziwnie! Żegnamy was teraz.
Sycyn.  Mamyż harcować z niewiastą, co jawnie
Straciła rozum?
Wolumnia.  Weź modły me z sobą:
Bodaj bogowie nie mieli nic robić,
Jak wykonywać wszystkie me przekleństwa!

(Wychodzą Trybuni).

Gdybym ich mogła choć raz na dzień spotkać,
Lżejby mi było na sercu i duszy!
Menen.  Ostre mu prawdy słowa powiedziałaś,
Nie bez przyczyny. — Chcesz ze mną wieczerzać?
Wolumnia.  Gniew moją strawą; krwią moją się kai-mię,
I na tej strawie głodem się zamorzę. —
Idźmy! Zapomnij o niewieścich szlochach,
Jak ja, w twym gniewie po twej bolej stracie,
Na wzór Junony. Idźmy!
Menen.  Co za hańba!

(Wychodzą).

SCENA III.
Gościniec między Rzymem a Ancyum.
(Rzymianin i Wolsk spotykają się).

Rzymian.  Znam cię dobrze i ty znasz mnie także. Imię twoje, jeśli się nie mylę, jest Adryan.
Wolsk.  Prawda, zgadłeś. Co do mnie, wyznaję, że imię twoje wybiegło mi z pamięci.
Rzymian.  Jestem Rzymianin, ale jak ty, przeciw Rzymowi służę. Czy jeszcze sobie nie przypominasz? Wolsk. Nikanor, czy nie?
Rzymian.  On sam.
Wolsk.  Miałeś zaroślejszą brodę, gdy cię widziałem po raz ostatni; ale cię poznaję po głosie. Co tam nowego w Rzymie? Rząd Wolsków dał mi rozkaz, aby cię tam wyszukać: oszczędziłeś mi dzień podróży.
Rzymian.  Dziwne były w Rzymie zamieszki. Lud powstał przeciw senatorom, patrycyuszom i szlachcie.
Wolsk.  Były! Więc wszystko skończone? Rząd nasz nie tak myśli. Co rychlej gotuje się do wojny, i ma nadzieję, że będzie mógł wpaść na nich jeszcze w samym ogniu ich niezgody.
Rzymian.  Najgwałtowniejszy płomień już przygasł, ale lada nic może go rozniecić na nowo. Szlachta bowiem tak wzięła do serca wygnanie dostojnego Koryolana, że gotowa przy lada sposobności wszelką władzę wydrzeć ludowi i odjąć mu na zawsze jego trybunów. Tli się to wszystko, i mogę cię upewnić, że już jest prawie dojrzałe do gwałtownego wybuchu.
Wolsk.  Koryolan wygnany?
Rzymian.  Wygnany.
Wolsk.  Dobre znajdziesz przyjęcie z taką nowiną, Nikanorze.
Rzymian.  Okoliczności są pomyślne dla Wolsków. Słyszałem, że najsposobniejsza pora do uwiedzenia cudzej żony jest, gdy się z mężem pokłóci. Szlachetny wasz Tullus Aundiusz będzie się mógł dobrze popisać w tej wojnie, gdy wielki jego przeciwnik, Koryolan, nie jest już na rozkazy swojej ojczyzny.
Wolsk.  Tak myślę. Cieszę się, że cię przypadkiem spotkałem. Załatwiłeś mój interes, i wesoło będę ci do domu towarzyszył.
Rzymian.  A czekając wieczerzy, opowiem ci nadzwyczajne sprawy z Rzymu; wszystkie rokują pomyślność jego nieprzyjaciołom. Powiadasz, że wasza armia gotowa?
Wolsk.  Armia prawdziwie królewska. Setnicy i ich centurye już na żołdzie leżą; wszystko gotowe na pierwszy znak do wymarszu.
Rzymian.  Rad słyszę o tej gotowości, a sądzę, że jestem człowiekiem, który pchnie ich do czynu natychmiast. Tak więc z całego serca się cieszę, że cię spotkałem i że cię mogę mieć za towarzysza.
Wolsk.  Zabierasz mi moją rolę, mój panie, bo ja mam najwięcej powodów do radowania się z twojego spotkania.
Rzymian.  Idźmy więc razem! (Wychodzą).

SCENA IV.
Ancyum. Przed domem Aufidiusza.
(Wchodzi Koryolan w biednem przebraniu, z kapturem na głowie).

Koryolan.  Piękne to miasto jest Ancyum. O miasto!
Jam twe ulice wdowami zapełnił,
I niejednego gmachów twych dziedzica
Pod szablą moją widziałem konanie.
Zmieniłem ubiór; gdybym był poznany,
Dzieci kamieńmi, kobiety rożnami
W śmiesznej utarczce zabić mnie gotowe.

(Wchodzi Obywatel).

Bóg z tobą, panie!
Obywatel.  I z tobą!
Koryolan.  Gdy łaska,
Powiedz, czy w Ancyum przebywa Aufidiusz,
I gdzie dom jego?
Obywatel.  On właśnie tej nocy
Wydaje ucztę miasta naczelnikom.
Koryolan.  A gdzie dom jego?

Obywatel.  Tu właśnie, przed tobą.
Koryolan.  Przyjmij me dzięki za dobrą usługę.

(Wychodzi Obywatel).

O świecie, jakże ślizkie twoje drogi!
Dwaj przyjaciele ślubni, którzy, zda się,
W dwóch piersiach jedno tylko serce noszą,
Dzielą dom, łoże, uczty i zabawy,
I jak bliźnięta żyją nierozdzielni,
Godzina potem, kłócą się o szeląg,
I wieczna odtąd dzieli ich nienawiść.
To wrogi znowu dwa nieprzejednane,
Knujące spiski wśród nocy bezsennych,
Jakby się zdradą podejść, jak się pojmać,
Nagle, dla przyczyn niewartych łupiny,
Przyjaźń kojarzą, dzieci swoje żenią.
Tak ja, rodzinne miasto nienawidzę,
Przenoszę miłość na wrogów mych miasto.
Wejdę — jeżeli życie mi odbierze,
Wymierzy tylko świętą sprawiedliwość,
Gdy przyjmie, ziemi jego będę służył (wychodzi).


SCENA V.
Ancyum. Przysionek w domu Aufidiusza.
(Muzyka za sceną. — Wchodzi Sługa).

1 Sługa.  Wina! wina! wina! A cóż to za służba! Zdaje się, że wszyscy nasi ludzi posnęli.

(Wychodzi. — Wchodzi drugi Sługa).

2 Sługa.  Gdzie Kotus? Pan go woła. Kotus!

(Wchodzi Koryolan).

Koryolan.  Gmach piękny! Uczta wyśmienicie pachnie;
Lecz nie wyglądam na uczty tej gościa.

(Wraca pierwszy Sługa).

1 Sługa.  Czego potrzebujesz, przyjacielu? Skąd jesteś? Niema tu dla ciebie miejsca! Wynoś się stąd, jeśli łaska!

Koryolan.  Nie zasłużyłem na lepsze przyjęcie,
Ja, Koryolan. (Wraca drugi Sługa).

2 Sługa.  Skąd jesteś, mopanku? Chyba odźwierny ócz w głowie nie ma, gdy takim ichmościom wejść dozwala. Wynoś się stąd co prędzej.

Koryolan.  Precz!
2 Sługa.  Precz? To zapewne sam do siebie mówisz?
Koryolan.  Zaczynasz mnie niecierpliwić.
2 Sługa.  Czy taki zuch z ciebie? Pogadamy z tobą niebawem.

(Wchodzi trzeci Sługa).

3 Sługa.  Co to za pachołek?
1 Sługa.  Nie widziałem nigdy dziwaczniejszego; ani go można z domu wysforować. Proszę cię, zawołaj pana.
3 Sługa.  Co tu masz do roboty, mopanku? Proszę cię, nogi za pas i umykaj!
Koryolan.  Zostaw mnie, twego nie skrzywdzę ogniska.
3 Sługa.  Kto jesteś?
Koryolan.  Szlachcic.
3 Sługa.  To ogromnie chudy.
Koryolan.  Prawda.
3 Sługa.  A więc, chudy szlachcicu, wybierz sobie inną jaką gospodę; niema tu dla ciebie miejsca; więc proszę, wynoś się. Marsz!
Koryolan.  Pilnowałbyś lepiej twojego rzemiosła. Ruszaj i zatkaj sobie gębę zimnemi resztkami. (Popycha go).
3 Sługa.  Co, nie chcesz słuchać? Proszę cię, idź powiedz panu, jakiego dziwnego ma tu gościa.
2 Sługa.  Idę (wychodzi).
3 Sługa.  Gdzie mieszkasz?
Koryolan.  Pod sklepieniem.
3 Sługa.  Pod sklepieniem?
Koryolan.  Tak jest.
3 Sługa.  A gdzie to sklepienie?
Koryolan.  W grodzie kań i kruków.
3 Sługa.  W grodzie kań i kruków? A cóż to za osieł! A więc mieszkasz także z gawronami?
Koryolan.  Nie, nie służę twojemu panu.
3 Sługa.  Co, mopanku, czy wtrącasz nos i do mojego pana?
Koryolan.  Uczciwsza to sprawa, niż gdybym go wtrącał do twojej pani. Ale za długo już paplesz; wracaj mi do twoich półmisków. Marsz! (Wygania go).

(Wchodzą: Aufidiusz i drugi Sługa).

Aufidiusz.  Gdzie ten człowiek?
2 Sługa.  Tu, panie. Byłbym go zbił jak psa, gdybym się nie lękał przeszkadzać pańskiej zabawie.
Aufidiusz.  Skąd przychodzisz? Czego żądasz? Jak się nazywasz? Dlaczego milczysz? Mów, człowieku; jak się nazywasz?
Koryolan.  Jeśli, Tulliuszu, (odsuwa kaptur) nie poznajesz mnie jeszcze, a widząc mnie, nie przypuszczasz, abym był człowiekiem, którym jestem, konieczność mi nakazuje, abym ci sam imię moje powiedział.
Aufidiusz.  Jakie twoje imię? (Słudzy usuwają się w głąb sceny).

Koryolan.  Imię to szorstkie dla Wolsków jest ucha,
I dla twojego niemiłe.
Aufidiusz.  A jakie?
Rozkazujący i groźny jest wyraz
Twego oblicza. Choć strój twój podarty,
Szlachetnej nawy wszystkie nosisz cechy.
Twe imię?
Koryolan.  Czoło do zmarszczków przygotuj.
Czyś mnie nie poznał?
Aufidiusz.  Nie znam cię. Twe imię?
Koryolan.  Me imię Kajusz Marcyusz, który tobie
I wszystkim Wolskom krwawe zadał ciosy,
Czego świadectwem moje jest przezwisko
Koryolana. Kłopotliwą służbę,
Niebezpieczeństwa, krwi strugi wylane,
Wszystko to moja niewdzięczna ojczyzna
Wynagrodziła tylko tem przezwiskiem,
Jakby świadectwem, że dla mnie w twem sercu
Tylko nienawiść i wstręt gościć mogą.
To mi jedynie zostało przezwisko,
Resztę pożarło ludu okrucieństwo,
Tchórzostwem naszej ośmielone szlachty,
Która mnie w groźnej chwili opuściła,
Cierpliwie zniosła, gdy mnie niewolników

Głosy wrzaskliwe z Rzymu wykrakały.
Ta ostateczność do twego ogniska
Dziś mnie sprowadza, nie myśl jednak błędnie,
Że chciałem życie moje uratować.
Gdybym się lękał śmierci, na tej ziemi
Niema człowieka, którego spotkanie
Byłoby dla mnie od twego groźniejsze.
„Wściekłość mnie tylko do ciebie przygnała,
I żądza zemsty na mych krzywdzicielach.
Jeśli twe serce równa pali żądza,
Jak ja, chcesz pomścić stare twoje krzywdy,
Obmyć z twej ziemi szpetną plamę hańby,
Na twoją korzyść mojej nędzy użyj,
W mej zemście szukaj twojej pomyślności,
Bo przeciw mojej przegniłej ojczyźnie
Będę z szatana walczył zaciekłością.
Ale jeżeli na sercu ci zbywa,
Jeśli znużony, szczęścia nie chcesz szukać,
I dla mnie także ciężarem jest życie.
Oto pierś moja! nasyć starą zemstę.
Byłbyś szalony, gdybyś nie uderzył,
Bom ja cię, zawsze ścigał z nienawiścią,
Z żył twej ojczyzny krwi morze wylałem,
I żyć nie mogę, tylko dla twej hańby,
Jeśli dla służby twojej żyć nie mogę!
Aufidiusz.  Słowo twe każde, Kajuszu Marcyuszu,
Jeden korzonek mej starej urazy
Z głębin mojego serca wypleniło.
Gdyby sam Jowisz, z łona tej tam chmury,
Jakie mi niebios odsłaniał tajniki,
I rzekł: „to prawda“, nie wierzyłbym silniej,
Jak słowom twoim, szlachetny Marcyuszu.
Pozwól ramionom uścisnąć to ciało,
Na którem jesion mojego pocisku
Tysiąc się razy łamał na kawałki,
I blady księżyc przerażał trzaskami.
Teraz kowadło miecza mego ściskam.
Odtąd, na miłość będę z tobą walczył,

Z równym zapałem, równą, namiętnością,
Jak kiedyś, dumny, przeciw twej odwadze.
Kochałem dziewkę, którąm wziął za żonę;
Nikt wierniej, szczerzej ode mnie nie kochał;
Lecz gdy cię widzę tu, szlachetny mężu,
Serce me z większem bije zachwyceniem,
Niż gdy raz pierwszy ma oblubienica
Progi mojego domu przestąpiła.
Słuchaj mnie. Marsie; liczne wojska mamy;
Mą było myślą tarczę twoją wydrzeć
Z twojej prawicy, albo ramię stracić.
Dwanaście razy mym byłeś zwycięzcą,
I odtąd wszystkie nocy mych marzenia
Były jedynie o zapasach z tobą;
W śnie po skrwawionej wlekliśmy się ziemi,
Ściskali gardła i zrywali hełmy,
Aż się nakoniec zbudzony z łożnicy
Zrywałem napół umarły, bez rany.
Gdyby Rzym innej nie zrobił nam krzywdy,
Jak, że cię z murów swoich banitował,
To i tak jeszcze, wszystko co tu żyje,,
Od lat dwunastu do siedemdziesięciu,
Z orężem w dłoniach, jak ryczące morze,
Rzymu niewdzięczne szarpałoby wnętrze.
Chodź, senatorów naszych ściśnij rękę,
Którzy tu ze mną pożegnać się przyszli,
Wyruszam bowiem wasze pola niszczyć,
Jeśli na samo nie uderzyć miasto.
Koryolan.  Widzę, Jowiszu, że mi błogosławisz.
Aufidiusz.  Jeśli więc pragniesz sam być swym mścicielem,
Weź jedną moich zastępów połowę,
Wiedź ją, gdzie zechcesz, boć ty znasz najlepiej
Słabą i mocną ojczyzny twej stronę.
Albo zastukaj w ich bramy orężem,
Albo w odległe strony nieś pożogę;
Strasz ich, nim zgnieciesz. Lecz pozwól mi wprzódy
Bym cię przedstawił naszym senatorom,
Którzy potwierdzą wszystkie twe życzenia.

Raz jeszcze, witaj! tysiąc razy witaj!
Jesteś mi większym teraz przyjacielem,
Niż byłeś wrogiem, a byłeś tak wielkim!
Daj mi twą rękę; witaj w moim domu!

(Wychodzą: Koryolan i Aufidiusz).

1 Sługa  (występując). Dziwna to jednak przemiana!
2 Sługa.  Na tę rękę, brała mnie ochota wygrzmocić go jak się należy, choć mi coś do ucha szeptało, że ubiór świadczył przeciw niemu fałszywie.
1 Sługa.  Co za ramię! Dwoma palcami obrócił mną jak frygą.
2 Sługa.  Zaraz poznałem z jego twarzy, że coś tam w nim było, bo miał on, braciszku, rodzaj twarzy, jak mi się zdawało — tylko nie wiem, jak się wyrazić.
1 Sługa.  To prawda, wyglądał, że tak powiem — Niech mnie powieszą, jeśli zaraz nie myślałem, że było w nim więcej niż myślałem.
2 Sługa.  I ja to samo, przysięgam. Koniec końców, to jedyny człowiek swojego rodzaju na świecie.
1 Sługa.  I mnie się tak zdaje. Znasz jednak większego niż on żołnierza.
2 Sługa.  Kto? Mój pan?
1 Sługa.  Nie, ani porównania.
2 Sługa.  On wart takich sześciu.
1 Sługa.  Nie zupełnie; lecz go uważam za większego żołnierza.
2 Sługa.  Bo to widzisz, człowiek nie może słów znaleźć jakby to powiedzieć. Do obrony miasta nasz wódz jedyny.
1 Sługa.  A i do szturmu nie gorszy. (Wchodzi trzeci Sługa).
3 Sługa.  O niewolnicy, przynoszę wam nowiny, nowiny, hultaje!
1 i 2 Sługa.  Co? Jakie? Podziel się z nami.
3 Sługa.  Nie chciałbym być w Rzymianina skórze za skarby świata, bo to tak dobrze, jak gdybym miał stryczek na szyi.
1 i 2 Sługa.  Dlaczego? dlaczego?
3 Sługa.  Bo tu jest człowiek, który nieraz oćwiczył naszego wodza, Kajusz Marcyusz.
1 Sługa.  Dlaczego mówisz: oćwiczył naszego wodza?
3 Sługa.  Nie mówię, że oćwiczył naszego wodza, ale mówię, że mu zawsze dorównał.
2 Sługa.  Ba, ba! między kolegami i przyjaciółmi można powiedzieć, że był zawsze dla niego za twardy. Z jego własnych ust to słyszałem.
1 Sługa.  Był dla niego zawsze za twardy, to czysta prawda, niema co w bawełnę owijać. Pod Koryolami posiekał go na zrazy.
2 Sługa.  A gdyby był łakomy na ludzkie mięso, mógłby go tam usmażyć i zjeść.
1 Sługa.  Ale praw nam twoje nowiny. Coż dalej?
3 Sługa.  Tak go tam przyjęto, jakgdyby był synem i dziedzicem Marsa. Posadzili go na pierwszem miejscu przy stole. Żaden senator nie zrobił mu pytania, żeby nie odsłonił wprzód łysiny; nawet nasz wódz traktuje go jak kochankę; dotyka go palcami, jakby jakich relikwi, a na każde jego słowo oczy białkiem przewraca. Ale co najważniejsza nowina, nasz wódz na dwoje rozcięty, i jest tylko połową tego, czem był wczoraj, bo drugi drugą wziął połowę na prośby i za zgodą całego stołu. Pójdzie, jak powiada, targać za uszy odźwiernego bram rzymskich. Wykosi wszystko przed sobą i zostawi tylko gołą ziemię.
2 Sługa.  A myślę, że jeśli kto, to on dotrzymać może takiej obietnicy.
3 Sługa.  Dotrzymać? Możesz być pewny, że dotrzyma. Bo widzisz, kolego, on ma tylu przyjaciół co i nieprzyjaciół, tylko że przyjaciele, kolego, że tak powiem, nie śmią, uważaj tylko, kolego, pokazać, jak to mówią, że są jego przyjaciółmi, dopóki jest w defekacyi —
1 Sługa.  Defekacyi? Co się to znaczy?
3 Sługa.  Ale jak tylko zobaczą, kolego, że znowu podniósł grzebień, a krew mu nie ostygła, to znowu z jam powyłażą, jak króliki po deszczu, i dopieroż zaczną z nim hulać.
1 Sługa.  A kiedyż się to zacznie?
3 Sługa.  Jutro, dziś, natychmiast. Bębny uderzą popołudniu; to należy, że tak powiem, do ich uczty i odbędzie się, nim sobie gęby obetrą.
2 Sługa.  Będzie więc znowu harmider na ziemi, bo to ten pokój dobry tylko, żeby żelazo rdzą pokrywać, liczbę krawców powiększać i mnożyć autorów ballad.
1 Sługa.  Niema jak wojna, to moje zdanie. Jak dzień lepszy od nocy, tak od pokoju lepsza wojna, bo to rzecz żwawa, czujna, głośna i ciekawa, gdy pokój to czysta apopleksya i letarg, mdły, głuchy, zaspały, nieczuły, a płodzi więcej dzieci bękartów, niż wojna zabija mężów.
2 Sługa.  Wielka prawda; i jeśli wojna, w pewnym względzie, może być nazwaną gwałcicielem, to równie nie można zaprzeczyć, że pokój jest wielkim fabrykantem rogalów.
1 Sługa.  I budzi nienawiść między ludźmi.
3 Sługa.  A dlaczego? Dlatego, że w pokoju mniej potrzebują jedni drugich. Daj mi wojny za moje pieniądze! Spodziewam się, że jeszcze zobaczę Rzymian tak tanich, jak Wolskowie. — Wstają od stołu! Wstają od stołu!
Wszyscy.  Śpieszmy, śpieszmy! (Wychodzą).

SCENA VI.
Rzym. Plac publiczny.
(Wchodzą: Sycyniusz, Brutus).

Sycyn.  Ni wieści o nim; niema się co lękać,
Bo środki jego omdlały w pokoju
I w ciszy ludu dawniej burzliwego.
Na widok naszej zgody, pomyślności,
Stronnicy jego muszą się rumienić,
Choćby woleli, z własną krzywdą nawet,
Widzieć na rynku buntownicze tłumy,
Niż rzemieślników słyszeć śpiew po sklepach,
Widzieć ich pracę skrzętną i spokojną.

(Wchodzi Meneniusz).

Brutus.  Wszystko się stało w dobrą właśnie porę.
Czy to Meneniusz?

Sycyn.  To on. Od pewnego czasu stał się nadzwyczaj uprzejmym. Witaj nam, panie!
Menen.  „Witajcie!
Sycyn.  Na Koryolana waszego nieobecności nikt się nie spostrzegł, prócz jego przyjaciół. Rzeczpospolita stoi cała i stać będzie cała, choćby się bardziej jeszcze na to zżymał.
Menen.  Wszystko idzie dobrze, a szłoby jeszcze lepiej, gdyby się był miarkował.
Sycyn.  Gdzie on teraz? Czy słyszałeś?
Menen.  Nie, nic nie słyszałem. Matka jego i żona żadnej nie odebrały wiadomości.

(Wchodzi trzech lub czterech Obywateli).

Obywatele.  Niech Bóg was strzeże!
Sycyn.  Witajcie, sąsiedzi!
Brutus.  Witamy wszystkich, wszystkim wam dzień dobry!
1 Obyw.  My, żony, dzieci nasze na kolanach
Modlić się za was nigdy nie przestaniem.
Sycyn.  Żyjcie szczęśliwi!
Brutus.  Żegnam was, sąsiedzi.
Ach, czemuż nie miał dla was Koryolan
Naszej miłości!
Obywatele.  Niech was Bóg zachowa!

(Wychodzą Obywatele).

Sycyn.  Lepsze to dla nas i szczęśliwsze czasy,
Niż gdy te tłumy krążyły po mieście
Z krzykiem niezgody.
Brutus.  Marcyusz, pośród wojny,
Prawda, był dobrym żołnierzem i wodzem,
Ale zuchwały, dumny i ambitny,
Nie kochał tylko siebie i swą chwałę.
Sycyn.  Do absolutnej władzy jawnie zmierzał.
Menen.  Nie, temu przeczę.
Sycyn.  Gdyby w Rzymie został,
Wszyscy w tej chwili, z boleścią i łzami,
Mojego zdania czulibyście prawdę.
Brutus.  Lecz Bóg nieszczęście odwrócił, a miasto
Stoi bezpieczne, spokojne bez niego. (Wchodzi Edyl).
Edyl.  Niewolnik, chwila temu uwięziony,
Doniósł, że Wolsków dwie oddzielne armie

Na ziemię naszą wkroczyły orężnie,
I z całą złością wojny zapalczywej
Wszystko po drodze obracają w popiół.
Menen.  Pewno Aufidiusz, na wieść o wygnaniu
Koryolana, wytyka znów macki,
Które w skorupie póty szczelnie chował,
Dopóki Marcyusz stał na murach Rzymu.
Sycyn.  Co nam tu znowu o Marcyuszu prawisz?
Brutus.  Idź i natychmiast każ dobrze wychłostać
Złych a fałszywych wieści rozsiewacza.
Rzecz niepodobna, by Wolskowie pokój
Zawarty z nami zerwać się ważyli.
Menen.  Rzecz niepodobna? Doświadczenie jednak
Uczy nas, że to rzecz bardzo podobna:
Ja sam trzy tego widziałem przykłady.
Nim jednak gońca tego chłostać każesz,
Zapytaj wprzódy, od kogo to słyszał,
Bo mógłbyś chłostać uczciwego posła,
Który ci wczesne przyniósł ostrzeżenie
O klęskach miastu naszemu grożących.
Sycyn.  Daj tylko pokój; wiem, to być nie może.
Brutus.  To niepodobna. (Wchodzi Posłaniec).
Posłaniec.  Do izby senatu
Panowie Rada tłumnie się gromadzą,
A widać jasno na posępnych twarzach,
Że jakieś groźne nadeszły nowiny.
Sycyn.  To ten niewolnik — idź — każ go wychłostać
Przed całym ludem; to jego jest sprawka,
To jego raport.
Posłaniec.  Tak, dostojny panie,
Lecz się potwierdza niewolnika raport,
Tylko że nowe wieści są straszniejsze.
Sycyn.  Jakto? Straszniejsze?
Posłaniec.  Ust tysiąc powtarza,
(Choć nie wiem ile w tych słowach jest prawdy)
Że Koryolan z Aufidiuszem w zgodzie
Przeciw Rzymowi prowadzi zastępy,
I grozi zemstą tak wielką, jak przestrzeń

Dzieląca starość od lat niemowlęcych.
Sycyn.  Ktoby uwierzył!
Brutus.  Bajka wymyślona,
Żeby w tchórzliwych duszach chęć rozbudzić
Jego powrotu.
Sycyn.  W tem jest fortel cały.
Menen.  I mnie się zdaje wszystko to wymysłem.
Nie jest go łatwiej z Aufidiuszem złączyć,
Jak ostateczne pojednać sprzeczności.

(Wchodzi nowy Posłaniec).

Posłaniec.  Senat was wzywa. Armia niezliczona,
Na której czele stoi Kajusz Marcyusz
I sprzymierzeniec jego dziś Aufidiusz,
Ziemię już naszą okrutnie pustoszy.
Wszystko, co mogło pochód ich zatrzymać,
Lub już ich w ręku albo jest w perzynie.

(Wchodzi Kominiusz).

Kominiusz.  Możecie z waszej chełpić się roboty!
Menen.  Co za nowiny?
Kominiusz.  Samiście pomogli
Pod waszym, nosem córki wasze gwałcić,
Sromocić żony, na wasze czupryny
Lać dachów waszych ołów roztopiony.
Menen.  Co za nowiny? Jakie są nowiny?
Kominiusz.  Świątynie wasze spłoną do cementu,
A przywileje wasze, tak wam cenne,
Mogą się w dziurze od świdra pomieścić.
Menen.  Ależ nowiny? Zaczynam się lękać,
Żeście coś bardzo pięknego dopięli.
Jakie nowiny? Jeśli się z Wolskami
Połączył Marcyusz —
Kominiusz.  Jeśli się połączył!
On jest ich bogiem, na czele ich idzie,
Jakby istota nie ręką natury,
Ale przez inne ulepiona bóstwo,
Bieglejsze w sztuce kształtowania ludzi;
Z nim śmiało ciągną na naszą biedotę,
Z ufnością dzieci goniących motyle,

Albo rzeźników muchy zgniatających.
Menen.  Możecie z waszej chełpić się roboty,
Wy i gromada waszych fartuchowców,
Mądrzy obrońcy krzykliwych głosowań
Czosnkiem śmierdzących waszych czeladników!
Kominiusz.  Na wasze głowy rzymskie mury strząśnie.
Menen.  Jak strząsał Alcyd owoce dojrzałe.
Możecie z waszej chełpić się roboty!
Brutus.  Lecz czy to prawda?
Kominiusz.  Wprzód z trwogi pobledniesz,
Zanim odkryjesz, że to płonna bajka.
Wszystko do buntu garnie się z radością;
Kto opór stawia, śmiech tylko rozbudza
Głupią odwagą, i jak dureń ginie.
A kto go za to ganić się odważy?
Nieprzyjaciele i jego i wasi
Umią go cenić.
Menen.  Zginęliśmy wszyscy,
Jeśli w szlachetnej nie rozbudzim duszy
Litości dla nas!
Kominiusz.  Kto ją pójdzie budzić?
Trybunom tego sam wstyd nie pozwala;
Lud sobie rzymski u niego zarobił
Na taką litość, co wilk u pasterza;
Gdyby najlepsi jego przyjaciele
Mówić mu chcieli: „Zlituj się nad Rzymem!“
Godniby jego nienawiści byli,
Wrogów do niego przemawiając słowem.
Menen.  To prawda, prawda! I gdybym go widział
Do strzechy mojej niosącego żagiew,
Czołabym nie miał: „Zmiłuj się!“ zawołać.
Możecie z waszej chełpić się roboty!
Niema co mówić, z waszymi szewcami
Piękneście buty uszyli Rzymowi.
Kominiusz.  Za waszą sprawą przyszła na nas burza,
Od której nic nas nie może ocalić.
Trybuni.  Nie możesz mówić, że za naszą sprawą.
Menen.  A czyjąż? Naszą? Myśmy go kochali,

Lecz jak bydlęta, ta szlachta tchórzliwa
Waszej hałastrze na łup go wydała,
I pozwoliła z miasta go wykrakać.
Kominiusz.  Ale, jak myślę, przywoła go wyciem.
Tullus Aufidiusz, drugi mąż dzielnością,
Słucha go ślepo jak jego porucznik.
Teraz za całą siłę i obronę
Tylko nam jedna rozpacz pozostała.

(Wchodzi tłum Obywateli).

Menen.  Widzisz hałastrę? — Czy jest z nim Aufidiusz? —
Wy to powietrze nasze zatruliście,
Śmierdzące czapki rzucając do góry,
Precz, precz z Marcyuszem! wrzeszcząc wniebogłosy.
Ale on wraca, a jednego włosa
Na głowie jego żołnierzy nie będzie,
Coby się dla was na bicz nie przemienił.
Ileście czapek rzucili do góry,
Tylu on teraz gawronów powali;
Za wszystkie wasze kreski wam zapłaci.
Chociażby wszystkich nas na węgiel spalił,
Dałby nam tylko wedle zasług naszych.
Obywatele.  Straszne tu jakieś rozchodzą się wieści.
1 Obyw.  Co do mnie, kiedym głosował wygnanie,
Dodałem zaraz: „wielka to jest szkoda“.

2 Obyw.  I ja także.
3 Obyw.  I ja też; a, żeby powiedzieć prawdę, niemała z nas liczba te same słowa powtórzyła. Cośmy zrobili, zrobiliśmy w najlepszej myśli, i choć dobrowolnie przystaliśmy na jego wygnanie, wszystko jednak zrobiło się mimo naszej woli.

Kominiusz.  O, wy i kreski wasze, rzecz to piękna!
Menen.  Możecie z waszej chełpić się roboty,
Wy, z waszą sforą! — Czy pójdziemy teraz
Do Kapitolu?
Kominiusz.  Coż nam pozostaje?

(Wychodzą: Kominiusz i Meneniusz).

Sycyn.  Idźcie do domów; dobrej bądźcie myśli,
Bo to są ludzie, którzy z duszy pragną,

By prawdą było, co niby ich trwoży.
Idźcie do domów, a nie traćcie serca.
1 Obyw.  Niech się bogowie nad nami zmiłują!

Dalej, mości panowie, wracajmy do domów. Ja zawsze mówiłem, żeśmy źle robili, kiedyśmy go banitowali.
2 Obyw.  Tak mówiliśmy wszyscy. Lecz idźmy, wracajmy do domów. (Wychodzą Obywatele).

Brutus.  Wszystkie te wieści nie są mi po myśli.
Sycyn.  I mnie nie cieszą.
Brutus.  Lecz idźmy na radę.
Mojej fortuny oddałbym połowę,
Żeby to wszystko kłamstwem tylko było.
Sycyn.  Śpieszmy się, czas już iść do Kapitolu. (Wychodzą).


SCENA VII.
Obóz w blizkości Rzymu.
(Wchodzą: Aufidiusz i jego Porucznik).

Aufidiusz.  Do Rzymianina czy wciąż lud się zbiega?
Poruczn.  Pojąć nie mogę, jakie są w nim czary;
Lecz imię jego dla twoich żołnierzy
Jest i modlitwą nim do stołu siędą,
Śród uczty rozmów jedynym przedmiotem,
I dziękczynieniem, gdy uczta się skończy.
Na sławę twoją, nawet między twymi,
Cień jakiś upadł.
Aufidiusz.  Niema dzisiaj rady,
Albobym musiał takich użyć środków,
Któreby nasze plany skoślawiły.
On ze mną dzisiaj większą dumę zdradza,
Niż mogłem myśleć, gdym z serca go przyjął.
Ale naturze swojej wierny został;
Przebaczam, czego nie mogę naprawić.
Poruczn.  Wolałbym jednak, dla twojej godności,
Żebyś z nim wspólnie dowództwa nie dzielił,
Lecz, albo wszystkiem wyłącznie kierował,

Albo kierunek cały mu zostawił.
Aufidiusz.  Rozumiem. Mogę jednak cię zapewnić,
Że gdy mu przyjdzie zdać liczbę z swych działań,
Nie wie, że mogę zarzuty mu zrobić.
Bo, choć się zdaje i on sam tak myśli,
I tak przypuszcza gawiedź pospolita,
Że zawsze idzie drogą uczciwości,
I w rzeczach Wolsków dobrze gospodarzy,
Jak smok się bije, rozgania zastępy
Zaledwo szabli z pochew wydobędzie,
Pewnych spraw jednak a ważnych omieszkał,
Które kark skręcą albo mnie lub jemu,.
Gdy przyjdzie chwila stanowcza rachunku.
Poruczn.  Czy myślisz panie, że i Rzym posiędzie?
Aufidiusz.  Przed oblężeniem poddają się grody,
A szlachta rzymska jego stronę trzyma,
I cały senat jemu jest oddany;
Trybuni ludu nie są żołnierzami,
A jak pochopnie lud go banitowat,
Odwoła wyrok z równą pochopnością.
Będzie dla Rzymu, czem rybitw dla ryby,
Którą natury swej potęgą chwyta.
Wiernym, szlachetnym był naprzód ich sługą,
Ale przy władzy miarkować się nie mógł,
Czy to przez dumę, która zwykle kazi
Ludzi, do których uśmiecha się szczęście;
Czy brak rozumu, gdy nie umiał w porę
Uchwycić losu pomyślnych wypadków,
Czy przez charakter, zawsze nieugięty,
Tak na wezgłowiu jak i pod szyszakiem,
Chcący panować równie ciężką dłonią
W ciszach pokoju co i w burzach wojny;
Z przywar tych jedna, nie chcę mówić wszystkie,
(Chociaż w swej duszy wszystkich ma zarodki)
Zrodziła przestrach, nienawiść, wygnanie.
Własne zasługi objawem ich zdusił:
Bo cnoty nasze od tego zależą,
Jakie im ludzki sąd da tłómaczenie,

I wszelka siła, jakkolwiek wielbiona,
Za najpewniejszy grób znajdzie mównicę,
Z której pod niebo czyny swe wynosi.
Gwóźdź gwóźdź wypycha; ogień ogniem dławim,
Jak siłą siłę, a prawo bezprawiem.
Ty zaś, Marcyuszu, kiedy Rzym posiędziesz,
Będziesz najsłabszym — wkrótce moim będziesz.

(Wychodzą).

AKT PIĄTY.
SCENA I.
Publiczny plac w Rzymie.
(Wchodzą: Meneniusz, Kominiusz, Sycyniusz, Brutus i inni).

Menen.  Nie, nie, nie pójdę. Słyszycie odpowiedź,
Jaką dał swemu staremu wodzowi,
Którego niegdyś całem sercem kochał.
On zwał mnie ojcem, ale cóż to znaczy?
Wy raczej idźcie, coście go wygnali,
Milę przed jego namiotem klęknijcie,
Wyklęczcie drogę do jego litości.
Gdy tak niechętnie Kominiusza słuchał,
Ja z mojej strony w domu wolę zostać.
Kominiusz.  Toć on udawał, że mnie wcale nie zna.
Menen.  Słyszycie?
Kominiusz.  Jednak me imię raz wyrzekł.
Ja mu o starej mówiłem przyjaźni,
I o krwi spólnie wśród bitew wylanej;
Milczał, kiedym go nazwał Koryolanem,
Wyparł się dawnych nazwisk i powiedział,
Że będzie niczem, póki nowej nazwy
W płomieniach Rzymu sobie nie ukuje.
Menen.  Możecie z waszej chełpić się roboty!

Trybuni Rzymu zrobili oo mogli,
Ażeby węgle tanie były w Rzymie.
Szlachetne dzieło i pamięci godne!
Kominiusz.  Mówiłem, że tam królewska jest wielkość,
Gdzie przebaczenie jest mniej spodziewane;
Ale on odrzekł, że niegodne państwa
Zanosić prośby do swego banity.
Menen.  Wybornie! Mógłże mniej, jak to powiedzieć?
Kominiusz.  Chciałem w nim troskę o przyjaciół zbudzić;
„Trudno jest, odrzekł, ażebym ich szukał
W kopie gnijącej i smrodliwej słomy,
Trudno nie spalić, dla dwóch lub trzech ziarnek,
Mierzwy, co ciągle powonienie razi“.
Menen.  Dwóch lub trzech ziarnek! ja jednem z tych ziarnek
Matka i żona, syn i mąż ten zacny,
My to ziarnkami, wy jesteście gnojem,
Który czuć wyżej, niż księżyca sfera.
Sycyn.  Miarkuj się! jeśli nie chcesz nam dopomódz,
To choć niedoli naszej nie urągaj.
Lecz gdybyś ziemi twej chciał być obrońcą,
Twój słodkopłynny język wstrzyma łatwiej
Pochód naszego spółobywatela,
Niż zaciąg przez nas w pośpiechu zrobiony.
Menen.  Nie mam ochoty mięszać się w tę sprawę.
Sycyn.  O, idź do niego!
Menen.  A co mam tam robić?
Brutus.  Choć spróbuj, co twa miłość dla Marcyusza
Wskóra dla Rzymu.
Menen.  Dobrze, lecz przypuśćmy,
Że mnie odprawi tak jak Kominiusza,
Co stąd wypadnie? Gorżki tylko smutek,
Że przyjaciela okrutnie tak przyjął.
Sycyn.  Lecz Rzym ci za to będzie wdzięczność mierzył
Nie wedle skutków, ale wedle chęci.
Menen.  Dobrze, spróbuję; może mnie usłucha,
Choć to gryzienie warg na Kominiusza,
I to fukanie ducha mi osłabia.
W złą porę naszedł go, a może jeszcze

Nie obiadował, a gdy żyły puste,
Krew nasza zimna i wszystko nas drażni,
Trudno nam wtedy dać albo przebaczyć.
Lecz kiedy wino i pokarm napełnią
Krwi przejścia wszystkie i wszystkie kanały,
Dusza nam mięknie i giętszą się staje,
Niż była podczas kapłańskiego postu.
Będę czatował, a kiedy zobaczę,
Że umysł jego po myśli mej strojny,
Moją wymową na niego uderzę.
Brutus.  Do jego serca znane ci przesmyki,
I trudno, żebyś wejścia tam nie znalazł.
Menen.  Spróbuję szczęścia, cokolwiek wypadnie.
Wkrótce o skutkach prośby mej się dowiem.

(Wychodzi).

Kominiusz.  Ani go słuchać zechce.
Sycyn.  Czy tak myślisz?
Kominiusz.  On siedzi w złocie, oczy mu goreją,
Jakgdyby same Rzym chciały podpalić;
Krzywda w więzieniu litość jego trzyma.
Klęknąłem, on mi „wstań!“ słabym rzekł głosem,
Skinieniem ręki milcząc mnie odprawił,
Potem na piśmie warunki mi przysłał,
Do których daną związał się przysięgą.
Wszystkie więc wasze nadzieje są płonne,
Chyba że matka jego, jego żona,
Pójdą go żebrać o litość dla Rzymu,
Co, jak słyszałem, zamiarem ich było.
Idźmy więc prośbą odjazd ich przyspieszyć.

(Wychodzą).

SCENA II.
Posterunek przed obozem Wolsko w pod Rzymem.
(Szyldwachy na stanowiskach. — Wchodzi Meneniusz).

1 Szyldw.  Stój! Skąd, gdzie idziesz?
2 Szyldw.  Ani kroku dalej!
Menen.  Trzymacie straże z żołnierską bacznością,

To bardzo dobrze; przepuśćcie mnie jednak,
Przychodzę bowiem tutaj jako poseł.
Z Koryolanem mam sprawę.
1 Szyldw.  Skąd?
Menen.  Z Rzymu.
1 Szyldw.  Darmo się kusisz; wracaj, skąd przyszedłeś,
Wódz żadnych stamtąd nie przyjmuje poselstw.
2 Szyldw.  Wprzód nim u niego znajdziesz posłuchanie,
W płomieniach ujrzysz dachy twego miasta.
Menen.  Jeśliście kiedy, moi przyjaciele,
Słyszeli wodza rozmowy o Rzymie,
O przyjaciołach, których tam zostawił,
Obcem wam imię moje być nie może:
Jestem Meneniusz.
1 Szyldw.  Dobrze, wracaj jednak,
Twoje tu imię drzwi ci nie otworzy.
Menen.  Wierzaj mi, wódz wasz w sercu mnie swem nosi,
Byłem ja księgą świetnych jego czynów,
W której świat sławę jego niezrównaną
Czytał w obrazach, czasem za jaskrawych,
Bom zawsze moich przyjaciół wynosił,
(A on w ich liczbie pierwsze miejsce trzyma)
Z całem wylaniem, aż do prawdy krańców.
Nieraz, jak kula na spadzistym gruncie,
Kres przeskoczyłem, i w jego pochwałach
Do samych granic zmyślenia dotarłem.
Więc, przyjacielu, musisz mnie przepuścić.

1 Szyldw.  Na uczciwość, mój panie, gdybyś nawet tyle kłamstw powiedział w jego interesie, co słów teraz w swoim, to i tak nie znalazłbyś tu przejścia, nie, choćby kłamstwo taką było cnotą, jak czyste życie. Wracaj, skąd przyszedłeś!
Menen.  Nie zapominaj, przyjacielu, że imię moje Meneniusz, który zawsze gorliwie popierał stronę twojego wodza.
2 Szyldw.  Choć byłeś jego łgarzem, jak sam wyznajesz, to ja znów jestem żołnierzem prawdomowcą na jego rozkazy, muszę ci więc powiedzieć, że przepuścić cię nie mogę. Wracaj, skąd przyszedłeś!
Menen.  Możeszli mi powiedzieć, ozy już obiadował? Bo nie chciałbym z nim mówić przed obiadem.
1 Szyldw.  Jesteś Rzymianinem, czy nie prawda?
Menen.  Jak twój wódz.
1 Szyldw.  A więc jak on powinieneś Rzym nienawidzić. Gdyście wygnali za wasze bramy najdzielniejszego ich obrońcę, a w szalonej głupocie ludu oddali w ręce nieprzyjaciół waszą tarczę, czy możesz przypuścić, że wstrzymasz wybuch jego zemsty żałośliwymi jękami bab waszych starych, załamywaniami rąk waszych dziewic, lub niedołężnem wstawieniem się zgrzybiałego gaduły, jakim mi się być wydajesz? Czy możesz myśleć, że zgasisz ogień, który za chwilę twoje miasto ogarnie, tak słabym jak ten dmuchem? Nie, mylisz się; wracaj więc do Rzymu i z innymi na śmierć się przygotuj, bo wyrok już zapadł, a wódz nasz przysiągł, że nie będzie ani odroczenia, ani przebaczenia.
Menen.  Słuchaj, braciszku, gdyby twój komendant wiedział, że tu jestem, przyjąłby mnie z poważaniem.
2 Szyldw.  Ba, ba! mój komendant nie zna cię wcale.
Menen.  Chcę powiedzieć twój wódz.
1 Szyldw.  Mój wódz nie troszczy się wcale o ciebie. Wracaj, wracaj, powtarzam, jeżeli nie chcesz, żebym utoczył ci krwi półkwarty, bo tyle najwięcej ci jej zostało. Wracaj!
Menen.  Ależ braciszku, braciszku —

(Wchodzą: Koryolan i Aufidiusz).

Koryolan.  O co tu sprawa?
Menen.  Teraz, braciszku, usłyszysz coś ciekawego; zobaczysz, co mogę; przekonasz się, że lada kapcan na posterunku nie może zamknąć mi przystępu do mojego syna Koryolana. Wnoś z przyjęcia, jakie u niego znajdę, czy już nie stoisz pod szubienicą, lub czy cię nie czeka inny rodzaj śmierci, dłuższej a boleśniejszej. Patrz teraz i mdlej na myśl tego, co cię czeka. — Niech bogowie na swoim niebieskim soborze ciągle o twojem radzą szczęściu, niech cię tak kochają jak stary twój ojciec Meneniusz! O mój synu! mój synu! Gotujesz ogień na nasze miasto, patrz, oto woda, która go zgasi. Nie łatwo dałem się namówić, aby iść do ciebie, ale gdy mnie zapewniono, że ja jeden mogę cię do litości skłonić, westchnienia ludu wywiały mnie z bram miasta. Więc cię zaklinam, przebacz Rzymowi i twoim błagającym współobywatelom! Niech miłosierni bogowie złagodzą twoją wściekłość, a resztki jej obrócą przeciw temu hultajowi, który, jak głupi klocek, chciał mi zamknąć przystęp do ciebie.
Koryolan.  Precz!
Menen.  Co? precz?

Koryolan.  Ja nie znam żony, matki, ani dzieci;
Moje uczucia innym teraz służą;
Dziś zemsta tylko moją jest własnością,
Lecz przebaczenie leży w sercu Wolsków.
Nasza zażyłość gniew mój raczej drażni,
Każe litości zatrzeć starą pamięć,
Gdy o niewdzięcznem myślę zapomnieniu.
Przeciw twym prośbom uszy me silniejsze,
Niż bramy wasze przeciw moim siłom.
Wracaj do Rzymu! Przecie, żem cię kochał,
Zabierz to pismo — dla ciebiem je kreślił,

(Daje mu list).

I miałem zamiar posłać je do ciebie.
Wracaj co spieszniej — ani słowa więcej!
Mąż ten, Aufidiuszu, był mym przyjacielem,
A jednak widzisz —
Aufidiusz.  Wierny jesteś słowu.

(Wychodzą: Koryolan i Aufidiusz).

1 Szyldw.  Więc, mości panie, imię twoje jest Meneniusz?
2 Szyldw.  A jest czarodziejskiem słowem, jak widzisz. Wiesz teraz drogę do domu.
1 Szyldw.  Słyszałeś, jak nas zgromił, żeśmy waszą wielkość zatrzymali?
2 Szyldw.  Jak ci się zdaje, czy mam jeszcze powody do mdlenia?
Menen.  Nie dbam ani o świat, ani o waszego wodza. Co do takich jak wy stworzeń, ledwo mogę myśleć, że są na ziemi, tak jesteście maluczcy. Kto chce umrzeć z własnej ręki, ten się nie lęka śmierci z ręki obcej. Niech wasz wódz robi, co mu się podoba, wy zaś zostańcie długo czem dziś jesteście, a niech nędza wasza z latami rośnie! Mówię do was, jak do mnie mówiono: precz! (Wychodzi).
1 Szyldw.  Zuch to nie lada, niema co mówić.
2 Szyldw.  Jeśli chcesz mówić o zuchu, mów mi o naszym wodzu: to skała, to dąb żadnym wichrem niezachwiany.

(Wychodzą).

SCENA III.
Namiot Koryolana.
(Wchodzą: Koryolan, Auftdiusz i inni).

Koryolan.  Jutro staniemy pod murami Rzymu.
Ty, jak towarzysz mój w kierunku wojny,
Odpowiedz, proszę, panom Radzie Wolsków,
Z jak dobrą wolą prowadziłem sprawę.
Aufidiusz.  Miałeś na myśli ich tylko interes;
Na wszystkie prośby Rzymu głuchy byłeś;
Nawet przyjaciół odparłeś podszepty,
Którzy na starą liczyli zażyłość.
Koryolan.  Starzec, którego przed niedawną chwilą
Z rozdartem sercem wysłałem do Rzymu,
Miał dla mnie więcej niż ojcowską miłość,
Tak jest, dla niego prawie bogiem byłem;
W nim położyli ostatnie nadzieje,
Przez wzgląd na starą jego dla mnie przyjaźń,
Choć go na pozór przyjąłem okrutnie,
Raz jeszcze pierwsze podałem warunki,
Które poprzednio odrzucił już senat,
A których teraz znów przyjąć nie może,
I to jest wszystko, co mu ustąpiłem;
Tak mało, gdy on liczył na tak wiele!
Odtąd poselstwa nowe i błagania,
Czy od senatu, czy od mych przyjaciół,

Do mego ucha nie znajdą przystępu. —

(Krzyki za sceną).

Co krzyk ten znaczy? Noważ to pokusa,
Bym zmienił słowo dane? Nigdy! nigdy!

(Wchodzą w żałobnych sukniach: Wirgilia, Wolumnia, prowadząc za rękę młodego Marcyusza, Walerya i Orszak).

To żona moja i dostojna forma,
W której odlane ciało moje było,
A wnuka swojej krwi za rękę wiedzie.
Lecz precz uczucie! Precz z mojego serca
Wszystkie natury i prawa i względy!
Zakamieniałość niechaj cnotą będzie!
Próżne pokłony, te gołębie oczy,
Których spojrzenie bogów nawet samych
Zdolneby skłonić do krzywoprzysięstwa!
Mięknie mi serce — nie z twardszej ja gliny,
Jak inni ludzie byłem ulepiony.
Ach, matka moja chyli się przede mną,
Jakby się Olimp kłaniał kretowisku
Z pokorną prośbą, i synek mój mały
Tak błagające ku mnie zwraca oko,
Ze mi natura woła: „nie odmawiaj!“ —
Nie, niech na gruzach Rzymu Wolski orzą,
Italię zryją; nie będę gąsięciem,
Nie będę słuchał rozkazów natury,
Będę jakgdybym sana stwórcą był moim,
Nie znał rodzeństwa.
Wirgilia.  Panie mój i mężu!
Koryolan.  Inne te oczy, jak te, com miał w Rzymie.
Wirgilia.  Tak myślisz, bo tak wielkie w nas przemiany
Smutek porobił.
Koryolan.  Na me zawstydzenie,
Jak głupi aktor rolim swej zapomniał.
O droga, przebacz memu okrucieństwu,
Nie mów mi tylko: „ty przebacz Rzymowi!“ —
O daj mi, daj mi pocałunek długi,
Jak me wygnanie, słodki jak ma zemsta!
Świadkiem mi niebios zazdrosna królowa,

Że to całunek, którym z sobą zabrał,
I na mych ustach dziewiczo zachował. —
Lecz ach, szczebiocąc z tobą, zapominam,
Żem nie pozdrowił najgodniejszej matki! (klęka).
Kolano moje, wryj się teraz w ziemię,
Poszanowania głębsze zostaw ślady,
Niźli kolano pospolitych synów.
Wolumnia.  Wstań! Ja na twardym krzemiennym klęczniku
Klęknę przed tobą, objawię pokorę,
Przemienię rolę matki a dziecięcia (klęka).
Koryolan.  Przed zawstydzonym, matko, klękasz synem?
A więc kamyki na piaszczystych brzegach
Gwiazdom niech grożą! Niech zuchwałe wiatry
Cedry ciskają na słońce ogniste!
Niepodobieństwo niechaj zamordują,
Co być nie może, łatwem niechaj zrobią!
Wolumnia.  Tyś mym żołnierzem, bo ja ci pomogłam
Zostać, czem jesteś. Czy znasz tę matronę?
Koryolan.  To jest szlachetna Publikoli siostra;
To księżyc Rzymu, tak czysta, jak lodu
Kryształy ścięte z najczystszego śniegu,
A na świątyni Diany wiszące.
Droga Waleryo!
Wolumnia.  To twój wizerunek,
Który czas w biegu swym może rozwinąć
Na podobieństwo twoje.
Koryolan.  Bóg żołnierzy
Niech z przyzwoleniem wielkiego Jowisza
Wszystkie twe myśli natchnie szlachetnością,
By nigdy hańba ranić cię nie mogła,
Byś jak latarnia morska na wybrzeżach,
Sam nieugięty, majtków był zbawieniem!
Wolumnia.  Uklęknij, chłopcze!
Koryolan.  To synek mój dzielny.
Wolumnia.  On, żona twoja, ja i ta matrona
Zanosim prośbę —
Koryolan.  Nie kończ, matko moja,
Albo, nim skończysz, pomyśl wprzódy o tem,

Że co odrzucam, związany przysięgą,
To wam nie może wydać się odmową.
Nie żądaj, bym mych rozpuścił żołnierzy,
Z czeladzią rzymską chciał kapitulować.
Nie mów, że jestem twym synem wyrodnym,
Nie chciej łagodzić zemsty mej i gniewu
Rozumowaniem zimnem.
Wolumnia.  Dosyć tego!
Jużeś powiedział, że nic nam nie przyznasz,
Bo o to prosić przychodzim jedynie,
Coś już odmówił; lecz my będziem prosić,
A gdy się w naszych zawiedziem błaganiach,
Zatwardziałości twej będzie to winą.
Słuchaj nas teraz.
Koryolan.  Bądźcie mi świadkami,
Ty, Aufidiuszu i Wolsków rycerstwo,
Bo żadnych poselstw rzymskich słuchać nie chcę
Bez wiedzy waszej (siada). Jakie twe żądanie?
Wolumnia.  Choćbym milczała, ubiór nasz i postać
Jasno ci mówią, jak bolesne życie
Wiodłyśmy w Rzymie od twego wygnania.
Pomyśl, jak nasze cierpienie prześciga
Wszystkich żyjących niewiast utrapienie,
Gdy na twój widok, miast błyszczeć weselem,
Źrenice nasze gorzką łzą zachodzą,
A serca, zamiast bić w piersiach radośnie,
Drżą od bojaźni, smutku i rozpaczy,
Bo matka, żona, dziecię twoje widzą,
Że syn, małżonek, ojciec, własną ręką
Szarpie okrutnie wnętrzności ojczyzny.
Nieprzyjaźń twoja dla nas najsmutniejsza,
Bo ty nam bronisz modlić się do nieba,
Co jest pociechą wszystkich nieszczęśliwych.
Jakże, niestety, zanieśćbyśmy mogły
Modlitwy nasze za naszą ojczyznę,
(Co jednak naszą świętą powinnością)
A razem modły za twoje zwycięstwo
(Co równie świętą naszą powinnością)?

Albo musimy ojczyznę utracić,
Tę karmicielkę drogą, albo ciebie,
Jedyną naszą w ojczyźnie pociechę.
Którebądź z naszych życzeń się wypełni,
Z którejbądź strony wypadnie zwycięstwo,
Cierpienie tylko naszą będzie dolą,
Bo lub ty, synu, jak wróg przeniewierny,
W więzach po naszych przeciągniesz ulicach,
Lub jak zwycięzca nasz gruz będziesz deptał,
Odbierzesz palmę za to, żeś odważnie
Przelał krew żony twojej i twych dzieci.
Co do mnie, synu, nie jet moją myślą
Czekać, aż wojnę rozstrzygnie fortuna.
Gdy mimo próśb mych nie chcesz obu stronom
Równie szlachetnej wyświadczyć usługi,
Lecz wolisz jednej sprowadzić ruinę,
Wiedz, że do naszych nie zbliżysz się murów,
Nie depcząc wprzódy po matki twej łonie,
Z któregoś wyszedł do światła i życia.
Wirgilia.  Po mojem także, które ci wydało
Twojego syna, aby twoje imię
W najdalsze wieki u ludzi przechował.
Syn.  Po mnie nie będzie deptał, bo ucieknę,
Lecz bić się będę, gdy w męża urosnę.
Koryolan.  Kto się rozrzewnić nie chce jak niewiasta,
Niech nie spogląda na dziecko i żonę.
Zbyt długom słuchał (wstaje).
Wolumnia.  O nie, zostań jeszcze!
Gdybyśmy chciały, żebyś Rzym ratował
Ofiarą Wolsków, którym dzisiaj służysz,
Mógłbyś się skarżyć, że honor twój krzywdzim;
Lecz my błagamy o wzajemną zgodę,
Żeby i Wolskom wolno było mówić:
„Takie mieliśmy dla nich miłosierdzie“,
I z Rzymian każdy aby mógł powtórzyć:
„Jak wróg nasz z nami postąpił szlachetnie!“
I żeby wszyscy wykrzyknęli społem:
„Niechaj ci bogi za to błogosławią,

Żeś między nami pokój ten ułożył!“
Wiesz, synu, wojny niepewne wypadki,
Ale to pewna, że gdy Rzym podbijesz,
Jedynym zyskiem twoim będzie imię
Wszędzie i wszystkich ścigane przekleństwem.
Dzieje powiedzą: „Mąż to był szlachetny,
Ale tym czynem szlachetność swą zmazał,
Ojczyznę zabił i na wieków wieki
Ludzkich pokoleń będzie obrzydzeniem“.
Nieprawdaż, synu, zawsześ miał na myśli
Szlachetną żądzę honoru i sławy;
Wielkością duszy bogom chciałeś zrównać,
Powietrzne sklepy rozdzierać piorunem,
Lecz strzałą jego dęby tylko trzaskać.
I czemuż milczysz? Alboż ci się zdaje,
Że to jest godne wielkiego człowieka
Tleć wieczną zemstą za doznaną krzywdę?
Przemów doń, córko, on z łez twych się śmieje.
Mów i ty, chłopcze, może twe dzieciństwo
Silniej nim wstrząśnie niż nasze rozumy.
Nikt więcej matce od ciebie nie winien,
Pozwalasz przecie, jakby skrępowany,
Bym żebrząc długie zanosiła prośby.
Nie, nigdyś dobrym dla matki twej nie był,
Gdy ona przecie niby biedna kwoka,
O żadne inne nie troszcząc się pisklę,
W bój cię gdakaniem wiodła, a po bitwie
Przywoływała z tryumfem do domu.
Powiedz, że prośba ma niesprawiedliwa,
Odpędź mnie; ale jeżeli tak nie jest,
Jesteś występny i Bóg cię ukarze,
Żeś nie miał względów matce przynależnych.
Odwraca oczy. Klęknijcie niewiasty,
Niechaj go nasze kolana zawstydzą!
Więcej w nim dumy budzi jego nazwa
Koryolana, niż błagania nasze
Budzą litości w skamieniałem sercu.
Więc na kolana! po raz to ostatni.

Potem do Rzymu wrócimy, by razem
Na śmierć z naszymi czekać sąsiadami.
O spójrz, spójrz na nas! Czy widzisz? To chłopię,
O co chce błagać, powiedzieć niezdolne,
Lecz z nami płacze i podnosi ręce,
I z większą siłą prośbę swą popiera,
Niż ty jej znajdziesz, by prośbę odrzucić.
Idźmy! Ten człowiek miał Wolskę za matkę;
Przypadkiem dziecko to doń jest podobne,
Bo żona jego w Koryolach mieszka.
Odpraw nas, czas już! Zachowam milczenie,
Póki nie będzie w ogniu miasto nasze,
A wtedy jeszcze słów przemówię kilka.
Koryolan.  O matko, matko! (trzyma ją za rękę w milczeniu)
Matko, co zrobiłaś?
Spójrz, niebo stoi otworem, a bogi
Z tej sceny przeciw naturze się śmieją.
O matko! Wielkie odniosłaś zwycięstwo,
Szczęsne dla Rzymu, lecz dla twego syna,
Wierz mi, o wierz mi, zwycięstwo to smutne,
Jeśli nie będzie dla niego śmiertelne.
Lecz mniejsza o to. Słuchaj, Aufidiuszu,
Choć krwawej wojny nie mogę prowadzić,
Potrafię zawrzeć korzystne przymierze.
Na mojem miejscu, dobry Aufidiuszu,
Byłżebyś głuchy na głos twojej matki?
Na mniej zezwolił?
Aufidiusz.  Czułem się wzruszony.
Koryolan.  Byłeś, przysięgam. O, rzecz to nie łatwa
Litości krople z moich ócz wycisnąć!
Lecz radź mi teraz, jaki zawrzeć pokój.
Co do mnie, nie chcę do Rzymu powracać,
Zostanę z wami, a w trudnej tej sprawie,
Błagam cię, moim bądź orędownikiem.
O matko! żono!
Aufidiusz  (na stronie).Co za radość dla mnie,
Ze się z honorem litość twoja starła.
To moją dawną przywoła fortunę.

(Kobiety dają znak Koryolanowi).

Koryolan.  Bądźcie spokojne — za chwilę — lecz wprzódy
Musimy wprzódy czarę zgody spełnić.
Lepsze świadectwo od słów poniesiecie:
Warunki, moją stwierdzone pieczęcią.
Idźmy! Niewiasty, za wasze usługi
Rzym wam zbudować powinien świątynię.
Italii całej miecze sprzymierzone
Takich warunków zyskaćby nie mogły. (Wychodzą).


SCENA IV.
Rzym. Plac publiczny.
(Wchodzą: Meneniusz i Sycyniusz)

Menen.  Czy widzisz tamten narożnik Kapitolu? tamten węgielny kamień?
Sycyn.  Doskonale. Cóż z tego?
Menen.  Jeżeli potrafisz poruszyć go z miejsca twoim małym palcem, to możesz mieć trochę nadziei, że matrony rzymskie, a w szczególności jego matka, potrafią u niego co wyprosić. Ale raz jeszcze powtarzam, niema co się łudzić; gardła nasze skazane czekają tylko na egzekucyę.
Sycyn.  Czy podobna, aby tak krótki przeciąg czasu mógł do tego stopnia zmienić naturę człowieka?
Menen.  Wielka jest różnica między poczwarką a motylem, a przecie motyl był poczwarką. Marcyusz ten wyrósł z człowieka na smoka, ma skrzydła, jest czemś więcej niż pełzającem żyjątkiem.
Sycyn.  Kochał swoją matkę z całego serca.
Menen.  I mnie też kochał; ale teraz nie więcej sobie przypomina swoją matkę, jak koń ośmioletni swoją. Cierpkość jego oblicza skwasiłaby dojrzałe winogrona. Gdy się przechadza, jest jak wojenna kusza; na każdy krok drży ziemia. On zdolny przebić pancerz spojrzeniem; głos jego jak dzwon pogrzebny, a każde jego hem! jest taranem. Siedzi w swoim majestacie, jak drugi Alexander. Co każe zrobić, zrobione ledwo rozkazał. Żeby Bogiem zostać, brak mu tylko wieczności i nieba, w któremby królował.
Sycyn.  Panie, zmiłuj się nad nami! jeżeli twój obraz jest prawdziwy.
Menen.  Maluję go z natury. Zobaczysz, jaką od niego łaskę matka jego przyniesie. Nie więcej w nim miłosierdzia, co mleka w samcu tygrysie; oto wszystko, czego się może spodziewać nasze biedne miasto, a za to wszystko wam dzięki!
Sycyn.  Niech bogi nas ratują!
Menen.  Nie, w tym razie bogi nas nie uratują. Banitując go, nie mieliśmy na nich względu, nie będą też na nas mieli względu, gdy wróci karki nam kręcić.

(Wchodzi Posłaniec).

Posłaniec.  Uciekaj spiesznie, jeśli dbasz o życie.
Lud poznał twego kolegę trybuna,
Wlecze go z sobą i klnie się na Boga,
Że gdy bez skutku powrócą matrony,
Długą, powolną zamęczy go śmiercią.

(Wchodzi inny Posłaniec).

Sycyn.  Co za nowiny?
Posłaniec.  Szczęśliwe nowiny!
Niewieście prośby były wysłuchane,
I już się Marcyusz z Wolskami oddalił.
Dnia piękniejszego Rzym jeszcze nie widział,
Nie, kiedy nawet wygnał Tarkwiniuszów.
Sycyn.  Czy jesteś pewny tego, co nam mówisz?
Posłaniec.  Jak jestem pewny, że słońce jest ogniem.
Gdzież się chowałeś, że nic jeszcze nie wiesz?
Nigdy się z pędem gwałtowniejszym fale
Pod łuk nie cisną przy morza przypływie,
Jak lud przez bramy wieścią pocieszony.
Czy słyszysz?

(Odgłos trąb, oboi i bębnów. — Krzyki Ludu za sceną).

Pośród głośnych Rzymian krzyków,
Trąb, psałteryonów, piszczałek, bębenków,
Cymbałów, słońce nawet zda się tanczyc.

Czy słyszysz? (Nowe okrzyki).
Menen.  Dobre, dobre to nowiny.
Czas i mnie spieszyć na matron spotkanie.
Jedna Wolumnia warta pełne miasto
Szlachty, konsulów, albo senatorów,
A całe lądy i morza trybunów
Tobie podobnych. Zapewneście dzisiaj
Dobre modlitwy zanieśli do nieba;
Ranobym nie dał jednego szeląga
Za jakie dziesięć tysięcy gardł waszych.

(Okrzyki za sceną).

Ha, co za radość! (Krzyki i muzyka).
Sycyn.  Za twoje nowiny
Niech Bóg ci naprzód zapłaci, a potem
My ci dziękujem.
Posłaniec.  O, wszyscy zarówno
Mamy powody składać dziękczynienia.
Sycyn.  Jak stąd daleko?
Posłaniec.  Prawie w miasta bramach.
Sycyn.  Więc idźmy wspólne powiększyć wesele.

(Matrony w towarzystwie Senatorów, Patrycyuszów i Ludu przeciągają przez scenę).

1 Senator.  Patrzcie, to Rzymu naszego patronka!
Zbierzcie lud cały, a bogom dziękujcie,
Palcie sobótki, rzucajcie im kwiaty,
Witajcie matkę, odkrzyczcie wygnanie,
„Niech żyją nasze matrony!“ wołajcie.
Wszyscy. Nasze matrony niech żyją! niech żyją!

(Wychodzą przy odgłosie, trąb i bębnów).

SCENA V.
Ancyum. Plac publiczny.
(Wchodzi Tullus Auftdiusz z Orszakiem).

Aufidiusz.  Idź, uprzedź panów Radę, że przybyłem.
Wręcz im to pismo, a po odczytaniu
Niechaj się wszyscy zgromadzą na rynku,

Ja, w obecności senatu i ludu,
Dowiodę prawdy moich tu zaskarżeń.
Bramy już przebył ten, którego winię,
Głos myśli zabrać, ma jeszcze nadzieję,
Że się oczyści próżną gadaniną.
Idźcie! (Wychodzi Orszak).

(Wchodzi trzech lub czterech Spiskowych ze stronnictwa Aufidiusza).

Witajcie!

1 Spisk.  Wodzu, jakże zdrowie?
Aufidiusz.  Jak męża własną strutego jałmużną,
Zamęczonego własnem miłosierdziem.
2 Spisk.  Jeśli trwasz zawsze, panie, w przedsięwzięciu,
W którem na naszą pomoc rachowałeś,
Z niebezpieczeństwa możem cię ratować.
Aufidiusz.  Sam jeszcze nie wiem, bo zamiary moje
Zależeć będą od skłonności ludu.
3 Spisk.  Śród sporów waszych lud się będzie wahał;
Niech jeden zginie, drugi, bez zawodu,
Ufności ludu zostanie dziedzicem.
Aufidiusz.  Wiem, a potężnych nie brak mi dowodów,
Ażeby wroga mojego obalić.
Ja go wyniosłem, ja moim honorem
Wierności jego byłem ręczycielem;
On, wyniesiony, swoich pochlebstw rosą
Młody krzew swojej wielkości polewał;
Aby tem łatwiej przyjaciół mych uwieść
Gwałt sobie zadał, i umysł złagodził
Dotąd surowy, twardy i niezgięty.
3 Spisk.  Zuchwałość jego, kiedy się ubiegał
O konsularną godność, którą stracił
Dumnego czoła niezdolny pochylić —
Aufidiusz.  O tem ja właśnie mówić zamierzałem.
Wygnany, usiadł przy mojem ognisku,
Na cios sztyletu mego pierś odsłonił,
Lecz jam go przyjął jak brata, serdecznie,
Na jego wszystkie żądania przystałem,
Żeby tem łatwiej wykonał swe plany,

Z własnych mu pułków pozwoliłem wybrać
Najlepszych ludzi; sam mu pomagałem
W żniwie, którego wszystkie zgarnął plony,
I z pewną dumą sam siebie krzywdziłem,
Tak, że nakoniec nie jego kolegą,
Ale żołnierzem jego się zdawałem,
I on też nawet traktować mnie zaczął,
Jakgdybym służył na jego jurgielcie.
1 Spisk.  Całej też armii było to podziwem.
Kiedy Rzym zajął, gdyśmy rachowali
Na tyle łupów co chwały —
Aufidiusz.  Dlatego
Wytężę wszystkie przeciw niemu siły.
Za kilka kropel niewieściego płaczu
(Który tak dla nich łatwy jest jak kłamstwo)
Sprzedał krew naszą, trudy i zwycięstwa.
Niech ginie za to, a na grobie jego
Odkwitnie wielkość moja. Lecz słuchajcie!

(Odgłos trąb i bębnów i głośne okrzyki ludu za sceną).

1 Spisk.  W rodzinne mury wszedłeś jak posłaniec,
Na powitanie twoje nikt nie wybiegł,
Na jego powrót pod niebo krzyk leci.
2 Spisk.  Głupie bydlęta, których dzieci zabił,
Dla chwały jego gardła rozdzierają.
3 Spisk.  Korzystaj z pory; nim usta otworzy,
I zanim pięknem słówkiem lud odurzy,
Niechaj uczuje ostrze twojej szabli;
My ci pomożem. Skoro go powalisz,
Po twojej myśli opowiesz wypadki,
I z ciałem jego obronę pogrzebiesz.
Aufidiusz.  Skończmy, bo widzę, senat się przybliża.

(Wchodzą Panowie miasta).

Panowie.  Radosnem sercem powrót twój witamy!
Aufidiusz.  Nie zasłużyłam na to powitanie.
Lecz czy me pismo, dostojni ponowie,
Odczytaliście?
Panowie.  Tak jest.
1 Pan.  Czytaliśmy,

A treść głębokim przejęła nas bólem.
Na pierwsze jego błędy, mojem zdaniem,
Nie trudno było wynaleźć lekarstwo;
Lecz kończyć, właśnie gdzie zacząć był winien,
Ale zmarnować nasze poświęcenia,
I naszym kosztem chcieć nas wynagrodzić,
Z miastem gotowem na łaskę się poddać
Traktat zawierać, nie, na takie błędy
Niema wymówki.
Aufidiusz.  On sam się przybliża,
Niech się tłómaczy.

(Wchodzi Koryolan przy odgłosie bębnów, z rozwiniętemi chorągwiami, tłum Obywateli mu towarzyszy).

Koryolan.  Witam was, panowie!
Wracam, jak byłem, wiernym wam żołnierzem,
Nie zarażony miłością mej ziemi
Więcej, jak w chwilach mojego wygnania,
A zawsze waszym posłuszny rozkazom.
Wiedzcie, żem wojnę szczęśliwie prowadził,
Że krwawą drogę wyrąbałem.szablą
Aż do bram Rzymu. Przynosimy łupy
Nad koszta wojny o trzecią część wyższe.
Zawarłem pokój tak dla was zaszczytny,
Jak jest dla Rzymu haniebny. Tu składam
Traktat, konsulów podpisem stwierdzony
I opatrzony senatu pieczęcią.
Aufidiusz.  Dostojna Rado, nie czytając pisma,
Powiedzcie zdrajcy, że danej mu władzy
W niewaszych celach zbrodniczo nadużył.
Koryolan.  Zdrajcy? Kto zdrajcą?
Aufidiusz.  Marcyusz.
Koryolan.  Marcyusz zdrajcą?
Aufidiusz.  Tak, Kajusz Marcyusz. Alboż się spodziewasz,
Że cię pozdrowię skradzionem nazwiskiem
Koryolana, zwycięzcą Koryolów?
Panowie, miasta naszego senacie,
On wasz interes zdradził przeniewierczo,

Żonie i matce on Rzym, miasto wasze,
Tak, wasze miasto, za łez kilka sprzedał,
Stargał przysięgi i zobowiązania,
Jak motek jaki zgniłego jedwabiu;
Nie zasiągnąwszy zdań wojennej rady,
Dla kilku słonych kropel swojej mamki,
Zwycięstwo wasze przepłakał, przejęczał,
Tak, że się nawet pazie rumieniły,
A w osłupieniu mąż patrzał na męża.
Koryolan.  Słyszysz to, Marsie?
Aufidiusz.  Płaczliwe chłopiątko,
Imienia boga wojny nie wymawiaj.
Koryolan.  Ha!
Aufldiusz.  Dosyć tego!
Koryolan.  Ha, kłamco bezczelny!
Pierś ma za ciasna dla wzdętego serca.
Chłopiątko! Podlezę! Przebaczcie, panowie,
Pierwszy raz w życiu on mnie lżyć przymusił.
Wasz sąd, panowie, temu tu kundlowi
Niech kłamstwo zada, a jego sumienie
(Gdy już na sobie rąk mych ślady nosi,
A co mu dałem do grobu zabierze)
Jego sumienie wyrok wasz potwierdzi,
Kłamstwo mu zada.
1 Pan.  Słuchajcie mnie obaj.
Koryolan.  Przód mnie na drobne posiekajcie części,
Dzieci i męże niech się w mej krwi myją.
Chłopiątko! Kundlu, kundlu ty fałszywy!
Jeżeli dzieje wasze nie są kłamstwem,
Znajdziesz tam, że jak orzeł w gołębniku
Straszyłem Wolsków waszych w Koryolach,
Sam. Ha, chłopiątko!
Aufidiusz.  Szlachetni panowie,
Czy pozwolicie, by na hańbę waszą
Występny junak śmiał wam przypominać
Ślepej fortuny cios niezasłużony?
Sprzysięż.  Niech umrze za to!

Obywatele  (razem). Poszarpcie go na kawałki, poszarpcie natychmiast, on zabił mojego syna, moją córkę, on zabił mojego krewniaka Marka, on zabił mojego ojca!

2 Pan.  Cicho! spokojność! Tylko żadnych obelg!
Mąż to szlachetny; chwały jego skrzydła
Świat okrążyły. W czem zawinił miastu,
To sąd oceni. Teraz, Aufidiuszu,
Niewczesnym sporem pokoju nie mieszaj.
Koryolan.  Ach, gdybym takich sześciu Aufldiuszów,
Jego w dodatku, z całym jego rodem,
Miał na odległość szabli mej!
Aufidiusz.  Zuchwalcze!
Sprzysięż.  Zabij go! zabij! zabij! zabij! zabij!

(Aufidiusz i Sprzysięieni dobywają mieczy i zabijają Koryolana. Aufidiusz stawia nogę na trupie).

Panowie.  Stójcie, przez Boga! Stójcie! stójcie! stójcie!
Aufidiusz.  Panowie, raczcie słuchać mnie.
1 Pan.  Tulliuszu!
2 Pan.  Nad czynem twoim męstwo płakać będzie!
3 Pan.  Nie depcz go tylko! Panowie, spokojność!
Schowajcie miecze!
Aufidiusz.  W spokojniejszej chwili,
(Bo dziś zawadą zbytek oburzenia)
Gdy się dowiecie, czem wam zagrażało
Człowieka tego życie niebezpieczne,
Z tej śmierci jego cieszyć się będziecie.
Raczcie mnie wezwać do izby senatu,
Najcięższej karze chętnie się poddaję,
Jeśli nie zdołam wszystkich was przekonać,
Że tylko waszym wiernym sługą byłem.
1 Pan.  Wynieście ciało; płaczcie jego stratę,
Bo nigdy herold szlachetniejszym zwłokom
Nie towarzyszył do urny grobowej.
2 Pan.  Czyn Aufidiusza jego popędliwość
Tłómaczy w części. Stało się! co robić.
Aufidiusz.  Wściekłość mnie mija, ogarnia mnie smutek.
Niech spoinie ze mną trzech najwaleczniejszych
Mężnego zwłoki poniesie do grobu.

Niechaj nam bębny marsz biją żałobny,
A dzid żelezce schylą się ku ziemi.
Choć w naszem mieście słychać jeszcze płacze
I wdów i sierot sprawą jego ręki,
Szlachetna po nim pamięć tu zostanie.
Pomóż mi!

(Wychodzą z ciałem Koryolana przy odgłosie żałobnego marszu).





ANTONIJUSZ I KLEOPATRA

Antoniusz i Kleopatra.

P

Przypuszczając, iż ze starożytnych dramatów Szekspira, najpierwszy powstał Juliusz Cezar, w Antoniuszu i Kleopatrze widziećby można niejako ciąg dalszy, logiczny idei, która w Cezarze już jest wydatną. Tam Antoniusz odmalowany jako człowiek chciwy władzy, przebiegły, podający dłoń zabójcy tego Cezara, którego był przyjacielem, poświęcający chętnie wspólników dla osiągnięcia celu — tu, on, co Brutusa pokonał, co wzniósł się już tak wysoko jak pragnął, staje się sam niewolnikiem istoty przebieglejszej, namiętniejszej nad niego, igraszką kobiety, ofiarą szału. Pozorna ta wielkość kończy się najnikczemniejszym upadkiem. Człowiek, którego maluczki rozum zdawał się kruszyć potęgi charakteru i woli, okazuje się słabym aż do zniewieściałości. Za Brutusa mści się na nim, ironią losu — Kleopatra; za ideę — fantazya, za cnotę znieważoną, bezrozumna namiętność.

Tragedya ta, jak Koryolan i Juliusz Cezar, wziętą jest z Plutarcha, aż do najmniejszych szczegółów. Zbyt może niewolniczo poszedł za nim poeta, i dramat, zwłaszcza w ostatnich aktach, przeładowany wypadkami, nieustannie przenoszący nas z miejsca na miejsce, utrudza nadto wielką obfitością epizodycznych szczegółów.
Antoniusz należeć się zdaje do ostatnich utworów poety. Do tej daty odnosi do Knight, — Malone i Chalmers, naznaczają rok 1608. Nie drukowany osobno, dramat ten ukazał się po raz pierwszy w wydaniu zbiorowem, 1623 roku, bez podziału na akty i sceny.
W roku 1594 już, wspomniany jest na scenie angielskiej dramat treści podobnej S. Daniela; w roku 1595 francuską tragedyę Garnier’a „Antoniusz“ przełożyła na język angielski — Countess of Pembroke.
W roku 1608 dnia 20 maja, w rejestra księgarzy Edward Blount, wydawca, wpisał bez oznaczenia formy książkę o Antoniuszu i Kleopatrze (A book called Anthony and Cleopatra). Być bardzo może, iż mowa jest o dramacie Szekspira, gdyż wyrażenie ogólne „książka“ niekiedy się stosowało i do dramatów.
Powieść Plutarcha stanowi tragedyi wątek, z tą tylko różnicą, iż rzecz trwająca lat dwanaście, jak w wielu angielskich dramatach Szekspira, ściśnięta jest, skupiona, i rozwija się w pięciu aktach, w czasie skróconym. Zmienił także poeta znaczenie i charakter małżeństwa Antoniusza z Oktawią, które trwało dość długo i było rzeczywistem pożyciem, gdy tu występuje jako połączenie chwilowe, dla politycznych widoków. Nie chciał przez nie osłabić miłości jego dla Kleopatry. Głównym zarzutem, jaki krytyka czyni słusznie tej tragedyi, jest to zbyteczne nagromadzenie faktów, o którem mówiliśmy nieustanne przenoszenie akcyi z miejsca na miejsce, zbytnia szczegółów obfitość; niewolnicze przywiązanie się do historycznej ścisłości, jakby poeta lękał się uronić najmniejszą, należącą do niej drobnostkę. Tragedya wiele przez to traci na jednolitości, nuży i męczy, chociaż sceny pojedyncze geniusz Szekspira ozłaca. Nie zgadzając się na zdanie Coleridge’a, który Antoniusza i Kleopatrę stawia na równi z Królem Learem i Otellem, przyznać wszakże należy tej tragedyi znakomite piękności, godne mistrza, co ją stworzył, szczególniej w obrazowaniu charakterów z potęgą jemu właściwą.
Na pierwszym planie stoi z niezmierną prawdą odmalowana w Kleopatrze kobieta namiętna i płocha, zalotna, rozpieszczona, znudzona, która kochając nawet, stałą być nie umie. Pociąga Antoniusza i dopycha go, drażni i wabi, pożąda, gdy go niema, pozbywa się, gdy przybędzie, winnaby obudzać litość i wstręt, a budzi żywe zajęcie. Sam ten charakter z taką prawdą oddany, dowodzący, że Szekspir rozpieszczonym paniom wyższego świata miał zręczność dobrze się przypatrzeć, stawia dramat na równi ze znakomitszymi utworami poety. Od początku do końca królowa jest sobą — bóstwem rozpieszczonem na tronie, które wyczerpało wszystko, co życie dać może, szukającem czegoś nieznanego i nowego, niemożliwego, kuszącem płomieniami, które z niej wybuchają — kochającem głową nie sercem, fantazyą nie uczuciem. Antoniusz chwilami oburza się na nią i na siebie, gardzi płochą zalotnicą, miota się przeciw temu urokowi, jaki ona nań rzuca, a w chwilę później poddaje się mu posłuszny. Przestaje być panem siebie i dręczy się upokorzeniem własnem, probuje stargać te pęta, a jeden uśmiech oślepia go znowu, zakuwa i obala. To panowanie namiętności nad człowiekiem, głuszące głos obowiązku, honoru, cnoty, czci i godności własnej, odmalował Szekspir w Antoniuszu i Kleopatrze z nadzwyczajną siłą, z niezmierną prawdą. Antoniusz, niewolnik uśmiechu i wejrzenia, nie chce słuchać wieści z Rzymu, aby mu jego rozkosznych marzeń nie zakłóciły; w chwili bitwy, gdy mógł odnieść zwycięstwo, uchodzi z placu, ścigając odpływający statek królowej, poświęca dla niej wszystko, i upodlony, leży u nóg kapryśnej pani. Jak Cezara zwyciężyła duma i ambicya, tak jego łamie namiętność; gdy Brutus padł ofiarą własnej wielkości, której na świecie rzeczywistym było za ciasno.
Równie trafnie i prawdziwie odwzorowane są epizodyczne figury dramatu, którym częstokroć jedno słowo nadaje fizyonomię właściwą. Zniewieściały, rozpustny dwór Kleopatry, jak wybornie maluje się w scenie dziewcząt i wieszczbiarza. Taką królowę, nie inne towarzyszki otaczać muszą.
Sceny bojowe i radne, wspaniale rzucone, jako tło dziejowe służą do uwydatnienia słabości Antoniusza i stają się epizodycznemi przy głównej namiętności, która stanowi jądro dramatu. Śmierć bohatera godna jego życia. Sił, wyszafowanych sromotnie na dogodzenie namiętnościom, zabrakło w chwili stanowczej, zabić się nawet nie umiał. Człowiek, który się zwyciężać siebie nie nauczył, umrzeć po rzymsku nie jest zdolny. Wyzwoleniec go zawstydza.
Franciszek W. Hugo, ciekawe uczynił spostrzeżenie nad sceną XV (oryginału), w której Kleopatra rozpytuje posłańca, przybywającego z Rzymu i przynoszącego jej wiadomość o zaślubieniu Oktawii — jak żona Antoniusza wygląda.
Scena ta zdaje się być wziętą z natury. W pamiętnikach Melville’a jest ustęp, w którym on opisuje, jak go królowa Elżbieta pytała o Maryę Stuart.
„Najjaśniejsza pani — pisze Melville — spytała mnie, jakie mi się włosy najlepiej podobają, jej czy królowej Maryi. Odpowiedziałem, że obu równie rzadkiej są barwy jasnej (blond). Zmuszała mnie do powiedzenia, która z nich była piękniejszą. Odpowiedziałem, że ona (królowa Elżbieta) najpiękniejszą była w Anglii, a moja królowa w Szkocyi. Nalegała, abym odpowiadał na to pytanie. Odparłem, że obie były najpiękniejszemi w swych państwach, że jej królewska mość była najpowabniejszą, a moja królowa najpiękniejszą. Spytała, która była słuszniejszą. Powiedziałem, że moja królowa. — A więc ona jest za wysoką — rzekła — bo ja jestem ani za słuszną, ani za małą. Badała potem, jakie były zajęcia królowej Maryi. Oświadczyłem, że wedle ostatnich wiadomości, jakie odebrałem, królowa moja właśnie powracała z łowów w górach, a gdy jej dozwalał czas, czytywała historyę, dawniej zaś grywała na lutni i klawicymbale. — A gra ona dobrze? — Wcale przyzwoicie jak na królowę. Spytała mnie, kto lepiej tańcował, ona czy królowa. Mówiłem, że moja pani z równą szlachetnością tańcuje jak ona. Powtórzyła mi potem, że chciałaby wygodnie przypatrzeć się królowej. Ofiarowałem się zawieźć ją pocztą, przebraną za pazia. Mogłaby w takim razie przypatrzeć się królowej, jak król Jakób V przypatrywał się siostrze księcia de Vendôme, którą miał zaślubić. Dodałem, że przez ten czas dosyćby było, jak w wypadku choroby, zakazać przystępu do jej mieszkania. Niepotrzeba było nikomu o tem mówić, oprócz lady Strafford i jednego ze sług pokojowych. Myśl ta z początku zdawała się jej podobać, lecz wkrótce rzekła z westchnieniem: — Jestże to podobnem?“
Jako dowód wierności, z którą poeta szedł za Plutarchem, przytoczym tu w tłómaczeniu z niego, opis tej sceny na teatrze nieco dziwnej, gdy Kleopatra ukryta w grobowcu, przez okno wciąga rannego Antoniusza. (Według przekładu North’a 1579 roku, który szedł za Amyotem).
„Jednakże Kleopatra nie chciała dać drzwi otworzyć, ale przyszła i stanęła u wyższych okien, spuściła na dół łańcuchy i liny, w które włożono Antoniusza, a ona z dwiema kobietami swemi tylko, które z sobą wzięła do grobowca, wciągała go do góry. Ci, co byli temu widokowi przytomni, mówiono, że nic nigdy smutniejszego nie oglądali, bo wciągano tego człowieka nieszczęśliwego, całego krwią obluzganego i już napoły umarłego, który ręce podnosił ku Kleopatrze i dźwigał się, jako mógł. Trudno było go wciągnąć, tem bardziej kobietom, ale Kleopatra, ciągnąc z całych sił, z głową w dół pochyloną, nie popuszczając na chwilę sznura, tak pracowała, że w końcu go przyciągnęła ku sobie, z pomocą tych, co od dołu zagrzewali ją do tego, i tyle się z tem namęczyli, jakby sami pracowali. Gdy go do góry wciągnięto i na łóżku położono, porwała i podarła suknie na nim, bijąc się w piersi, drapiąc twarz swoją i łono. Potem otarła krew, którą miał twarz zbroczoną, zowiąc go swym panem, swym mężem, swym Cezarem, zapominając prawie o własnej nędzy i klęsce, przez litość nad tem, na co patrzała. Antoniusz prosił ją, aby poprzestała narzekań i zażądał wina, czy, że miał pragnienie, lub że się od niego prędzej umrzeć spodziewał. A napiwszy się, nakłaniał ją i radził, aby ratowała życie swe, jeżeli było można, bez upokorzenia i bezcześci, ażeby zaufała szczególniej Prokulejuszowi więcej niż innym, co mieli łaski u Cezara; co do niego zaś, żeby się nie troszczyła o zmianę nędznego losu jego na dni ostatek, a wyżej przez to ceniła tryumfy i cześć, jaką dawniej był zdobył i t. d.“
Gervinus czyni uwagę, iż Szekspir malując epokę upadku obyczajów i społeczności, do zbytku może zepsutą ją tu odmalował, nigdzie szlachetniejszego nie wprowadzając charakteru. Wszystko się składa na ten obraz płochości, lekkomyślności, rozpasania. W jednej tylko scenie szlachetniejsze przebija się uczucie, gdy na statku przyjmując współzawodników swych młody Pompejusz, doradzcy, który mu pozbycie się ich zaleca, odpowiada: „Byłbym ci wdzięczen, gdybyś to uczynił, nie pytając mnie o zezwolenie — lecz jeśli mnie pytasz — zdrady dopuścić się nie mogę“. Szlachetność ta byłaby chętnie korzystała z występku, — ostatek czci jednak ważyć się nań nie dozwalał. I w tem znać epokę, która w targ z sumieniem wchodzić nawykła.
Antoniusz i Kleopatra, dla teatru Drury-Lane, skrócona i przerobiona została przez Edwarda Capell w roku 1758.




OSOBY:
Marek Antoniusz,   tryumwirowie.
Oktawiusz Cezar,
M. Emiliusz Lepidus,

Sextus Pompejusz.

Domicyusz Enobarbus,   stronnicy Antoniusza.
Wentydyusz,
Eros,
Skarus,
Dercetas,
Demetryusz,
Filo,
Mecenas,  stronnicy Oktawiusza.
Agryppa,
Dolabella,
Prokulejusz,
Tyreusz,
Gallus,
Menas,  stronnicy Pompejusza.
Menekrates,
Waryusz,

Taurus, namiestnik Cezara.
Kanidyusz, namiestnik Antoniusza.
Syliusz, oficer z armii Wentydyusza.
Eufroniusz, poseł Antoniusza do Cezara.
Alexas, Mardyan, Seleukus, Diomedes, dworzanie Kleopatry.
Wróżbiarz.
Pajac.
Kleopatra, królowa Egiptu.
Oktawia, siostra Cezara, żona Antoniusza.
Charmian, Iras, ze służby Kleopatry.
Oficerowie, Żołnierze, Posłańcy, Służba.

Scena w różnych stronach cesarstwa rzymskiego.


Antoniusz i Kleopatra.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Alexandrya. Pokój w pałacu Kleopatry
(Wchodzą: Demetnjusz i Filo).

Filo.  Prawdziwie, wodza naszego szaleństwo
Przechodzi miarę. Orle jego oczy,
Co niegdyś szykom świeciły żołnierskim,
Jak jasna zbroja boga wojny, Marsa,
Teraz z pokorą spoglądają tylko
Na śniade czoła; a hetmańskie serce,
Co swojem biciem w wielkich armii starciu
Kirysa jego rozrywało sprzączki,
Swój hart straciło, zmieniło się w mieszek,
Wachlarz studzący gorącą krew w żyłach
Pięknej cyganki. Ale patrz! nadchodzą.

(Wśród odgłosu trąb wchodzą: Antoniusz, Kleopatra i ich Orszaki. Eunuchy wachlują Kleopatrę).

Daj tylko baczność, ujrzysz, jak Antoni,
Ten niegdyś trzeci filar ziemi całej,
Zmienił się w błazna obcej wszetecznicy.
Kleopatra.  Jeśli to miłość, powiedz, jak jest wielka.
Antoniusz.  Żebraczką miłość, którą można liczyć.
Kleopatra.  Kres, do którego można kochać, wskażę.

Antoniusz.  Wprzód musisz znaleźć nowe niebo, ziemię.

(Wchodzi Sługa).

Sługa.  Poselstwo z Rzymu.
Antoniusz.  Nudzisz mnie; mów krótko.
Kleopatra.  Nie, nie, Antoni, wysłuchaj poselstwa:
Bo może Fulwia w gniewie, kto wie, może
Podrostek Cezar przysyła ci rozkaz,
Wszechmocny rozkaz: „zrób to, albo owo,
To podbij, tamto oswobodź królestwo,
Zrób to, lub gniewu mojego się lękaj“.
Antoniusz.  O, droga! jakto?
Kleopatra.  Może, nawet pewno,
Dłużej tu zostać nie będzie ci wolno,
Wielki ci Cezar przysyła odprawę.
Słuchaj więc posła. — Gdzie jest Fulwii rozkaz?
Chciałam powiedzieć, Cezara — lub obu.
Zawołaj posłów. Jak jestem królową,
Na twoje lica wystąpił rumieniec,
A ta krew twoja, to hołd dla Cezara;
Lub może wstyd ten na twarz ci wybiega,
Gdy Fulwia ostrym gromi cię językiem.
Zawołaj posłów.
Antoniusz.  Niech Tyber Rzym połknie,
Niech się zawali wielki sklep cesarstwa —
Tu świat mój cały. Królestwa są gliną,
Cała ta ziemia, godne wzgardy błoto,
Zarówno żywi ludzi i bydlęta;
Jedynem życiem szlachetnem tak robić, (Całuje ją).
Gdy para taka tak robić jest w stanie.
W tym więc uścisku światu rozkazuję,
Niech wie, lub ciężkiej niech lęka się kary,
Że niema pary nam równej na ziemi.
Kleopatra.  Potężne kłamstwo! Dlaczegożbyś Fulwię
Za żonę pojął, gdybyś jej nie kochał?
Nie tak szalona jestem, jak się zdaję.
Antoni zawsze Antonim zostanie.
Antoniusz.  I zawsze wiernym swojej Kleopatrze.
Przez wzgląd na miłość, na słodkie jej chwile,

Nie traćmy czasu na cierpkich rozmowach;
Niech odtąd jedna dni naszych minuta
Bez jakiej nowej nie zbiega rozkoszy.
Jaka nas w wieczór dziś zabawa czeka?
Kleopatra.  Wysłuchaj posłów.
Antoniusz.  Swarliwa królowo,
Której do twarzy wszystko: gniewy, śmiechy,
Łzy nawet; w której wszystkie namiętności
Pełne uroku, uwielbienia godne!
Nie, żadnych posłów! Wszystek czas dla ciebie!
Razem tej nocy zbiegniemy ulice,
By lepiej poznać miasta obyczaje.
Idźmy! Wszak sama chciałać tego wczora.
Idźmy, królowo! Ani słowa więcej.

(Wychodzą: Antoniusz, Kleopatra i ich Orszak).

Demetr.  Tak nizko ceni Antoniusz Cezara?
Filo.  Czasami, kiedy nie jest Antoniuszem,
Trochę godności rzymskiej zapomina,
Która go nigdy rzucać nie powinna.
Demetr.  Z boleścią widzę, że postępowaniem
Sam stwierdza w Rzymie krążące potwarze.
Lecz jutro lepszych spodziewam się czynów.
Szczęśliwej nocy! (Wychodzą).


SCENA II.
Alexandrya. Inny pokój pałacu.
(Wchodzą: Charmian, Tras, Alexas i Wróibiarz).

Charmian.  Mości Alexas, słodki Alexas, najrzadszy Alexas, prawie najdoskonalszy Alexas, gdzie wróżbiarz, którego tak zachwalałeś królowej? Niechże poznam tego małżonka, który, jak powiadasz, ma przykryć swoje rogi wiankami.
Alexas.  Wróżbiarzu!
Wróżb.  Czego żądasz?
Charmian.  To on? — Czy to ty panie, co znasz wszystkie rzeczy?

Wróżb.  Z ogromnej księgi tajemnic natury

Czerpnąłem trochę.
Alexas.  Pokaż mu twą rękę.

(Wchodzi Enobarbus).

Enobarb.  Zastawcie stoły, niech nie braknie wina,
Żebyśmy pili zdrowie Kleopatry.
Charmian.  Dobry panie, daj mi szczęście.
Wróżb.  Nie daję szczęścia, losy przepowiadam.
Charmian.  Więc proszę cię, przepowiedz mi moje.
Wróżb.  Kiedyś daleko bielszą niż dziś będziesz.

Charmian.  Ma na myśli cerę.
Alexas.  Nie, on chce powiedzieć, że na starość pobielejesz.
Charmian.  Niech mnie od tego zmarszczki uchowają!
Alexas.  Nie bałamućcie mu w przepowiedniach, słuchajcie.
Charmian.  Cicho! słuchajmy!
Wróżb.  Będziesz kochaną mniej niż kochającą.
Charmian.  Wolałabym sobie raczej wątrobę winem przepalić.
Alexas.  Cicho! Słuchaj go!
Charmian.  A teraz przepowiedz mi co bardzo szczęśliwego. Niech w jednem przedpołudniu zostanę żoną trzech królów i po wszystkich trzech owdowieję; niech mam syna w pięćdziesiątym roku życia, któremu Herod, król żydowski, hołd przyjdzie składać; znajdź mi sposób, jak zostać żoną Oktawiusza Cezara i być równą mojej pani.
Wróżb.  Przeżyjesz panią, której teraz służysz.
Charmian.  Przewybornie! Smaczniejsze mi się zdaje długie życie niż figi.

Wróżb.  Piękniejsze były dnie, które przeżyłaś,
Od tych, co teraz na ciebie czekają.

Charmian.  To zapewne dzieci moje nie będą miały nazwiska. Powiedz mi, proszę, ile mam mieć chłopców a ile dziewczyn?

Wróżb.  Gdyby z żądz twoich każda płodną była,
Liczba twych dzieci byłaby — miliony.

Charmian.  Patrzcie tylko, co za błazen! Ale ci przebaczam jako czarnoksiężnikowi.
Alexas.  Myślałaś, że tylko twoje prześcieradła znają twoich żądz tajemnice.
Charmian.  Niech i tak będzie. Teraz kolej na Iras, wróż jej.
Alexas.  Chcemy wszyscy wiedzieć nasze losy.
Enobarb.  Mój a podobno i los największej z nas liczby będzie — tej nocy pójść spać po pijanemu.
Iras  (pokazując mu dłoń). To dłoń wróżąca przynajmniej czystość, jeśli nic więcej.
Charmian.  Jak wylew Nilu wróży głód.
Iras.  Siedź lepiej cicho, szalona wspólniczko łoża, nie twoja rzecz wróżyć.
Charmian.  Jeśli wilogotna ręka nie wróży żyzności, to ja nie umiem nawet w ucho się poskrobać. Ale proszę cię, przepowiadaj jej tylko powszednie losy.
Wróżb.  Losy wasze są podobne.
Iras.  Ale jak? ale jak? Opowiedz mi szczegóły.
Wróżb.  Powiedziałem.
Iras.  Czy los mój choć o cal nie lepszy?
Charmian.  Przypuśćmy, że los twój o cal lepszy, gdzieżbyś cal ten wybrała?
Iras.  Nie na nosie mojego męża.
Charmian.  Niech złe nasze myśli bogi naprawią. Teraz kolej na Alexasa. Dalej! przepowiadaj mu jego losy, dalej! Naprzód, niech pojmie żonę chodzić nie mogącą; słodka Izys! błagam cię, niech żona ta umrze, aby ustąpić miejsca gorszej, a po gorszej niech przyjdzie gorsza, aż najgorsza ze wszystkich, śmiejąc się, poprowadzi cię do grobu, pięćdziesiątkrotnego rogala! Dobra Izys, wysłuchaj tej mojej modlitwy, choćbyś miała być głuchą na większej wagi prośby, dobra Izys, błagam cię!
Iras.  Amen! Droga bogini, wysłuchaj tej prośby twojego ludu! Bo jak rzecz bolesna widzieć poczciwego człowieka z rozpustnicą żoną, tak śmiertelny byłby smutek widzieć łotra [nie rogala. Więc, dobra Izys, zachowaj należną miarę, daj mu, na co zasłużył.
Charmian.  Amen!
Alexas.  Patrzcie tylko! Gdyby to od nich zależało rogi mi przyprawić, toć one gotowiusieńkie zostać ladaszczycami choćby dlatego tylko, żeby mi tę przysługę wyświadczyć.
Enobarb.  Cicho! zbliża się Antoniusz.
Charmian.  Nie, to królowa. (Wchodzi Kleopatra).

Kleopatra.  Czy był tu pan wasz?
Enobarb.  Nie.
Kleopatra.  I nie był wcale?
Charmian.  Nie.
Kleopatra.  Chwila temu, pełny był wesela,
Gdy nagle rzymska myśl go uderzyła.
Ty, Enobarbus —
Enobarb.  Pani —
Kleopatra.  Idź go szukać,
Bez żadnej zwłoki przyprowadź go do mnie.
Gdzie jest Alexas?
Alexas.  Czeka na rozkazy.
Lecz widzę, pani, zbliża się Antoniusz.

(Wchodzi Antoniusz z Posłańcem i Służbą).

Kleopatra.  Nie chcę nań spojrzeć. Oddalcie się ze mną.

(Wychodzą: Kleopatra, Enobarbus, Alexas, Iras, Charmian, Wróżbiarz i Służba).

Posłaniec.  Twa żona Fulwia pierwsza w pole wyszła.
Antoniusz.  Przeciw mojemu bratu Lucyuszowi?
Posłaniec.  Tak jest; lecz wkrótce skończyła się wojna,
Okoliczności przyjaźń skojarzyły,
Ruszyli społem przeciw Cezarowi;
Lecz jego gwiazda, przy pierwszem spotkaniu,
Za Włoch granice wyparła pobitych.
Antoniusz.  Czy masz w odwodzie jeszcze co gorszego?
Posłaniec.  Zła wieść jest posła złą orędowniczką.
Antoniusz.  Jeśli jej głupiec lub tchórz jaki słucha;
Lecz dla mnie, wszystko co przeszło, skończone.
Kto mówi prawdę, choćby w jego słowach
Śmierć spoczywała, dla mnie się wydaje
Zręcznym pochlebcą.
Posłaniec.  Więc słuchaj złych wieści.
Z partyjską armią Labienus podbił
Dzielnice Azyi od brzegów Eufratu,

Jego zwycięskie wiewają sztandary
Od Syryi, Lidyi, aż do jońskich brzegów,
Kiedy —
Antoniusz.  Antoniusz, chciałeś pewnie dodać —
Posłaniec.  O, panie!
Antoniusz.  Śmiało, nie łagodź wyrażeń,
Które na wszystkich rzymskich siedzą ustach.
Zwiej Kleopatrę, jak ją w Rzymie zowią;
Słowami Fulwii szydź, karć moje błędy
Z całą wolnością, jakiej używają
Prawda i potwarz. Ciernie tylko rosną
Tam, gdzie ożywcze umilknęły wiatry,
Lecz kto nam wskaże śmiało błędy nasze,
Grunt nasz uprawia. — Oddal się na chwilę.
Posłaniec.  Jeśli tak każesz. (Wychodzi).
Antoniusz.  Jakie nam wieści z Sycyonu przyszły!
1 Sługa.  Czy Sycyończyk jest jaki przytomny?
2 Sługa.  Czeka rozkazów.
Antoniusz.  Zawołaj go do mnie. —
Twardy egipski łańcuch muszę zerwać,

(Wchodzi Posłaniec).

Lub te miłostki zgubą moją będą. —
Kto jesteś?
2 Posłań.  Żona twa Fulwia umarła.
Antoniusz.  Umarła? kędy?
2 Posłań.  Zmarła w Sycyonie.
O jej chorobie i ważniejszych sprawach
List ten opowie. (Oddaje list).
Antoniusz.  Daj go. Możesz odejść.

(Wychodzi Posłaniec).

Wielki duch zgasnął. Tegom przecie pragnął.
Cośmy z pogardą niegdyś odrzucali,
Pragniemy znowu; bo dzisiejsza rozkosz,
Zwyczajnym tokiem wszystkich ludzkich rzeczy,
W przesyt się zmienia. Umarłej znow pragnę;
Ta samą dłonią, którąm ją odepchnął,
Pragnąłbym teraz przycisnąć ją do mnie.
Tej czarodziejki więzy muszę zerwać.

Szkód sto tysięcy prócz strat, które widzę,
Wylęga gnuśność moja. — Enobarbus!

(Wchodzi Enobarbus).

Enobarb.  Co rozkażesz, panie?
Antoniusz.  Muszę się stąd natychmiast oddalić.
Enobarb.  Więc wymordujemy wszystkte nasze kobiety. Widzimy, jak śmiertelną jest dla nich każda nasza szorstkość: odjazd nasz, trudno cedzić słówka, śmiercią dla nich będzie.
Antoniusz.  Muszę się oddalić.
Enobarb.  Jeśli tego koniecznie potrzeba, to niech umierają kobiety. Byłaby szkoda poświęcać je bez powodu, ale gdy trzeba wybierać między niemi a wielką sprawą, należy je za nic uważać. Kleopatra, na najmniejszą wieść o tem, w mgnieniu oka trupem padnie; wszak ją widziałem dwadzieścia razy umierającą z daleko lichszych powodów. Myślę, że śmierć jakiś ma pociąg, który na nią potężny wpływ wywiera, skoro tak jej śpieszno umierać.
Antoniusz.  Chytrość jej przechodzi wszelkie wyobrażenie.
Enobarb.  Niestety! nie, panie. Namiętności jej są usnute z najdelikatniejszych włókien czystej miłości. Trudno dać imię wody i wiatrów jej łzom i westchnieniom, bo to są burze i nawałnice, o jakich w żadnym nie pisano kalendarzu, a to nie może być skutkiem jej chytrości, bo w takim razie mogłaby jak Jowisz zsyłać deszcz, kiedy zechce.
Antoniusz.  Ach, bodajem był nigdy jej nie widział!
Enobarb.  To nie byłbyś widział arcydzieła, a bez tego błogosławieństwa cała twoja podróż byłaby bez wartości.
Antoniusz.  Fulwia umarła.
Enobarb.  Kto?
Antoniusz.  Fulwia umarła.
Enobarb.  Fulwia?
Antoniusz.  Umarła.
Enobarb.  To, panie, złóż bogom dziękczynne ofiary. Ile razy się im spodoba zabrać mężowi żonę, tyle razy poznaje w nich człowiek krawców ziemi i pociesza się tą myślą, że kiedy stara suknia się zużyje, nie braknie materyi na uszycie nowej. Gdyby nie było innych kobiet prócz Fulwii, cios, wyznaję, byłby bolesny, a zdarzenie łez byłoby godne; ale na teraz, z nieszczęścia wykwita pociecha; za stary fartuch dostajemy nowę spódniczkę. Zresztą są w cebuli łzy na pokropienie tego smutku.
Antoniusz.  Sprawy, które ona tam zagaiła, nie cierpią mojej dłuższej nieobecności.
Enobarb.  A sprawy, które ty tu zagaiłeś, panie, nie mogą się obejść bez ciebie; zwłaszcza sprawy Kleopatry całkiem od twojej tu przytomności zależą.

Antoniusz.  Dosyć tych żartów. Moim oficerom
Powiedz mój zamiar. Sam biorę na siebie
Całą konieczność przedstawić królowej,
Na jej miłości wymódz rozłączenie.
Nie tylko Fulwii śmierć odjazd mój nagli,
Ale i listy przyjaciół mych w Rzymie
Radzą natrętnie, bym natychmiast wracał.
Sextus Pompejusz jest morza dziś panem
I rękawicę rzucił Cezarowi,
A lud nasz zmienny, który zasłużonych
Zaczyna kochać, kiedy już ich niema,
Na Pompejusza syna dziś przerzuca
Całą ojcowską wielkość i znaczenie.
Młodzik potężny siłą i nazwiskiem,
A potężniejszy dzielnej krwi popędem,
Dochodzi sławy pierwszego żołnierza:
Jeśli mu w porę nie podetniem skrzydeł,
Rzymskiemu światu nowa grozi burza.
Widzę zarodki mnogich niebezpieczeństw,
Które dziś jeszcze, jak rumaka włosień,
Żyją, lecz węża nie mają trucizny[2].

Moim podwładnym o spiesznym odjeździe
Donieś natychmiast.
Enobarb.  Śpieszę spełnić rozkaz.

(Wychodzą).

SCENA III.
(Wchodzą: Kleopatra, Charmian, Iras i Alexas).

Kleopatra.  Gdzie on?
Charmian.  Daremno szukałam go dotąd.
Kleopatra.  Patrz z kim jest, gdzie jest, wywiedz się, co robi,
Tylko pamiętaj, że to nie mój rozkaz.
Jeśli jest smutny, powiedz mu, że tańczę,
Jeśli wesoły, powiedz, żem jest chora.
Idź, wracaj śpiesznie! (Wychodzi Alexas).
Charmian.  Zdaje mi się, pani,
Że jeśli sercem kochasz go namiętnem,
To nie jest sposób wzajemność uzyskać.
Kleopatra.  Czegóż nie robię, com powinna robić?
Charmian.  Bądź mu powolną, nie czyń mu przekory.
Kleopatra.  Szalona! ty mnie uczysz, jak go stracić.
Charmian.  Nie kuś go ciągle; zbytek gniewu szkodzi.
Z ciągłej obawy nienawiść się rodzi.

(Wchodzi Antoniusz).

Otóż Antoni.
Kleopatra.  Jestem chora, smutna.
Antoniusz.  Ach, co za boleść mój zamiar jej wyznać!
Kleopatra.  Prowadź mnie, Charmian, czuję, że omdlewam,
„Wnet się to skończy, bo ludzka natura
Boleści takich długo nie wytrzyma.
Antoniusz.  Droga królowo —
Kleopatra.  Nie zbliżaj się, błagam.
Antoniusz.  Co się to znaczy?
Kleopatra.  W oczach twoich widzę,
Że otrzymałeś szczęśliwe nowiny.
Co ci donosi twoja ślubna żona?

Możesz odjechać. Bodaj ci w tej ziemi
Nie dozwoliła nigdy nogi stawić!
Lecz niech nie mówi, że ja cię wstrzymuję;
Nie mam nad tobą władzy; dla niej żyjesz.
Antoniusz.  Bóg wie najlepiej —
Kleopatra.  Nie było królowej
Jak ja zdradzonej; jednak od początku
Widziałam zdradę.
Antoniusz.  Droga Kleopatro —
Kleopatra.  Jak mogłam myśleć, że mi będziesz wierny,
Choć przysięgami wstrząsałeś tron bogów,
Gdyś twojej Fulwii. nie dotrzymał wiary?
Co za szaleństwo, tak się dać uwikłać
Ślubom na ustach tylko urodzonym,
A w samej chwili przysięgi zerwanym!
Antoniusz.  Droga królowo —
Kleopatra.  Nie szukaj pozorów;
Wręcz mnie pożegnaj i wracaj do Rzymu.
Kiedyś mnie błagał, by w Egipcie zostać,
Wtedy to była do tkliwych słów pora!
Nie było wtedy wzmianki o odjeździe,
W oczach, na ustach, wieczność była wszędzie!
Niebieska radość na oczach nam siadła,
Najlichsza nawet istot naszych cząstka
Zdała się zdradzać niebieski początek.
Tak jest i teraz, albo ty, Antoni,
Największy żołnierz na szerokim świecie,
Na największego zmieniłeś się kłamcę.
Antoniusz.  Pani —
Kleopatra.  O, czemu siły twojej nie mam,
Aby ci dowieść, że jest i w Egipcie
Potężne serce!
Antoniusz.  Słuchaj mnie, królowo:
Twarda konieczność na chwilę mnie woła
Ku innym stronom, serce — tu zostaje.
Włochy się palą wewnętrzną rozterką,
Sextus Pompejusz zbliża się do Rzymu;
Równa potęga dwóch domowych stronnictw

Groźne do życia wywołuje fakcye;
Znienawidzony, gdy urósł w potęgę,
Rośnie i w miłość; wygnany Pompejusz,
Bogaty w ojca swojego znaczenie,
Wkrada się milczkiem do serca tych wszystkich,
Których obecny stan nie uposażył;
Liczba ich rośnie, zaczyna być groźną,
Bo serca długim znudzone pokojem
Chcą się wyleczyć zmianą rozpaczliwą.
Lecz głównym mego odjazdu powodem,
Twój dziś niepokój zdolnym ułagodzić,
Jest śmierć mej Fulwii.
Kleopatra.  Jeśli wiek mnie dotąd
Jeszcze z szalonych nie wyleczył myśli,
To mnie z dziecinnych przynajmniej wyleczył.
Czyż Fulwia może umrzeć?
Antoniusz.  Już umarła.
Przejrzyj to pismo, dowiesz się o burzach
Przez nią zbudzonych, a w końcu wyczytasz
I wieść najlepszą, gdzie i jak umarła.
Kleopatra.  Zwodny kochanku! Gdzież są święte urny,
Któreś miał łzami boleści napełnić?
O, widzę teraz, widzę w śmierci Fulwii,
Jak kiedyś przyjmiesz wieść o moim zgonie!
Antoniusz.  Przestań mię dręczyć, słuchaj o zamiarach,
Od których, jeśli zapragniesz, odstąpię.
Na ogień, który muł Nilu zapładnia,
Idę stąd twoim sługą i żołnierzem,
Gotów zapalić wojnę, zawrzeć pokój,
Jak chcesz.
Kleopatra.  O, Charmian, przetnij mi sznurówkę!
Lecz nie, — bo raz mi gorzej, to znów lepiej —
Jak Antoniusza miłość.
Antoniusz.  Droga pani,
Wierzaj miłości, która wytrzymuje
Tak ciężkie próby.
Kleopatra.  Tak radziła Fulwia.
Odwróć się, proszę, poświęć jej łzę jedną,

Żegnaj mnie potem i mów, że łzy twoje
To wieczna własność królowej Egiptu,
Odegraj scenę ćwiczonej obłudy,
I daj jej wszystkie pozory honoru.
Antoniusz.  O, skończ! Krew moja zaczyna się burzyć.
Kleopatra.  Wiem, żeś jest zdolny lepszego co zrobić;
I to już dobrze.
Antoniusz.  Ha! na szablę moją —
Kleopatra.  I na mą tarczę — coraz, coraz lepiej!
Lecz brak coś jeszcze, Proszę cię, patrz, Charmian,
Jak Alcydowi rzymskiemu do twarzy
Ten wybuch gniewu.
Antoniusz.  Zostawiam cię, pani.
Kleopatra.  Panie rycerzu, jedno jeszcze słowo:
Musim się rozstać, lecz nie o tem mowa;
Był czas, żeś kochał mnie, panie, ja ciebie;
Wiesz o tem dobrze — lecz nie o tem mowa;
Chciałam powiedzieć — lecz ach! moja pamięć,
To, widzę, żywy Antoniusza obraz —
W stanowczej chwili wszystkiego zabywa.
Antoniusz.  Gdybym nie wiedział, że płochość poddanką
Twojego tronu, wziąłbym cię, królowo,
Za płochość samą.
Kleopatra.  A ciężko jest przecie
Tak blizko serca taką nosić płochość,
Jak Kleopatra. Lecz przebacz mi, panie,
Najzastarzalsze moje nawyknienia
Są dla mnie śmiercią, gdy ci są niemiłe.
Skoro ci horror opuścić mnie każe,
Bądź głuchy, panie, na moje szaleństwo,
A niech cię bogów prowadzi opatrzność!
Zwycięstwo na twej niech zawiśnie szabli,
Laur tryumfu drogę ci zaściele!
Antoniusz.  Więc idźmy, spieszmy! Nasze rozłączenie
Zda się uciekać, a przecie zostaje;
Ty, tu zostając, idziesz ze mną razem,
Ja, choć uciekam, zostaję przy tobie.
Idźmy! (Wychodzą).


SCENA IV.
Rzym. Pokój w domu Cezara.
(Wchodzą: Oktawiusz Cezar, Lepidus i Orszak).

Cezar.  Widzisz, Lepidzie, i później zobaczysz,
Że nie Cezara wadą przyrodzoną
Współzawodnika swego nienawidzić.
Oto ostatnie listy z Alexandryi:
Pije i ryby łowi, całe noce
Na hulatykach spędza z przyjaciółmi,
Nie więcej męski mąż od Kleopatry,
Ona nie więcej od niego niewieścia.
Ledwo pomyśleć raczył, że ma jeszcze
Kolegów w Rzymie, by ich posła przyjąć.
W człeku tym znajdziesz wszystkie ludzkie wady,
Jakby w skróceniu.
Lepidus.  Nie mogę przypuścić,
Aby przywary jego mogły zaćmić
Jego przymioty; wady w Antoniuszu
Są jakby ognie na pogodnem niebie,
Tem wydatniejsze, im jest noc czarniejsza;
Odziedziczone raczej niż nabyte;
Grzech konieczności raczej, niż wyboru.
Cezar.  Lepidzie, jesteś zbyt pobłażający.
Przypuśćmy nawet, że błąd to niewielki
Zająć w łożnicy miejsce Ptolemeja,
I dać królestwo za fraszkę, not całą
Z niewolnikami wytrząsać kielichy,
W dzień po ulicach taczać się, iść w tuzy
Z lada hultajem, który potem trąci;
Przypuśćmy, że to wszystko mu przystoi,
(Choć człek to rzadkich musi być przymiotów,
Co takiem życiem na sławie nie cierpi)
Na to przynajmniej wymówki nie znajdziesz,
Że dziś Antoni swą lekkomyślnością
Na barki nasze ciężar taki zwala.

Gdyby wczas tylko rozkoszom poświęcał,
Byłoby łatwo za całą mu karę
Zostawić przesyt i łamanie kości;
Ale być głuchym, gdy bęben i trąba,
Kiedy go wielkie wspólne sprawy nasze
Dziś od niewczesnych odwołują zabaw,
Czas już go skarcić, jak to krnąbrne chłopię,
Co wyćwiczone, dojrzałe nauką,
Poświęca mądrość obecnej rozkoszy
I bunt podnosi przeciw rozumowi.

(Wchodzi Posłaniec).

Lepidus.  Wieść jakaś nowa.
Posłaniec.  Twój rozkaz spełniony,
I co godzina usłyszysz, Cezarze,
Świeżą wiadomość o wielkich wypadkach.
Pompejusz urósł w potęgę na morzu;
Wszyscy, co drżeli tylko przed Cezarem,
Zdają się teraz kochać Pompejusza;
Tłumy niechętnych w portach się gromadzą,
A głos ogólny powtarza, że ciężko,
Niesprawiedliwie Sextus był skrzywdzony.
Cezar.  Dawno mi o tem należało wiedzieć:
Historya uczy, że kto jest przy władzy,
Był upragnionym, póki jej nie posiadł;
Ze zwyciężony, dopiero kochany,
Gdy przestał godnym ludzkiej być miłości,
Staje się drogi ludom, gdy go braknie.
Lud, to jest trzcina falami miotana,
Posłuszna prądom, długo się wałęsa,
Póki wśród ciągłych nie zgnije kołysań.
Posłaniec.  Teraz wieść inna: Menas i Menekrat,
Sławni korsarze, panami są morza,
Które plądrują statków swych tysiącem.
Nieraz już włoską zakrwawili ziemię,
Nadbrzeżne miasta na myśl o nich bledną,
A młódź gorąca już na bunt dojrzała.
Byle się żagiel pokazać odważył,
Na plon im idzie, bo imię Pompeja

Groźniejsze dzisiaj, niżby wojska były.
Cezar.  Porzuć, Antoni, twe lubieżne koło!
Kiedyś, odparty od Modeny murów,
Gdzie legli Pansa i Hircyusz z twej ręki,
Gdy za twem wojskiem głód w pogoń się puścił,
Choć wychowany miękko, tyś z nim walczył,
Z wytrzymałością, jakiej dziki nie ma,
Piłeś mocz koński, zgniłą bagnisk wodę,
Na którą nawet bydlęta parskały,
Twe podniebienie nie gardziło wtedy
Ciernistych płotów najkwaśniejszą tarką,
Jak jeleń, kiedy śnieg zasypie pola,
Naddrożnych sosen żywiłeś się korą,
A na alpejskich szczytach jadłeś mięso,
Którego widok sam zabijał innych;
Wszystko to przecie (na twoją dziś hańbę)
Z taką żołnierską zniosłeś wytrwałością,
Ze nawet lica twoje nie pobladły.
Lepidus.  Co za upadek!
Cezar.  Czas już, by do Rzymu
Wstyd go przypędził; czas, żebyśmy wspólnie
Ruszyli w pole; więc bez straty czasu
Zwołajmy radę, bo naszem ospalstwem
Rośnie Pompejusz.
Lepidus.  Jutro ci objawię,
Jaką, w obecnym stanie rzeczy, siłę
Zdołam wystawić na morzu i lądzie.
Cezar.  I ja tą sprawą gorliwie się zajmę.
Bądź zdrów!
Lepidus.  A jeśli przed jutrzejszem ranem
Odbierzesz ważne jakie wiadomości,
Racz mi udzielić.
Cezar.  Możesz być spokojny,
Bo wiem, że to jest moją powinnością.

(Wychodzą).

SCENA V.
Alexandrya. Pokój w pałacu Kleopatry.
(Wchodzą; Kleopatra, Charmian, Iras i Mardyan).

Kleopatra.  O, Charmian!
Charmian.  Pani —
Kleopatra.  Ach! ach! droga Charmian,
Spiesz, proszę, daj mi kubek mandragory.
Charmian.  Dlaczego, pani?
Kleopatra.  Abym mogła zasnąć
I przespać wieki, w których mój Antoni
Zdala ode mnie.
Charmian.  Nazbyt o nim myślisz.
Kleopatra.  O, on mnie zdradza!
Charmian.  Nie myślę tak, pani.
Kleopatra.  Mardyan, rzezańcze!
Mardyan.  Co pani rozkaże?
Kleopatra.  Nie każę śpiewać, bo nic mi w rzezańcu
Do smaku nie jest. O, wiem, że nie trudno
W mniszonem ciele wolnej zostać myśli
I nie wybiegać za krańce Egiptu.
Czy masz ty żądze?
Mardyan.  Mam.
Kleopatra.  Co? rzeczywiste?
Mardyan.  O, nie, nie, pani, bo w rzeczywistości
Tylko uczciwe robić mogę rzeczy,
Mam jednak żądze gwałtowne, i myślę
O tem, co niegdyś Mars zrobił z Wenerą.
Kleopatra.  Charmian, jak myślisz? Gdzie teraz Antoni?
Stoi, czy siedzi, czyli się przechadza?
Czy jest na koniu? O, koń to szczęśliwy,
Który za brzemię Antoniusza niesie!
Pyszń się, o koniu! Czy wiesz, kogo niesiesz?
Ty niesiesz świata tego pół-Atlasa,
Niesiesz przyłbicę i oręż narodów.
Może on teraz cichym szepce głosem:

„Gdzieś jest, starego Nilu drogi wężu?“
Bo tak mnie zowie. Ale ach! szalona,
Sama rozkoszną karmię się trucizną!
On o mnie myśleć! o mnie, której lica
Febus miłosnym poczernił całunkiem,
Czas głębokiemi poznaczył marszczkami?
Cezarze, mężu szerokiego czoła,
Kiedy mieszkałeś na tej jeszcze ziemi,
Monarchy godnym byłam wtedy kąskiem;
Wielki Pompejusz stał jak odurzony,
Namiętne oko w mej utopił twarzy,
Tam chciał zarzucić losów swych kotwicę,
I umrzeć patrząc na tę, która była
Życiem dla niego. (Wchodzi Alexas).
Alexas.  Witam cię, królowo!
Kleopatra.  Do Antoniego jakże niepodobny!
Lecz dosyć dla mnie, że od niego wracasz;
Drogi ten balsam w złoto cię przemienił.
Co mi przynosisz od dzielnego męża?
Alexas.  Gdym go opuszczał, jeszcze pocałunek
Jeden, ostatni, po innych tysiącu,
Wycisnął, pani, na tej wschodniej perle,
I mówił — słowa jego w mem tkwią sercu.
Kleopatra.  Musi je stamtąd wyrwać moje ucho.
Alexas.  „Idź, powiedz“, mówił, „że wierny Rzymianin
Ten skarb ostrygi posyła królowej;
Aby ten lichy uzacnić podarek,
Ubrylantuję tron jej królestwami,
Wschód cały, powiedz, nazwie ją swą panią“.
Potem skinieniem głowy mnie pożegnał,
Z powagą dosiadł konia ognistego,
Który w swej dumie zarżał tak rozgłośnie,
Że gdybym nawet chciał był coś powiedzieć,
Głosby mój zgłuszył.
Kleopatra.  Byłże wesół, smutny?
Alexas.  Jak czas w pośrodku dwóch ostateczności,
Bez wielkich mrozów, bez wielkich upałów:
Ani był smutny, ani był wesoły.

Kleopatra.  Patrz, Charmian, co za błoga równowaga!
O, pomyśl tylko, Charmian, co za człowiek,
On nie był smutny, bo chciał dać pogodę
Tym, którzy twarze na wzór jego stroją;
Nie był wesoły, jakby chciał im mówić,
Że myśli jego tam, gdzie jego radość, —
W Egipcie były; on był między dwoma:
Boski nastroju! Bądź wesół lub smutny,
Bo równie smutku zbytek jak wesela
Lepiej niż innym będzie ci do twarzy.
Czyś spotkał moich wysłańców wśród drogi?
Alexas.  Jakich dwudziestu; skąd taka obfitość?
Dziecię zrodzone w dniu, w którym zapomnę
Nowego posła do niego wyprawić,
Żebrakiem umrze. Charmian, daj mi pióro!
Witaj, Alexas! — O powiedz mi, Charmian,
Czy tak namiętnie kochałam Cezara?
Charmian.  O, dzielny Cezar!
Kleopatra.  Niechże cię udusi
Imię to, gdy je powtórnie wymówisz,
Wykrzyknij raczej: o, dzielny Antoniusz!
Charmian.  O, dzielny Cezar!
Kleopatra.  Zakrwawię ci zęby,
Jeśli się jeszcze odważysz porównać
Mojego męża mężów z twym Cezarem.
Charmian.  Ja jednak, pani, tylko pieśń twą nucę.
Kleopatra.  Mych lat młodzieńczych, gdy sąd mój nie dojrzał,
Zimna krew wtedy ciekła w moich żyłach,
Gdy mogłam mówić, co wtedy mówiłam!
Lecz idźmy! Przynieś mi pióro i papier:
Codzień odbierze nowe pozdrowienie,
Choćby mi przyszło Egipt mój wyludnić.

(Wychodzą).

AKT DRUGI.
SCENA I.
Messyna. Pokój w domu Pompejusza.
(Wchodzą: Pompejusz Menekrates, Menas).

Pompej.  Jeśli bogowie wielcy sprawiedliwi,
To sprawiedliwych nie opuszczą sprawy.
Menekr.  Pomnij, że zwłoka nie jest odmówieniem.
Pompej.  Gdy my żebrzemy u stopni ołtarzy,
Marnieje sprawa, za którą się modlim.
Menekr.  Nieraz błagamy w naszem zaślepieniu
O to, co naszą byłoby zagładą,
A co w dobroci swej Bóg nam odmawia:
I odepchnięta modlitwa jest zyskiem.
Pompej.  Zwyciężę jednak, lud bowiem mnie kocha,
Morze jest moje; potęga ma w kwadrze,
Że dojdzie pełni, nadzieja mi wróży.
Marek Antoni w Egipcie ucztuje,
I wstać nie myśli od stołu dla wojny;
Skarb zbiera Cezar, ale serca traci;
Lepid im schlebia, oni Lepidowi;
Gardzą nim oni, on ich nienawidzi.
Menas.  Cezar i Lepid wyruszyli w pole
Z potężną armią.
Pompej.  Skąd wiesz to? to kłamstwo.
Menas.  Wieść przyniósł Sylwiusz.
Pompej.  Sylwiusz tylko marzył:
Oni czekają w Rzymie Antoniusza.
Niechaj twe zwiędłe usta, Kleopatro,
Urok miłości słodyczą zaprawi!
Dodaj lubieżność piękności i czarom!
Zabaw łańcuchem skrępuj rozpustnika!
Uczt twoich dymem zmysły jego odurz!
Epikurejskich kucharzy wymysły

Niech nowościami ostrzą mu apetyt!
Niech honor jego ciężki sen odroczy,
Póki letejskie nie uśpią go wody!

(Wchodzi Waryusz).

Jaką wiadomość przynosisz, Waryuszu?
Waryusz.  Wieść niewątpliwa, że lada godzina
Czekają w Rzymie Marka Antoniusza,
Od czasu bowiem, jak opuścił Egipt,
Mógłby i dłuższą przemierzyć już drogę.
Pompej.  Mniej ważnej wieści chętniej dałbym ucho.
Wyznaję, Menas, że nie przypuszczałem,
Aby rozpustnik na miłość łakomy
Przyłbicę włożył na tak małą wojnę.
Żołnierz to dwakroć od obu dzielniejszy.
O sprawie naszej teraz lepiej tuszę,
Gdy ruch nasz pierwszy wyrwał rozpustnika
Z gorących objęć wdowy Ptolemeja.
Menas.  Nie myślę, żeby Cezar i Antoni
Szczerej przyjaźni dłoń sobie podali:
Ciężko Cezara obraziła Fulwia;
Brat Antoniego, choć bez jego woli,
Pierwszy z Cezarem mierzyć się odważył.
Pompej.  Nie wiem, o ile zdolne są ustąpić
Drobne urazy wielkiej nienawiści.
Gdybyśmy wszystkim czoła nie stawili,
Wnetby wybuchła między nimi wojna,
Bo im na wielkich nie braknie powodach,
By szabli dobyć; lecz nie wiemy jeszcze,
O ile trwoga, którą w nich budzimy,
Może ich wspólne przytłumić urazy
I drobny rozbrat na chwilę połatać.
Lecz bogów naszych niech spełni się wola
Zbawienie nasze w naszej szabli leży,
Więc idźmy, Menas! (Wychodzą).


SCENA II.
Rzym. Pokój w domu Lepida.
(Wchodzą: Enobarbus, Lepidus).

Lepidus.  Byłoby wielką z twej strony zasługą
I godną ciebie, gdybyś skłonił wodza
Do słów łagodnych i do pojednania.
Enobarb.  Będę nalegał, żeby odpowiedział,
Jak jego wielkiej przystoi godności.
Jeżeli Cezar obrazi go słowem,
Niech patrzy wyżej niż głowa Cezara
I mówi głośno, jak sam Mars, bóg wojny.
Ja, gdybym nosił brodę Antoniusza,
Jowisz mi świadkiem, dziśbym jej nie golił.
Lepidus.  Nie pora dzisiaj do prywatnych swarów.
Enobarb.  Do załatwienia swaru czas najlepszy,
Który go spłodził.
Lepidus.  Drobna jednak sprawa
Powinna zawsze większej ustępować.
Enobarb.  Nie, jeśli drobna pierwsza się pojawia.
Lepidus.  Ślepa namiętność w twoich widna słowach;
Proszę cię jednak nie podsycaj ognia.
Otóż Antoni. (Wchodzą: Antoniusz i Wentydyusz).
Enobarb.  Zbliża się i Cezar.

(Wchodzą: Cezar, Mecenas, Agryppa).

Antoniusz.  Jeśli się wszystko teraz dobrze skończy,
Dalej na Partów! Słyszysz, Wentydyuszu?
Cezar  (do Mecenasa). Sam tego nie wiem, zapytaj Agryppę.
Lepidus.  Wielka nas dzisiaj zgromadza tu sprawa,
Niech nas podrzędne nie dzielą rozterki;
Drobne urazy, jeśli jakie mamy,
Skończmy z wzajemną wyrozumiałością;
Bo jeśli będziem namiętnie roztrząsać
Liche urazy, popełnim morderstwo,
Chcąc lekką ranę opatrzyć i zgoić.
A więc was proszę, dostojni koledzy,
Raczcie przedmioty najdrażliwszej treści

Najłagodniejszym traktować wyrazem,
Nową cierpkością starych ran nie jątrzyć.
Antoniusz.  Mądre to słowa i gdybym już stanął
Na wojsk mych czele, do boju gotowy,
I wtedy jeszcze słuchałbym tej rady.
Cezar.  Witaj nam w Rzymie!
Antoniusz.  Dzięki!
Cezar.  Usiądź, proszę.
Antoniusz.  Nie, usiądź pierwszy.
Cezar.  Niechże i tak będzie.
Antoniusz.  Słyszałem, że mi za złe bierzesz rzeczy,
Które złe nie są, a gdyby i były,
Tylko mnie tyczą.
Cezar.  Byłoby śmiesznością,
Gdybym dla żadnych lub lichych powodów,
Chciał się uważać za obrażonego,
Zwłaszcza przez męża twojej dostojności:
Lecz większą jeszcze byłoby śmiesznością
Wspominać imię twoje z ubliżeniem,
Gdyby to moich spraw się nie tyczyło.
Antoniusz.  Cóż cię obchodzi mój pobyt w Egipcie?
Cezar.  Nie więcej pewno, jak mógł cię obchodzić
Pobyt mój w Rzymie, gdy w Egipcie byłeś;
Lecz jeśli spiski knowałeś w Egipcie
Przeciw mej władzy, miałem pewne prawo
Twym się pobytem w Egipcie zajmować.
Antoniusz.  Co chcesz rozumieć przez spiski, Cezarze?
Cezar.  Myśl mą. Antoni, może łatwiej pojmiesz,
Skoro się dowiesz, co mnie tu spotkało;
Brat twój i żona wydali mi wojnę,
A imię twoje było dla nich hasłem.
Antoniusz.  Mylisz się bardzo. Mój brat w swych działaniach
Nigdy mojego nie wspomniał nazwiska:
Pytałem o to, miałem objaśnienia
Z ust tych, co miecza w sprawie twej dobyli.
Czyż walcząc z tobą i mnie nie osłabiał,
Przeciw mej woli nie prowadził wojny,
Gdy twa potęga moją także była?

Z listów już moich mogłeś o tem wiedzieć.
Jeśli chcesz gwałtem kłótnię ze mną sklecić,
Złyś wybrał powód, lepszych szukaj przyczyn.
Cezar.  Chcesz, widzę, na mnie błędy twoje zwalić;
Ty raczej twojeś sklecił tłómaczenia.
Antoniusz.  Nie, i jak sądzę, konieczność cię zmusi
Słów moich prawdę uznać nieodpartą.
Spólnikiem będąc w sprawie, z którą walczył,
Jak mogłem widzieć chętnem okiem wojnę,
Która i moją kłóciła spokojność?
Co do mej żony, chciałbym, żebyś znalazł
W twojej, Cezarze, podobnego ducha.
Trzecia część świata do ciebie należy
I bez trudności na tręzli ją wodzisz;
Z taką kobietą nie dokażesz tego.

Enobarb.  Chciałbym, żebyśmy wszyscy takie mieli żony; mężowie mogliby ruszać na wojnę z żonami.

Antoniusz.  Tak nieugięty, duch tak niespokojny
A politycznym zmysłem jej poparty,
„Wyznaję z żalem, kłopotał cię długo,
Lecz, wierzaj, na to nie miałem lekarstwa.
Cezar.  Me listy, kiedyś w Egipcie ucztował,
Bez odpowiedzi kładłeś do kieszeni,
A posła mego szyderstwami zbyłeś.
Antoniusz.  Wszedł, nie żądając wprzódy posłuchania,
Właśnie, gdym gościł trzech u siebie królów
I nie zupełnie tak byłem jak rano;
Lecz sam nazajutrz wszystko mu wyznałem,
Co było jakby jawnem przeproszeniem.
Niechże na teraz posła tego sprawa
Próżno do naszych sporów się nie miesza,
I jeśli gwałtem musimy się zwadzie,
Przynajmniej imię jego wymaż z sprawy.
Cezar.  Zgwałciłeś przytem daną mi przysięgę,
A podobnego nic mi nie zarzucisz.
Lepidus.  Miarkuj twe słowa, Cezarze.
Antoniusz.  Niech mówi;
Mój honor bowiem nieposzlakowany,

Chociaż przypuszcza Cezar, żem go skalał.
Powiedz, w czem moją zgwałciłem przysięgę?
Cezar.  Przyrzekłeś pomoc w ludziach i pieniądzach;
Ale, wezwany, wszystkiegoś odmówił.
Antoniusz.  Zaniedbał raczej w czasach, gdy trucizna
Samego siebie wiedzę mi odjęła.
Wedle sił teraz wszystko ci odpłacę,
Bo honor zawsze mej wielkości stróżem,
Uczciwość moich działań towarzyszem.
Wiem, Fulwia, żeby z Egiptu mnie wyrwać,
Podniosła oręż, a ja, krwawej wojny
Niewinny powód, uniżam się dzisiaj,
O ile na to honor mój przyzwala,
O twe, Cezarze, przebaczenie proszę.
Lepidus.  Szlachetne słowa!
Mecenas.  Nie nalegaj więcej
Na dawne krzywdy, bo zapomnieć o nich
Radzi wam pamięć na sprawy obecne.
Lepidus.  To są uczciwe słowa, Mecenasie.

Enobarb.  Na teraz przynajmniej pożyczcie sobie trochę wzajemnej miłości; wolno wam będzie zwrócić sobie pożyczkę, gdy imię Pompejusza przestanie wam brzęczeć nad uszami. Będziecie mieli czas do swarów, gdy wam już nic do roboty nie zostanie.
Antoniusz.  Skończ gadaninę; żołnierz tylko z ciebie.
Enobarb.  Prawie zapomniałem, że prawda musi milczeć.
Antoniusz.  Milcz, bo gadaniem krzywdzisz tu obecnych.
Enobarb.  Niechże i tak będzie; jestem odtąd milczącym kamieniem.

Cezar.  Nie treść, lecz forma słów jego mnie razi.
Bo przyjaźń nasza jest niepodobieństwem.
Dopóki nasze czyny w takim sporze;
Lecz gdybym wiedział, gdzie obręcz wynajdę
Zdolną potężnie nasze spiąć przymierze,
Szedłbym jej szukać choćby na kraj świata.
Agryppa.  Pozwól, Cezarze —
Cezar.  Mów śmiało, Agryppo.
Agryppa.  Wszakże, Cezarze, masz siostrę po matce,

Piękną Oktawię, a Marek Antoni
Wdowcem jest dzisiaj.
Cezar.  Skończ, bo gdyby kiedy
Twe słowa doszły Kleopatry ucha,
Zbytku śmiałości mógłbyś pożałować.
Antoniusz.  Prawda, Cezarze, nie mam teraz żony,
Pozwól Agryppie, niech się wytłómaczy.
Agryppa.  By waszą przyjaźń utwierdzić na wieki,
Wzajemny węzeł serc waszych skojarzyć,
W braci was zmienić, niech Marek Antoni
Pojmie Oktawię; uroda jej daje
Prawo do męża najpierwszego z ludzi,
A jej przymioty, cnoty, a jej wdzięki
Przechodzą wszelkich ludzkich słów pochwałę.
Przez to małżeństwo drobne te urazy,
Które się teraz wielkiemi wydają,
Wszystkie obawy i niebezpieczeństwa,
W nic się obrócą; prawda kłamstwem będzie,
Gdy dziś półkłamstwa za prawdę uchodzą;
Jej miłość ku wam w was obudzi miłość,
Wszystkich wam serca zjedna swą potęgą.
Przebaczcie słowom, które mi natchnęła
Nie myśl chwilowa, lecz długa rozwaga
I poświęcenie dla ogólnej sprawy.
Antoniusz.  Czy raczy Cezar zdanie swe otworzyć?
Cezar.  Chce wprzód usłyszeć, w sercu Antoniego
Jakie uczucia te słowa zbudziły.
Antoniusz.  A gdybym wyrzekł; „więc zgoda, Agryppo“,
Na wykonanie planów swych Agryppa
Jaką ma siłę?
Cezar.  Potęgę Cezara,
I jego wpływy na wolę Oktawii.
Antoniusz.  Bodajem myśli, co tak świetnie błyszczy,
Stawiać przeszkody nigdy nie zamarzył!
Daj mi twą rękę! Dopełń czynu łaski!
Od tej godziny niech serce braterskie
Wielkich przedsięwzięć naszych wodzem będzie!
Cezar.  To moja ręka. Oddaję ci siostrę;

Nigdy brat siostry goręcej nie kochał.
Niech będzie węzłem serc naszych i królestw,
A miłość nasza niech przetrwa do końca!
Lepidus.  O, szczęście! Amen!
Antoniusz.  Nie miałem zamiaru
Dobyć oręża przeciw Pompejowi;
Dał mi albowiem w tych czasach ostatnich
Wielkie dowody dziwnej uprzejmości.
By mnie o czarną niewdzięczność nie skarżył,
Moje mu dzięki prześlę, w trop za niemi
Moje wyzwanie.
Lepidus.  Nie zwlekajmy sprawy;
Gdy dziś nie pójdziem szukać Pompejusza,
To jutro przyjdzie szukać nas Pompejusz.
Antoniusz.  Gdzie jego flota?
Cezar.  Przy Mizeńskiej górze.
Antoniusz.  A siły jego lądowe jak wielkie?
Cezar.  Teraz już groźne, a z dniem każdym rosną.
Na morzu panem dziś jest samowładnym.
Antoniusz.  Słyszałem o tem. Czemuż nie mogliśmy
O tej się sprawie dawniej porozumieć!
Śpieszmy! Lecz zanim szabli dobędziemy,
Idźmy skojarzyć ułożone związki.
Cezar.  Z radością do mej siostry cię powiodę.
Antoniusz.  I ty, Lepidzie, bądź nam towarzyszem.
Lepidus.  Żadna choroba, szlachetny Antoni,
Od tej posługi wstrzymać mnie nie zdoła.

(Przy odgłosie trąb wychodzą: Cezar, Antoniusz i Lepidus).

Mecenas  (do Enobarb.). Witaj nam z Egiptu!
Enobarb.  Połowico Cezarowego serca, Mecenasie, i ty zacny mój przyjacielu Agryppo, witajcie!
Agryppa.  Dobry nasz Enobarbie!
Mecenas.  Jest się z czego radować, że sprawy tak szczęsliwy wzięły obrót. Czas wam rozkosznie płynął w Egipcie.
Enobarb.  Niezgorzej: dzień schodził nam uczciwie na spaniu, a noc rozjaśniała nam hulanka.
Mecenas.  Ośm pieczonych dzików na śniadanie, a tylko dwunastu ucztujących, czy to prawda?
Enobarb.  To tylko mucha przy orle; mieliśmy wspanialsze i godniejsze pamięci bankiety.
Mecenas.  Jeśli wszystko prawda, co mówią, to wdziękom jej oprzeć się niepodobna.
Enobarb.  Kiedy się po raz pierwszy spotkała z Markiem Antoniuszem nad brzegami Cydnu, zabrała mu serce do sakiewki.
Agryppa.  Tak jest w rzeczy samej, tam było ich pierwsze spotkanie, albo mój korespondent zmyśloną oszukał mnie historyą.

Enobarb.  Opowiem wam wszystko, słuchajcie:
Jej łódź, podobna do jasnego tronu,
Zdała się palić kołysana falą;
Rufa jej była ze szczerego złota,
Żagle z purpury, a tak woniejące,
Że wiatry przy nich mdlały zakochane;
Wiosła ze srebra, przy odgłosie fletni
W takt biły wodę, która spieszniej biegła,
Jak zakochana w wioseł uderzeniu.
By jej dać obraz, na to ludzka mowa
Zbyt jest uboga; rozkosznie leżała
W swym pawilonie szytym z złotogłowia,
Wdziękiem Wenerę samą przechodziła,
W której naturę prześcignęła sztuka.
Piękne chłopięta z dołkami na twarzach
Jak Kupidynki, stały z każdej strony
I różnofarbnych wachlarzy powiewem
Zdały się lica urocze podpalać,
By je znów potem chłodzić wachlowaniem.
Agryppa.  Dla Antoniego co za widowisko!
Enobarb.  Więc jej niewiasty, jakby Nereidy
Na ócz jej każde skinienie posłuszne,
W wdzięcznych postawach wkoło grupowane;
Syrena, zda się, siedziała u steru;
Jedwabne liny drgały na dotknięcie
Rączek tak miękkich, tak wonnych jak kwiaty,
Pełniących żwawo majtków powinności.
Od nawy z wiatrem leci na wybrzeża

Zapach cudowny i odurzający;
Miasto też całą ludność swą wylało;
Marek Antoni sam, na swoim tronie
Zasiadł na rynku, świstał na powietrze,
Któreby także pobiegło ciekawe,
Aby się przyjrzeć wdziękom Kleopatry,
Gdyby natura próżnię mogła znosić.
Agryppa.  O, czarodziejka!
Enobarb.  Gdy na ląd wysiadła,
Marek Antoni na ucztę ją prosił,
Na co mu ona, że byłoby lepiej,
Gdyby on raczej zaprosiny przyjął,
Gościem jej został; uprzejmy Antoni,
Co „Nie!“ kobiecie nigdy nie powiedział,
Z brodą strzyżoną jakich dziesięć razy
Poszedł na ucztę, a przy pożegnaniu,
W zapłacie za to, co tam zjadł oczyma,
Zostawił serce swoje gospodyni.
Agryppa.  Królewska dziewka! Na rozkaz jej Cezar
Do łoża miecz swój zwycięski położył;
On pole orał, a ona plon brała.
Enobarb.  Raz ją widziałem, jak na jednej nodze
Dobrych czterdzieści uskoczyła kroków,
Straciła oddech, kiedy chciała mówić,
Głos mdlał jej w ustach; cudne widowisko
Bo w czarodziejce mdłość była potęgą.
Mecenas.  Antoniusz teraz musi ją opuścić.
Enobarb.  Nie, nigdy! Ona z wiekiem nie starzeje,
Przyzwyczajenie żądz nie wyczerpuje,
Tak nieskończony jest powab przemiany.
Inne kobiety, kiedy chuć nakarmią,
Dają nam przesyt, ale z Kleopatrą
Ten najgłodniejszy, co najwięcej spożył.
Rzecz najpodlejsza w niej piękną się zdaje
Tak, że ją święty kapłan błogosławi,
Kiedy ją widzi w objęciach kochanka.
Mecenas.  Jeżeli mądrość, uroda i skromność
Mogą przywiązać Antoniusza serce,

Oktawia drogą będzie mu wygraną.
Agryppa.  Lecz czas już, idźmy! — Dobry Enobarbie,
Jesteś mym gościem, póki jesteś w Rzymie.
Enobarb.  Z wdzięcznością twoją przyjmuję ofiarę. (Wychodzą).


SCENA III.
Rzym. Pokój w domu Cezara.
(Wchodzą: Cezar, Antoniusz, między nimi Oktawia, Służba, Wróżbiarz).

Antoniusz.  I świat i wielkie moje obowiązki
Od twego łona oderwą mnie czasem.
Oktawia.  U stóp ołtarzy będę na kolanach
Błagała bogów o śpieszny twój powrót.
Antoniusz.  Bądź zdrów, Cezarze. Ty, piękna Oktawio,
Z ludzkich powieści błędów moich nie sądź;
Dotąd nie wszystko szło u mnie pod miarę,
Lecz odtąd, wierzaj, pod sznur wszystko pójdzie.
Teraz, dobranoc, droga moja pani!

Oktawia.  Dobranoc!
Cezar.  Dobranoc! (Wychodzą: Cezar i Oktawia).
Antoniusz.  Co, czy nie prawda, że chciałbyś teraz być w Egipcie?
Wróżb.  Bodajem go nigdy nie był opuścił! i ty bodajbyś nigdy tu nie przybył!
Antoniusz.  Jeśli możesz, powiedz mi powody?
Wróżb.  W sercu je czuję, nie mam ich na języku; ale wracaj co prędzej do Egiptu.

Antoniusz.  Czyja fortuna, moja czy Cezara
Wyżej podleci?
Wróżb.  Fortuna Cezara;
Więc, Antoniuszu, uciekaj od niego.
Twój demon, to jest duch twój opiekuńczy,
Jest niezrównany, dzielny i szlachetny,
Gdy przy nim demon Cezara nie stoi:
W jego sąsiedztwie anioł twój blednieje
Jak zatrwożony, więc słuchaj mej rady,
Niech was na zawsze dzieli ziemi przestrzeń.
Antoniusz.  Nie mów już o tem.

Wróżb.  Z tobą tylko jednym.
Z Cezarem zawsze i w każdą grę przegrasz,
Bo szczęście jego, wbrew wszystkim rachubom,
Wolą przeznaczeń, zawsze cię pobije;
Blask twój blednieje tam, gdzie Cezar świeci;
Twój duch, powtarzam, gdy przy jego duchu,
Kierować tobą z przestrachu nie może;
Zdała od niego wielki jest i dzielny.
Antoniusz.  Idź i przywołaj do mnie Wentydyusza.

(Wychodzi Wróżbiarz).

Bez zwłoki muszę do Partyi go wysłać. —
Niewiem, z przypadku, czy mocą swej sztuki,
Powiedział prawdę: i kostki mu służą;
W naszych zabawach moja umiejętność
Przy jego szczęściu na nic się nie przyda;
Gdy ciągniem losy, los jego wygrywa;
Jego koguty moje pobijają,
Choć moim wszystko zdawało się sprzyjać;
Jego przepiórka, choć słabsza, zwycięża.
Tak jest, co prędzej do Egiptu śpieszę;
Choć tu pojąłem żonę dla pokoju,
Na wschodzie tylko rozkosz moja leży.

(Wchodzi Wentydyusz).

Do Partyi musisz śpieszyć, Wentydyuszu;
Chodź tylko, rozkaz znajdziesz już gotowy.

(Wychodzą).

SCENA IV.
Rzym. — Ulica.
(Wchodzą: Lepidus, Mecenas, Ayryppa).

Lepidus.  Tylko się, proszę, nie kłopoczcie więcej,
Lecz za waszymi śpieszcie dowódzcami.
Agryppa.  Na pożegnanie raz jeszcze ostatni
Antoniusz pobiegł uściskać Oktawię,
Potem ruszamy.
Lepidus.  Bywajcież mi zdrowi,
Aż was zobaczę w żołnierskim przyborze,

Który wam obu tak do twarzy będzie.
Mecenas.  Jak obliczyłem, przy Mizeńskiej górze
Prędzej od ciebie staniemy, Lepidzie.
Lepidus.  Krótsza wam droga; mnie zmuszają sprawy
Z mą armią koło zakreślić szerokie,
Więc mnie o całe dwa dni wyprzedzicie.
Mecenas i  Agryppa. Szczęście na drogę!
Lepidus.  Bywajcie mi zdrowi

(Wychodzą).

SCENA. V.
Alexandrya. Pokój w pałacu.
(Wchodzą: Kleopatra, Charmian, Iras, Alexas).

Kleopatra.  O, pieśni! pieśni! smutnego pokarmu
Dla zakochanych.
Sługa.  Wołajcie śpiewaka.

(Wchodzi Mardyan)

Kleopatra.  Nie — wolę teraz grać w bilard; chodź Charmian.
Charmian.  Ręka mnie boli; graj raczej z Mardyanem.
Kleopatra.  Toć grać z rzezańcem, to jak grać z kobietą.
Czy chcesz grać ze mną?
Mardyan.  O ile potrafię.
Kleopatra.  Przy dobrej woli, mimo niedostatku
O przebaczenie prosić może aktor.
Lecz to na później. — Przynieście mi wędkę;
Przy słabym dźwięku odległej muzyki
Szaro-płetwiste zwodzić będę ryby,
Lipkie ich szczęki haczykiem przeszywać,
Na ląd je ciągnąc, wyobrażę sobie,
Że każda rybka moim jest Antonim,
Krzyknę z radością: złapałam cię przecie!
Charmian.  Pamiętam radość, gdyście szli o zakład,
Kto z was na wędkę więcej ryb ułowi;
A więc twój nurek solonego śledzia
Przyczepił zręcznie do jego haczyka,
On tryumfalnie na brzeg go wyciągnął.
Kleopatra.  Szczęśliwe czasy! Kiedym mu cierpliwość

Odjęła śmiechem, by ją w nocy śmiechem
Wrócić mu znowu; następnego rana
Upojonego posiałam do łóżka,
Skryłam go w fałdach płaszczy mych i sukni,
A przypasałam jego miecz z Filippi.

(Wchodzi Posłaniec).

Ha! z Włoch przybywasz? Siej błogie nowiny
W mojem tak długi czas niepłodnem uchu!
Posłaniec.  O pani, pani!
Kleopatra.  Co? Umarł Antoni?
Jeśli tak powiesz, panią twą zabiłeś;
Jeśli doniesiesz, że zdrów jest i wolny,
Zabierz to złoto. Widzisz na tej ręce
Niebieskie żyłki? możesz je całować,
A król ich żaden nie dotknął ustami,
Żeby nie zadrżał.
Posłaniec.  Dobrze mu się dzieje.
Kleopatra.  Weź to w dodatku — ale jest zwyczajem
Mówić o zmarłych: dobrze im się dzieje.
Jeśli twe słowa w takiej były myśli,
Wszystko to złoto każę w ogniu stopić
I wdać stopione w gardło twe przeklęte.
Posłaniec.  Słuchaj mnie, pani.
Kleopatra.  Słucham, lecz w twej twarzy
Złego coś czytam; bo jeśli Antoni
Zdrów jest i wolny, skąd tak kwaśna mina,
Aby tak słodką przynieść mi wiadomość?
A jeśli chory, czemu nie przychodzisz
Jak furye piekieł, z wężami na głowie?
Posłaniec.  Czyli mnie raczysz wysłuchać, królowo?
Kleopatra.  Mam bić cię chętkę, nim usta otworzysz.
Lecz jeśli powiesz, że Antoni żyje,
Że zdrów jest, że jest w przyjaźni z Cezarem,
Za takie słowa deszcz złota, grad pereł
Spuszczę na ciebie.
Posłaniec.  Zdrów jest.
Kleopatra.  Drogie słowa!
Posłaniec.  I żyje w dobrej z Cezarem przyjaźni.

Kleopatra.  Uczciwy z ciebie, jak widzę, posłaniec.
Posłaniec.  Nigdy w tak dobrej nie żyli przyjaźni.
Kleopatra.  Na skarbach moich gruntuj twe bogactwo.
Posłaniec.  A jednak, pani —
Kleopatra.  Brzydzę się tem jednak,
To jednak szpeci cały wstęp twój piękny,
To twoje jednak jest jak stróż więzienia,
Co ma strasznego wprowadzić zbrodniarza.
Mój przyjacielu, naraz wylej, proszę,
Cały twój zapas złych i dobrych nowin.
Mówisz, że żyje w przyjaźni z Cezarem,
Zdrów jest i wolny.
Posłaniec.  Wolny? O nie, pani,
Tegom nie mówił; on jeńcem Oktawii.
Kleopatra.  Gdzie go zamknęła?
Posłaniec.  W małżeńskiej komnacie.
Kleopatra.  Charmian, umieram!
Posłaniec.  Mężem jest Oktawii.
Kleopatra.  Niech wszystkie spadną na ciebie zarazy!

(Uderza go).

Posłaniec.  Pani, cierpliwość!
Kleopatra.  O, precz stąd, nędzniku!

(Uderza go znowu).

Lub oczy twoje cisnę jak dwie gałki,
Wydrę ci włosy, (ciągnie go po scenie) każę zaknutować,
Albo w solonej na śmierć smażyć wodzie.
Posłaniec.  Małżeństwo, pani, o którem donoszę,
Nie jam skojarzył.
Kleopatra.  Powiedz, że to kłamstwo,
A dam ci powiat mojego królestwa,
Fortuna twoja zbudzi ludzką zazdrość;
Przez wzgląd na razy, które otrzymałeś,
Przebaczę, żeś mnie do wściekłości przywiódł,
W dodatku nawet dam, czego zażądasz.
Posłaniec.  On żonę pojął.
Kleopatra.  Ha! zbyt długo żyłeś! (Dobywa sztyletu).
Posłaniec.  Co robisz, pani! Nie moja w tem wina! (Wybiega).
Charmian.  Miarkuj się, pani, człowiek ten niewinny.

Kleopatra.  Nieraz niewinny zginął od pioruna.
Cały mój Egipt niech w Nilu zatonie!
W węże się zmienią łagodne stworzenia!
Lecz idź, przywołaj tego niewolnika;
Choć jestem wściekła, kąsać go nie będę.
Idź go przywołać!
Charmian.  Lęka się powrócić.
Kleopatra.  Nic mu nie będzie. Ręka ta się podli,
Skoro niższego ode mnie uderza,
Gdy sama jestem wszystkiego powodem.

(Wchodzi Posłaniec).

Zbliż się, posłańcze! Rzecz to jest uczciwa,
Lecz niebezpieczna, złe przynieść poselstwo.
Dobrym nowinom tysiąc daj języków,
Złe niech się same swym objawią skutkiem.
Posłaniec.  Mej powinności tylko dopełniłem.
Kleopatra.  Czy pojął żonę? Jeśli tak odpowiesz,
Już cię nie mogę więcej nienawidzić.
Posłaniec.  Pojął ją, pani.
Kleopatra.  Niech cię bogi skarżą!
Zawsze to samo.
Posłaniec.  Mamże kłamać, pani?
Kleopatra.  O, gdybyś ktamał! choćby pół Egiptu
Zalały wody, zmieniły na gniazdo
Wężów i żmii! O, precz z moich oczu!
Choćbyś miał nawet Narcyza oblicze,
Potworą tylko w moich oczach będziesz.
On żonę pojął?
Posłaniec.  Przebacz mi, królowo —
Kleopatra.  On żonę pojął?
Posłaniec.  Nie gniewaj się, pani,
Bom nie miał myśli gniewu twego budzić,
A okrucieństwem jest za to mnie karać,
Do czego zmuszasz. On pojął Oktawię.
Kleopatra.  Żeby grzech jego na łotra cię zmienił,
Choć nim nie jesteś! Czyś tego jest pewny?
Oddal się teraz! Za drogi jest dla mnie
Z Rzymu przez ciebie towar przyniesiony,

Więc go zatrzymaj, razem z nim przepadnij!

(Wychodzi Posłaniec).

Charmian.  Cierpliwość, pani!
Kleopatra.  Krzywdziłam Cezara,
Ażeby chwałę Antoniusza podnieść.
Charmian.  Zbyt często, pani.
Kleopatra.  Zapłacił mi za to.
O, Iras! Charmian! Podajcie mi rękę,
Bo siły tracę — ale mniejsza o to —
Dobry Alexas, wyszukaj posłańca,
Niech ci Oktawii odmaluje rysy,
Wiek jej, skłonności; niech ci także powie
Włosów jej kolor, a wróć z odpowiedzią.

(Wychodzi Alexas).

Odtąd na wieki niech mi obcym będzie!
Ale nie, Charmian, bo jeśli w połowie
Twarz ma Gorgony, to druga połowa
Marsa obrazem. (Do Mardyana). Powiedz, niech Alexas
Dowie się także, jaki wzroiit Oktawii.
O, Charmian, Charmian! lituj się nade mną.
Lecz nie mów do mnie. — Idźmy! daj mi rękę!

(Wychodzą).

SCENA VI.
Niedaleko Mizenum.
(Wchodzą: z jednej strony Pompejusz i Menas, przy odgłosie trąb i bębnów; z drugiej strony Cezar, Lepidus, Antoniusz, Enobarbus, Mecenas, na czele Armii w pochodzie).

Pompej.  Daliśmy sobie wzajem zakładników,
Pomówmy chwilę, nim przyjdzie do boju.
Cezar.  Słuszna, poprzednio układów próbować;
Na piśmie nasze odebrałeś wnioski,
Powiedz nam teraz, jeśliś je rozważył,
Czy wystarczają, by miecz w pochwę schować,
Wrócić Sycylii te młode zastępy,
Które inaczej tutaj zginąć muszą.
Pompej.  Słuchajcie teraz mojej odpowiedzi,

Jedyni świata trzej senatorowie,
Główne narzędzia wyroków Jowisza:
Nie wiem, dlaczego nie miałby mścicieli
Ojciec mój, mając syna i przyjaciół,
Gdy Cezar, który na połach Filippi
Stanął widomie przed Brutusa okiem,
Waszą prawicą krwawTo był pomszczony.
Dlaczego blady Kassyus spiski knował?
Dlaczego Brutus, wzór obywateli,
Pięknej wolności dworak, z przyjaciółmi
Krwią pomalował mury Kapitolu?
Chciał, żeby człowiek jeden był jak drugi.
I ja dlatego uzbroiłem nawy,
Pod których fale ciężarem się pienią,
By Rzymu skarać nakoniec niewdzięczność
Względem mojego szlachetnego ojca.
Cezar.  W szczęśliwą porę!
Antoniusz.  Floty twej potęgą
Darmo nas straszysz; możem i na falach
Mierzyć się z tobą, a wiesz, że na lądzie
Słabe twe siły.
Pompej.  O, wiem, że na lądzie
Ty mnie przeważasz domem mego ojca;
Lecz gdy kukułka w cudzem także gnieździć
Jaja swe składa, siedź tam, póki możesz.
Lepidus.  Nie o to sprawa, odpowiedz nam raczej:
Jak wnioski przez nas zrobione przyjmujesz.
Cezar.  W tem kwestya cała.
Antoniusz.  Kieruj się w wyborze
Nie prośbą naszą, lecz miarą korzyści.
Cezar.  Pomnij na skutki zbytecznej ambicyi.
Pompej.  Odstępujecie Sycylię z Sardynią
Na moją korzyść, wymagacie w zamian,
Bym wszystkie morza z korsarzy oczyścił,
Co rok w pszenicę Rzym zaopatrywał;
Jeżeli na te zgodzę się warunki,
Naszych oręży nie będziemy szczerbić,
Z nieposiekaną powrócimy tarczą.

Cez., Anton.  i Lepid. To nasze wnioski.
Pompej.  Gdym was tu wyprzedził,
Byłem gotowy przyjąć te warunki,
Lecz mnie Antoniusz trochę zniecierpliwił.
Choć sam się chełpiąc, zmniejszam me zasługi,
Wiedz, żo gdy brat twój z Cezarem wojował,
Matka w Sycylii znalazła przytułek.
Antoniusz.  Słyszałem o tem i gorącom pragnął
Złożyć ci za to moje dziękczynienia.
Pompej.  Daj mi twą rękę; nie myślałem wcale,
Że cię tu spotkam.
Antoniusz.  Prawda, że na wschodzie
Miękkie są łoża; dziękuję ci za to,
Żeś mnie tu wcześniej, niż chciałem, przywołał,
Bom zyskał na tem.
Cezar.  Nie małoś się zmienił
Od czasu, gdym cię ostatni raz widział.
Pompej.  Nie wiem, jak twardy los znaczy twarz moją,
Lecz wiem, że nigdy temu nie wydoła,
By serce moje swoim zrobić sługą.
Lepidus.  Błogie spotkanie!
Pompej.  Tak sądzę, Lepidzie. —
Zgoda na wszystko. Spiszmy tu warunki,
Opatrzmy pismo wzajemną pieczęcią.
Cezar.  Wydam rozkazy.
Pompej.  Nim się rozstaniemy,
Losujmy, pierwszy kto bankietem uczci
Swoich kolegów.
Antoniusz.  Pozwól, niech ja zacznę.
Pompej.  Nie, nie, Antoni, ciągnijmy na losy,
Ale czy pierwszy, czy będziesz ostatni,
Nie traci sławy twa egipska kuchnia;
Bo jak słyszałem, Juliusz także Cezar
Utył na waszych egipskich bankietach.
Antoniusz.  Nie małoś, widzę, słyszał ciekawości!
Pompej.  Złego nie myślę —
Antoniusz.  I słowa twe dobre.
Pompej.  Słyszałem także, że Apollodorus

Poniósł —
Enobarb.  Dość tego; co słyszałeś, prawda.
Pompej.  Co? powiedz, proszę.
Enobarb.  Poniósł do Cezara
Pewną królowę, skrytą w materacu.
Pompej.  Teraz cię przecie poznałem; jak się masz?
Enobarb.  Dobrze, a wkrótce będę pewno lepiej,
Bo cztery uczty mam, widzę, przed sobą
Pompej.  Daj rękę; nigdym cię nie nienawidził,
A ile razy spotkałem cię w boju,
Tylko zazdrościć mogłem twej odwadze.
Enobarb.  Co do mnie, nigdy zbyt cię nie kochałem,
Alem cię chwalił, kiedy zasłużyłeś
Na dziesięć razy gorętsze pochwały.
Pompej.  Używaj błogo twej szczeromówności!
Na pokład nawy mojej was zapraszam;
Czy chcecie?
Cezar, Anton.  i Lepid. Zgoda, pokaż drogę!
Pompej.  Idźmy!

(Wychodzą: Pompejusz, Cezar, Antoniusz, Lepidus, Żołnierze i Służba).

Menas.  (nastr.). Ojciec twój, Pompejusz, nigdyby takiego nie podpisał traktatu. (Głośno) Jeśli się nie mylę, widzieliśmy się już poprzednio.
Enobarb.  Na morzu, jak myślę.
Menas.  Tak jest.
Enobarb.  Dobrze się sprawiłeś na morzu.
Menas.  A ty na lądzie.
Enobarb.  Gotów jestem chwalić każdego, który mnie chwali; zresztą nikt nie zaprzeczy temu, co zrobiłem na lądzie.
Menas.  Ani temu, co ja na morzu.
Enobarb.  I owszem; są pewne sprawy, których się możesz wyprzeć dla własnego bezpieczeństwa, bo prawdę mówiąc, wielkim byłeś rabuśnikiem na morzu.
Menas.  A ty na lądzie.
Enobarb.  W takim razie wypieram się mojej lądowej służby. Lecz, daj mi rękę, Menasie; gdyby nasze oczy miały po temu siły, mogłyby teraz schwytać dwóch całujących się złodziei.
Menas.  Wszystkich ludzi twarze są uczciwe, jakiekolwiek mogą być ich ręce.
Enobarb.  Niema jednak pięknej kobiety z uczciwą twarzą.
Menas.  I bez oszczerstwa, bo kradną serca.
Enobarb.  Przyszliśmy tu bić się z wami.
Menas.  A co do mnie, żałuję, że się to wszystko skończy na pijatyce. Pompejusz wygoni dziś śmiechem swoją fortunę.
Enobarb.  Ale jej nie przywoła płakaniem.
Menas.  Nie ja temu zaprzeczę. Nie spodziewaliśmy się spotkać tu Marka Antoniusza. Powiedz mi, proszę, czy się on ożenił z Kleopatrą?
Enobarb.  Siostra Cezara nazywa się Oktawia.
Menas.  Wiem o tem; była żoną Kajusza Marcella.
Enobarb.  A teraz jest żoną Marka Antoniusza.
Menas.  Czy tak?
Enobarb.  Możesz mi wierzyć.
Menas.  W takim razie Antoniusz i Cezar zjednoczeni są na zawsze.
Enobarb.  Gdyby mi kazano wróżyć o tem zjednoczeniu, inaczejbym prorokował.
Menas.  Zdaje mi się, że polityczne rachuby większą grały rolę w tem małżeństwie, niż miłość skojarzonych.
Enobarb.  I ja tak myślę. Zobaczysz, iż węzeł, który zdaje się ustalać ich przyjaźń, udusi ją w końcu. Oktawia, święta to kobieta, ale jej temperament zimny i spokojny.
Menas.  A któżby nie chciał takiej żony?
Enobarb.  Ten, który nie ma takiego temperamentu, to jest Marek Antoniusz. Wróci on do swej egipskiej potrawy, a wtedy westchnienia Oktawii rozniecą ogień w Cezarze i, jak powiedziałem, to co jest dziś siłą ich przyjaźni, będzie bezpośrednią przyczyną ich niezgody. Antoniusz pójdzie szukać miłości, gdzie ją zostawił, bo tu wziął on tylko polityczną konieczność za żonę.
Menas.  Być może. — Czy chcesz teraz pójść ze mną na pokład naszego okrętu? Mam ci zaproponować toast.
Enobarb.  Przyjmuję wyzwanie: w Egipcie wyćwiczyliśmy nasze gardła niezgorzej.
Menas.  Więc idźmy! (Wychodzą).

SCENA VII.
Na pokładzie okrętu Pompejusza, w blizkości Mizenum.
(Muzyka. — Dwóch lub trzech Służących wnoszą stół zastawiony).

1 Sługa.  Tu przyjdą za chwilę, braciszku. Niejeden chwieje się już na nogach; lada wiatr go obali.
2 Sługa.  Lepidus jak ćwik czerwony.
1 Sługa.  Poją go też jak na stypie.
2 Sługa.  Gdy jeden drugiego ruszył w sedno, on woła: „dość tego!“ i żeby ich zgodzić, sam godzi się z kuflem.
1 Sługa.  A kłóci się z rozumem.
2 Sługa.  Tak to bywa bratać się z wielkimi. Co do mnie, wolałbym mieć truciznę, która może mi się na co przydać, niż halabardę, której nie byłbym w stanie dźwignąć.
1 Sługa.  Być przypuszczonym do wysokiej sfery, a nie wywierać tam swojego wpływu, to są jamy, w których powinny być oczy, ale które zostawione pusto, niemiłosiernie szpecą oblicze.

(Przy odgłosie trąb wchodzą: Cezar, Antoniusz, Pompejusz, Lepidus, Agryppa, Mecenas, Enobarbus, Menas i inni Oficerowie).

Antoniusz.  (do Cezara). Wezbranie Nilu zwyczajem ich mierzyć
Skalą na murach piramid znaczoną,
I stąd wnioskują głód albo urodzaj.
Im wyższa woda, tem większe nadzieje;
A kiedy rzeka do łoża powróci,
Na mokrym mule rolnik ziarno sieje,
Niedługo potem zbiera piękne żniwo.
Lepidus.  Macie tam także dziwne rodzaje wężów.
Antoniusz.  Prawda, Lepidzie.

Lepidus.  Wasz wąż egipski wylęga się z waszego mułu sprawą waszego słońca, tak samo jak wasz krokodyl.
Antoniusz.  To prawda.
Pompej.  Siadajmy. Przynieście wina. Zdrowie Lepida!
Lepidus.  Nie jestem ja tak dobrze, jakby należało, ale dostoję.
Enobarb.  Chyba, że się wyśpisz wprzódy, bo inaczej obalisz się jak długi.
Lepidus.  Tak jest niewątpliwie, słyszałem ja, że te piramidy ptolemeuszowe są to arcykapitalne rzeczy; tak jest, słyszałem.

Menas.  (na str.). Pompeju, słowo!
Pompej.  Szepnij mi je w ucho.
Menas.  (na str.). Błagam cię, wodzu, opuść twoje krzesło,
Słuchaj, co powiem.
Pompej.  Zatrzymaj się chwilę.
Zdrowie Lepida!
Lepidus.  Co to za stworzenie ten wasz krokodyl?

Antoniusz.  Jest to zwierzę bardzo podobne do siebie; jego szerokość właśnie taka, jak jest szeroki, a wysokość jak wysoki; rusza się za pomocą własnych organów, żyje tem, co go żywi, a gdy się rozłożą składające go żywioły, przechodzi w inne.
Lepidus.  A jaka maść jego?
Antoniusz.  Maść także własna.
Lepidus.  Dziwny to wąż jednak.
Antoniusz.  Bardzo dziwny. Toć i łzy jego mokre.
Cezar.  Czy mu ten opis wystarczy?
Antoniusz.  Przy pornosy wina, którego mu Pompejusz dolewa; inaczej prawdziwym byłby epikurejczykiem.

Pomp.  (na str. do Menasa). Powieś się raczej! O tem chcesz mi mówić?
Idź, zrób com kazał. Podajcie kielichy!
Menas  (na str.). Przez pamięć starych zasług moich, słuchaj!
Wstań z twego krzesła.
Pompej.  Czy straciłeś rozum?

(Wstaje i odchodzi na stronę z Menasem).

Co chcesz powiedzieć?
Menas.  Wierny i pokorny
Zawszem się chylił przed twoją fortuną.
Pompej.  Wiem, wiem, że zawsze służyłeś mi wiernie,
Co chcesz powiedzieć? — Wesoło, panowie!
Antoniusz.  Radzę, Lepidzie, strzeż się tej mielizny,
Utoniesz na niej.

Menas.  Chcesz być panem świata?
Pompej.  Co?
Menas.  Więc powtarzam: chcesz być panem świata?
Pompej.  Jak to być może?
Menas.  Powiedz tylko: pragnę,
A choć mnie dotąd za biedaka brałeś,
Świat mogę cały władzy twojej poddać.
Pompej.  Czyś pił za wiele?
Menas.  Nie, nie, Pompejuszu,
Ust mych nie dotknął jeden nawet puhar;
Byłeś śmiał, będziesz ziemi tej Jowńszem,
Co kąpie morze, co owija niebo;
Chciej tylko, wszystko do ciebie należy.
Pompej.  Pokaż mi sposób.
Menas.  Trzej tryumwirowie,
Trzech dzielnic władcy, na twojej są nawie,
Każ odciąć liny, na szerokiem morzu
Zadławim wszystkich i wszystko jest twoje.
Pompej.  Ach, czemuż milcząc nie zrobiłeś tego?
Krok ten, z mej strony byłby nikczemnością,
Z twojej, wiernego sługi byłby czynem.
Wiedz, nie interes honorem mym rządzi,
Lecz słucha mego honoru rozkazów.
Żałuj, że język czyny twoje zdradził.
Gdybyś bez mojej wiedzy to wykonał,
Mógłbym pochwalić czyn już dokonany,
Lecz teraz pomysł twój muszę potępić.
Zapomnij o tem i pij.
Menas  (na str.).Za to słowo
Od twej blednącej uciekam fortuny.
Kto szuka rzeczy, a chwycić jej nie chce,
Gdy na nią trafi, nie znajdzie jej potem.
Pompej.  Zdrowie Lepida!
Antoniusz.  Na ląd go ponieście;
Ja Pompejowi odpowiem za niego.
Enobarb.  W twe ręce, Menas!
Menas.  W twoje, Enobarbie!
Pompej.  Lej, co się zmieści!

Enobarb.  (Pokazując na sługę, który wynosi Lepida). A toż mi tęgi pachołek!

Menas.  Dlaczego?
Enobarb.  Niesie na swoich barkach trzecią część świata. Czy nie widzisz?
Menas.  Ta trzecia część świata jest pijana; chciałbym, żeby cały był pijany, żeby się kręcił tem prędzej.
Enobarb.  Więc pij! i ty mu kręcić się dopomóż.
Menas.  Chodź ze mną.
Pompej.  Daleko to jeszcze do alexandryjskiej uczty.

Antoniusz.  Zbliża się do niej. — Zadzwońmy w szklanice,
Zdrowie Cezara!
Cezar.  To trochę zawiele.
Co za mozolna praca mózg swój płukać,
Tylko ażeby bardziej go zamącić!
Antoniusz.  Bądź dzieckiem czasu.
Cezar.  Więc pij, a odpowiem.
A przecież cztery dni pościćbym wolał,
Niż w jednym tyle szklanic wina spełnić.
Enobarb.  (Do Antoniusza). O, ty waleczny mój imperatorze!
Gdybyśmy teraz na honor Bachusa
Egipski taniec zatoczyli społem?
Pompej.  Chętnie, mój zuchu.
Antoniusz.  Weźmy się za ręce,
Zanim zwycięzca wino zmysłów naszych
W słodkiej letejskiej nie zanurzy wodzie.
Enobarb.  Więc ręka w rękę! Niech zagrzmi muzyka!
A ja tymczasem wszystkich was ustawię;
Zanuci chłopiec, potem wszyscy chórem
Z całej mi piersi śpiewajcie powtórkę.

(Muzyka. Enobarbus ustawia ich w koło, podają sobie ręce).

Pieśń.  Przybądź, przybądź, bogu szklenie!
Świeć nam blaskiem twoich źrenic!
Smutek w beczce twej niech tonie!
Liść twój wieńczy nasze skronie!
Pijmy, aż się świat zatoczy!
Pijmy, aż się świat zatoczy!
Cezar.  Co chcecie więcej? — Pompeju, dobranoc!

Kochany bracie, oddalmy się, proszę.
Naszą powagę krzywdzi taka lekkość.
Patrz, jaki ogień lica nasze pali,
Słabszy od wina silny Enobarbus,
I mój się język plącze, kiedy mówię.
Wszystkich nas równo zbytek omajaczył.
Lecz słów już dosyć. Życzę wam, dobranoc!
Dobry Antoni, daj mi twoją rękę.
Pompej.  Pozwólcie, że was na ląd odprowadzę.
Antoniusz.  Zrobisz nam łaskę. Daj mi twoją rękę.
Pompej.  Antoni, ojca mego dom zabrałeś —
Lecz zawsze jesteś moim przyjacielem.
Dalej, do łodzi!
Enobarb.  A tylko ostrożnie!
Menas, tej nocy zostaję tu z wami.

(Wychodzą: Pompejusz, Cezar, Antoniusz i Służba).

Menas.  W mojej kajucie. — Dalej bębny, żwawo!
Fletnie i trąby, ozwijcie się chórem!
Niechaj i Neptun w swych usłyszy głębiach,
Jak wielkich ludzi żegnamy. No, dalej!

(Odgłos trąb i bębnów).

Enobarb.  Hola, ho! dla was czapka ta w górę.
Menas.  Szlachetny wojowniku, idźmy! (Wychodzą).


AKT TRZECI.
SCENA I.
Płaszczyzna w Syryi.
(Wchodzą: Wentydyusz, jakby w tryumfie, Syliusz i inni rzymscy Oficerowie i Żołnierze; przed Wentydyuszem niosą umarłe ciało Pakorusa).

Wentyd.  Upadłaś, Partyo, pomimo strzał twoich;
Krassa mścicielem robi mnie fortuna.
Na czele armii królewskiego syna

Ponieście ciało. Syn twój, Orodesie,
Za Marka Krassa Pakorus twój płaci.
Syliusz.  O, Wentydyuszu, póki twoja szabla
Dymi się jeszcze, krwią Partów zbroczona,
Ścigaj przelękłe pułki nieprzyjaciół,
Mezopotamii, Medyi rozwal twierdze,
W których rozbitki szukają schronienia,
Żeby twój wielki naczelnik Antoniusz,
Na tryumfalnym posadził cię wozie
I skronie twoje uwieńczył wawrzynem.
Wentyd.  Dość już, Syliuszu, dość już, co zrobiłem,
Bo wiedz, że człowiek podrzędny czasami
Może dokonać czynu zbyt wielkiego.
Lepiej zostawić rzecz niedokonaną,
Niż dokonaniem posiąść zbytek chwały,
Gdy ten, któremu służym, jest daleko.
Przez namiestników więcej niż przez siebie
Działali zawsze Cezar i Antoni.
Toć już i Sossyusz, poprzednik mój w Syryi,
Jak ja namiestnik, stracił jego łaskę,
Bo nazbyt spiesznie i nazbyt się wsławił;
Kto robi w wojnie więcej niż naczelnik,
Swojego wodza wodzem ten zostaje,
Tak więc ambicya, ta cnota żołnierska,
Musi przenosić czasami przegraną
Nad świetne ale groźne jej zwycięstwo.
Wiem, mógłbym zrobić więcej, niż zrobiłem,
Leczby Antoni wziął to za obrazę,
A w tej obrazie znikłaby zasługa.
Syliusz.  Prócz męstwa, widzę, posiadasz przymioty,
Bez których żołnierz nigdy swoją szablą
Do wyżyn drogi sobie nie wyrąbie.
Czy chcesz wyprawić list do Antoniusza?
Wentyd.  Donieść pokornie, cośmy tu zrobili
Pod hasłem jego wielkiego imienia,
Jak niewątpliwym zwycięstw talizmanem;
Donieść, jak pułki jego dobrze płatne,
Jego chorągwie stanowczo rozbiły

Niezwyciężoną dotąd Partów jazdę.
Syliusz.  Gdzie on jest teraz?
Wentyd.  Jest w drodze do Aten.
I my tam z całym pośpiechem, na jaki
Zdobytych łupów ogrom nam pozwoli,
Pojdziem mu złożyć hołd nasz i zdobycze.
Więc naprzód! (Wychodzą).


SCENA II.
Rzym. Przedpokój w domu Cezara.
(Wchodzą: Agryppa i Endbarbus).

Agryppa.  Jakto? Czy już się bracia rozłączyli?
Enobarb.  Już z Pompejuszem wszystko załatwione;
On sam odjechał; inni pieczętują.
Oktawia płacze, że miasto opuszcza;
Cezar jest smutny, a jak mówi Menas,
Lepid od sławnej uczty pompejańskiej
Wciąż na bladaczkę choruje.
Agryppa.  Mąż wielki!
Enobarb.  O, niewątpliwie. Jak Cezara kocha!
Agryppa.  A jak uwielbia Marka Antoniusza!
Enobarb.  Cezar? Toć on jest ludzkości Jowiszem.
Agryppa.  A co Antoni? To bóg jest Jowisza.
Enobarb.  Mów o Cezarze; niema mu równego.
Agryppa.  Mów o Antonim; to jest ptak arabski.
Enobarb.  Chceszli Cezara chwalić? Powiedz: Cezar,
I dość już na tem.
Agryppa.  Niepodobna przeczyć:
Rzadkie dla obu wynalazł pochwały.
Enobarb.  A jednak kocha Cezara goręcej,
Choć z duszy także kocha Antoniusza.
Niema pisarza, wieszcza lub poety,
Coby wymyślił, wypisał, wyśpiewał
Dla Antoniusza całą jego miłość.
Co do Cezara, klękajcie narody,
Tak jest, klękajcie i wielbcie!

Agryppa.  Obu ich kocha.
Enobarb.  On jest ich chrabąszczem,
A oni skrzydeł jego pochewkami. (Odgłos trąb).
To znak odjazdu. Żegnam cię, Agryppo!
Agryppa.  Niech ci Bóg szczęści, waleczny żołnierzu!

(Wchodzą: Cezar, Antoniusz, Lepidus i Oktuwia).

Antoniusz.  Nie dalej, bracie, tu się pożegnamy.
Cezar.  Zabierasz z sobą lepszą mnie połowę,
W niej mnie bądź dobrym. — Ty, siostro, bądź żoną,
Jaką cię w mojej widzę wyobraźni,
Za jaką ręczyć mu jestem gotowy. —
Dołóż starania, dzielny Antoniuszu,
By ten wzór cnoty, który między nami
Ma być cementem, w taran się nie zmienił,
Naszej miłości twierdzy nie rozwalił.
Byłoby lepiej dla naszej przyjaźni
Kochać się wzajem bez tej pośredniczki,
Jeśli nie będzie obu równie drogą.
Antoniusz.  Nie krzywdź mnie, proszę, twoją nieufnością.
Cezar.  Skończyłem.
Antoniusz.  Mimo twej podejrzliwości,
Nigdy najmniejszych nie znajdziesz powodów,
Zdolnych potwierdzić twoją dziś obawę. —
Niech cię bogowie trzymają w swej pieczy
I Rzymian serca do twych nagną celów!
Bądź zdrów!
Cezar.  Bądź zdrowa, droga moja siostro!
Wszystkie żywioły niech ci wiernie służą,
Niech cię szczęśliwie prowadzą! Bądź zdrowa!
Oktawia.  Szlachetny bracie!
Antoniusz.  Kwiecień jest w jej oku,
To jest miłości wiosna, to są deszcze,
Które jej piękny kwiat zapowiadają.
Pociesz się, droga!
Oktawia.  Mój bracie, bądź zawsze
Dla domu męża mojego przychylny,
I —
Cezar.  Co chcesz mówić?

Oktawia.  Powiem ci do ucha.
Antoniusz.  Język jej sercu posłusznym być nie chce,
Serce nie może językiem kierować:
To puch łabędzi, stojący na szczycie
Najwyższej fali przy morza przypływie,
Który na żadną stronę się nie chyli.
Enob.  (na str. do Agr.). Czy Cezar płakać będzie?
Agryppa.  Widzę chmurę
Na jego twarzy.
Enobarb.  To byłoby wadą
I w koniu nawet, dopieroż w człowieku.
Agryppa.  Jednak Antoniusz przy trupie Cezara
Ledwo go poznał; nie płakał lecz ryczał,
I pod Filippi rzewnie się rozpłakał,
Gdy zabitego zobaczył Brutusa.
Enobarb.  Bo w tamtym roku chorował na katar,
Płakał po stracie tych, których sam zabił.
Uwierz łzom jego, gdy mnie ujrzysz we łzach.
Cezar.  Słodka Oktawio, myśli mych o tobie
Czas nawet w locie swoim nie wyścignie.
Antoniusz.  Bądź jednak pewny, że w szczerej miłości
Groźnego znajdziesz we mnie zapaśnika.
Przyjmij ten uścisk i bywaj mi zdrowy!
Teraz cię bogów opiece polecam!
Cezar.  Bądź zdrów! szczęśliwy!
Lepidus.  Niechaj wszystkie gwiazdy
Twojej szczęśliwej drodze przyświecają!
Cezar.  Żegnam cię, siostro! (całuje ją) bądź zdrowa!
Antoniusz.  Bądź zdrowy!

(Przy odgłosie trąb wychodzą).

SCENA III.
Alexandrya. Pokój w pałacu Kleopatry.
(Wchodzą: Kleopatra, Charmian, Jras i Alexas).

Kleopatra.  Gdzie on?
Alexas.  Ze strachu lęka się pokazać.

Kleopatra.  Zbliż się bez trwogi. (Wchodzi Posłaniec).
Alexas.  Dostojna królowo,
Herod żydowski nie śmie na cię spojrzeć,
Jeśli w łaskawym nie jesteś humorze.
Kleopatra.  Ha, głowę tego Heroda mieć muszę —
Lecz jak? Gdy człowiek, co mógł mi ją przynieść,
Gdy mnie Antoniusz opuścił na zawsze. —
Zbliż się.
Posłaniec.  Królowo —
Kleopatra.  Czyś widział Oktawię?
Posłaniec.  Tak jest.
Kleopatra.  Gdzie?
Posłaniec.  W Rzymie twarz w twarz ją widziałem,
Gdy między bratem szła a Antoniuszem.
Kleopatra.  Czy jak ja smukła?
Posłaniec.  O, nie, nie, królowo.
Kleopatra.  Słyszysz, co mówi? Jaki ton jej głosu?
Dźwięczny czy cichy?
Posłaniec.  Słyszałem ją, pani,
Jej głos jest cichy.
Kleopatra.  Mało w nim uroku;
Nie, niepodobna, by ją długo kochał.
Charmian.  Kochał? O, Izys! któżby o tem myślał.
Kleopatra.  To moje zdanie. Cicha, karłowata!
W ruchu jej, chodzie, jaki jest majestat?
Jeżeliś widział, gdy wiesz, co majestat.
Posłaniec.  Wlecze się, pani, idzie jakby stała,
Jakgdyby w ciele jej nie było duszy:
To posąg raczej niż żywa istota.
Kleopatra.  Czyś tego pewny?
Posłaniec.  Chyba, żem jest ślepy.
Charmian.  W całym Egipcie nie znajdziesz trzech ludzi,
Zdolnych naturę rzeczy śledzić głębiej.
Kleopatra.  O, widzę, widzę, bystry z niego człowiek.
Tak, nic w niej niema, sąd jego jest zdrowy.
Charmian.  I nieomylny.
Kleopatra.  A wiek jej? Jak sądzisz?
Posłaniec.  Była już wdową.

Kleopatra.  Wdową? Słyszysz, Charmian?
Posłaniec.  I jak przypuszczam, lat trzydzieści liczy.
Kleopatra.  Twarz jej okrągła czyli też pociągła?
Posłaniec.  Okrągła, pani, do zbytku.
Kleopatra.  Jak mówią,
Okrągłe twarze znaczą głupowatość.
Kolor jej włosów?
Posłaniec.  Ciemny, a jej czoło
Tak nizkie, jakby tego mogła pragnąć.
Kleopatra.  Przyjmij to złoto, przebacz chwilę gniewu,
Postrzegam w tobie niezwykłe zdolności,
Do spraw też wielkich użyć cię zamierzam.
Miej się do drogi, listy już gotowe.

(Wychodzi Posłaniec).

Charmian.  To rzadki człowiek.
Kleopatra.  Prawda i żałuję,
Że w pierwszej chwili tak źle go przyjęłam.
Wnosząc z wszystkiego, co mi opowiedział,
Nie bardzo groźne zda się to stworzenie.
Charmian.  Nie bardzo? wcale.
Kleopatra.  Człowiek ten, rzecz jasna,
Widział majestat, wie, jak o nim sądzić.
Charmian.  Widział majestat? Jakżeby nie widzał,
Gdy w twojej służbie tyle lat przepędził.
Kleopatra.  Jeszcze mam jedno zrobić mu pytanie;
Lecz mniejsza o to; idę list mój skończyc,
I tam go, Charmian, przyprowadzisz do mnie.
Jeszcze się wszystko dobrze może skończyć.
Charmian.  I skończy dobrze, zaręczam ci, pani. (Wychodzą).


SCENA IV.
Ateny. Pokój w domu Antoniusza.
(Wchodzą: Antoniusz, Oktawia).

Antoniusz.  Nie, nie, Oktawio, bo nie na tem koniec!
Gdyby to tylko, łatwobym przebaczył,
Lecz nową zaczął wojnę z Pompejuszem;
Zrobił testament, publicznie go czytał;

Ledwo, że raczył wzmiankę o mnie zrobić;
Gdy go konieczność chwalić mnie zmusiła,
Robił to w sposób zimny, wymuszony,
Jakby pod miarę; gdy była sposobność.
Zamiast wylanej i otwartej mowy,
Przez zęby tyko wątłe cedził słówka.
Oktawia.  Dobry mój panie, nie wierz wszystkim wieściom,
Lub, jeśli wierzysz, nie bierz ich do serca.
Gdy do rozbratu przyjdzie między wami,
Gdzie nieszczęśliwsza ode mnie kobieta?
Z mojej modlitwy bogi będą szydzić,
Bo gdy zawołam: „Brońcie mego męża!“
Odwołam prośbę, kiedy równie głośno
Powtórzę później: „Brońcie mego brata!“
Zwycięstwo bratu! zwycięstwo mężowi!
Druga modlitwa z pierwszą toczy wojnę,
I niema środka w dwóch ostatecznościach.
Antoniusz.  Dobra Oktawio, skłoń tam twoją miłość,
Gdzie znajdziesz większą chęć jej zachowania.
Gdy stracę honor, wszystko utraciłem;
Lepiej, ażebym nigdy twoim nie był,
Niż twoim został z honoru odarty.
Bądź, skoro pragniesz, naszą pośredniczką,
A ja tymczasem pułki me zgromadzę,
Zdolne twojego brata wstrzymać wybuch.
Śpiesz się; jak widzisz wolę twą spełniłem.
Oktawia.  Dzięki ci, panie! Niech Jowisz potężny,
Niech mi pozwoli, mnie, słabej niewieście,
Przywrócić dawną przyjaźń między wami!
Bo wojna wasza to jest świata rozpad,
Który trupami trzeba będzie zasuć.
Antoniusz.  Skoro odkryjesz, gdzie złego początek,
Tam gniew twój obróć; błędy bowiem nasze
Tak ważyć równo nie mogą na szali,
By z nimi w jedną albo drugą stronę
Twoja się miłość nie mogła przechylić.
Do twej podróży wybierz sama orszak,
Wszystko na twoje gotowe rozkazy. (Wychodzą).


SCENA V.
Ateny. Inny pokój w domu Antoniusza.
(Wchodzą: Enóbarbus, Eros).

Enobarb.  Co tam nowego, przyjacielu Eros?
Eros.  Dziwne nadeszły nowiny.
Enobarb.  Jakie?
Eros.  Cezar i Lepidus toczyli wojnę z Pompejuszem.
Enobarb.  Stara to nowina: jaki ostateczny wypadek?
Eros.  Cezar, który korzystał z pomocy Lepida w czasie wojny z Pompejuszem, nie chce go teraz uznać za kolegę, nie chce dzielić z nim chwały zwycięstwa, a nie poprzestając na tem, oskarża go o utrzymywanie tajnej korespondencyi z Pompejuszem, więzi go na własne oskarżenie, a tak, biedny trzeci pod kluczem, póki go śmierć nie wyzwoli.

Enobarb.  Świecie, dwie tylko zostały ci szczęki,
A choć im całą strawę twoją wydasz,
Na darmo, w końcu jedna zgryzie drugą.
Gdzie jest Antoniusz?
Eros.  Przechodzi się w parku;
Tak gniewną nogą wszystkie chwasty kopie,
Ciągle powtarza: głupi, głupi Lepid!
I chce na gardle ukarać setnika,
Który w ucieczce zabił Pompejusza.
Enobarb.  Nasza już flota stoi w pogotowiu.
Eros.  Do Włoch wyrusza przeciw Cezarowi.
Antoniusz mówić chce z tobą natychmiast;
Mógłbym nowiny na później był schować.
Enobarb.  Jakaś drobnostka; ale mniejsza o to;
Prowadź mnie, Eros.
Eros.  Idźmy, Domicyuszu.

(Wychodzą).

SCENA VI.
Rzym. Pokój w domu Cezara.
(Wchodzą: Cezar, Agryppa, Mecenas).

Cezar.  Wszystko to zrobi! przez pogardę Rzymu;
I w Alexandryi, publicznie, na rynku,
Na srebrnym tronie a złocistych krzesłach,
Siadł z Kleopatrą, u stóp ich Cezaryon,
Którego zowią ojca mego synem,
I wszystkie dzieci nieprawego łoża,
Które w rozpuście swojej popłodzili;
Tara jej potwierdził egipskie dzielnice,
Tam samowładną ogłosił królową
Tak niższej Syryi, jak Cypru i Lidyi.
Mecenas.  Wszystko publicznie?
Cezar.  Przed ludem, na rynku.
Synów swych królów królami ogłosił;
Alexandrowi dał Medyę i Partyę;
Syryę, Cylicyę Ptolemeuszowi,
A Kleopatra w dniu tym wystąpiła
W stroju egipskiej bogini Izydy,
W którym, jak mówią, już wprzód ją widziano.
Mecenas.  Niech Rzym o wszystkich sprawach tych się dowie.
Agryppa.  Zbytnią już jego pychą zniechęcony
Straci ostatki dawnej przychylności.
Cezar.  Lud wie o wszystkiem; jego zaskarżenia
Odebrał także.
Agryppa.  Kogóż on oskarża?
Cezar.  Cezara, za to, że gdym z rąk Pompeja
Wydarł Sycylię, nie dałem mu części;
Żem mu nie zwrócił pożyczonej floty;
Z tryumwiratu żem wyparł Lepida,
Jego dochody zabrał na mą korzyść.
Agryppa.  Trzeba te wszystkie obalić zarzuty.
Cezar.  Już z odpowiedzią wyprawiony goniec;
Piszę, że Lepid stał się zbyt okrutnym,
Nieraz swej wielkiej nadużył potęgi

I na upadek od dawna zasłużył.
Z moich zdobyczy chętnie część mu daję,
Lecz żądam, żeby i on z swych podbojów
Część mi należną w Armenii wydzielił.
Mecenas.  Antoniusz nigdy na to się nie zgodzi.
Cezar.  I mnie też będzie wolno nie ustąpić.

(Wchodzi Oktawia).

Oktawia.  Witaj, Cezarze, bracie mój i panie!
Cezar.  I ja cię muszę odepchniętą widzieć!
Oktawia.  Nie, żadnych nie masz do tego powodów.
Cezar.  Czemuż znienacka, jak złodziej, przybywasz
Nie tak Cezara podróżuje siostra,
A Antoniusza małżonki orszakiem
Armie być winny, przybycie jej, zdała,
Rżenie tysiąca koni zapowiadać;
Naddrożne drzewa dźwigać tłum ciekawy,
Twarz jej w przelocie pragnący zobaczyć;
Do nieba winny kłęby lecieć pyłu
Z pod stóp mnogiego straży twej zastępu;
A ty przybywasz jak na targ przekupka,
Ty nie pozwalasz, abym dal ci jawnie
Dowody uczuć, których zaniedbanie
Grobem jest często wzajemnej miłości.
Na twe spotkanie wojska me i floty
Wyszłyby ze mną, i za każdym krokiem
Pozdrowień naszych rosłaby potęga.
Oktawia.  Dobry mój bracie, jeśli tak przybywam,
To nie przymusu, lecz skutkiem mej woli.
Mąż mój Antoniusz z boleścią mi mówił,
Że się do nowej gotujesz z nim wojny;
Jam go błagała, żeby mi pozwolił
Do Rzymu wrócić.
Cezar.  On chętnie cię puścił,
Boś mu zawadą rozpust jego była.
Oktawia.  O, nie mów tego!
Cezar.  Mam na niego oko;
Spraw jego wieści wiatry mi przynoszą.
Gdzie on jest teraz?

Oktawia.  Panie mój, w Atenach.
Cezar.  Nie tam, okrutnie pokrzywdzona siostro;
Do Kleopatry na skinienie pobiegł.
Za nierządnicę dał świata połowę,
Z nią teraz razem, całej ziemi królów
Pod sztandar woła, na wojnę się zbroi.
Bokchus, król Libii, król Tracyi, Adallas,
Król Kapadockich dzielnic, Archelausz,
Król Paflagońskiej ziemi, Filadelfos,
Malchus Arabii, Herod król żydowski,
Król Komageny Mitrydat, król Pontu,
Królowie Medów i Likaończyków,
I tłumy innych berłowych żołnierzy
Pod bronią stoją.
Oktawia.  O, ja nieszczęśliwa!
Serce się moje między dwoma dzieli,
Którzy wzajemnie śmiercią sobie grożą.
Cezar.  Witaj tu, siostro! Twoje tylko listy
Dotąd wstrzymały wybuch krwawej wojny,
Pókim nie poznał, jakie twoje krzywdy,
Jak niebezpieczna dłuższa dla mnie zwłoka.
Lecz nie trać serca; nie płacz, gdy konieczność
Twojego szczęścia zachmurza pogodę;
Niechaj przeznaczeń dopełni się wola,
Witaj nam w Rzymie, siostro ma najdroższa!
Mnie Jowisz wybrał na twego mściciela,
Mnie i tych wszystkich, którzy cię kochają.
Pociesz się tylko.
Agryppa.  Witamy cię, pani!
Mecenas.  Witamy, pani! Każde rzymskie serce
Kocha cię, pani, nad losem twym płacze;
Antoniusz jeden, szpetny cudzołożnik,
Wygnał cię, żeby całą swą potęgę
Dać wszetecznicy, która śmie nam grozić.
Oktawia.  Wszystkoż to prawda?
Cezar.  Prawda niewątpliwa,
Więc w cierpliwości szukaj twej pociechy.

(Wychodzą).

SCENA VII.
Obóz Antoniusza w blizkości Akoyum.
(Wchodzą: Kleopatra, Enobarbus).

Kleopatra.  Poczekaj, jeszcze nie skończyłeś ze mną.
Enobarb.  Ale dlaczego? dlaczego? dlaczego?
Kleopatra.  Nie chciałeś, żebym z wami szła na wojnę,
Mówiłeś, że to rzecz nieprzyzwoita.
Enobarb.  Czy źle mówiłem?
Kleopatra.  Co jest na przeszkodzie?
Enobarb.  (na str.). Jakżebym łatwo mógł jej odpowiedzieć:
Wódz, coby zmieszał klacze i ogiery,
Ogierów cały straciłby użytek,
Bo klaczby każda jeźdźca i ogiera
Uniosła razem.
Kleopatra.  Co mruczysz pod nosem?
Enobarb.  Obecność twoja mąci Antoniusza,
Cząstkę mu serca, mózgu, czasu bierze,
Chociaż obecnie do zbycia ich nie ma.
O lekkomyślność dawno go już skarżą;
Wieść biega w Rzymie, że Fotyn, rzezaniec,
I dziewki twoje wojną tą kierują.
Kleopatra.  Niech Rzym przepadnie! Niech zgniją języki,
Co śmią tak mówić! Mam w tej wojnie udział,
A jako głowa mojego królestwa,
Chcę jak mąż stanąć; więc się nie upieraj;
Zobaczysz zresztą, nie będę ostatnią.
Enobarb.  A więc skończyłem. Otóż imperator.

(Wchodzą: Antoniusz i Kanidyusz).

Antoniusz.  Czy to nie dziwna, że z taką szybkością
Jońskie morze przepłynął z Tarentu
I zdobył Toryn? — Droga, czy słyszałaś?
Kleopatra.  Leniwych tylko pośpiech zwykle dziwi.
Antoniusz.  Dobry przycinek, godny bohatera,
Chcącego karcić ludzi swych powolność.
Wiedz, Kanidyuszu, z Cezarem na morzu
Pójdę się mierzyć.

Kleopatra.  Tak, tylko na morzu.
Kanid.  Dlaczego, wodzu?
Antoniusz.  Na jego wyzwanie.
Enobarb.  I ty go, wodzu, na rękę wyzwałeś.
Kanid.  Chciałeś z nim walczyć na Farsalskich polach,
Na których Cezar rozbił Pompejusza:
Lecz on te wnioski kolejno odrzucił,
Bo w nich korzyści nie widział dla siebie.
Zrób ty tak samo.
Enobarb.  Twych statków osady,
To motłoch, w nagłym spędzony pośpiechu,
Mulników albo wiejskich parobczaków;
Tymczasem Cezar na swojej ma flocie
Majtków ćwiczonych w wojnie z Pompejuszem;
Okręty jego lekkie, twoje ciężkie;
Niema w tem hańby, że gdy kto gotowy
Bić się na lądzie, odrzuca wyzwanie
Bitwy na morzu.
Antoniusz.  Na morzu! na morzu!
Enobarb.  Pomyśl, mój wodzu, że sam się pozbawiasz
Mnogich korzyści, które masz na lądzie,
Rozdzielasz armię, którą w większej części
Składa piechota w bojach postarzała;
Twe doświadczenie nie przyda się na nic;
Pewność zwycięstwa dobrowolnie rzucasz
I bez potrzeby losy twe powierzasz
Wiatrom przypadku.
Antoniusz.  Chcę walczyć na morzu.
Kleopatra.  Sześćdziesiąt żagli flota moja liczy,
Lepszych nie znajdziesz u Cezara.
Antoniusz.  Spalim
Zbytnie okręty, z resztą, dobrze zbrojną,
Byle się Cezar do Akcyum przybliżył,
Pójdziem go rozbić. Pobici na morzu,

(Wchodzi Posłaniec)

Pójdziemy szczęścia próbować na lądzie.
Co mi przynosisz?
Posłaniec.  Wieść nie była mylna,

Cezar wziął Toryn.
Antoniusz.  Niepodobna wierzyć,
Ażeby Cezar był tam osobiscie,
Już pułków jego obecnosc tam dziwna.
Ty, Kanidyuszu, dziewiętnaście legii
I mojej jazdy dwanaście tysięcy
Trzymaj na lądzie, ja śpieszę na okręt.

(Wchodzi Żołnierz).

Dalej, Tetydo! — Co chcesz mi powiedzieć?
Żołnierz.  Zostań na lądzie, mój imperatorze,
Zgniłym tarcicom twych nie zwierzaj losów;
Czyliż tym ranom, szabli tej nie ufasz?
Niech się egipskie kaczki w morzu kąpią,
My przyuczeni na lądzie zwyciężać,
Pierś przeciw piersi.
Antoniusz.  Dobrze, dobrze, idźmy!

(Wychodzą: Antoniusz, Kleopatra, Enobarbus).

Żołnierz.  Na Herkulesa! myślę, że mam słuszność.
Kanid.  Masz tysiąc razy; ale kroki jego
Nie są wypływem myjli jego własnej,
Bo wódz nasz dzisiaj swojego ma wodza;
Jesteśmy tylko niewiast żołnierzami.
Żołnierz.  Ty całą siłą lądową dowodzisz?
Kanid.  Ja, a na morzu Celiusz, Publikola,
Marek Oktawiusz i Marek Justejusz.
Pośpiech Cezara nad wszelką jest wiarę.
Żołnierz.  Z Rzymu wyprawiał legie oddziałami,
I tak oszukał wszystkich naszych szpiegów.
Kanid.  Kto namiestnikiem jego?
Żołnierz.  Mówią, Taurus.
Kanid.  Znam go. (Wchodzi Posłaniec).
Posłaniec.  Naczelnik wzywa Kanidyusza.
Kanid.  W wielkie wypadki czas dzisiaj ciężarny,
Każda minuta płodzi coś nowego.

(Wychodzą).

SCENA VIII.
Równina w blizkości Akcyum.
(Wchodzą: Cezar, Taurus, Oficerowie i Żołnierze).

Cezar.  Taurus —
Taurus.  Mój wodzu —
Cezar.  Unikaj potyczki,
Nim się na morzu nie rozstrzygnie sprawa.
Trzymaj się ściśle danej tu instrukcyi.

(Wręcza mu papier).

Dzień to stanowczy dla naszych przeznaczeń.

(Wychodzą. — Wchodzą: Antoniusz i Enobarbus).

Antoniusz.  Rozwiniem flotę z drugiej strony wzgórza
Skąd łatwo zliczyć okręty Cezara,
Nasz atak w stronę najsłabszą skierować.

(Wychodzą. — Przechodzą scenę: z jednej strony Kanidyusz na czele lądowej armii Antoniusza, z drugiej strony Taurus, namiestnik Cezara. — Słychać wrzawę morskiej bitwy. — Wchodzi Enobarbus).

Enobarb.  Wszystko przepadło! przepadło! przepadło!
Antoniada, okręt admiralski,
Sześćdziesiąt żagli egipskich z królową,
Wszystko uciekło! oczy me oślepły
Na taki widok. (Wchodzi Skarus).
Skarus.  Bogi i boginie,
Cały Olimpu zborze, przyjdź nam w pomoc!
Enobarb.  Co krzyk ten znaczy?
Skarus.  Tylko przez głupotę
Połowa świata marnie utracona!
Mnogie królestwa przecałowaliśmy.
Enobarb.  Jak stoi bitwa?
Skarus.  Wszystkie dżumy znaki
Po naszej stronie — śmierć już niewątpliwa.
Egipska mercha — bodaj trąd ją stoczył! —
W środku rozprawy, gdy dwóch flot zwycięstwo
Było jak dwoje równych siłą bliźniąt,
A nasze raczej starszem się zdawało
Nagle, jak krowa, gdy ją bzik ukąsi,

Rozwija żagle, ucieka!
Enobarb.  Widziałem,
Oczy nie mogły znieść tego widoku,
Bielmem mi zaszły.
Skarus.  Ledwo się zwinęła,
Aż i Antoniusz, czarów jej ofiara,
Jak kaczka dzika skrzydła swe rozwinął,
Puścił się za nią, o bitwie zapomniał.
Podobnej hańby nie widziałem jeszcze,
Nigdy tak męstwo, honor, doświadczenie
Same swej własnej sprawy nie zdradziły.
Enobarb.  Niestety! (Wchodzi Kanidyusz).
Kanid.  Nasza fortuna na morzu
Straciła oddech, tonie bez nadziei!
Ach! gdyby wódz nasz był tem, czem był dawniej,
Wypadek boju nie byłby wątpliwy!
Ale nikczemnej ucieczki dał przykład,
I wszystko pierzchło.
Enobarb.  (na str.).Czy tak? Więc dobranoc!
Kanid.  Wszystko uciekło do Peloponezu.
Skarus.  Droga jest łatwa, pośpieszę za nimi,
Zobaczę, jaki obrót weźmie sprawa.
Kanid.  Legie i jazdę oddam Cezarowi,
Pójdę za sześciu monarchów przykładem.
Enobarb.  Ja za fortuną wodza mego ranną,
Choć rozum radzi z wiatrem się obrócić.

(Wychodzą).

SCENA IX.
Alexandrya. — Pokój w pałacu.
(Wchodzą: Antoniusz i Służba).

Antoniusz.  Ziemia zabrania mi po sobie stąpać,
Wstyd ją mnie nosić. — Moi przyjaciele,
Tak się na świecie tym już zapóźniłem,
Że moją drogę straciłem na zawsze.
Mam jeszcze okręt ładowny skarbami,

Weźcie, rozdzielcie złoto między siebie,
Potem szukajcie pokoju z Cezarem.
Sługa.  Co? my uciekać?
Antoniusz.  Czyż ja nie uciekłem
I wszystkim tchórzom nie dałem przykładu?
Idźcie W pokoju, ja wybrałem drogę,
W której mi pomoc wasza nie potrzebna.
Idźcie, zabierzcie skarby moje w porcie. —
Za tem pobiegłem, co mnie dziś rumieni;
Włosy me nawet w otwartej są wojnie,
Bo siwe czarnym wyrzucają płochość,
A czarne siwym tchórzostwo i głupstwo.
Idźcie w pokoju, moi przyjaciele;
Wręczę wam listy do kilku znajomych,
Oni wam drogę łaski utorują.
Nie bądźcie smutni — nie róbcie trudności —
Przyjmijcie rady, które daje rozpacz,
Opuśćcie tego, co się sam opuszcza.
Do portu! Okręt i skarby wam wydam.
A teraz, proszę, zostawcie mnie chwilę;
Nie mam już prawa wydawać rozkazów,
A więc was proszę; wnet do was powrócę. (Siada).

(Wchodzą: Eros, Kleopatra prowadzona przez Charmianę i Iras).

Eros.  O dobra pani, zbliż się do niego, pociesz go.
Iras.  Zrób to, najdroższa królowo.
Charmian.  Zrób to; nie możesz zrobić nic lepszego.
Kleopatra.  Pozwólcie mi usiąść. O, Junono!
Antoniusz.  Nie, nie, nie, nie, nie!
Eros.  Czy widzisz, panie?
Antoniusz.  O, fe, fe, fe!
Charmian.  Pani —
Iras.  Pani, o dobra królowo!
Eros.  Panie, panie —
Antoniusz.  O tak jest, panie; na polach farsalskich
Miecz trzymał w ręku niby tanrcmistrz jaki;
Gdy ginął z ręki mej szalony Brutus
I chudy Kassyusz marszczkami okryty,
On, niećwiczony w rycerskiem rzemiośle,

Namiestnikami wyręczał się w boju,
A teraz — teraz — ale mniejsza o to.
Kleopatra.  Puśćcie mnie!
Eros.  Królowa, panie mój, królowa!
Iras.  Zbliż się do niego i przemów, królowo,
Zda się upadać pod brzemieniem wstydu.
Kleopatra.  Więc dobrze, dobrze — podajcie mi rękę.
Eros.  Wstań, wstań, mój wodzu; królowa się zbliża,
Z głową schyloną, na której śmierć widać!
Słowem pociechy możesz ją ocalić.
Antoniusz.  Straciłem honor nikczemną ucieczką.
Eros.  Panie, królowa!
Antoniusz.  Gdzież mnie, Kleopatro,
O, gdzie powiodłaś! Żeby hańbę moją
Przed tobą ukryć, poglądam za siebie,
I widzę mego honoru ruiny.
Kleopatra.  O przebacz, panie, mym lękliwym żaglom!
Jam nie myślała, że za mną pośpieszysz.
Antoniusz.  Widziałaś jednak, że do twego steru
Wszystkie mnie serca krępowały fibry;
Wiedziałaś, że mnie pociągniesz za sobą,
Żeś była duszy mej wszechwładną panią,
Żem był gotowy na twoje skinienie
Ludzkie i boskie pogwałcić przykazy!
Kleopatra.  O przebacz!
Antoniusz.  Teraz muszę do młodzika
Pokorne prośby wyprawiać i szukać
Mego ratunku w nikczemnych wybiegach,
Ja, com połowę świata miał za cacko,
Mogłem rozdawać i odbierać berła.
Wiedziałaś, żem był przez ciebie podbity,
Że miecz mój, przez mą osłabiony miłość,
Wszystkim rozkazom jej posłuszny będzie!
Kleopatra.  Przebacz mi, przebacz!
Antoniusz.  Nie płacz, Kleopatro!
Łza twoja jedna droższa niż me straty.
Daj pocałunek — jestem zapłacony. —
Wysłałem dzieci moich pedagoga;

Czy już powrócił? — Ciężko mi na sercu;
Przynieście wina i zastawcie ucztę.
Hart duszy mojej zna dobrze fortuna:
Im silniej chłoszcze, tem gardzę nią więcej.

(Wychodzą).

SCENA X.
Obóz Cezara w Egipcie.
(Wchodzą: Cezar, Dolabella, Tyreusz i inni).

Cezar.  Niechaj się zbliży poseł Antoniusza.
Znasz go?
Dolabella.  To jego dzieci jest pedagog;
Z tego już widać, jak jest oskubany,
Gdy takie piórko z skrzydeł swych przysyła,
On, co miał zbytek królów na poselstwa,

(Wchodzi Eufroniusz).

Ledwo, że kilka jest temu miesięcy.
Cezar.  Zbliż się i przemów.
Eufron.  Jakim mnie tu widzisz,
Jestem wysłańcem Marka Antoniusza;
Niedawno byłem tak przy nim maluczki,
Jak kropla rosy na mirtowym listku
Przy oceanie.
Cezar.  Dobrze, zdaj poselstwo.
Eufron.  Pozdrawia w tobie losów swoich pana,
I jak prywatny chce w Egipcie zostać;
W razie odmowy, ścieśnia swe żądania,
Błaga, by wolno było mu oddychać
Pomiędzy niebem a ziemią w Atenach.
To jego prośba. Teraz, Kleopatra
Uznaje twoją wielkość i potęgę,
I hołd ci składa, a dla swoich dzieci
O Ptolemejów błaga cię dziedzictwo,
Które od twojej łaski dziś zależy.
Cezar.  Na Antoniusza prośby jestem głuchy.
Do próśb królowej mogę się przychylić,

Byle z Egiptu wygnała kochanka,
Albo shańbione wydarła mu życie.
Jeśli to zrobi, wolno jej rachować
Na moje względy. To moja odpowiedź.
Eufron.  Niech szczęście twoim będzie towarzyszem!
Cezar.  Przez obozowe przeprowadź go straże.

(Wychodzi Eufroniusz).

(Do Tyreusza) Teraz czas twojej próbować wymowy;
Od Antoniusza odstręcz Kleopatrę,
W mojem imieniu przyjm wszystkie jej prośby,
Przyrzekaj więcej — co ci na myśl przyjdzie.
Kobiety w szczęściu nie bardzo są silne,
Ale w niedoli, najczystsza westalka
Gotowa wszystkich zapomnieć swych przysiąg.
Próbuj wybiegów twoich, Tyreuszu;
Co do nagrody, prawem dla mnie będzie
Twoje żądanie.
Tyreusz.  Więc spieszę, Cezarze.
Cezar.  Patrz, jak Antoniusz znosi swój upadek,
Uważaj ruchy, w których można czytać
Jego zamiary.
Tyreusz.  Spełnię twe rozkazy. (Wychodzą).


SCENA XI.
Alexandrya. Pokój w pałacu.
(Wchodzą: Kleopatra, Enobarbus, Cliarmian i Iras).

Kleopatra.  Powiedz, co robić?
Enobarb.  Rozmyślać i umrzeć.
Kleopatra.  Czy Antoniusza, czy moja w tem wina?
Enobarb.  Jego jedynie, skoro oddał rozum
Pod żądz swych władzę. Cóż stąd, żeś uciekła
Na dwóch flot widok, które sobie wzajem
Postrach ciskały? Czemu biegł za tobą?
Łechtanie uczuć nie było powinno
Ćmić wodza głowy w stanowczej godzinie,
Kiedy dwie świata starły się połowy,

A bój stanowił o jego potędze.
Dla niego było hańbą i upadkiem
Uciekające żagle twoje gonić,
A w odurzeniu swą zostawić flotę.
Kleopatra.  O, przestań! przestań!

(Wchodzą: Antoniusz i Eufroniusz).

Antoniusz.  To jego odpowiedź?
Eufron.  Tak, panie.
Antoniusz.  Względy królowej przyrzeka,
Jeśli mnie zdradzi.
Eufron.  To są jego słowa.
Antoniusz.  Powiem jej wszystko. — Gdy siwą tę głowę
Poślesz w podarku dziecku Cezarowi,
On królestwami wszystkie twe życzenia
Chętnie nasyci.
Kleopatra.  Tę głowę, mój panie?
Antoniusz.  (do Eufron). Wracaj do niego, powiedz mu ode mnie:
Młodości róże kwitną mu na licach,
Świat od nich czeka czynów nieśmiertelnych;
Jego pieniądze, okręty i legie,
Mogą własnością lada tchórza zostać;
W służbie dziecięcia jego namiestnicy
Mogą te same zwycięstwa odnosić,
Co pod Cezara dzisiaj rozkazami;
Niech więc te obce odrzuci błyskotki,
Sam jeden w szrankach, szabla przeciw szabli,
Młody ze starym, niech zmierzy się ze mną.
Pójdź ze mną, list mu treści tej napiszę.

(Wychodzą: Antoniusz i Eufroniusz).

Enobarb.  O, tak jest, wielkie prawdopodobieństwo,
Że Cezar, swego tryumfu niepomny,
Do pojedynku z rębaczem wystąpi!
Z fortuną, widzę, rozum ludzki blednie,
I pod gruzami zewnętrznej wielkości
Wewnętrzne także marnieją przymioty;
Jakże inaczej śnićby mu się mogło,
Że Cezar, w całej wielkości swej pełni,
Przyjdzie się mierzyć z jego obnażeniem?

I rozum jego, Cezarze, pobiłeś! (Wchodzi Sługa).
Sługa.  Poseł Cezara.
Kleopatra.  Tak bez ceremonii?
Nos zatykają przed rozkwitłą różą,
Kiedy w pokorze przed pączkiem klęczeli.
Niech wejdzie jednak.
Enobarb.  (na stronie).Widzę, że zaczynam
Domową wojnę z moją uczciwością.
Lojalność wiernie szalonym chowana
Przemienia naszą wierność na szaleństwo;
Kto jednak dotrwa przy ginącym panu,
Zwycięzcy pana swego jest zwycięzcą
I imię swoje w dziejów księgę wciąga.

(Wchodzi Tyreusz).

Kleopatra.  Wola Cezara?
Tyreusz.  Słuchaj jej sam na sam.
Kleopatra.  Mów śmiało, to są moi przyjaciele.
Tyreusz.  Więc przyjaciele pewno Antoniusza.
Enobarb.  Jeśli ich nie ma tylu, ilu Cezar,
To mu się na nic przydać nie możemy.
Byle chciał Cezar, pan nasz jest gotowy
Przyjaźń mu wrócić, a z kim pan nasz trzyma,
Z tym my trzymamy; będziem więc z Cezarem.
Tyreusz.  Dobrze. Więc słuchaj, pani światosłynna,
Cezar cię prosi, żebyś zapomniała,
W jakim obecnie znajdujesz się stanie,
Pamiętna tylko, że on jest Cezarem.
Kleopatra.  Królewskie słowa! Prowadź rzecz swą dalej.
Tyreusz.  On wie, że uczuć twych do Antoniusza
Nie miłość, ale trwoga była miarą.
Kleopatra.  O!
Tyreusz.  On na szramy twojego honoru
Z litością patrzy, bo wie, że to skutek
Przymusu tylko, a nie twojej woli.
Kleopatra.  Bogiem jest Cezar, jak Bóg widzi prawdę;
Tak jest, mój honor nie był ustąpiony,
Ale pobity.
Enobarb.  (na stronie). Spytam Antoniusza,

Zanim uwierzę. Panie mój, twój okręt
Zewsząd zacieka, opuścić cię muszę,
Gdy cię opuszcza i twoja najdroższa.
Toń sam, gdy musisz. (Wychodzi).
Tyreusz.  Pani, racz powiedzieć,
Jakie mam zanieść prośby do Cezara;
Żeby dać, tylko na żądanie czeka.
Chętnieby widział, gdybyś za podporę
Swych losów jego wybrała fortunę;
Lecz to najwięcej ducha mu zagrzeje,
Gdy Antoniusza opuścisz, a zdasz się
W opiekę tego, co świata jest panem.
Kleopatra.  Jak się nazywasz?
Tyreusz.  Me imię Tyreusz.
Kleopatra.  Uprzejmy pośle, proszę, w mem imieniu
Pocałuj rękę zwycięską Cezara,
Mów, że gotowa jestem klęknąć przed nim
I u stóp jego złożyć mą koronę;
Powiedz, że tylko z jego ust potężnych
Czekam wyroku o losach Egiptu.
Tyreusz.  Szlachetny wybór; bo ilekroć razy
Mądrość z fortuną rozpocznie zapasy,
Byle nie śmiała tylko to, co może,
Żaden jej zachwiać traf nie będzie w stanie.
Na twojej ręce pozwól hołd mi złożyć.
Kleopatra.  Cezara ojciec często, kiedy dumał
O świata losach, usta swe przylepiał
Do tej niegodnej ręki, jakby niebo
Pocałunkami padało.

(Wchodzą: Antoniusz i Enobarbus).

Antoniusz.  Fawory!
Ha! przez Jowisza! A coś ty za jeden?
Tyreusz.  Pełnię rozkazy najpotężniejszego,
Najgodniejszego posłuszeństwa pana.
Enobarb.  Chłosta cię czeka.
Antoniusz.  Hola! — A, ty wrono! —
Hola! słyszycie! przez dyabłów i bogów!
Widzę, żę władza w rękach mi topnieje;

Dawniej, gdym krzyknął ho! biegli królowie,
Jeden drugiego potrącał jak dzieci,
I każdy wołał: „jakie twe rozkazy?“

(Wchodzi Służba).

Czyście ogłuchli? Jeszczem jest Antoniusz.
Natychmiast tego wyprowadźcie panka,
Dajcie mu chłostę!
Enobarb.  Lepiej z lwięciem igrać,
Niż ze lwem starym a umierającym.
Antoniusz.  Dajcie mu chłostę! Gwiazdy i księżycu!
Dajcie mu chłostę! Gdybym i dwudziestu
Pierwszych Cezara hołdowników spotkał
Tak śmiałych z ręką — jakże się nazywa,
Odkąd przestała zwać się Kleopatrą? —
Chłoszczcie, a dobrze, dopóki jak dziecię
Nie zacznie gęby wykrzywiać i skomlić!
Weźcie go!
Tyreusz.  Słuchaj, Marku Antoniuszu —
Antoniusz.  Weźcie go, idźcie, a po dobrej chłoście
Wróćcie z nim do mnie. Ten Cezara fagas
Poselstwo moje do niego poniesie.

(Wychodzi Służba z Tyreuszem).

Nim cię poznałem, byłaś napół zwiędłą;
Ha! ja tę perłę kobiet opuściłem,
Prawych potomków nie chciałem z nią płodzić,
Aby tu zostać igraszką niewiasty,
Tkliwem spojrzeniem fagasa raczącej.
Kleopatra.  Panie —
Antoniusz.  Ty byłaś zawsze obłudnicą;
Lecz kiedy w naszych wadach twardniejemy,
Bóg nam zasklepia oczy w naszym brudzie,
Odbiera rozum i każe nam wady
Ubóstwiać własne, śmieje się, gdy z dumą
Sami do własnej paradujem zguby.
Kleopatra.  Do tegoż przyszło?
Antoniusz.  Ha, ja cię znalazłem,
Jak zimne słodkiej potrawy ostatki
Na umarłego Cezara talerzu,

Ba! nawet byłaś resztką Pompejusza,
Nie licząc tego, co w gorętszych chwilach
Mogłaś uchwycić, a o czem świat nie wie;
Bo choć się możesz domyślać, co czystość,
Nie znasz jej wcale.
Kleopatra.  Do czegóż to zmierza?
Antoniusz.  Pozwalać słudze, co przyjmuje strawę
Z rąk swego pana i mówi: „Bóg zapłać!“
Żeby się z ręką twą pospolitował,
Tą ręczycielką wielkich serc przymierza,
Wszystkich mych niegdyś zabaw towarzyszką!
Czemuż nie jestem na wzgórzach Bazanu,
Nie ryczę głośniej od trzody rogatej!
Gdybym me krzywdy po ludzku tłómaczył,
Byłbym jak więzień, co z stryczkiem na szyi
Dziękuje katu, że go zręcznie wiesza.

(Wchodzi Służba z Tyreuszem).

Czy ochłostany?
1 Sługa.  Jak się należało.
Antoniusz.  Czy krzyczał, skomlał, czy o litość prosił?
1 Sługa.  Pokornie.
Antoniusz.  Ojciec twój, jeżeli żyje,
Niech ubolewa, że nie byłeś córką,
A i ty żałuj, żeś był towarzyszem
W twego Cezara marszu tryumfalnym,
Bo cię ten tryumf o chłostę przyprawił.
Odtąd na widok pięknej białej rączki
Trzęś się jak chory w paroksyzmie febry.
Co do Cezara, powiedz mu, coś dostał,
Powiedz, że jestem na niego zawzięty,
Bo pogardliwym i dumnym się zdaje,
O tem jedynie myśli, czem dziś jestem,
Niepomny tego, czem, jak wie, wprzód byłem.
Gniew mój rozbudza, co dziś tak mu łatwo,
Gdy gwiazdy moje, moje przewodniczki,
Ze swojej drogi odwiecznej wybiegły,
1 w przepaść piekła ognie swoje niosą.
Jeśli go słowa me i czyn obraża,

Wszak ma Hiparcha, mego wyzwoleńca,
Może go chłostać, męczyć i powiesić
I w ten się sposób ze mną pokwitować;
Idź, i tę samą i ty mu daj radę.
A teraz wracaj do niego z plagami. (Wychodzi Tyrcusz).
Kleopatra.  Czy już skończyłeś?
Antoniusz.  Księżyc mój zaćmiony
Wróży upadek blizki Antoniusza!
Kleopatra.  Czekam, aż skończy.
Antoniusz.  Aby Cezarowi
Pochlebić mogła, z człowiekiem oczkować,
Który odzieży jego haftki spina!
Kleopatra.  Nie znasz mnie jeszcze?
Antoniusz.  Czyś z lodu jest dla mnie?
Kleopatra.  Jeślim jest z lodu, niech zimne me serce
Niebo w grad zmieni, w źródle go zatruje,
A pierwsze ziarnko w gardło niech mi wpadnie
I razem z życiem mojem niech się stopi!
Niech Cezaryona drugie dotknie ziarno,
I wszystkie łona mojego owoce,
I wszystkich mego Egiptu poddanych,
Niech wszyscy, burzy tej zabici gradem,
Grobu nie mają; muchom i komarom
Z Nilu wylęgłym na pastwę niech służą!
Antoniusz.  Dosyć mi na tem. — Zastępy Cezara
Pod Alexandryi zasiadły murami:
Tam pójdę walczyć z jego przeznaczeniem.
Na lądzie wojsko nasze było dzielne,
Rozpierzchłe statki znów się połączyły,
I znowu groźna w porcie stoi flota.
Gdzie byłoś, serce moje? — Słuchaj, pani,
Jeżeli z pola bitwy jeszcze wrócę,
Aby twe usta pocałować znowu,
Przyjdę krwią zlany; ja i szabla moja
Do kronik naszych nową wpiszem kartę.
I dla nas jeszcze nie zgasła nadzieja!
Kleopatra.  To pan mój dawny pokazał się znowu.
Antoniusz.  Bez miłosierdzia będę z nimi walczył

Z potrójną siłą serca i oddechu.
W mojego szczęścia pogodnych godzinach
Żartem kupował życie zwyciężony;
Dziś zatnę zęby i poślę do piekła,
Kto się odważy drogę mi zastąpić. —
Noc jeszcze jedną przepędźmy wesoło;
Przywołaj moich posmutniałych wodzów,
Raz jeszcze winem napełń nam puhary,
Bądźmy głuchymi na północny zegar!
Kleopatra.  Dziś właśnie moich urodzin rocznica,
Myślałam, że ją będę cicho święcić,
Ale gdy pan mój jest znów Antoniuszem,
I ja też znowu Kleopatrą będę.
Antoniusz.  Jeszcze nam wrócą stare, dobre czasy.
Kleopatra.  Do mego pana wołaj wszystkich wodzów.
Antoniusz.  Przemówię do nich, a nocy tej wino
Rzeką wytryskać musi przez ich szramy. —
Idźmy, królowo! Jest jeszcze krew we mnie.
Śmierć się pokocha we mnie w pierwszej bitwie,
Z jej kosą będę o pierwszeństwo walczył.

(Wychodzą: Antoniusz, Kleopatra i Służba).

Enobarb.  Chce teraz światło błyskawicy przyćmić!
Wściec się, jest niby strach strachem wypędzać;
Wtedy i gołąb’ będzie strusia dziobał.
Widzę, że zawsze serce mego pana
Siły nabiera kosztem jego mózgu.
Lecz męstwo, które karmi się rozumem,
Pożera także oręż, którym walczy.
Wynajdę sposób, jakby go opuścić.

(Wychodzi).

AKT CZWARTY.
SCENA I.
Obóz Cezara pod Alexandryą.
(Wchodzą: Cezar czytając list, Agryppa i Mecenas).

Cezar.  Dzieckiem mnie zowie, obelgi mi pisze,
Jakby miał siłę z Egiptu mnie wyprzeć;
Posła mojego ważył się ochłostać;
Teraz mnie w szranki na szable wyzywa,
Chce pojedynku: Antoniusz z Cezarem!
Nieokrzesany żołdak niech się dowie,
Że mi na drogach do śmierci nie zbywa.
Tymczasem z jego śmieję się wyzwania.
Mecenas.  Gdy mąż tak wielki rozpoczyna szaleć,
To znak widomy, że ostatkiem goni;
Nie daj mu wytchnąć, korzystaj z szaleństwa:
Nigdy gniew dobrym nie jest sobie stróżem.
Cezar.  Myślą jest naszą jutro stoczyć bitwę,
Ostatnią z krwawych zapasów tysiąca.
W naszych szeregach dość mamy żołnierzy,
Nowych przybyszów z armii Antoniusza,
Aby go jeńcem do nas przyprowadzić.
Dziś niech żołnierze do uczty zasiędą;
Nie brak zapasów, a przez swoje czyny
Na mą rozrzutność dobrze zasłużyli.
Biedny Antoniusz! (Wychodzą).


SCENA II.
Alexandrya. Pokój w pałacu.
(Wchodzą: Antoniusz, Kleopatra, Enóbarbus, Charmian, Iras Alexas i inni).

Antoniusz.  Więc nie chce walczyć ze mną?
Enobarb.  Nie.

Antoniusz.  Dlaczego?
Enobarb.  Dwadzieścia razy szczęśliwszy od ciebie,
Przeciw jednemu nie stawia dwudziestu.
Antoniusz.  Jutro bój stoczę na lądzie i morzu;
Albo żyć będę, albo tak obficie
Umierający honor mój w krwi skąpię,
Że znów go wskrzeszę. Czy chcesz bić się dzielnie?
Enobarb.  Za każdem cięciem wrzasnę: „giń lub zabij!“
Antoniusz.  Wybornie! Idźmy! Sług moich przywołaj.

(Wchodzą Słudzy).

Nasza wieczerza niech będzie wspaniała.
Daj mi twą rękę — służyłeś uczciwie —
Ty — ty — ty także; służyliście wiernie,
Mieliście królów za swych towarzyszy.
Kleopatra.  Co się to znaczy?
Enobarb.  (na str.).Jedno z mnogich dziwactw,
Które wylęga smutek w ludzkiej myśli.
Antoniusz.  I ty dowody uczciwości dałeś,
Chciałbym się zmienić w tylu co wy ludzi,
A z was jednego zlepić Antoniusza,
Abym wam równą zapłacił usługą
Za waszą wierność.
Sługa.  Nie daj tego, Boże!
Antoniusz.  Tylko tej nocy jak dawniej mi służcie —
Nie szczędźcie wina — niechaj się wam zdaje,
Że jak wy moja służy mi potęga
Wiernie, pokornie.
Kleopatra.  Co to wszystko znaczy?
Enobarb.  Chce gwałtem łzy im wycisnąć.
Antoniusz.  Być może,
Noc to ostatnia służby waszej będzie;
Może mnie więcej już nie zobaczycie.
Lub zobaczycie martwe, zimne ciało;
I jutro służyć będziecie innemu.
Żegnam się z wami, moi przyjaciele!
Nie myślcie jednak, że chcę was odprawić,
Do śmierci waszą ślubowałem służbę.
Tej nocy jeszcze służcie mi dwie godzin,

Nie żądam więcej, a niechaj wam za to
Bogi zapłacą!
Enobarb.  W jakiej myśli, panie,
Smucisz biedaków? Widzisz, wszyscy płaczą:
Ja, stary, osieł, patrz tylko, wyglądam,
Jakgdybym oczy cebulą smarował.
Nie rób z nas niewast.
Antoniusz.  Dosyć, dosyć tego.
Niech zginę, jeśli taki był mój zamiar!
Niech radość z każdej wykwitnie łez kropli!
Zbyt smutno moje tłomaczycie słowa,
Bo myślą moją było was pocieszyć,
A pochodniami noc rozjaśnić czarną.
O jutrze dobre tylko mam nadzieje;
Tam was powiodę jutro, gdzie znajdziemy
Nie śmierć i honor, lecz tryumf i życie.
Teraz na ucztę! a utopmy smutek! (Wychodzą).


SCENA III.
Alexandrya. Przed pałacem.
(Wchodzi dwóch Żołnierzy).

1 Żołnierz.  Bracie, dobranoc! Jutro dzień —
2 Żołnierz.  Stanowczy.
Dobranoc! Ale, na ulicach miasta
Czy nie słyszałeś dziwnych jakich wieści?
1 Żołnierz.  Nie; co takiego?
2 Żołnierz.  Była to zapewne
Czcza gadanina. Dobranoc!
1 Żołnierz.  Dobranoc!

(Wchodzą dwaj inni Żołnierze).

2 Żołnierz.  A tylko baczność!
3 Żołnierz.  I wy też. Dobranoc!

(Dwaj pierwsi stają na posterunku).

4 Żołnierz.  My tu. (Stają na posterunku).
Jeżeli dotrzyma nam flota,
Lądowe siły, wiem, nie cofną kroku.

3 Żołnierz.  Dzielna to armia, pełna rezolucyi.

(Słychać pod ziemią granie oboi).

4 Żołnierz.  Cicho! czy słyszysz?
1 Żołnierz.  O, nieba!
3 Żołnierz.  Słuchajmy!
1 Żołnierz.  Pieśni w powietrzu.
3 Żołnierz.  Pod ziemią.
4 Żołnierz.  Co myślisz?
Czy to znak dobry?
2 Żołnierz.  Nie.
1 Żołnierz.  Co się to znaczy?
2 Żołnierz.  Przez Antoniusza ukochany bożek,
Herkules, nawet opuszcza go teraz.
1 Żołnierz.  Idźmy zapytać, czy i inne straże,
Co my, słyszały. (Zbliżają się do innego posterunku).
2 Żołnierz.  Hola! towarzysze!
Kilku Żołnierzy  razem. Ha, czy słyszycie?
1 Żołnierz.  Co za wiekie dziwy
3 Żołnierz.  Czyli słyszycie, koledzy, słyszycie?
1 Żołnierz.  Idźmy za głosem, dopóki nam wolno,
Zobaczmy, jak się to skończy.
Kilku razem.  Więc idźmy!
Wielkie to dziwy! (Wychodzą).


SCENA IV.
Alexandrya. Pokój w pałacu.
(Wchodzą: Antoniusz, Kleopatra, Charmian i inni).

Antoniusz.  Eros, mój pancerz!
Kleopatra.  Spocznij choć na chwilę.
Antoniusz.  Nie mój gołąbku. Eros, daj mi zbroję.

(Wchodzi Eros ze zbroją).

Zbrój mnie, a żwawo, dobry przyjacielu,
Jeśli fortuna opuści nas dzisiaj,
To chyba mszcząc się, że jej urągamy.
Kleopatra.  Ja też pomogę. A to na co służy?
Antoniusz.  Daj pokój, serca mego ty płatnerzu.

Mylisz się teraz.
Kleopatra.  A widzisz, że umiem.
To tak być musi.
Antoniusz.  Wszystko pójdzie dobrze.
A teraz idź się sam uzbrój.
Eros.  Natychmiast.
Kleopatra.  Czy źle ta sprzączka zapięta?
Antoniusz.  Przedziwnie,
Kto ją odepnie, nim na to przyzwolę,
Aby wypocząć, dowie się, co burza.
Mylisz się Eros, a moja królowa,
Jak widzę, lepszym od ciebie jest giermkiem.
Śpiesz się! O, droga, gdybyś mogła widzieć
W dzisiejszym boju królewskie me dzieło,
Wierzaj mi, droga, widziałabyś mistrza.

(Wchodzi Oficer uzbrojony).

Witaj! Dzień dobry! Z twarzy widzę twojej,
Że mi rycerskie przynosisz poselstwo.
Wstajemy rano do spraw, które lubim
I idziem do nich z rozkoszą.
1 Oficer.  Mój wodzu,
Choć jeszcze rano, mnogie już tysiące
Przywdziały zbroję i u bram czekają.

(Słychać okrzyki i trąby; wchodzą Oficerowie i Żołnierze).

2 Oficer.  Dzień wchodzi pięknie. Witamy cię, wodzu!
Wszyscy.  Witamy, wodzu!
Antoniusz.  Witajcie mi, zuchy!
Jasny poranek rozbudził się wcześnie,
Jak myśl młodzieńca pragnącego chwały.
Tak — to mi podaj — tutaj bardzo dobrze.
Żegnam cię, pani; cokolwiek mnie czeka,
To pocałunek żołnierski. (Całuje ją).
Przez Boga,
Byłbym nagany tylko wart i hańby,
Gdybym muskanych komplementów szukał.
Żegnam cię teraz jak mąż z stali kuty.
Kto walczyć pragnie, niechaj za mną śpieszy!
Więc za mną, naprzód! Raz jeszcze, bądź zdrowa!

(Wychodzą: Antoniusz, Eros, Oficerowie i Żołnierze).

Charmian.  Czy nie chcesz, pani, wejść do swej komnaty?
Kleopatra.  Idźmy! — Odważnie do boju pośpieszył.
Ach! gdyby Cezar w pojedynczej bitwie
Zechciał z nim losy wojny tej rozstrzygnąć,
Wtedy Antoniusz — gdy teraz — lecz idźmy!

(Wychodzą).

SCENA V.
Obóz Antoniusza pod Alexandryą.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Antoniusz i Eros: Żołnierz idzie na ich spotkanie).

Żołnierz.  Wodzu, niech Bóg da nam dzisiaj zwycięstwo!
Antoniusz.  Czemu twej rady i twych ran widoku
Nie usłuchałem ongi, nie stoczyłem
Bitwy na lądzie!
Żołnierz.  Gdybyś mnie był słuchał,
I zbuntowani królowie i żołnierz,
Który dziś twoje sztandary opuścił,
U stópby twoich czołgali się jeszcze.
Antoniusz.  Kto mnie opuścił?
Żołnierz.  Kto? Stary przyjaciel.
Próżnobyś, wodzu, Enobarba wołał,
Lub nie usłyszy, albo ci z obozu
Cezara krzyknie: „nie jestem już twoim“.
Antoniusz.  Co mówisz?
Żołnierz.  Przeszedł na Cezara stronę.
Eros.  Lecz swych bagaży i skarbów nie zabrał.
Antoniusz.  Przeszedł?
Żołnierz.  Dziś rano.
Antoniusz.  Eros, idź natychmiast,
Skarby mu jego wyślij i bagaże,
A jednej słomki nawet nie zatrzymaj,
I list wygotuj, który sam podpiszę,
Z mem pozdrowieniem, tkliwem pożegnaniem;
Powiedz, że pragnę, ażeby na przyszłość

Nie miał powodów znowu pana zmieniać —
Mój los uczciwych nawet popsuł ludzi!
Zrób tak — list napisz — śpiesz się. — Enobarbus!

(Wychodzą).

SCENA VI.
Obóz Cezara pod Alexandryą.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Cezar, Agryppa, Enobarbus i inni).

Cezar.  Czas już, Agryppo, idź, rozpocznij bitwę.
Powiedz dowódcom, że mem jest życzeniem,
Aby nam żywy Antoniusz wpadł w ręce,
Agryppa.  Idę, Cezarze, spełnić twe rozkazy. (Wychodzi).
Cezar.  Czas powszechnego zbliża się pokoju;
Niech dzień ten dla nas skończy się zwycięstwem,
Na ziemi całej oliwa zakwitnie! (Wchodzi Posłaniec).
Posłaniec.  Antoniusz swoje legie wyprowadził.
Cezar.  Powiedz Agryppie, żeby jego zbiegów
Na czele stawił, niech się jego wściekłość
Wysili jakby w walce z samym sobą.

(Wychodzi Cezar i jego Orszak).

Enobarb.  Alexas zdradził go także, wysłany
Na dwór Heroda w pana swego sprawie,
Chytremi słowy umiał go przeciągnąć
Od Antoniusza na stronę Cezara.
Za tę usługę Cezar go powiesił.
I Kanidyusza z innymi zbiegami
Płaci on wprawdzie, ale im nie ufa.
Źle, źle zrobiłem, a moje sumienie
Nie da mi odtąd godziny wesela.

(Wchodzi Żołnierz Cezara).

Żołnierz.  Antoniusz wszystkie skarby twe odsyła
Z nowym dodatkiem swej szczodrobliwości;
Jego posłaniec w twoim jest namiocie,
Rozpakowywa swoich mułów juki.
Enobarb.  Daję ci wszystko.
Żołnierz.  Nie szydź tylko ze mnie,

Radzę ci, żebyś posłańca z obozu
Sam wyprowadził; chętniebym to zrobił,
Gdyby nie służba. Zawsze jest Jowiszem
Twój imperator. (Wychodzi).
Enobarb.  A ja, jak świat wielki
Najnikczemniejszem jestem dziś stworzeniem!
O, Antoniuszu, ty mino dobroci,
Jakżebyś wierną służbę mi zapłacił,
Gdy złotem wieńczysz moją obrzydliwość!
Serce mnie boli; jeśli od zgryzoty
Nie pęknie teraz, prędsze znajdę środki;
Lecz czuję, sama zgryzota wystarczy.
Ja przeciw tobie walczyć? Nigdy! nigdy!
Pójdę wyszukać rowu, by w nim umrzeć;
Im obrzydliwszy, tem godniejszy będzie
Ostatnich godzin mojego żywota! (Wychodzi).


SCENA VII.
Plac bitwy między dwoma obozami.
(Wrzawa bitwy: odgłos trąb i bębnów; wchodzą Agryppa i inni).

Agryppa.  Zbyt się daleko pomknęliśmy; wróćmy.
Sam Cezar walczy pośród krwi i znoju,
Bo opór wrogów przeszedł spodziewanie.

(Wychodzą. — Wchodzą: Antoniusz i Skarus ranny).

Skarus.  To mi jest bitwa! Mój imperatorze,
Gdybyśmy tak ich z początku przyjęli,
Z porąbanemi dawnoby czaszkami
Z placu umknęli.
Antoniusz.  Twa krew płynie strugą.
Skarus.  Rana ta moja naprzód jak T była.
Lecz teraz, widzę, przybrała H formę.
Antoniusz.  Wróg zaczął pierzchać.
Skarus.  Zmusimy go w końcu
Zbawienia szukać w ciasnej mysiej dziurze.
Na sześć szram jeszcze mam na skórze miejsce.

(Wchodzi Eros).

Eros.  „Wszyscy w odwrocie! nasza jest wygrana!
Skarus.  Grzbiety ich teraz idźmy wodzu siekać
I łapać z tyłu jak trwożne zające;
Wielka to rozkosz zmykających chłostać.
Antoniusz.  Raz ci zapłacę za twój dobry humor,
A dziesięć razy za twoją waleczność.
Idźmy!
Skarus.  Kulejąc, pociągnę za tobą. (Wychodzą).


SCENA VIII.
Pod murami Alexandryi.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Antoniusz, Skarus i armia).

Antoniusz.  W obozie poszli szukać ocalenia.
Leć do królowej z dobrą tą nowiną.
Jutro, nim promień słońca nas zobaczy,
Krwi, co dziś uszła, wylejem ostatki.
Dzięki wam wszystkim! boście wszyscy dzielni,
Każdy z was walczył nie jak w mojej służbie,
Ale jakgdyby własnej bronił sprawy,
Każdy z was męstwo Hektora pokazał.
Idźcie uściskać żony i przyjaciół,
Wasze im dzielne opowiedzcie czyny,
Niech omywają ze łzami radości
Krew waszą zsiadłą, a całują rany.
(Do Skarusa) Daj mi twą rękę. (Wchodzi Kleopatra
z Orszakiem).Tej potężnej wróżce
Powiem, coś zrobił, ażeby jej dzięki
Błogosławieństwem były ci na przyszłość.
Ty słońce ziemi, choć stalą ujętą,
Ściśnij mi szyję, rzuć mi się na piersi,
Abyś uczuła serca mego bicie,
Nawet przez zbroję, w pięknym dniu tryumfu!
Kleopatra.  O panie panów! o dzielności wzorze!
Wracasz więc do mnie z uśmiechem na twarzy,
Chociaż się cały świat na ciebie sprzysiągł?
Antoniusz.  Mój ty słowiku, pierzchnęli przed nami.

Moja ty dziewko, cóż stąd, że włos siwy
Z młodszym się, czarnym, tu i owdzie miesza?
Mózg jest tu jeszcze zdolny żywić nerwy,
I z młodzikami mierzyć się w potrzebie.
Czy widzisz tego rycerza? Twą rękę
Błogosławioną do ust jego przybliż,
Ty ją pocałuj, dzielny mój żołnierzu.
On walczył, jakby Bóg na ludzi gniewny
W jego postaci tysiące mordował.
Kleopatra.  Mój przyjacielu, dam ci złotą zbroję,
Królów dziedzictwo.
Antoniusz.  On na nią zasłużył,
Choćby błyszczały na niej dyamenty
Jak na Apolla wozie. — Daj mi rękę,
Przebieżym miasto w tryumfalnym marszu
Z posiekanemi tak jak my tarczami.
Gdyby mój pałac mógł armię pomieścić,
Do wspólnej wszyscy siedlibyśmy uczty,
Nieśli toasty jutru, co nam znowu
Niebezpieczeństwa królewskie przyrzeka.
Trąb metalowy dźwięk niech zbudzi miasto,
Niechaj z nim odgłos bębenków się żeni;
Niebo i ziemia echem odpowiedzą
Na tryumfalne zwycięzców okrzyki. (Wychodzą).


SCENA IX.
Obóz Cezara.
(Żołnierze na warcie. — Wchodzi Enobarbus).

1 Żołnierz.  Jeżeli w tej nas nie ściągną godzinie,
Do kordygardy musimy powrócić.
Noc jest gwiaździsta, a jak mi mówiono,
Bój się rozpocznie z drugą dnia godziną.
2 Żołnierz.  Nielada ciężką przebyliśmy dobę.
Enobarb.  O nocy! bądź mi świadkiem —
3 Żołnierz.  Kto ten człowiek?
2 Żołnierz.  Zejdźmy mu z drogi, słuchajmy, co powie,

Enobarb.  O bądź mi świadkiem, ty święty księżycu,
Gdy dzieje zdrajców okryją sromotą,
Że w twem obliczu biedny Enobarbus
Plakat z zgryzoty.
1 Żołnierz.  Enobarbus!
3 Żołnierz.  Cicho!
Słuchajmy dalej.
Enobarb.  O wszechwładna pani
Ciężkiego smutku, zlej na moje czoło
Wszystkie trucizny tej nocy wilgotnej,
Ażeby życie w buncie z moją wolą,
Mej bolejącej nie więziło duszy;
Rzuć moje serce o krzemień mych grzechów,
Niech żalem wyschłe na proch się rozsypie,
Położy koniec myślom rozpaczliwym!
O Antoniuszu! którego szlachetność
Większa nad hańbę mego przeniewierstwa,
O, ty mi przebacz! niech wpisze me imię
Świat w poczet zdrajców i zbiegów nikczemnych.
O, Antoniuszu!

2 Żołnierz.  Przemówmy do niego.
1 Żołnierz.  Słuchajmy raczej, bo co mówi, może interesować Cezara.
3 Żołnierz.  Słuchajmy. Ale on usnął.
1 Żołnierz.  Zemdlał raczej, bo nigdy jeszcze tak rozdzierająca modlitwa snu nie przerywała.
2 Żołnierz.  Zbliżmy się do niego.
3 Żołnierz.  Obudź się, panie, obudź! Przemów do nas!
2 Żołnierz.  Czy słyszysz?

1 Żołnierz.  Śmierci go palec dotknął. (Słychać bębny w odległości).
Słyszysz bębny?
Budzą uśpionych głosem uroczystym.
Do kordygardy ponieśmy to ciało:
Mąż to jest znaczny. Nasza już godzina
Dobrze minęła.
3 Żołnierz.  Idźmy, może jeszcze
Będziem go mogli do życia przywołać.

(Wychodzą z ciałem).

SCENA X.
Między dwoma obozami.
(Wchodzą: Antoniusz i Skarus z armią).

Antoniusz.  Dziś się do morskiej gotują rozprawy,
Bo im na lądzie byliśmy za twardzi.
Skarus.  Bić się będziemy na lądzie i morzu.
Antoniusz.  Chciałbym ich siekać w ogniu i powietrzu.
Oto jest plan mój: wszystkie piesze pułki
Zostaną z nami na wzgórzach sąsiednich,
Stamtąd zobaczym, jak się flota sprawi,
Która wypływa z portu na mój rozkaz.

(Wychodzą. — Wchodzi Cezar na czele armii).

Cezar.  Stójcie spokojnie; czekajcie, aż pierwszy
Rozpocznie atak, na co się nie skusi,
Bo jądro sił swych posłał na galery.
Idźmy, rozwińmy pułki na równinie.

(Wychodzą. — Wracają: Antoniusz i Skarus).

Antoniusz.  Dotąd dwie floty nie zwarły się jeszcze.
Widzisz tę sosnę? Dobry stamtąd widok,
Tam idę, wkrótce z nowinami wrócę. (Wychodzi).
Skarus.  Jaskółki sobie gniazdo ulepiły
Wśród samych żagli statku Kleopatry;
Dać tłómaczenia nie chcą lab nie mogą
Nasi wróżbiarze, lecz ponuro patrzą
I z wiedzy swojej robią tajemnice.
Antoni smutny mimo swej odwagi,
To pełny trwogi, to pełny nadziei
Na widok tego, co ma, czego nie ma.

(Słychać w odległości wrzawę morskiej bitwy, wraca Antoniusz).

Antoniusz.  Wszystko stracone! Zdradziła mnie podle
Ta Egipcyanka. Flota się poddała.
Majtki czapkami rzucają do góry
I piją razem, jakby przyjaciele
Po długich latach rozbratu złączeni.
To ty, potrójna podła wszetecznico,
Ty mnie przedałaś temu dzieciuchowi!

Z tobą jedynie serce me wojuje! —
Idź, powiedz wojsku, niechaj się rozprószy;
Byłem się na tej pomścił czarownicy,
Umrę spokojny — niechaj się rozprószy!

(Wychodzi Skarus).

Słońce, już wschodu twego nie zobaczę!
Tu się z Antonim rozstaje fortuna,
Tu się żegnamy po raz już ostatni!
Na toż mi przyszło! Serca, co niedawno
U stóp się moich jak kundle czołgały,
Dla których szczęściem me było spojrzenie,
Wszystkie swe teraz wonie i balsamy
Do kwitnącego poniosły Cezara,
A dąb, pod cieniem którego urosły,
Stoi dziś nagi i z kory odarty!
Jestem zdradzony! Sroga czarownico,
Fałszywa duszo, na której skinienie
Staczałem bitwy, pokój zawierałem,
A której łono było mi koroną,
Ostatnim wszystkich moich czynów celem,
Ty mnie powiodłaś, okrutna cyganko,
Słów twoich czarem w przepaść zatracenia!
Eros! (Wchodzi Kleopatra).
O precz stąd, precz stąd, ty zwodnico!
Kleopatra.  Co? pan mój gniewny przeciw swej kochance?
Antoniusz.  Precz! Albo dam ci, na co zasłużyłaś
I ujmę blasku tryumfom Cezara.
Niech cię jak brankę, pociągnie do Rzymu,
Krzykliwej tłuszczy wystawi na widok!
Płci twojej hańbo, idź za jego wozem,
Potem, jak zwierzę potworne i dzikie
Bądź widowiskiem pospólstwu i dzieciom!
Ostrym paznogciem cierpliwa Oktawia
Twarz niech twą orze! (Wychodzi Kleopatra).
Dobrze, żeś zniknęła,
Jeśli dla ciebie dobrze, abyś żyła;
Choć lepiej, gdybyś z mej zginęła ręki,
Bo wściekłość moja jednąby cię śmiercią

Uratowała od śmierci tysiąca.
Eros! — Nessusa koszula mnie pali!
O ty mój przodku, naucz mnie, Alcydzie,
Twojej wściekłości! Niech z siłą ci równą
Rzucę Lichasa na rogi księżyca,
Dłonią do ciężkiej przywykłą maczugi,
Sam bohaterskie niech zakończę życie!
Lecz wprzódy z rąk mych zginie czarownica,
Co mnie rzymskiemu sprzedała chłopięciu,
I zanim spisku ich ofiarą padnę,
Wprzód ona umrze! — Eros! Eros! hola! (Wychodzi).


SCENA XI.
Alexandrya. Pokój w pałacu.
(Wchodzą: Kleopatra, Charmian, Iras i Mardyan).

Kleopatra.  Brońcie mnie dziewki! Ajax tak nie szalał,
Gdy Achillesa nie otrzymał tarczy,
I dzik tesalski nie pienił się srożej.
Charmian.  Zamknij się w grobie, a każ mu powiedzieć,
Żeś już umarła. Rozdział duszy z ciałem
Nie boleśniejszy od straty wielkości.
Kleopatra.  Więc do grobowca! A ty spiesz, Mardyanie;
Powiedz, że słowo ust moich ostatnie
Było: Antoni! Słowami boleści
Zbudź jego litość, a potem wróć do mnie
Donieść, jak przyjął wieść o moim zgonie.
Więc do grobowca! (Wychodzą).


SCENA XII.
Alexandrya. Inny pokój w pałacu Kleopatry.
(Wchodzą: Antoniusz i Eros).

Antoniusz.  Czyli mnie jeszcze widzisz?
Eros.  Widzę, panie.
Antoniusz.  W obłokach nieraz widać obraz smoka,
Lwa, lub niedźwiedzia, lub fortecznej baszty,

Skały urwistej, rosochatej góry,
Modrego, w drzewa strojnego przylądka,
Które z wiatrami kołysać się zdają,
Z ócz naszych szydzą powietrzną ułudą;
Widziałeś pewno podobne zjawiska,
Przepyszne twory ciemnego Wespera.
Eros.  Widziałem, panie.
Antoniusz.  To, co było koniem,
Nim okiem mrugniesz, zamazała chmura,
Zmieszała wszystko, jak wodę wśród wody.
Eros.  To prawda.
Antoniusz.  Eros, podobnem zjawiskiem
Twój wódz jest dzisiaj; jeszczem jest Antonim,
Lecz kształtu mego zachować nie mogę.
Dla niej tę wojnę toczyłem jedynie,
Liczyłem na to, że miałem jej serce,
Bom dał jej moje; obym go jej nie dał,
Serc mógłbym innych miliony pozyskać,
Którem dziś stracił; a ona z Cezarem
Przeciw mnie chytrze ułożyła karty,
I wrogom honor mój przeszachrowała.
Lecz nie płacz, Eros, sam sobie zostałem,
By koniec moim położyć boleściom.

(Wchodzi Mardyan).

Ha! niewolniku, twoja podła pani
Mój miecz mi skradła.
Mardyan.  O nie, Antoniuszu,
Moja cię pani kochała i w jedno
Z twem przeznaczeniem splotła swoje losy.
Antoniusz.  Milcz, podły kłamco! ona mnie zdradziła,
I umrze.
Mardyan.  Człowiek raz tylko umiera:
Królowa moja dług ten już spłaciła
I już się stało, co pragnąłeś zrobić.
Ostatniem słowem jej było: Antoni!
Lecz krzyk boleści w gardle jej to słowo
Napół przełamał i tak pozostanie
Między jej sercem a między ustami,

W umarłem ciele, jak w grobie zamknięte.
Antoniusz.  A więc umarła?
Mardyan.  Umarła.
Antoniusz.  Mój sługo,
Rozbrój mnie, proszę; długiego dnia praca
Już się skończyła i czas już wypocząć.
(Do Mardyana). Twoją fatygę dość płacę ci drogo,
Kiedy żywemu wyjść ci stąd pozwalam.
Precz stąd! (Wychodzi Mardyan).
Mój Eros, zdejm mi to żelazo;
Nawet Ajaxa tarcza siedmioskórna
Bić mego serca wstrzymaćby nie mogła.
Pęknij ma piersi, a ty, serce moje,
Bądź raz silniejsze od mojej powłoki
I słabe twoje rozedrzyj więzienie! —
O, spiesz się! Już ja nie jestem żołnierzem,
Żegnaj więc, moja zbrojo posiekana!
Nie bez honoru długo cię nosiłem.
Zostaw mnie chwilę! (Wychodzi Eros).
Idę, Kleopatro,
O przebaczenie ze łzami cię błagać.
I tak być musi — zwlekać jest to cierpieć.
Gdy zgasła lampa, czas już się położyć!
Dziś wszelka praca marną tylko będzie,
I wysilenie samo łamie siłę.
Przyłóżmy pieczęć, wszystko się skończyło.
Eros! — królowo, idę. — Eros! — Czekaj!
A ręka w ręce pospieszymy razem
Tam, gdzie na kwiatach spoczywają dusze;
Widok nasz duchów ciekawość rozbudzi,
Dydo się ujrzy sama z Eneaszem,
Bo wszystkie cienie pogonią za nami.
Eros, przybywaj! (Wchodzi Eros).
Eros.  Co chcesz mi rozkazać?
Antoniusz.  Eros, od czasu śmierci Kleopatry
W ohydzie żyję, moją nikczemnością
Bogi się brzydzą. Ja, co mieczem moim
Świat mogłem kiedyś do woli ćwiertować,

Com z mych okrętów na niebieskich falach
Budował miasta, ja się dziś oskarżam,
Że nie mam męstwa tyle co kobieta,
Która z wznioślejszym ode mnie umysłem
Ginąc, naszemu rzekła Cezarowi:
„Zwycięzcą moim sama tylko jestem“.
Wszak mi przysiągłeś, że gdy przyjdzie chwila,
(A przyszła dzisiaj) w której się zobaczę
Na łup wydanym grozie i niesławie,
Śmierć mi na rozkaz bez wahania zadasz;
Dotrzymaj słowa, bo czas ten już przyszedł;
Nie mnie uderzysz — zwyciężysz Cezara.
Nie blednij tylko!
Eros.  Uchowaj mnie Boże!
Jażbym miał ręką mą dokonać, panie,
Czego nie mogły wszystkie Partów strzały,
Choć wrogów twoich?
Antoniusz.  Wolisz z okien Rzymu
Z założonemi widzieć mnie rękami,
Z głową ugiętą pod hańby ciężarem,
I z twarzą wstydu rumieńcem oblaną,
Za tryumfalnym rydwanem Cezara?
Eros.  O, nigdy! nigdy!
Antoniusz.  Dotrzymaj więc słowa:
Tylko żelazo wyleczyć mnie zdoła.
Dobądż więc z pochew wiernej szabli twojej,
Którą ojczyźnie służyłeś uczciwie.
Eros.  Przebacz mi, panie!
Antoniusz.  Gdy ci wolność dałem,
Czy nie przysiągłeś, że na pierwszy rozkaz
Dokonasz tego? Więc zrób to natychmiast,
Lub wszystkie twoje minione usługi
Były jedynie przypadkiem bezwiednym.
Dobądź i uderz!
Eros.  To wprzódy ode mnie
Szlachetne odwróć oblicze, na którem
Całego świata spoczywa majestat.
Antoniusz.  Chętnie (odwraca się).

Antoniusz.  Chętnie (odwraca się).
Eros.  Dobyty już miecz.
Antoniusz.  Bez wahania
Dokonaj czynu!
Eros.  Pozwól, drogi panie,
Dobry mój wodzu, mój imperatorze,
Niech cię pożegnam, nim cios zadam krwawy.
Antoniusz.  Bądź zdrów! Lecz spiesz się!
Eros.  Bądź zdrów, wielki wodzu!
Mamże uderzyć?
Antoniusz.  Teraz!
Eros.  Niech tak będzie!

(Przebija się).

To od wiecznego wyzwoli mnie smutku,
Żem mógł być sprawcą śmierci Antoniusza (umiera).
Antoniusz.  Trzykroć ode mnie szlachetniejszy sługo,
Tyś mnie nauczył, co muszę sam zrobić,
Skoro dokonać tego ty nie mogłeś.
Eros, królowa, szlachetnym przykładem
Budzą w mych piersiach godności uczucie.
Więc będę śmierci młodym narzeczonym,
Jak do małżeńskiej pospieszę komnaty.
Patrz, Eros, pan twój umiera twym uczniem;
Tyś mi pokazał, jak trzeba uderzyć (przebija się).
Co? jeszcze żyję? żyję? Hola! straży!
Hola! (Wchodzą: Dercetas i Straż).
Dobijcie mnie!
1 Strażn.  Co krzyk ten znaczy?
Antoniusz.  Źle dokonałem dzieła, przyjaciele,
Błagam was teraz, skończcie, co zacząłem.
2 Strażn.  Upadła gwiazdą!
1 Strażn.  Spełniły się czasy!
Wszyscy.  Ach!
Antoniusz.  Kto mnie kocha, niechaj mnie dobije.
1 Strażn.  Nie ja.
2 Strażn.  I nie ja.
3 Strażn.  Ni żaden z sług twoich.

(Wychodzi Straż).

Dercetas.  Śmierć twa i losy rozpędzają twoich;
A ta wiadomość i miecz twój skrwawiony
Cezara łaski będą mi rękojmią.

(Wchodzi Diomedes).

Diomedes.  Gdzie jest Antoniusz:
Dercetas.  Tam.
Diomedes.  Czy żyje jeszcze?
Ozy mi odpowiesz? (Wychodzi Dercetas).
Antoniusz.  To ty, Diomedzie?
O, dobądź miecza i skończ me cierpienia!
Diomedes.  Z rozkazu pani mojej Kleopatry
Przybywam, wodzu.
Antoniusz.  Kiedy ci go dała?
Diomedes.  W tej chwili.
Antoniusz.  Gdzie jest?
Diomedes.  W swym grobie zamknięta.
Prorocze miała wypadków przeczucie:
Gdyś ją oskarżył w grzesznem podejrzeniu,
Że w skryte weszła z Cezarem układy,
Wybuchem gniewu twego przerażona,
Wieści o swoim posłała ci zgonie.
Lecz z trwogi, żeby fałszywe poselstwo
Zbyt nie dotknęło boleśnie twej duszy,
Całą mi prawdę wyznać poleciła.
Lękam się tylko, żem przybył za późno.
Antoniusz.  Zbyt późno. Proszę, przywołaj mej straży.
Diomedes.  Imperatorska straży, pan was woła!

(Wchodzi kilku Żołnierzy ze Straży).

Antoniusz.  Do Kleopatry ponieście mnie, proszę;
Będzie to wasza ostatnia usługa.
1 Strażn.  O, jakże ciężka boleść dla nas, panie,
Żeś nie chciał przeżyć wiernych sług ostatnich!
Wszyscy.  O, dniu boleści!
Antoniusz.  Moi przyjaciele,
Nie cieszcie smutkiem waszym złej fortuny,
Wszystkie jej ciosy przyjmijcie z uśmiechem,
Pogarda wasza niech będzie jej kaźnią.
Długi czas waszym byłem przewodnikiem,

Wy mnie prowadźcie teraz, przyjaciele,
A dzięki moje przyjmijcie za wszystko.

(Wynoszą Antoniusza).

SCENA XIII.
Alexandrya. Grobowiec Kleopatry.
(Na piętrze: Kleopatra, Charmian i Iras).

Kleopatra.  O, Charmian, nigdy, nigdy stąd nie wyjdę.
Charmian.  Pociesz się, pani.
Kleopatra.  Nie, nie chcę pociechy.
Wszystkie wypadki dziwne i straszliwe
Z radością witam, lecz gardzę pociechą,
Bo moja boleść, aby równą byta
Swojej przyczynie, musi być bez granic.

(Wchodzi Diomedes).

Co mi przynosisz? Czy umarł?
Diomedes.  Nie jeszcze,
Lecz swym go palcem śmierć już naznaczyła!
Spojrzyj w tę stronę twojego grobowca,
Tam go przynosi straż jego.

(Straż wnosi Antoniusza).

Kleopatra.  O, słońce!
Spal twoim ogniem sklepy firmamentu,
Pogrąż w ciemnościach zmienne świata brzegi!
O, mój Antoni! Antoni! Antoni!
Ratuj mnie, Charmian! Iras, ratuj, ratuj!
Wy, przyjaciele, bądźcie mi pomocą!
Do grobu mego wciągnijmy go społem.
Antoniusz.  Cicho! Nie Cezar Antoniusza zwalił;
Sam tryumfuje nad sobą Antoni.
Kleopatra.  Tak należało — bo tylko Antoniusz
Sam Antoniusza zwycięzcą być winien:
A biada jednak, że tak się to stało!
Antoniusz.  Umieram, droga; umieram i tylko
Jedną chcę chwilę u śmierci wy błagać,
Abym po tylu całunków tysiącach

Biedny, ostatni na twych ustach złożył.
Kleopatra.  Przebacz mi, drogi, nie śmiem zejść do ciebie,
Nie śmiem kosztownym zwycięzcy być łupem;
Tryumfalnego rydwanu Cezara
Nigdy, nie, nigdy nie będę ozdobą.
Póki nóż ostrze, żądto mają żmije,
A śmierć trucizna, pótym jest bezpieczną,
I nie pozwolę twej żonie Oktawii,
Aby mnie zimną mierzyła źrenicą,
Z cichym wyrazem udanej skromności. —
Lecz mój Antoni, do mnie, do mnie teraz!
Niewiasty moje i wy, przyjaciele,
Dołóżcie ręki, musim go tu wciągnąć.
Antoniusz.  Spiesz się — umieram!
Kleopatra.  A to mi robota!
Jak pan mój ciężki! Smutek skradł mi siły.
Ach, gdybym miała Junony potęgę!
Na swychby skrzydłach uniósł cię Merkury,
Przy samym tronie Jowisza posadził.
Ale do dzieła, bo same życzenia
Zawsze są głupstwem. Do mnie! do mnie! do mnie!

(Wciągają Antoniusza).

Witaj mi teraz! Umieraj, gdzie żyłeś!
Lub ożyj w moich pocałunków ogniu!
Gdyby me usta zdołały cię wskrzesić,
Jakbym je chętnie w pracy tej zużyła!
Wszyscy.  Bolesny widok!
Antoniusz.  Umieram — umieram —
Dajcie mi wina — chcę ci coś powiedzieć.
Kleopatra.  Mnie pozwól mówić, pozwól mi tak szydzić,
Ze z gniewu koło potrzaska fortuna
Mego szyderstwa oburzona jadem.
Antoniusz.  Droga królowo, jedno tylko słowo —
Honor i życie ratuj u Cezara.
Kleopatra.  Honor i życie społem iść nie mogą.
Antoniusz.  Słuchaj mnie, droga, z przyjaciół Cezara
Ufaj jednemu Prokulejuszowi.
Kleopatra.  Ufam jedynie mej woli i dłoni,

Ale żadnemu z przyjaciół Cezara.
Antoniusz.  Bolesna zmiana przy moich dni końcu
Mech cię nie smuci, pociesz twoje myśli
Żywą pamiątką dawnych moich losów,
Gdym był najpierwszym i najszlachetniejszym,
Jak świat szeroki, żołnierzem i panem.
Choć dziś umieram, umieram bez hańby,
I hełm zdejmuję przed moim rodakiem,
Przez Rzymianina Rzymianin pobity
Na sławy polu. Ale sił już nie mam,
I czuję, duch mój do nieba ucieka. (Umiera).
Kleopatra.  Chcesz więc umierać, najdzielniejszy mężu?
Także więc mało troski o mnie miałeś?
Co? Ja mam zostać na tym nędznym świecie,
Który bez ciebie chlewa nawet nie wart?
Korona ziemi w proch się obróciła,
I wieniec wojny zwiędły, uschły leży!
Gwiazda żołnierza zgasła i upadła!
Dziś równe mężom chłopięta i dziewki;
Co było wielkie, minęło, umarło,
I nie zostało nic już pod księżycem,
Coby uwielbień ludzkich było godne! (Mdleje).
Charmian.  Miarkuj się, pani!
Iras.  I ona umarła.
Charmian.  Pani!
Iras.  Królowo!
Charmian.  Pani! pani! pani!
Iras.  Królowo nasza!
Charmian.  Cicho! cicho, Iras!
Kleopatra.  Nie jestem teraz niczem jak kobietą;
Ta sama w duszy mej namiętność włada,
Co w wyrobniczki lub mleczarki piersiach.
Jabym powinna moje berło teraz
Rzucić w oblicze bóstw niesprawiedliwych,
Wołać, że świat ten niebu ich był równy,
Póki naszego nie skradli klejnotu.
Dziś wszystko niczem. Głupstwem jest cierpliwość,
A niecierpliwość psom przystoi wściekłym.

Jestże więc grzechem wstąpić dobrowolnie
Do śmierci domu pełnego tajemnic,
Zanim śmierć do nas odważy się zbliżyć? —
Niewiasty moje, co się płacz ten znaczy?
Dość łez na teraz; pocieszcie się dziewki!
Szlachetne dziewki! Charmian, przestań płakać!
Patrzcie, kobiety, lampa nasza zgasła.

(Do straży na dole).

Nie traćcie serca, wyprawim mu pogrzeb,
Potem, co dzielne i co jest szlachetne,
To dokonamy w wielki rzymski sposób,
I śmierć nas z dumą do siebie zabierze.
Wielkiego ducha powłoka już zimna.
Ach, dziewki, dziewki! z wszystkich nam przyjaciół
Zostało serce i śmierć najśpieszniejsza.

(Wychodzą z ciałem Antoniusza).

AKT PIĄTY.
SCENA I.
Obóz Cezara pod murami Alexandryi.
(Wchodzą: Cezar, Agryppa, Dolahella, Mecenas, Gallus, Prokulejusz i inni).

Cezar.  Idź, Dolabello, radź mu niech się podda;
Śmiechem jest opór w jego położeniu.
Dolabella.  Idę, Cezarze.

(Wychodzi. — Wchodzi Dercetas z mieczem Antoniusza).

Cezar.  I cóż się to znaczy?
Któż jest ten śmiałek?
Dercetas.  Me imię Dercetas,
Sług najwierniejszych godnemu służyłem,
Bo panem moim był Marek Antoniusz,
Póki oddychał; wszystkie myśli moje
Na wrogów jego były skierowane.

Jeśli do siebie przyjmiesz mnie, Cezarze,
Będę ci wiernym, tak jak jemu byłem.
Gdy nie chcesz, życia mego jesteś panem.
Cezar.  Co chcesz powiedzieć?
Dercetas.  Że Antoniusz umarł.
Cezar.  Z większym łoskotem tak olbrzymia skała
Pęknąćby winna; lew winienby zlękły
Wśród ulic miasta, a obywatele
Szukać schronienia w strasznej lwa jaskini.
Śmierć Antoniusza nie jest jedną śmiercią:
Połowa świata w tem żyła imieniu.
Dercetas.  Umarł, Cezarze, nie od kata ręki,
Nie od sztyletu najętego; dłoń ta,
Którą swą chwałę w dzieje świata wpisał,
Dzielnego serca ożywiona duchem,
Sama rozdarła wielkie jego serce.
Miecz, który widzisz, z ran jego wyrwałem
Najszlachetniejszą jeszcze krwią czerwony.
Cezar.  Czy was ogarnął smutek, przyjaciele?
Przebacz mi, Boże! ale ta wiadomość
Z królewskich źrenic może łzy wycisnąć.
Agryppa.  Jak niepojęta natury potęga,
Która nam teraz każe opłakiwać
Czyn, życzeń naszych niegdyś cel jedyny!
Mecenas.  Cnót jego była i wad równowaga.
Agryppa.  Duch nigdy rzadszy światem nie kierował.
Lecz Bóg przywary do cnót naszych miesza,
Aby ludzkości nie zatrzeć w nas piętna.
Cezar wzruszony.
Mecenas.  Kiedy ma przed sobą
Zwierciadło takie, widzieć się w nim musi.
Cezar.  O, Antoniuszu, jam doli twej sprawcą!
Lecz pewnych chorób tylko stal lekarstwem.
Lub jabym twoją ofiarą być musiał,
Albo twojego świadkiem być upadku.
Dla dwóch nas cały świat ten był za ciasny.
Lecz przyjmij teraz moje łzy ostatnie,
Co jak krew płyną z samych głębin serca.

Czemuż, o bracie, ty mój towarzyszu
W wszystkich zamysłach i rządach nad światem,
We wszystkich bitwach ty prawico moja,
Ty serce, w którem myśl mą zapalałem,
Nieprzejednane czemuż gwiazdy nasze
Tak krwawo nasze zerwały braterstwo?
Słuchajcie teraz, moi przyjaciele — (Wchodzi Posłaniec).
Lecz w lepszą porę myśl wam mą objawię,
Bo na posłańca tego widzę twarzy,
Ze jakieś ważne nowiny przynosi,
Kto jesteś?
Posłaniec.  Jestem biedny Egipcyanin.
Królowa moja w tej zamknięta chwili
W tem, co jej jeszcze zostało — swym grobie,
Pyta się, jakie są twoje zamiary,
By przygotować się do konieczności.
Cezar.  Powiedz twej pani, niech serca nie traci,
Wkrótce z ust posła mojego się dowie,
Jak mam szlachetne względem niej zamysły,
Bo nieszlachetnym nie może być Cezar.
Posłaniec.  Za twoje słowa niech ci Bóg zapłaci! (Wychodzi).
Cezar.  Prokulejuszu, śpiesz do Kleopatry,
Powiedz, że w niczem poniżyć jej nie chcę,
Pociechy słowem rozpacz jej ukołysz.
Lękam się, żeby wielkości swej pomna
Mych zwycięstw jednym nie przyćmiła ciosem,
Bo w murach Rzymu Kleopatry życie
Będzie tryumfem moim wiekuistym.
Idź, a z pośpiechem jak możesz największym
Przynieś odpowiedź i donieś, coś widział.
Prokul.  Idę. (Wychodzi).
Cezar.  Ty, Gallus, bądź mu towarzyszem.

(Wychodzi Gallus).

Gdzie Dolabella? Niech i on z nim śpieszy.
Agryppa i  Mecenas. Ho! Dolabella!
Cezar.  Przypominam sobie,
Gdziem go wyprawił; powróci niebawem.
A teraz, idźmy do mego namiotu,

Tam się dowiecie, jaka mnie konieczność
Mimo mej woli w tę wojnę popchnęła,
Jak były listy me umiarkowane;
Idźmy, a wszystko pokażę wam teraz. (Wychodzi).


SCENA II.
Alexandrya. Sala w grobowcu.
(Wchodzą: Kleopatra, Charmian i Iras).

Kleopatra.  W smutku mym lepsze zaczynam mieć życie.
Jakże to mało być nawet Cezarem!
On nie fortuną, on tylko jej sługą,
Tylko jej woli ślepym wykonawcą.
Lecz to prawdziwem piętnem jest wielkości —
Dokonać czynu, który wszystko kończy.
Zamyka wrota przypadkom i zmianom,
Do snu kołysze, z ziemskich błot wyrywa,
A jest żebraka i Cezara mamką.

(Stają przy wrotach grobowca: Prokulejusz, Gallus i Żołnierze).

Prokul.  Cezar królowę Egiptu pozdrawia
I prosi, żeby rozważyć raczyła,
Jakie mu zechce położyć warunki.
Kleopatra.  Powiedz twe imię.
Prokul.  Zwię się Prokulejusz.
Kleopatra.  Twym słowom ufać radził mi Antoni;
Lecz małą troską dla mnie oszukaństwo,
Gdy mi wierności nie potrzeba dłużej.
Jeżeli pana twego jest życzeniem,
By miał królowę za swoją żebraczkę,
Niechaj pamięta, że królów majestat,
Aby godności swojej nie obraził,
Zebrać nie może o mniej niż królestwo.
Jeśli więc raczy mojemu synowi
Dać Egipt swoim podbity orężem,
Z tego, co może, wydzieli mi dosyć,
By mu dziękować za to na kolanach.
Prokul.  Bądź dobrej myśli, odpędź wszelką trwogę,

W królewskie bowiem dostałaś się ręce.
Wypowiedz śmiało wszystkie twe życzenia,
Bo tak jest pełne serce jego łaski,
Że się na wszystkich potrzebnych rozlewa.
O, dozwól, pani, ażebym mu poniósł,
W twojem imieniu, ufne twe poddanie:
Znajdziesz zwycięzcę pełnego dobroci,
Gdy zwyciężony błaga na kolanach.
Kleopatra.  Prokulejuszu, idź mu więc powiedzieć,
Że jestem jego fortuny wasalem,
U nóg mu składam wielkość, którą pobił,
Skrzętnie się teraz posłuszeństwa uczę,
A oko w oko zobaczyć, go pragnę.
Prokul.  Twe mu powtórzę słowa, droga pani.
Nie troszcz się tylko, jestem bowiem pewny,
Że się nad twojem lituje nieszczęściem
Ten, co jest jego sprawcą przymuszonym.

(Tu Prokulejusz i dwóch Żołnierzy po drabinie do okna przystawionej wchodzą do grobowca i stają przy Kleopatrze; inni Żołnierze otwierają wrota).

Gallus.  Sam widzisz, jak ją łatwo było podejść.
Miejcie straż baczną, aż Cezar przybędzie.

(Wychodzi).

Iras.  Królowo!
Charmian.  Pani zdradliwie pojmana!
Kleopatra.  Teraz mi ręko moja bądź zbawieniem!

(Dobywa sztyletu).

Prokul.  Stój, o stój, pani! Nie krzywdź sama siebie!

(Rozbraja ją).

Ten czyn nie zdradą lecz twym jest ratunkiem —
Kleopatra.  Od śmierci, która dla psów nawet naszych
Jest cierpień końcem.
Prokul.  Śmiercią twoją, pani,
Dobroci pana mego nie rób ujmy;
By całą wielkość swej duszy pokazał,
Jest mu potrzebne życie Kleopatry.
Kleopatra.  Gdzie jesteś, śmierci? Przybądź! Przybądź! Przybądź!
Zabierz królowę, lup to jest bogatszy

Niż drobnych dzieci lub żebraków tłumy.
Prokul.  O, Kleopatro, miarkuj twoją rozpacz!
Kleopatra.  Nie przyjmę odtąd strawy ni napoju,
Gdy na czczem trzeba czas spędzić gadaniu,
Nie zmrużę oka; tak wbrew Cezarowi
Sama śmiertelną tę zniszczę powłokę.
Wiedz przeto: nigdy dwór twojego pana
Nie będzie widział w pętach Kleopatry;
Zimnej Oktawii pogardliwe oko
Upokorzenia mego nie zobaczy.
Co? Wy mnie chcecie na ulicach Rzymu
Bandom lokai dać na pośmiewisko?
Wprzód niech w Egipcie rów mym będzie grobem!
Na błotach Nilu wprzód niech naga leżę
I będę pastwą komarów bagnistych!
Na piramidach, jak na szubienicy,
Niech mnie w łańcuchach wprzód widzą wiszącą!
Prokul.  Sama w twej myśli płodzisz okropności,
Do których Cezar powodów ci nie da.

(Wchodzi Dolabella).

Dolabella.  Prokulejuszu, Cezar wie coś zrobił;
Chce z tobą mówić; co do Kleopatry
Pod straż ją biorę.
Prokul.  Chętnie, Dollabello;
Bądź z nią łagodny. (Do Kleop.) Powiedz, czego żądasz,
A chętnie twoim będę pośrednikiem.
Kleopatra.  Powiedz; chcę umrzeć.

(Wychodzą: Prokulejusz i Żołnierze).

Dolabella.  Szlachetna królowo,
Słyszałaś o mnie?
Kleopatra.  Nie wiem.
Dolabella.  Znasz mnie przecie.
Kleopatra.  O, mniejsza o to, co wiem, co słyszałam!
Śmiejesz się, kiedy dziecię lub niewiasta
Swój ci sen prawi? śmiejesz się, nieprawda?
Dolabella.  Wyznaję, pani, twych słów nie rozumiem.
Kleopatra.  Ja więc marzyłam, że był imperator,
Zwał się Antoniusz; ach, jak pragnę usnąć,

By marzyć znowu o takim rycerzu!
Dolabella.  Byłeś raczyła —
Kleopatra.  Twarz jego jak niebo,
Po którem słońce i księżyc krążyły
I przyświecały drobnej ziemskiej kuli.
Dolabella.  Pani —
Kleopatra.  Nogami ocean okraczał,
Świat opasywał wzniesionem ramieniem;
Dla przyjacieli głos jego był dźwięczny
Jak sfer harmonia; gdy chciał strach obudzić,
Głos ten był groźny jak piorunu grzmoty;
Zimy nie znała serca jego dobroć,
Lecz była wieczną dla świata jesienią,
Ze żniwa nowe wykwitało żniwo;
Jego zabawy, to młode delfiny
Nad modrą falą świecące grzbietami;
W jego liberyi chodziły korony,
A kieszeń jego siała po ulicach,
Niby szelągi, wyspy i królestwa.
Dolabella.  O Kleopatro —
Kleopatra.  A teraz mi powiedz,
Czy mógł być kiedy, czy był kiedy człowiek
Podobny temu, o którym marzyłam?
Dolabella.  Nie, nigdy pani.
Kleopatra.  Kłamiesz, Bóg jest świadkiem!
Lecz jeśli człowiek taki był lub będzie,
To swym ogromem prześciga marzenia;
Gdy z wyobraźnią walczyć chce natura,
Urzeczywistnić form jej nie potrafi;
Natura jednak, lepiąc Antoniusza,
Odniosła tryumf, dala rzeczywistość
Nad wszystkich marzeń piękniejszą utwory.
Dolabella.  Słuchaj mnie pani, wyznaję, twa strata
Jest jak ty wielka, boleść stracie równa;
Niech wszystkie moje nadzieje zmarnieją,
Jeżeli echo twej ciężkiej rozpaczy
Boleśnie w sercu mem się nie odbija.
Kleopatra.  Dzięki ci za to, panie. Powiedz teraz,

Jakie są względem mnie Cezara myśli?
Dolabella.  Ze wstrętem mówię, co wiedzieć ci trzeba.
Kleopatra.  Mów bez ogródki.
Dolabella.  Choć pełny honoru —
Kleopatra.  Chce mnie do Rzymu w tryumfie prowadzić?
Dolabella.  To jego zamiar.
Głos  (za sceną).Z drogi! Cezar idzie!

(Wchodzą: Cezar, Gallus, Prokulejusz, Mecenas, Seleukus i Służba).

Cezar.  Gdzie jest królowa?
Dolabella.  Pani, imperator!

(Kleopatra klęka).

Cezar.  Wstań, wstań, królowo! nie uginaj kolan.
Kleopatra.  To bogów wola; moją powinnością
Rozkazom pana mego być powolną.
Cezar.  Oddal, królowo, wszystkie czarne myśli.
Choć krzywdy sprawą twoją wyrządzone
Krwią niegdyś naszą były zapisane,
Dziś je uważam za przypadku dzieło.
Kleopatra.  Jedyny świata panie, przeszłość moją
Usprawiedliwić nie w mojej jest mocy,
Wolę więc wyznać, panie, że uległam
Słabościom, które nieraz już płci mojej
Były zakałem.
Cezar.  Wierzaj, Kleopatro,
Że je nie zwiększać lecz łagodzić pragnę.
Byłeś się chciała myślą moją rządzić,
(A ta dla ciebie względności jest pełna)
Zmiana dla ciebie dobrodziejstwem będzie;
Lecz jeśli pragniesz zemstę mą rozbudzić,
Chcesz naśladować przykład Antoniusza,
Sama zniweczysz dobre moje chęci,
Sama twe dzieci na zagładę wydasz,
Które chcę zbawić, byłeś mi ufała.
Żegnam cię teraz.
Kleopatra.  Możesz świat przebiegać
Bo świat jest twoim; a my, tarcze twoje,
Twoje chorągwie, zwycięstw twoich znaki,
Gdzie nas zawiesisz, tam musimy zostać.

Zabierz to pismo.
Cezar.  Twojej tylko rady
Zamierzam słuchać w sprawach Kleopatry.
Kleopatra.  Znajdziesz tam, panie, wykaz wierzytelny
Moich pieniędzy, sreber i klejnotów,
Z wyjątkiem mało znaczących drobnostek.
Gdzie jest Seleukus?
Seleukus.  Jestem.
Kleopatra.  To mój skarbnik;
Niechaj pod gardłem przyświadczy, Cezarze,
Że z moich skarbów nic nie utaiłam.
Mów prawdę.
Seleukus.  Pani, do ust mychbym wolał
Pieczęć wiecznego przyłożyć milczenia,
Niż, co nie prawda, pod gardłem przyświadczać.
Kleopatra.  Cóż zatrzymałam?
Seleukus.  Coby wystarczyło
Na wykup rzeczy w rachunek wciągniętych.
Cezar.  Nie, Kleopatro, nie rumień się, proszę,
Ja raczej twoją pochwalam roztropność.
Kleopatra.  O patrz, jak wszystko goni za potęgą!
Dziś moje sługi do ciebie przechodzą,
Lecz zmieńmy losy — twoje będą memi.
Jego niewdzięczność rozum mi odbiera;
Podły, nie większej wiary godny sługo
Niż miłość kupna! Cofasz się strwożony?
Ócz twych dogonię, choćby skrzydła miały.
Ha, niewolniku! podły psie bezduszny!
Cezar.  Przebacz mu pani, na moje wstawienie.
Kleopatra.  Cezarze, jak ta hańba dolegliwa!
Gdy ty, Cezarze, w całej twej potędze
Raczyłeś słabą odwiedzić niewiastę,
Ach! byłoż trzeba, by własny mój sługa
Swe wiarołomstwo do nieszczęść mych przydał?
Bo choćbym nawet, szlachetny Cezarze,
Jakie niewieście zatrzymała fraszki,
Cacka bez żadnej ceny, które zwykle
Naszym znajomym na pamiątkę dajem,

Ba! choćby nawet rzeczy kosztowniejsze,
Aby je przesłać Liwii lub Oktawii,
A razem prosić o ich pośrednictwo,
Czy się godziło, ażeby mnie zdradził
Sługa na moim wychowany chlebie?
Nad mój upadek cios to boleśniejszy.
Precz z moich oczu! lub gniew mój wybuchnie,
Choć przywalony nieszczęść mych popiołem.
Gdybyś był mężem, miałbyś dla mnie litość.
Cezar.  Odejdź, Seleuku. (Wychodzi Seleukus).
Kleopatra.  Twarda wielkich dola.
Nas oskarżają za sług naszych błędy,
A gdy upadniem, za ich przewinienia
Musim przed sądem świata odpowiadać.
Los panów ziemi godny jest litości.
Cezar.  Co tu wpisane, coś mogła zatrzymać,
Na moich łupów nie wciągam rachunek;
Wszystko to twoje i wszystkiem rozrządzaj;
Cezar nie kupiec, nie będzie się spierał
O rzeczy, które sprzedać może kupiec.
W myślach więc swoich nie kuj sobie kajdan,
Nabierz otuchy, droga Kleopatro,
Naszym zamiarem twojej rady słuchać
We wszystkiem, co się losów twoich tyczy.
Jedz i śpij pewna mej stałej przyjaźni,
Względów troskliwych i mojej litości.
A teraz bogów polecam cię pieczy!
Kleopatra.  Panie —
Cezar.  Nie jestem twym panem. Bądź zdrowa!

(Wychodzi Cezar z Orszakiem).

Kleopatra.  Zwodzi mnie, dziewki, kłamliwem chce słowem
Wykraść mi mojej godności uczucie.
Lecz słuchaj, Charmian. (Mówi do ucha Charmiany).
Iras.  Czas skończyć, królowo,
Bo dzień nasz zaszedł, ciemność nas owija.
Kleopatra.  Idź, idź, a wracaj! Wszystko obmyśliłam,
A śpiesz się tylko.
Charmian.  Twój rozkaz wykonam.

(Wchodzi Dolabella).

Dolabella.  Gdzie jest królowa?
Charmian.  Widzisz (wychodzi).
Kleopatra.  Dolabella?
Dolabella.  Królowo, wierny danej ci przysiędze,
A uczuć moich posłuszny natchnieniom,
Przyszedłem donieść, że Cezara myślą
Przez Syryę wracać; w dni trzy od tej doby
Ciebie i dzieci twe kazał wyprawić.
Zrób z tego, jaki osądzisz użytek;
Twąm spełnił wolę i me przyrzeczenie.
Kleopatra.  Twym Dolabello zostanę dłużnikiem.
Dolabella.  Ja sługą twoim. Żegnam cię, królowo,
Bo mnie powinność woła do Cezara (wychodzi).
Kleopatra.  Bądź zdrów i dzięki! — Iras, co ty myślisz?
Jak mnie tak ciebie, ty egipska lalko,
Na widowisko do Rzymu powloką.
Tłum niewolników, w zbrudzonych fartuchach,
Z młotami w ręku i węgielnicami,
Dla ócz ciekawych w górę nas podniesie;
Tam nas owieją smrodliwe wyziewy,
Pić ich zatrute musimy oddechy.
Iras.  Uchowaj Boże!
Kleopatra.  To rzecz niewątpliwa.
Bezczelny liktor zuchwałą swą ręką
Będzie nas chwytał jak uliczne dziewki;
Fałszywym głosem nędzny wierszokleta
Tłumom ballady o nas będzie śpiewał,
A tuzinkowych komedyantów zgraja
W budach małpować nasze będzie święta;
Wyjdzie na scenę pijany Antoniusz,
Musimy słuchać, jak piskliwy dzieciuch
Będzie odgrywał rolę Kleopatry
W postawie jakiej nędznej wszetecznicy.
Iras.  O wielki Boże!
Kleopatra.  Wszystko to nas czeka.
Iras.  Nie, nigdy, nigdy tego nie zobaczę!
Moje paznogcie od ócz mych silniejsze.

Kleopatra.  Ale jest sposób plany ich skrzyżować
I w śmiech obrócić ich przygotowania.

(Wchodzi Charmian).

Co mi przynosisz? — Teraz, moje dziewki,
Me najpiękniejsze przynieście mi stroje,
Po raz ostatni niech będę królową;
Na Antoniusza płyniemy spotkanie
Po Cydnu falach. Iras, spiesz się tylko!
Szlachetna Charmian, tak jest, skończym wszystko.
Gdy mi ostatnią tę przysługę oddasz,
Daję ci wolność aż do dnia sądnego.
Idź, przynieś moją koronę i wszystko.

(Wychodzi Iras. — Słychać wrzawę za sceną).

Co krzyk ten znaczy? (Wchodzi Żołnierz ze Straży).
Żołnierz.  Jakiś prostak wiejski
Widzieć cię, pani, gwałtem się domaga.
Przynosi figi.
Kleopatra.  Wprowadź go natychmiast!

(Wychodzi Żołnierz).

Jak nieraz czynu wielkiego jest sprawcą
Podłe narzędzie! Przynosi mi wolność.
Postanowienie moje nieugięte,
I nic już nie mam w sobie niewieściego.
Odtąd jak marmur jestem niezachwiana.
A zmienny księżyc nie jest mym planetą.

(Wchodzi Żołnierz z Wieśniakiem, który trzyma w ręku koszyk).

Żołnierz.  Oto jest człowiek.
Kleopatra.  Zostaw go i odejdź!

(Wychodzi Żołnierz).

Czy Nilu gada pięknego przyniosłeś,
Który zabija bez żadnej boleści?

Wieśniak.  Przyniosłem, na uczciwość, nie chciałbym jednak namawiać cię, żebyś się go dotknęła, bo ukąszenie jego jest nieśmiertelne; kto od niego umiera, rzadko lub nigdy do zdrowia nie wraca.
Kleopatra.  Czy przypominasz sobie jakiego człowieka, który od ukąszenia jego umarł?
Wieśniak.  Nie jednego człowieka i nie jedną kobietę. Słyszałem właśnie o jednej nie dawniej jak wczora. uczciwe sobie kobiecisko, choć trochę oddane kłamstwu, co nie przystoi kobiecie, chyba w uczciwej intencyi: jak umarła od ukąszenia, co wycierpiała, na uczciwość, dobre daje świadectwo gadowi; ale ktoby wierzył wszystkiemu, co gadają kobiety, wiedziałby tylko połowę tego, co robią. To jednak rzecz jest niewątpliwa, że gad ten jest to gad dziwny.
Kleopatra.  Idź z Bogiem, bądź zdrów!
Wieśniak.  Życzę ci wszelkiego szczęcia z tym gadem.
Kleopatra.  Bądź zdrów! (Wieśniak stawia koszyk).
Wieśniak.  Tylko pamiętaj, powtarzam, że gad ten do kąsania bardzo nałożny.
Kleopatra.  Dobrze, dobrze, bądź zdrów!
Wieśniak.  Pamiętaj, że nie należy powierzać gadu. chyba rękom ludzi pełnych roztropności, bo żeby powiedzieć prawdę, zjadliwa to jest gadzina.
Kleopatra.  Nie troszcz się wcale, będę ostrożną.
Wieśniak.  Bardzo dobrze; proszę cię teraz, nic mu nie daj, bo nie wart, żeby go żywić.
Kleopatra.  A mnie czy zjadłby?
Wieśniak.  Nie bierz mnie za takiego prostaka, abym nie wiedział, że sam dyabeł nie zje kobiety. Wiem ja, że kobieta jest to kąsek dla bogów, byle go dyabeł nie przyprawił. Na nieszczęście te sk......ny dyabły wielką robią krzywdę bogom w ich kobietach, bo na dziesięć, które ulepią, pięć psują dyabły.
Kleopatra.  Dobrze, idź z Bogiem, bądź zdrów!
Wieśniak.  Tak jest, na prawdę; więc życzę ci szczęścia z tym gadem.

(Wychodzi. — Wchodzi Iras z suknią, koroną i t. d.).

Kleopatra.  Daj płaszcz królewski: włóż mi tę koronę.
Dusza ma wzdycha do nieśmiertelności.
Sok gron egipskich już mych ust nie zwilży.
O, dobra Iras, tylko żwawo, żwawo!
Zda mi się, słyszę, Antoni mnie woła;
Widzę go, wstaje, by czyn mój pochwalić;
Słyszę, jak szydzi z Cezara fortuny,

Którą bogowie zlewają na ludzi,
By swój późniejszy gniew usprawiedliwić.
Mężu, przybywam! Teraz męstwo moje
Niech mi do tego imienia da prawo!
Tylko powietrzem, ogniem tylko jestem,
Inne żywioły podlejszemu życiu
Na łup wydaję. — Tak — czy już skończyłaś?
Teraz ostatni przyjmij pocałunek —
Bądź zdrowa, Charmian! Iras — na czas długi!

(Całuje je; Iras upada i kona).

Co? Czy padalca miałam w ustach moich?
Kiedy się z życiem tak łatwo rozstajesz,
Cios śmierci jest to kochanka szczypnięcie,
Chociaż bolesne ale upragnione.
Leżysz bez ducha? Jeśli tak odlatasz,
To śmiercią twoją zdasz się światu mówić,
Że nie wart twego nawet pożegnania.
Charmian.  O, gęste chmury, rozpłyńcie się w deszcze,
Bym mogła mówić, że i bogi płaczą!
Kleopatra.  Śmierć jej o podłą trwogę mnie oskarża;
A kiedy spotka pierwsza Antoniusza,
On spyta o mnie, da jej pocałunek,
Który jest mojem niebem. (Do padalca, którego
przykłada do piersi).Nędzny gadzie,
Twym ostrym zębem rozetnij żywota
Splątany węzeł! Zjadliwe żyjątko,
Tylko się rozjątrz i skończ rzecz od razu!
Gdybyś mógł mówić! Gdybym usłyszała,
Jak w twym języka wielkiego Cezara
Nazwałbyś osłem i głupim prostakiem!
Charmian.  O, gwiazdo wschodu!
Kleopatra.  Cicho, Charmian, cicho!
Czyli nie widzisz, jak moje niemowlę
Ssie pierś swej matki, do snu ją kołysze?
Charmian.  Pęknij się, serce!
Kleopatra.  Słodki jak balsam, łagodny jak wietrzyk —
O, Antoniuszu! — Ciebie także wezmę.

(Przykłada innego padalca do ramienia).

Na co mam zostać — (Pada na łoże i umiera).
Charmian.  Na tym pustym świecie?
Bywaj mi zdrowa! Śmierci, chełp się teraz,
Łupem dziś twoim piękność niezrównana. —
Więc się zamknijcie okna fręzlowane!
Niech nigdy odtąd tak królewskie oczy
Nie poglądają na złotego Feba!
Poprawcę twoją koronę w nieładzie,
Pożegnam potem. (Wbiega Straż).
1 Żołnierz.  Mów, gdzie jest królowa?
Charmian.  Mów tylko ciszej, byś nie zbudził śpiącej.
1 Żołnierz.  Cezar przysyła —
Charmian.  Za późne poselstwo.

(Przykłada sobie padalca).

Przybywaj! Śpiesz się! O, tak, już cię czuję.
1 Żołnierz.  Źle się tu dzieje; Cezar oszukany.
2 Żołnierz.  Z woli Cezara idzie Dolabella.
1 Żołnierz.  Co się tu dzieje? Charmian, czy się godzi?
Charmian.  Godzi; tak wielkiej przystało królowej
Od tylu królów ród swój wywodzącej.
Żołnierzu! (Umiera. — Wchodzi Dolabella).
Dolabella.  Co to?
2 Żołnierz.  Wszystkie trzy umarłe.
Dolabella.  Spełnione twoje obawy, Cezarze.
I sam przybywasz, żebyś czyn zobaczył,
Któremu chciałeś daremno przeszkodzić.

(Głos za, sceną).

Ustąpcie z drogi, Cezar się przybliża!

(Wchodzi Cezar z Orszakiem).

Dolabella.  Zbyt nieomylnym był Cezar augurem,
Bo wszystkie jego obawy spełnione.
Cezar.  Myśl moją zgadła i z królewską duszą
Skończyła wszystko śmiercią bohaterską.
Lecz jak umarła? Śladu krwi nie widzę.
Dolabella.  Kto tu był z niemi?
1 Żołnierz.  Jakiś prosty wieśniak,
Który jej figi w koszyku tym przyniósł.
Cezar.  A więc zatrute.

1 Żołnierz.  Ta Charmian, Cezarze,
Żyła przed chwilą i mówiła do mnie,
Wchodząc, widziałem jeszcze, jak koronę
Na czole pani swojej poprawiła,
Chwilkę się chwiała i padła bez ducha.
Cezar.  Szlachetna słabość! — Aleby truciznę
Zewnętrzne jakie zdradziło nabrzmienie,
A ona tylko zda się snem ujęta,
Jakby nowego chciała Antoniusza
W potężne sidła swej piękności chwycić.
Dolabella. Tu na jej piersiach i na jej ramieniu
Krwi ślady widać i lekkie nabrzmienie.
1 Żołnierz.  To ślad padalca; na figowych liściach
Jest ślina, jaką zostawia padalec
W norach nad Nilem.
Cezar.  Tak pewno umarła,
Bo już oddawna, jak mówił jej lekarz,
Badała, jaka śmierć najłagodniejsza. —
Ciała jej kobiet wynieście z grobowca.
Ją pogrzebiemy przy jej Antoniuszu,
A nigdy jeszcze żaden grób na ziemi
Sławniejszej pary do snu nie utulił.
Wielkie wypadki i sprawców swych rażą.
Ich los tak długo litość będzie budził,
Jak długo będzie żyła tego chwała.
Który bolesnej śmierci ich był sprawcą.
Przytomność legii obrzęd ten uzacni;
Potem, do Rzymu! — Dojrzyj, Dolabello,
By się z należnym pogrzeb odbył blaskiem.

(Wychodzą).








  1. Aluzya do przypowiastki, że każdy człowiek dwa nosi worki: jeden przed sobą, w który wkłada błędy drugich, drugi za sobą, w którym nosi swoje własne.
  2. Holinslied w opisie Anglii powiada, że włosień koński, rzucony w naczynie polne gnijącej wody, zaczyna się wkrótce ruszać i przemienia się w żyjące stworzenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.