Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare/Tom VII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach
Tom VII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIEŁA DRAMATYCZNE
WILLIAMA SHAKESPEARE
(SZEKSPIRA)
W DWUNASTU TOMACH
PRZEKŁAD
L.  ULRICHA
Z OBJAŚNIENIAMI J. I. KRASZEWSKIEGO



WYDANIE NOWE
Z RYCINAMI TYTUŁOWEMI



KRAKÓW
NAKŁAD G. GEBETHNERA I SPÓŁKI
WARSZAWA — GEBETHNER I WOLFF
1895



KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.

JULIJUSZ CEZAR.



JULIUSZ CEZAR.

P


Przypomnijmy sobie — pisze Gervinus w swych studyach nad Szekspirem — z jaką swobodą i samoistnością poeta źródłami swemi się posługuje. Gdy mu się trafiło mieć do czynienia ze starym dramatem, najczęściej całą formę jego precz odrzucał, zatrzymując tylko sam wątek i imiona. Ze skąpej noweli włoskiego pochodzenia rzadko mógł skorzystać, dopóki jej wprzód zupełnie nie rozpruł, charaktery do niej tworzyć zmuszony na nowo. Potrzeba sobie przypomnieć płaskie, suche opowiadania, z których większa część dramatów jego powstała; przetworzone całkowicie, dopełnione logicznym wywodem pobudek czynności, zmienione częstokroć co do treści. Nawet kroniki swej historyi angielskiej, jakkolwiek z poszanowaniem obchodził się z niemi, musiał wszakże, aby w nie wlać życie, wielekroć rozszerzać, uzupełniać treścią nie historyczną; objaśniające motywa czynów często bardzo dodawać“.

„Cale inny, zdumiewający stosunek zachodzi pomiędzy poetą naszym i jego Plutarchem, którego w tłómaczeniu Tomasza North (1579) czytał. Proste, naiwne, a przecież nie bez fantazyi, pojęcie i sposób przedstawiania spraw ludzkich tego historyka, tak mu do umysłu i uczucia przemawiało, że tu swobodę swą całkiem pohamował, samoistności się wyrzekł, i historyczny tekst niemal tylko przepisywał. Nie umiemy powiedzieć, gdzie się nam Szekspir większym wydaje, tam, gdzie ze skąpych źródeł tworzył wszystko, czy tu, gdzie wszystko znalazł i przejął — czy jego twórczości siłę i bogactwo, czy wstrzemięźliwość i zaparcie, bardziej podziwiać mamy. Daleki od wszelkiej zarozumiałości aktorskiej i uganiania się za oryginalnością, idzie tu za klasycznym dziejów opowiadaczem, nie myśląc przerabiać natury, starając się owszem zachować jej kształty nietknięte, tak jak je znalazł u niego. Jeżeli gdzie, to w tym rysie maluje się to poczucie prawdy i skromności, która charakteryzuje poetę“.
Uwaga ta Gervinusa do wszystkich dramatów klasycznych Szekspira zastosować się daje, choć nie zawsze im na korzyść wychodzi. Plutarch niezaprzeczenie cenniejszym był materyałem, niż stare ułomne dramata i nieforemne, a blade nowele. Co się tyczy Holinsheda, Gervinus zdaje się zapominać, jak wiernie szedł za nim poeta, gdziekolwiek w nim znalazł tradycyę i echo życia. Postępowanie z nim nie różni się wcale od użycia Plutarcha. Szekspir oboma posługiwał się jednakowo; poprawiał klasycznego dziejopisa, gdzie charakterystyka jego zdała mu się niedostateczną lub fałszywą, tak samo jak Holinsheda; obu przepisywał, gdy w nich znalazł prawdę. Geniusz Szekspira był nadewszystko sumiennym, szanował piękno i prawdę, gdziekolwiek natrafił na nie, a gdzie ich brakło, własnem poczuciem obojga dopełniał.
Z dramatów starożytnych Juliusz Cezar, zdaniem wielu, stoi niemal najwyżej. W Anglii, za czasów Szekspira, do którego najdojrzalszych prac się liczy, miał powodzenie nadzwyczajne.
Przedmiot, jak wyżej mówiliśmy, wzięty z dwóch życiorysów Plutarcha, ożywiony niewielu dotworzonemi szczegółami. Jak w Koryolanie, tak w Cezarze, poeta wyrzekł się dobrowolnie jednego żywiołu, który i własne jego usposobienie i tradycya teatralna gdzieindziej niezbędnym prawie czyniły: świat poziomy, sfery życia prozaiczne, ze swym uśmiechem chłodnym i szyderskim, z niewiarą odczarowującą, z sarkazmem na ustach, tu się wcale nie ukazują. Powaga przedmiotu, uroczystość sceny, nie potrzebowała kontrastu, któryby ją podnosił i potęgował. Jak w Koryolanie tak tu Szekspir strzegł się barwę ich świetną, nastrój wysoki nadwerężać czemś powszedniem i trywialnem. Harmonia całości, żadnym tonem fałszywym nie zamącona, różni się od większej części dramatów Szekspira. Życie powszednie pozostaje za ramami obrazu, Koryolan i Brutus obracają się w atmosferze klasycznej, wśród postaci wybranych... Kobiety nawet występują tylko epizodycznie, nie samoistnie, dopełniająco, tak, aby przez nie bohater główny tłómaczył się i w nich odzwierciadlał. Wolumnia, Wirgilia, Porcya, są to niby posągi na piedestałach w portyku ustawione, zaledwie z główną akcyą związane. Jak w ówczesnym życiu Rzymian, tak na scenie role ich są wielce podrzędne.
Juliusz Cezar właściwiej winienby się nazywać Brutusem. Dramat tylko przez poszanowanie głośnego imienia, które miało urok pociągający, otrzymał tytuł niezupełnie usprawiedliwiony. Charakter Brutusa, myśl jego panuje tragedyi; Cezar mniej czynny, ukazujący się w pewnem oddaleniu, niknie zupełnie w trzecim akcie.
Przeżyta już jego wielkość nie obudza takiego zajęcia, jak surowa, posępna, z wielkiem zamiłowaniem wyrzeźbiona postać republikanina, mściciela. Ten męczennik idei wielkiej, którego ideały rozbijają się o walkę z rzeczywistością, z przebiegłością Antoniusza, z testamentem Cezara, z niestałością tłumu, i tu, jak w Koryolanie, odmalowanego z Arystofanesowską prawdą, jest widocznie bohaterem dramatu.
Lud ukazuje się tu znowu w znanych nam z Koryolana barwach. Niezbity to, wiekami stwierdzony pewnik, że masy równie łatwo uwieść jak odwieść się dają, pchnąć do miłości i zwrócić do ostracyzmu, z miłości przejść do nienawiści, z zapalczywej niechęci do uwielbienia. W obu tragedyach Szekspira ta chwiejność tłumów, ta płochość ich występuje dobitnie. Wspomnieliśmy, jakie z tych obrazów ciągniono wnioski. Przypomnieć też należy, że ówczesny dramat dla tych klas szczególniej był przeznaczony, które lud właśnie takim widzieć były skłonne. Szekspir pisał dla dworu królowej, dla szlachty i społeczeństwa wykształconego, masy jeszcze do życia powołane nie były.
Gervinus, a z nim wielu komentatorów Szekspira znajdują, iż wizerunek Brutusa jest w pewnem pokrewieństwie z Hamletem. Jest ono raczej pozorne niż rzeczywiste, w obu jedną widzimy melancholię, ponurość, pewną analogię fizyonomii, trudną do określenia, żywo w czytaniu uderzającą, lecz przypatrzenie się z blizka wskazuje różnice.
Mimowolnie może dwie te postacie w umyśle naszym się łączą, chociaż stoją w istocie bardzo od siebie daleko. Możnaby powiedzieć, że to są dwie braterskie twarze, jednego ojca synowie, na których różne wieki i wpływy odmienne położyły piętna. Hamlet jest marzycielem, człowiekiem słowa; Brutus mężem przekonań i czynu. Hamlet ulega uczuciu i wrażeniom; Brutus się im opiera i idzie za przewodnią gwiazdą idei. O ile Hamlet niepewnym jest, gdy chwila wykonania przychodzi, o tyle Brutus panem swej woli, mężnym i stanowczym. Hamlet modlącego się króla zabić nie chce; Brutusa uroczyste posiedzenie senatu nie wstrzymuje. On kocha Cezara, i zabija go z przekonania o obowiązku, we krwi wziąwszy spadek idei republikańskich po starym swym imienniku. Życie wspólne z niewiastą surowego obyczaju i wielkiego męstwa, jaką jest Porcya, córka Katona, usposabia go na mściciela idei. Jedno może łączy i zbliża obu, to pewien rodzaj skeptycyzmu, przebijający się później w charakterze Brutusa: nie wierzy on w zwycięstwo tej idei, dla której się poświęca. Lecz to go większym jeszcze czyni.
Cezar, wrzekomy bohater tragedyi, nakreślony mistrzowsko, choć rysami niewielu i na drugim planie. Cały jego charakter występuje w scenie z Kalpurnią w domu, przed wyjściem do senatu. Wielki to mąż już w drugiej połowie swojego żywota, po za chwilą najwyższej siły, upojony potęgą, rozmarzony pochlebstwy, zmiękły powodzeniem, rojący o blaskach i czci, potrzebujący dworu, wieńców, okrzyków tłumu i kadzideł.
Każe się zmuszać do przyjęcia korony, odrzucając ją na pozór, a chciwie jej pragnąc w duszy. Tak samo, z równą potęgą prawdy przedstawiony jest Antoniusz, pełen ambicyi, dla której do wszelkich ofiar jest gotów, przebiegły, umiejący przybrać ton właściwy w każdem położeniu, znający słabe strony wszystkich i korzystający z nich raczej, niż z dodatnich charakteru przymiotów. Wie on, jak mówić do ludu, jak pozyskać senat, czem ująć Brutusa; podstęp i zdrada nic go nie kosztują, gdy i idzie o zdobycie panowania i władzy. Ludzie dlań są narzędziami, które gotów w każdej chwili poświęcić; mówi z krwią zimną o pozbyciu się tych, z którymi na innych spiskował przed chwilą. Lepidusa cierpi do czasu i listę proskrypcyjną z nim układa, jutro go na niej mając pomieścić. Brutus i on w scenie po zabiciu Cezara występują jako dwa kontrasty cnoty surowej i zręczności podstępnej, prawości, która ufa i przebiegłości, która korzysta. Nic lepiej nie uwydatnia cnoty republikanina nad tę politykę intryganta, który wielkiemi słowy na wędkę łapie serca czyste, przed ludem gra rolę wspaniałomyślną, probuje usposobień i narzuca mu te, jakich do swej gry potrzebuje. Mowa jego i cała scena z ludem jest w swym rodzaju arcydziełem. Tak samo charakterystyka Kassyusza i innych sprzysiężonych szczęśliwie bardzo wyrażona.
Historya nie potrzebowała tu być ani naciąganą ani gwałconą, aby wydała jako owoc tę wielką prawdę, że idee wielkich ludzi kruszą się i rozbijają o przebiegłość maluczkich, że w świecie rzeczywistości zręczność więcej waży niż cnota, przebiegłość chytra niż prawość, i że prosta droga nie zawsze do mety prowadzi. Dramat rozwija się szybko, nieprzerwanie, żadnymi epizodycznymi obrazy nie wstrzymywany. Śmierć Porcyi nawet, któraby była mogła dostarczyć wątku do pięknej sceny, zaledwie jest wspomnianą, tak jak wspaniała jej postać na to tylko zdaje się wprowadzoną w początku, aby nam ukazała małżonkę godną takiego bohatera. Rozmowa jej, gdy usiłuje wybadać męża, dostateczną jest do uwydatnienia charakteru córki Katona.
Za życia Szekspira Juliusz Cezar drukowanym nie był. Zdaje się, że Globus, na którym go z wielkiem powodzeniem przedstawiano, rękopism autora dla własnego tylko zachował użytku. Tragedya o Juliuszu Cezarze (the tragedie of Julius Caesar) wyszła po raz pierwszy w zbiorowem wydaniu 1623 r.
Powodzenie tragedyi miało być wielkie bardzo, o czem przekonywa najlepiej, wkrótce po ukazaniu się jej, mnóstwo w ślad goniących obrabiań tego przedmiotu na scenach i w druku.
Komentatorowie Szekspira, z formy i stylu wnosząc, Cezara do pierwszych lat XVII wieku odnoszą. Z wiersza w Miror of Martyr’s, Weewers’a, dowodzi Halliwell, iż ukazanie się tragedyi musiało poprzedzić rok 1601; wspomina on o tem, jak Brutus „wielogłowemu tłumowi umiał wmówić, iż Cezar był chciwym władzy, a wymowny Marek Antoniusz potrafił zmienić zręcznie to usposobienie ludu“.
W Drayton’a „Baron’s Wars“ (1603), są zapożyczone wiersze Szekspira z mowy Marka Antoniusza. Najlepszym dodowem, że nie przypadkowa to analogia i podobieństwo, jest to, iż wiersze z razu z pamięci powtórzone niedokładnie, w późniejszych wydaniach, gdy po śmierci Szekspira rękopism sztuki stał się dostępnym, w roku 1619 już są dosłownie przepisane.
W literaturze angielskiej historya Cezara wspomnianą jest w Gosson’a School of Abuse w roku 1579 pod tytułem: „History of Caesar and Pompey“. W roku 1604, jest Julius Caesar W. Alexandra (Lorda Sterlina); Henslowe’a dziennik w roku 1602 mówi o tragedyi Caesar’s Fall“, kilku autorów, Munday’a, Drayton’a Webster’a i Midleton’a. W roku 1607, na prywatnym teatrze grali studenci Oxfordscy „The tragedie of Caesar and Pompey, or Caesar’s Revenge“. (Od Farsali do Filippów). W roku 1582, wspomniony jest łaciński dramat Richarda Aedes, zaginiony.
Szekspira tragedyę przerobioną przez Dryden’a i Davenant’a, drukowano w Londynie w roku 1719. (Julius Caesar, with the death of Brutus). Książę Buckingham podzielił ją na dwie: na Juliusza Cezara i Marka Brutusa, opatrzywszy prologami i chórami (drukowane w roku 1722).




OSOBY:
Juliusz Cezar.
Oktawiusz Cezar,   tryumwirowie po śmierci Cezara.
Marek Antoniusz,
Marek Emiliusz Lepidus,
Cycero,   senatorowie.
Publiusz,
Popilius Lena,
Marek Brutus,   sprzysiężeni przeciw Juliuszowi Cezarowi.
Kassyusz,
Kaska,
Treboniusz,
Ligaryusz,
Decyusz Brutus,
Metellus Cymber,
Cynna,
Flawiusz,   trybunowie ludu.
Marullus,
Artemidorus, sofista z Knidos.
Wróżbiarz.
Cynna, poeta. Inny Poeta.
Lucyliusz,   przyjaciele Brutusa i Kassyusza.
Tytyniusz,
Messala,
Młody Kato,
Wolumniusz,
Warro, Klitus, Klaudyusz, Strato, Lucyusz, Dardaniusz, słudzy Brutusa.
Pindarus, sługa Kassyusza.
Kalpurnia, żona Cezara.
Porcya, żona Brutusa.
Senatorowie, Obywatele, Straże i t. d.
Scena najprzód w Rzymie, później w Sardes, nakoniec pod Filippi.


JULIUSZ CEZAR.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ulica w Rzymie.
(Wchodzą: Flawiusz, Marullus i tłum Pospólstwa).

Flawiusz.  Precz stąd, próżniaki, wracajcie do domów,
Alboż dziś święto? Jakto, czy nie wiecie,
Że w dniu roboczym niewolno czeladzi
Bez znamion swego rzemiosła wychodzić?
Ty pierwszy powiedz, z jakiegoś jest cechu?
1 Obyw.  Ja, panie, jestem cieśla.
Marullus.  A gdzie twój liniał i skórzany fartuch?
Czemuś w świąteczne wystroił się szaty?
A ty co robisz?

2 Obyw.  Jużci, panie, w porównaniu z majstrem pięknego rzemiosła, jestem niewiele, bo, jakbyś powiedział, jestem tylko partaczem.
Marullus.  Twoje rzemiosło? Odpowiedz natychmiast.
2 Obyw.  Co do mojego rzemiosła, panie, spodziewam się, że mogę je praktykować ze spokojnem sumieniem; jestem, panie, łataczem dziurawych podeszew.
Flawiusz.  Ale twoje rzemiosło, hultaju? Obrzydły hultaju, twoje rzemiosło?
2 Obyw.  Tylko, panie, nie pęknij ze złości, choć na ten przypadek potrafiłbym cię może naprawić.
Marullus.  Co rozumiesz przez twoje: naprawić, zuchwalcze?
2 Obyw.  Co rozumiem, panie? Rozumiem: załatać.
Flawiusz.  To, widzę, jesteś szewcem łataczem, czy nie prawda?
2 Obyw.  Prawda, panie. Żyję z szydła i nie mieszam się do cudzych interesów, ani ludzi, ani kobiet, dość mi na Szydłowieckich. Tak jest, panie, jestem chirurgiem starych chodaków, bo gdy są w wielkiem niebezpieczeństwie, przywracam je do zdrowia. Wszyscy uczciwi ludzie, co kiedykolwiek na wołowej skórze chodzili, chodzili na mojej robocie.
Flawiusz.  Lecz czemu dzisiaj warsztat opuściłeś?
Czemu z tym tłumem włóczysz się po mieście?
2 Obyw.  Żeby prędzej obuwie schodzili, a mnie przysporzyło się roboty. Ale rzetelnie mówiąc, panie, świętujemy, żeby zobaczyć Cezara i radować się z jego tryumfu.

Marullus.  Z czego się cieszyć? Gdzie jego podboje?
Gdzie jeńcy tłumem wiedzeni do Rzymu,
Tryumfalnego ozdoba rydwanu?
O tępe głowy, stokroć bydląt gorsze,
O serca twarde, twardsze od kamienia,
Czy wam nieznane imię Pompejusza?
Ileż to razy ubiegł wam dzień cały
Na murach, dachach, na kominach domów,
Z dziećmi na ręku, w cierpliwej nadziei,
Ze Pompejusza wielkiego ujrzycie?
Zaledwo rydwan jego się pokazał,
Ileż to razy, na wasze okrzyki,
W swoich głębinach zadrżał Tybr schowany
Na rozgłos echa swych brzegów skalistych?
A teraz szaty bierzecie świąteczne,
Tłumnie warsztaty wasze opuszczacie,
Sypiecie kwiaty na drogę zwycięzcy,
Co z Pompejusza krwi dziś tryumfuje.
Idźcie do domów, a tam, na kolanach,
Błagajcie bogów, by w swem miłosierdziu,
Raczyli od was plagi te odwrócić,
Które niewdzięczność wasza ściągnąć musi.
Flawiusz.  Słuchajcie rady tej, obywatele,

A, żeby grzech wasz do reszty okupić,
Ze wszystkich ulic zgromadźcie biedaków,
Nad brzegiem Tybru idźcie spólnie płakać,
Aż fale jego, łez potokiem wzdęte,
Dosięgną znaku największych wylewów.

(Wychodzą Obywatele).

Patrz, jak zły kruszec słowem dal się zmiękczyć;
Uciekli milczkiem w swej winy uczuciu.
Ty idź tą stroną do wzgórz Kapitolu,
Ja tamtą pójdę; gdy znajdziesz po drodze,
Zdzieraj z posągów świąteczne ozdoby.
Marullus.  Będzież nam wolno? Wszak dziś, jak wiesz dobrze,
Obchodzą w Rzymie święto Luperkaliów.
Flawiusz.  Nie zważaj na to; niechaj żaden posąg
Nie nosi znamion Cezara trofeów.
Ze wszystkich ulic pozmiatam hołotę,
I ty, gdzie znajdziesz, porozganiaj tłumy,
Z skrzydeł Cezara rwij rosnące pióra,
Ażeby średnim podlatywał szlakiem;
Inaczej bowiem w chmurach z ócz nam zniknie,
Zegnie nam karki niewolniczą trwogą. (Wychodzą).

SCENA II.
Plac publiczny w Rzymie.
(Wchodzą procesyonalnie, przy odgłosie muzyki: Cezar, Antoniusz ubrany do gonitwy, Kalpurnia, Porcya, Decyusz, Cycero, Brutus, Kassyusz i Kaska, za nimi tłumy ludu, śród którego Wróżbiarz).

Cezar.  Kalpurnio —
Kaska.  Cicho! bo Cezar chce mówić.

(Ustaje muzyka).

Cezar.  Kalpurnio —
Kalpurnia.  Słucham.
Cezar.  Stań na środku drogi,
Po której będzie przebiegał Antoniusz.
Antoni!
Antoniusz.  Jaka wola twa, Cezarze?

Cezar.  W twym biegu tylko nie omieszkaj, proszę,
Dotknąć Kalpurnii, bo jak mówią starzy,
W świętych gonitwach trącona niepłodna
Swej niepłodności utraca przekleństwo.
Antoniusz  Gdy Cezar mówi „zrób to“, rzecz zrobiona.
Cezar.  Zaczynaj, wierny przyjętym obrzędom. (Muzyka).
Wróżb.  Cezarze!
Cezar.  Któż to me wymówił imię?
Kaska.  Cicho! (Ustaje muzyka).
Cezar.  Kto z tłumu zawołał: Cezarze!
Głosem nad wszystkie trąby przenikliwszym?
Niech odpowiada, Cezar słuchać gotów.
Wróżb.  Strzeż się Id marca.
Cezar.  Co to jest za człowiek?
Brutus.  To wróżbiarz; radzi, byś strzegł się Id marca.
Cezar.  Niech się tu stawi, chcę w oczy mu spojrzeć.
Kaska.  Zbliż się, wróżbiarzu, spojrzyj na Cezara.
Cezar.  Co mi mówiłeś? Raz jeszcze mi powtórz.
Wróżb.  Strzeż się Id marca.
Cezar.  To jakiś marzyciel;
Dajmy mu pokój, a nie traćmy czasu.

(Odgłos trąb. Wychodzą wszyscy prócz Brutusa i Kassyusza).

Kassyusz  Czy chcesz zobaczyć cały ciąg gonitwy?
Brutus.  Nie.
Kassyusz  Chodź, chodź proszę.
Brutus.  Nie bawią mnie święta;
Brak mi na żywym duchu Antoniusza.
Lecz, żeby nie być twym chęciom zawadą,
Żegnam cię teraz.
Kassyusz  Słuchaj mnie, Brutusie.
Ze smutkiem widzę od pewnego czasu,
Że nie masz dla mnie ni spojrzeń uprzejmych,
Ani dowodów braterskiej miłości
Dla przyjaciela, który cię tak kocha,
Podając zimną, obojętną rękę.
Brutus.  Błędne twe sądy, dobry mój Kassyuszu;
Bo jeśli moje spojrzenia są chmurne,
To skutkiem uczuć w duszy mojej skrytych.

Jestem igraszką dziwnych namiętności,
Tysiące myśli w głowie mi się snuje,
Co mogły zmienić duszy mej obyczaj;
Lecz niech to moich nie smuci przyjaciół
(Do których liczby należysz, Kassyuszu),
Niech mówią raczej, widząc moją zmianę,
Że biedny Brutus, dziś w wojnie sam z sobą,
Oznak przyjaźni dla drugich zapomniał.
Kassyusz.  Więc mylnie o twych uczuciach sądziłem;
Błąd ten powodem, że w serca głębinach
Godne rozwagi pogrzebałem myśli.
Powiedz, czy możesz swoją twarz sam widzieć?
Brutus.  Nie, oko bowiem widzieć się nie może,
Chyba w zwierciedle odbite.
Kassyusz.  To prawda,
I rzecz bolesna, że nie masz, Brutusie,
Zwierciadła, w którem cieńbyś swój zobaczył,
Wartość twą całą, tajną dziś dla ciebie.
Słyszałem Rzymian, najpierwszych godnością,
(Z nieśmiertelnego wyjątkiem Cezara)
Pod jarzmem czasu boleśnie jęczących,
Którzy pragnęli, by szlachetny Brutus
Mógł mieć ich oczy.
Brutus.  W jakąż groźną przepaść
Chcesz mnie prowadzić, gdy pragniesz, Kassyuszu,
Bym szukał w sobie, czego we mnie niema?
Kassyusz.  Więc słuchaj teraz słów moich, Brutusie.
Skoro nie możesz sam siebie zobaczyć,
Pozwól niech twojem dziś będę zwierciadłem,
Niech ci odsłonię, co w tobie się kryje,
A o czem dotąd nie wiedziałeś jeszcze.
Słów mych, Brutusie, nie miej w podejrzeniu,
Bo gdybym tylko powszednim był śmieszkiem,
Gdybym na lada oznakę przyjaźni
Szafował wiecznej miłości przysięgi,
Pochlebiał drugim, cisnął ich do piersi,
Żeby ich potem czernić za oczyma,
Gdybym śród uczty wszystkim biesiadnikom,

Jak na potrawę, przyjaźń mą, zastawiał,
Mógłbyś mnie wtedy niebezpiecznym nazwać.

(Odgłos trąb i okrzyki za sceną)

Brutus.  Co krzyk ten znaczy? Drżę, aby lud rzymski
Cezara królem swoim nie obwołał.
Kassyusz.  Drżysz? Więc przypuszczam, że tego nie pragniesz?
Brutus.  Nie pragnę tego, choć kocham go szczerze.
Ale dlaczegóż tak długo mnie trzymasz?
Jaki twój zamiar? Co chcesz mi powiedzieć?
Jeśli publiczne dobro masz na celu,
Postaw śmierć z jednej, honor z drugiej strony,
Na oba spojrzę okiem obojętnem,
Bo niechaj bogi tak mi dopomogą,
Sława mi droższa nad życie jest moje.
Kassyusz.  Znam ja tak dobrze twojej duszy cnoty,
Jak znam dokładnie twarzy twojej rysy.
Więc słuchaj, honor słów mych będzie treścią.
Nie wiem, co myślisz o naszem tu życiu,
Co myślą inni; co do mnie, wyznaję,
Że chciałbym raczej umrzeć tysiąc razy,
Niż drżeć w obliczu równej mi istoty.
Wolny, jak Cezar, na świat ten przyszedłem,
I ty tak wolny, jak on, wyrośliśmy,
Jak on zimowe znosić zdolni mrozy.
Raz, zapamiętam, w dzień wietrzny i chłodny,
Gdy Tybr gniewliwie chłostał swoje brzegi,
Mówił mi Cezar: „masz serce, Kassyuszu,
W te gniewne fale skoczyć ze mną razem,
I do drugiego płynąć ze mną brzegu?“
Na jego słowa, jak byłem ubrany,
Skoczyłem w wodę, wołając: „płyń za mną!“
Jakoż w ryczące rzucił się bałwany;
Silnem ramieniem siekliśmy je wspólnie,
Torując drogę piersiom nieulękłym.
Lecz nim do naszej dobiliśmy mety,
Słyszę Cezara: „ratuj mnie, bo tonę!“
Ja, jak Eneasz, wielki nasz poprzednik,
Na swych ramionach, z gorejącej Troi,

Starego ojca uniósł Anchizesa,
Uratowałem z fal Tybru Cezara.
I ten sam Cezar bogiem dzisiaj został!
Kassyusz, jak robak, czołgać się ma przed nim
Na obojętne skinienie Cezara!
Na febrę zapadł, kiedy był w Hiszpanii,
Widziałem, cały trząsł się w paroksyzmie,
Tak jest, tym bogiem trzęsło zimno febry;
Przelękłe lica straciły rumieniec,
Oko, co dzisiaj trwoży świat spojrzeniem,
Blask utraciło; słyszałem, jak jęczał;
Język, którego każde słowo teraz
Rzym do swych dziejów skrzętnie zapisuje,
Jak słabe dziewczę, wolał miłosiernie:
„Podaj mi szklankę wody, Tytyniuszu“.
Jak się nie dziwić, gdy człowiek tak słaby
Prześciga teraz wszystkich majestatem,
Pierwszeństwa palmę sam sobie przywłaszcza.

(Odgłos trąb, okrzyki za sceną).

Brutus.  Krzykiem tym pewno lud rzymski potwierdza
Nowe zaszczyty na Cezara zlane.
Kassyusz.  Cezar, jak kolos, cały świat okraczył,
My się, jak karły, u nóg mu czołgamy,
Szukając grobu dla naszej niesławy.
Drogi Brutusie, są w życiu tem chwile,
W których przeznaczeń swych panem jest człowiek.
Jeśliśmy zeszli do nędznej sług roli,
To nasza tylko, nie gwiazd naszych wina.
Brutus i Cezar, — co jest w tym Cezarze?
W czem to nazwisko od twego dzielniejsze?
Napisz je razem, twoje równie piękne;
Wymów je razem, twoje równie dźwięczne;
Zważ je, tą samą w obu znajdziesz wagę;
Zaklnij ich siłą, a imię Brutusa
Wywoła duchy jak imię Cezara. (Okrzyki za sceną).
Powiedz, przez Boga, czem się Cezar żywi,
Że tak potężnie nad wszystkich nas wyrósł?
Wstyd czasom naszym! Utraciłeś, Rzymie,

Szlachetnych ludzi szlachetne nasiona!
Kiedyż wiek cały, od czasu potopu,
Mąż jeden tylko swą chwałą zapełniał?
Kiedyż po wielkich placach tego miasta
Mąż jeden tylko śmiałby się panoszyć?
Rzym, wielkie miasto, wielką jest pustynią,
Kiedy jednego ma tylko mieszkańca.
Jak ja, zapewne słyszałeś od ojców,
Że w naszem mieście żył przed laty Brutus,
Który tak chętnie zniósłby w jego murach
Stolicę dyabła jak godność królewską.
Brutus.  Wiem, że mnie kochasz; wiem, do czego zmierzasz.
Co o tem myślę, jak czasy te sądzę,
Później ci powiem; na teraz, Kassyuszu,
Nie mówmy o tem, na przyjaźń cię proszę.
Do serca wezmę, co już powiedziałeś,
Co masz powiedzieć, wysłucham cierpliwie.
Wynajdę porę lepszą, stosowniejszą,
W której pomówim o tej wielkiej sprawie,
Dziś, przyjacielu, jedno dodam słowo:
Przódyby Brutus wolał ziemię kopać,
Niż się imieniem syna Rzymu chełpić
Pod warunkami tak bolesnej treści,
Jakie nam czasy zdają się nakładać.
Kassyusz.  Cieszę się teraz, że słowa me słabe
Mogły tę iskrę z Brutusa wydobyć.

(Wchodzi Cezar z Orszakiem).

Brutus.  Święto skończone i Cezar powraca.
Kassyusz.  W przechodzie Kaskę pociągnij za rękaw,
On nam opowie, na swój cierpki sposób,
Wszystkie ciekawe obrzędu wypadki.
Brutus.  Zrobię, jak mówisz. Ale patrz, Kassyuszu,
Zawisła chmura na czole Cezara,
Sług wyłajanych wszyscy mają minę,
Kalpurnia zbladła, oczy Cycerona,
Niby łasicy ogniste źrenice,
Błyszczą jak zawsze, kiedy w Kapitolu
Spotka śród rozpraw opór senatorów.

Kassyusz.  Kaska nam całą powie tajemnicę.
Cezar.  Antoniuszu!
Antoniusz.  Cezarze!
Cezar.  Lubię otyłych ludzi koło siebie,
Z rumianą twarzą, a dobrym snem w nocy;
Ale ten Kassyusz, wybladły i chudy
Za wiele myśli — to Grek niebezpieczny.
Antoniusz.  Nie bój się; mąż to nie jest niebezpieczny,
To rzymski magnat i dobrze myślący.
Cezar.  Wolałbym jednak, by lepszej był tuszy.
Lecz nie drżę przed nim, choć, gdybym znał trwogę,
Z nikim mniej chętnie spotkaćbym się nie chciał,
Jak z tym z wywiędłą twarzą Kassyuszem.
Za wiele czyta, a bystrem spojrzeniem
Przenika ludzkie zamysły i czyny,
Nie lubi zabaw, jak ty, mój Antoni,
Unika pieśni, a tak się uśmiecha,
Jakby sam z siebie szydził, sobą gardził,
Że mu co mogło uśmiech ten wywabić.
Dla takich ludzi zawsze jest goryczą,
Kiedy wyższego od siebie zobaczą:
Dlatego są to ludzie niebezpieczni.
Mówię to, czego lękaćby się trzeba,
A nie to, czego Cezarby się lękał,
Bo jestem zawsze, jak byłem, Cezarem.
Stań mi na prawo, ucho to nie słyszy,
Powiedz mi szczerze, co ty o nim myślisz.

(Wychodzi Cezar ze swoim Orszakiem, s którego zostaje tylko Kaska).

Kaska.  Pociągnąłeś mnie za rękaw; czy masz mi co powiedzieć?
Brutus.  Chciałem się spytać, co się wydarzyło,
Że Cezar takie pochmurne ma czoło.
Kaska.  Jakto, czy z nim nie byłeś?
Brutus.  Czyżbym się pytał, co się wydarzyło?

Kaska.  Otóż ofiarowano mu koronę, ale on odepchnął ją płazem ręki — tak — na ten widok lud cały wybuchnął okrzykami.
Brutus.  A jaki był powód następnych okrzyków?
Kaska.  To samo.
Kassyusz.  Trzy razy brzmiały oklaski; co je wywołało po raz trzeci?
Kaska.  Zawsze to samo.
Brutus.  Więc mu trzy razy ofiarowano koronę?
Kaska.  Trzy razy, a on ją trzy razy odepchnął, a za każdym razem łagodniej, a na każde odepchnięcie moi uczciwi sąsiedzi wrzeszczeli z całego gardła.
Kaska.  Kto mu ofiarował koronę?
Kaska.  A któżby, jeśli nie Antoniusz!
Brutus.  Opowiedz nam wszystkie szczegóły, dobry Kasko.
Kaska.  Równieby mi było łatwo stryczek sobie na szyję zarzucić, jak wam wszystkie szczegóły opowiedzieć; było to proste błazeństwo i nie zwracałem na nie uwagi. Widziałem, jak Marek Antoniusz ofiarował mu koronę — choć to nie była korona, ale raczej coś na kształt wieńca — i jak wam mówiłem, Cezar odepchnął ją natychmiast, mimo tego jednak, mojem zdaniem, radby ją był zatrzymał. Niedługo potem ofiarował mu ją powtórnie, a on ją powtórnie odepchnął, choć, mojem zdaniem, markotno mu było usunąć od niej palce. Ofiarował mu ją nakoniec po raz trzeci, on ją po raz trzeci odepchnął, a za każdem odepchnięciem wrzeszczała hołota, klaskała w popadane ręce, ciskała do góry zatłuszczone szlafmice, i wyziewała taką masę śmierdzącego oddechu z radości, że Cezar nie przyjął korony, iż mało co nie udusiła Cezara, bo zemdlał i upadł. Co do mnie, lękałem się śmiać, z obawy, żebym otwierając usta, nie wciągnął zatrutego powietrza.
Kassyusz.  Jakto? Więc mówisz, że upadł omdlały?
Kaska.  Upadł na środku rynku; zapieniły mu się usta, stracił mowę.
Brutus.  Napadł go pewno paroksyzm padaczki.
Kassyusz.  Nie, nie, nie Cezar chory na padaczkę,
Lecz ty, Brutusie, lecz ja, ale Kaska.
Kaska.  Nie wiem, co przez to rozumiesz, ale tego jestem pewny, że Cezar upadł. Jeżeli hałastra nie klaskała i nie świstała, stosownie do tego, jak jej się podobał lub nie podobał, tak zupełnie, jak to robi z komedyantami na teatrze, ogłoście mnie za kłamcę przed światem.
Brutus.  A co powiedział, gdy do zmysłów wrócił?
Kaska.  Gdy postrzegł, nim upadł, iż głupia trzoda cieszyła się z tego, że nie przyjął korony, rozpiął togę i pokazał jej gardło, jakby pragnął, żeby mu go poderznęła. Gdybym był jednym z tych czeladników, bodajem się dostał na samo dno piekła, między największych szubrawców, jeślibym go nie był wziął za słowo. Tak więc upadł, a ledwo przyszedł do zmysłów, powiedział, że jeśli mu się jakie niestosowne wymknęło słówko, prosi dostojnych słuchaczów, żeby raczyli pamiętać na jego niemoc. Trzy lub cztery dziewki przy mnie stojące krzyknęły: nieboraczek! i z całego serca wszystko mu przebaczyły. Ale nie trzeba na nie zważać, boć gdyby Cezar zamęczył własne ich matki, to i wtedy jeszcze zrobiłyby to samo.
Brutus.  I po tej scenie wyszedł zasmucony?
Kaska.  Tak jest.
Kassyusz.  Czy Cycero nic nie powiedział?
Kaska.  I owszem, powiedział coś po grecku.
Kassyusz.  Co takiego?
Kaska.  Jeśli wam to powiem, bodajem was nigdy więcej na oczy nie widział. Ale ci, co go zrozumieli, poglądali na siebie z uśmiechem i kiwali głowami; lecz dla mnie było to po grecku. Mam jeszcze inną dla was nowinę: Marullus i Flawiusz, za to, że zdarli wieńce z posągów Cezara, zostali skazani na milczenie. Żegnam was. Było tam jeszcze innych błazeństw niemało, tylko że zapomniałem.
Kassyusz.  Czy chcesz, Kasko, wieczerzać dziś ze mną?
Kaska.  Nie, przyjąłem już inne zaproszenie.
Kassyusz.  To przynajmniej jutro czy będziesz mógł przyjść do mnie na obiad?
Kaska.  Chętnie, jeśli jeszcze jutro będę przy życiu, lub ty nie zmienisz myśli, lub obiad twój wart będzie moich zębów.
Kassyusz.  Czekam więc na ciebie.
Kaska.  Czekaj. Bądźcie zdrowi! (Wychodzi).
Brutus.  Jakiż się ciężki zrobił z niego człowiek!
Miał jednak bystrość, gdy był z nami w szkole.
Kassyusz.  I ma ją teraz, tam gdzie czyn szlachetny
Czeka na pomoc duszy nieulękłej,
Ociężałości formą przyodziany.
Szorstkość jest tylko zaprawą dowcipu,
Robi smaczniejszem każde jego słowo.
Brutus.  I ja tak myślę. Bywaj zdrów, Kassyuszu;
Gdybyś chciał ze mną jutro się rozmówić,
Przyjdę do ciebie, lub jeżeli wolisz,
Będę na ciebie w domu moim czekał.
Kassyusz.  Przyjdę; tymczasem myśl o świata losach.

(Wychodzi Brutus).

Widzę, szlachetnym twoja myśl jest kruszcem,
Lecz wpływ ją obcy w żużel łatwo zmienia.
Rzecz też zbawienna, gdy szlachetna dusza
Tylko w szlachetnych dusz przebywa kole,
Bo któż tak silny, by się nie dać uwieść?
Cezar ma do mnie wstręt, Brutusa kocha;
Gdybym Brutusem, a on był Kassyuszem,
Nie takby łatwo serce moje podbił.
Tej nocy rzucę mu przez jego okna
Pisma różnemi kreślone rękami,
A wszystkich treścią wielkie poważanie
Całego Rzymu dla jego nazwiska;
Napomknę ciemno o Cezara dumie:
Niech potem Cezar strzeże swojej głowy,
Zginie — lub cięższe grożą nam okowy (wychodzi).

SCENA III.
Rzym. — Ulica.
(Grzmoty i błyskawice. Z dwóch stron przeciwnych wchodzą: Kaska z dobytym mieczem i Cycero).

Cycero.  Witam cię Kasko, czy byłeś śród tłumu,
Co odprowadził Cezara do domu?

Lecz co twa bladość, co przestrach twój znaczy?
Kaska.  Jakto? ty nie drżysz, kiedy ziemia cała
Na swych podstawach jak szałas się chwieje?
O Cyceronie, widziałem ja burze,
W których wiatr łamał dęby jak badyle,
Widziałem morze wściekłością spienione,
Jak wzdętą falą groźne chmury siekło,
Lecz nigdy, przedtem, tej dopiero nocy
Widziałem burzę ogniem miotającą.
Lub w niebie wojna szaleje domowa,
Lub zagniewany na ród ludzki Jowisz
Chce ziemię w popiół zamienić pożarem.
Cycero.  Czyś widział jakie cudowne zjawisko?
Kaska.  Prosty niewolnik (a znam go z widzenia)
Podniósł lewicę — buchnęła płomieniem
Jakby dwadzieścia gorzało pochodni,
A ręka jednak nie czuła płomienia.
Potem, patrz, oręż mam jeszcze dobyty,
Lwa zobaczyłem u stóp Kapitolu,
Krwawą źrenicą spojrzał na mnie groźno,
I wybiegł, żadnej nie robiąc mi krzywdy.
Spotkałem później tłumy bladych niewiast,
Skostniałych trwogą, które mi przysięgły,
Że przed ich okiem, po ulicach miasta
Tłum ludzi, całych w ogniu się wałęsał.
Wczora, ptak nocy, o samem południu
Usiadł na rynku i hukał żałośnie.
Na tyle cudów niech mi nikt nie mówi:
„To rzecz zwyczajna, dam ci tłomaczenie“,
Bo ja powiadam, to groźne są znaki
Klęsk dla tej ziemi, na której się jawią.
Cycero.  Wyznaję, Kasko, dziwne to są czasy;
Lecz ludzie rzeczy tak jak chcą tłomaczą,
Kiedy ich treści nie mogą przeniknąć.
Czy Cezar będzie jutro w Kapitolu?
Kaska.  Tak myślę. Wydał rozkaz Antoniemu,
By ci oznajmił jutrzejsze zebranie.
Cycero.  Dobranoc, Kasko, trudno się przechadzać

Pod takiem niebem.
Kaska.  Bądź zdrów, Cyceronie!

(Wychodzi Cycero. — Wchodzi Kassyusz).

Kassyusz.  Kto tam?
Kaska.  Rzymianin.
Kassyusz.  Poznałem cię z mowy.
To Kaska.
Kaska.  Widzę, że dobre masz ucho.
Co za noc!
Kassyusz.  Właśnie dla uczciwych ludzi.
Kaska.  Kto widział kiedy niebo równie groźne?
Kassyusz.  Ten, który widział ziemię tak występną.
Co do mnie, Kasko, zbiegałem ulice,
Szydziłem z wszystkich gróźb burzliwej nocy,
Z togą rozpiętą, jak ją teraz widzisz,
Piorunom nagą pierś mą pokazałem;
A kiedy ogień niebieski się zdawał
Rozdzierać czarne sklepy firmamentu,
Podbiegłem stanąć na drodze błyskawic.
Kaska.  Czemu, Kassyuszu, niebo tak kusiłeś?
Wszak to rzecz ludzka drżeć i blednąc trwogą,
Gdy bóg potężny znak daje widomy
Swojego gniewu piorunów poselstwem.
Kassyusz.  Ciężki twój umysł; nie masz iskry życia,
Co tleć powinna w piersiach Rzymianina,
Lub, jeśli masz ją, popiół ją zasypał.
Twarz twoja blada, oczy obłąkane,
We wszystkich rysach twoga i zdziwienie,
Że niebo groźną zdradza niecierpliwość.
Lecz gdybyś zważył prawdziwe przyczyny
Ognia błyskawic, duchów wędrujących,
Ptastwa i bydląt natury niepomnych,
Starców bez myśli, dzieci rachujących;
Gdybyś chciał zbadać, skąd wszystkie istoty
Wspak przyrodzonych praw zdają się rządzić,
Łatwobyś odkrył, że to niebios wola
Te potworności wszystkie wywołała,
Ażeby przestrach znakiem był dla ludzi,

Że się coś w mieście knuje potwornego.
Ja ci też, Kasko, mógłbym wskazać męża,
Który do groźnej nocy tej podobny,
Grzmi, błyska, groby otwiera i ryczy
Jak lew przy bramach. Kapitolu ryczał;
Męża, co siłą tobie lub mnie równy,
Wyrósł potwornie i zagraża ziemi,
Jak jej groziły cudowne zjawiska.
Kaska.  Czy masz na myśli Cezara, Kassyuszu?
Kassyusz.  Na co się przyda wiedzieć, o kim mówię?
Swych przodków ciała mają dziś Rzymianie,
Lecz dusze przodków, niestety, umarły!
Duch matek naszych dzisiaj nami rządzi;
Niewieście dusze zdradzamy pokorą.
Kaska.  Prawda, słyszałem, że senatu myślą
Jutro Cezara uwieńczyć koroną,
Którą mu wszędzie nosić będzie wolno
Z jednym wyjątkiem włoskiej naszej ziemi.
Kassyusz.  To wiem, gdzie sztylet ten utopić trzeba;
Kassyusz z niewoli wybawi Kassyusza.
Tem bóg litosny słabym daje siłę,
Tem bóg poskramia tyranów potęgę;
Wieże kamienne, zatęchłe więzienia,
Spiżowe mury, żelazne kajdany
Potęgi ducha wstrzymać nie zdołają;
Duch, ziemskich kajdan znużony ciężarem,
Zawsze ma siłę do swobody wrócić.
Co wiem, niech ze mną i ziemia wie cała:
Cząstkę niewoli, która na mnie ciąży,
Kiedy zapragnę, otrząsnąć potrafię. (Grzmoty).
Kaska.  I ja w niej dłoni równą mam potęgę,
I jak ja, każdy niewolnik ma siłę
Swojej niewoli potargać łańcuchy.
Kassyusz.  Dlaczegóż Cezar ma tu być tyranem?
Biedne stworzenie! On wielkimby nie był,
Gdyby nie widział, żeśmy owiec trzodą,
I dla sarn stada on lwem tylko został.
Kto nagle wielki ogień chce zapalić,

Podsuwa iskrę pod snop wielkiej słomy:
Ach, jakie plewy, jakie z Rzymian śmiecie,
Kiedy płomieniem swym oświecać muszą
Tak nędzne, podłe jak Cezar stworzenie!
Lecz, o boleści! dokąd mnie prowadzisz?
Może rozmawiam z chętnym niewolnikiem,
I będę musiał z moich słów zdać liczbę;
Lecz miecz mam w dłoni, szydzę z niebezpieczeństw.
Kaska.  Rozmawiasz z Kaską nie z obłudnym szpiegiem.
Masz moją rękę; wyszukaj stronników,
Chętnych za krzywdy nasze pomsty szukać,
A moja noga tam stanie bez trwogi,
Gdzie najśmielszego znajdzie ślad mściciela.
Kassyusz.  Przyjmuję rękę. Słuchaj teraz, Kasko;
Już potrafiłem do myśli mych skłonić
Najpierwszych cnotą i znaczeniem Rzymian,
Z nimi układam wielkie przedsięwzięcia,
Pełne honoru, pełne niebezpieczeństw.
Wiem, że w tej chwili już wszyscy zebrani
Czekają na mnie w Pompeja krużganku,
Bo śród piorunów, śród tej nawałnicy
Puste i głuche są Rzymu ulice;
Wszystkie żywioły, jak zamiary nasze,
Są krwawe, groźne, ogniem buchające.

(Wchodzi Cynna).

Kaska.  Cicho, ktoś śpiesznym zdąża ku nam krokiem.
Kassyusz.  O, to przyjaciel; poznałem po chodzie,
To Cynna. Cynno, dokąd ci tak śpieszno?
Cynna.  Szukam cię. Kto to? Czy Metellus Cymber?
Kassyusz.  Nie, to jest Kaska, to nasz. Kto mnie czeka?
Cynna.  Cieszę się z tego. Co za noc straszliwa!
Kilku z nas dziwne widziało zjawiska.
Kassyusz.  Czy mnie czekają?
Cynna.  Wszyscy niecierpliwi.
O, gdybyś zdołał dobrej naszej sprawie
Zapewnić pomoc szlachetną Brutusa!
Kassyusz.  Dzielny mój Cynno, dobrej bądź otuchy.
Zabierz to pismo i dołóż starania,

Żeby je Brutus znalazł jutro rano
W pretorskiem krześle; a to, rzuć mu oknem;
A do posągu starego Brutusa
To przylep woskiem; później złącz się z nami,
Będziem w krużganku Pompejusza radzić.
Czy są tam Decyusz Brutus i Treboniusz?
Cynna.  Tylko Metellus Cymber nieobecny,
Wybiegł, ażeby w twym domu cię szukać.
A teraz idę zlecenia twe spełnić.
Kassyusz.  Idź, my czekamy w teatrze Pompeja.

(Wychodzi Cynna).

Chodź ze mną, Kasko, a nim dzień zaświta,
Pójdziemy razem do Brutusa domu.
Trzy jego części już po naszej stronie,
A będzie cały po pierwszej rozmowie.
Kaska.  O, Brutus silnie ludu sercem włada!
To coby zbrodnią mogło w nas się wydać,
Jego powagi wszechmocną alchemią
Zmieni się w cnotę i szlachetne dzieło.
Kassyusz.  Dobrze pojąłeś całą jego wartość,
Jego potrzebę dla naszych zamiarów.
Nie traćmy czasu, już północ minęła,
A nim zaświta, on naszym być musi. (Wychodzą).




AKT DRUGI.
SCENA I.
Rzym. Ogród Brutusa.
(Wchodzi Brutus).

Brutus.  Holo, Lucyuszu! Nie mogę rozpoznać
Po gwiazd obrocie, jak daleko rano.
Hola, Lucyuszu! Ach, jakżebym pragnął
Jego mieć wady, jak on spać głęboko!

Hola, Lucyuszu! obudź się, Lucyuszu!

(Wchodzi Lucyusz).

Lucyusz.  Czy mnie wołałeś, panie?
Brutus.  Idź i pochodnię zapal w mej komnacie,
Wróć zawiadomić, jak będzie gotowa.
Lucyusz.  Idę wykonać rozkazy twe, panie. (Wychodzi).
Brutus.  Tylko przez jego śmierć — co się mnie tyczy,
Nie mam powodów żadnej nienawiści,
Tylko publiczne dobro mną kieruje.
Pragnie korony — kto zgadnąć potrafi,
Jego naturę jak zmieni korona?
Dzień tylko jasny żmije ze snu budzi,
Radzi ostrożność. Włożyć mu koronę?
Tak, a z koroną dać mu razem żądło,
Którem dowolnie śmierć może rozsiewać.
Jak łatwo zbytku wielkości nadużyć,
I z miłosierdziem potęgę rozłączyć!
A choć w Cezarze nie widziałem dotąd,
Żeby namiętność nad rozum wyrosła,
Wiem z doświadczenia, że młodej ambicyi
Pokorna skromność za drabinę służy,
Z ócz jej nie traci, kto po niej szczebluje,
Lecz na najwyższym ledwo szczeblu stanie,
Wraz od drabiny odwraca źrenice,
Pogląda w chmury, podłem gardzi drewnem.
Po którem zwolna na górę się wdrapał.
Lepiej więc będzie zawczasu uprzedzić,
Aby i Cezar nie poszedł tym śladem.
Jeśli nam dotąd wszystkie jego sprawy
Otwartej wojny nie dały powodów,
Tak rozumujmy: Gdy jeszcze podrośnie,
Ostateczności tej lub tej dosięże;
Więc jaje węża widzieć w nim należy,
Z którego wąż się wykłuje zjadliwy,
Lepiej więc węża udusić w skorupie.

(Wchodzi Lucyusz).

Lucyusz.  Pochodnia gore w komnacie twej, panie.
Kiedy na oknie krzemienia szukałem,

Pieczętowany ten znalazłem papier,
A jestem pewny, że go tam nie było,
Gdy wychodziłem wieczór na spoczynek.
Brutus.  Wracaj do łóżka; jeszcze dzień daleko.
Czy jutro, chłopcze, Idy są marcowe?
Lucyusz.  Nie wiem.
Brutus.  Więc zajrzyj wprzód do kalendarza
I wróć powiedzieć.
Lucyusz.  Idę spełnić rozkaz. (Wychodzi).
Brutus.  Chmur rozwieszonych ogniste wyziewy
Dość światła dają, aby list przeczytać.

(Otwiera list i czyta).

„Ty śpisz, Brutusie; zbudź się, spójrz na siebie.
Rzym, i t. d. Mów, uderz i napraw!
Ty śpisz, Brutusie; obudź się, Brutusie!“
Nie raz to pierwszy takie słowa czytam.
Rzym, i t. d. tak mam wytłomaczyć:
Czy Rzym przed jednym truchleć ma człowiekiem?
Rzym? Nie, nie, nigdy! Wszak moi przodkowie
Wygnali z rzymskich ulic Tarkwiniusza,
A on był królem. „Mów, uderz i napraw!“
Czego żądacie? Bym mówił, uderzył?
O Rzymie, moją przyjmij tu przysięgę,
Że byle przyszła w następstwie naprawa,
Brutusa ręka spełni twe życzenia. (Wraca Lucyusz).
Lucyusz.  Czternasty marca dzień kończy się dzisiaj.

(Stukanie za sceną).

Brutus.  Dobrze. Ktoś stuka, idź bramę otworzyć.

(Wychodzi Lucyusz).

Odkąd mnie Kassyusz podszczuł na Cezara,
Nie mogłem usnąć.
Między pomysłem a spełnieniem czynu
Pośrednie chwile są jak cień okropny;
Dusza i wszystkie śmiertelne narzędzia
W ciągłej są radzie, a cała istota
Jest do małego podobna królestwa,
W którem powstania fermentuje zaczyn.

(Wchodzi Lucyusz).

Lucyusz.  Twój szwagier, panie, Kassyusz u drzwi stoi,
Chce z tobą mówić.
Brutus.  Czy sam jest?
Lucyusz.  Nie, panie,
Ma towarzyszy.
Brutus.  Czy ich nie poznałeś?
Lucyusz.  Nie, kapelusze wszyscy zacisnęli,
Wszyscy płaszczami osłonili twarze,
Tak, że żadnego nie mogłem rozpoznać.
Brutus.  Niech wejdą. (Wychodzi Lucyusz).
Tak jest, to są sprzysiężeni.
O sprzysiężenie! jakto, czy się wstydzisz
Czoło twe groźne i nocy odsłonić,
Która wszystkiemu, co złe, wolność daje?
Śród dnia, gdzież znajdziesz dość ciemną jaskinię,
By twoje hydne pokazać oblicze?
O, sprzysiężenie! jaskini nie szukaj,
Osłoń się tylko pogodnym uśmiechem,
Bo gdy się w własnej pokażesz postaci,
Sam Ereb nawet niedość ma ciemności,
By cię przed okiem podejrzenia ukryć.

(Wchodzą: Kassyusz, Kaska, Decyusz, Cynna, Metellus Cyniber i Treboniusz).

Kassyusz.  Może zbyt śmiało twój sen przerywamy.
Witaj, Brutusie, a przebacz natręctwu!
Brutus.  Widzisz, że wstałem; czuwałem noc całą.
Czy znam tych ludzi, którzy z tobą przyszli?
Kassyusz.  Wszystkich, i wszyscy cześć mają dla ciebie,
I wszyscy pragną, byś o sobie myślał,
Jak każdy myśli o tobie Rzymianin.
To jest Treboniusz.
Brutus.  Witam go w mym domu!
Kassyusz.  To Decyusz Brutus.
Brutus.  Witam i Decyusza!
Kassyusz.  To Kaska, Cynna, to Metellus Cymber.
Brutus.  Witam ich wszystkich! Jakaż czarna troska
Broni wam oka wśród nocy tej zamknąć?

Kassyusz.  Pozwól na stronie słowo ci powiedzieć.

(Rozmawia z Brutusem na stronie).

Decyusz.  Wschód z tej jest strony; czy jeszcze nie świta?
Kaska.  Nie.
Cynna.  Przebacz, proszę; te szarawe pręgi,
Co chmury strzępią, są dnia zwiastunami.
Kaska.  Ja was przekonam, żeście obaj w błędzie.
Tam słońce wschodzi, gdzie mój miecz wskazuje,
Nową nam wiosnę przynosi z południa,
Za dwa miesiące posunie się dalej,
Tam, ku północy, a wtedy wschód będzie
Właśnie nad samym wzgórzem Kapitolu.
Brutus.  Dajcie mi, proszę, rękę po kolei.
Kassyusz.  Postanowienie zatwierdźmy przysięgą.
Brutus.  Nie, żadnych przysiąg! Jeżeli sumienie,
Dusz naszych boleść, czasu nadużycia,
Jeśli to wszystko słabą nam rękojmią,
Niech lepiej każdy powróci do domu,
Do leniwego niech wciśnie się łoża;
Niech się tyrania dumnie rozpanoszy,
Póki ostatni z nas nie zginie marnie
W życia hazardach. Lecz jeśli, jak myślę,
Dość jest powodów, by zapału iskra
W tchórzliwej nawet ocknęła się duszy,
Natchnęła męstwem słabą pierś niewieścią,
Na co daremnie innych podniet szukać,
Aby wystąpić w naszych praw obronie?
Alboż nie dosyć Rzymianina słowo,
Że wiernie dotrwa w uczciwym zamiarze?
Alboż to świętą nie jest już przysięgą,
Gdzie mąż cnotliwy z cnotliwym się łączy,
By swój kraj zbawić, lub zginąć z honorem?
Niech przysięgają kapłani i tchórze,
Roztropne mędrki, stare niedołęgi,
Zdolne całować rękę, co ich chłoszcze;
Niech się przysięgą do złej wiążą sprawy
Ci, których słowu nikt nie daje wiary,
Lecz my nie plammy zbyteczną przysięgą

Pogodnej cnoty naszego zamiaru;
Bo któżby myślał, że nasz duch żelazny,
Gdy sprawa nasza przysięgi wymaga?
Wszak każda kropla w żyłach Rzymianina
Byłaby skargą na bękarctwo rodu,
Gdyby śmiał kiedy choć na krok odstąpić
Od raz danego słowa przyjaciołom?
Kassyusz.  Co z Cyceronem zrobić? Czy go badać?
Myślę, że dzielną byłby nam podporą.
Kaska.  Trzeba go wciągnąć.
Cynna.  A trzeba koniecznie.
Metellus.  Niech z nami trzyma; srebrne jego włosy
Dobre u ludzi dadzą nam mniemanie,
I z ust niejednych kupią nam pochwały.
Bo gdy świat powie: rozum jego rządził
Prawicą naszą, płaszcz jego powagi
Osłoni naszej młodości porywczość.
Brutus.  Nie, niech mu zamiar będzie tajemnicą;
Nigdy on chętnej nie przyłoży ręki
Do dzieł nie w jego wylęgłych rozumie.
Kassyusz.  Więc go pomińmy.
Kaska.  Nie dla nas to człowiek.
Decyusz.  Czy jeden Cezar upaść ma ofiarą?
Kassyusz.  Słuszne pytanie! Niepodobna, mniemam,
Aby Antoniusz, drogi Cezarowi,
Cezara przeżył. Byłby nam zawadą
Na drodze naszej. Znacie jego środki,
I byle tylko korzystać z nich umiał,
Może nam wszystkie plany pokrzyżować.
Niech więc z Cezarem ginie i Antoniusz.
Brutus.  Naszemu dziełu krwawe damy piętno,
Gdy, ściąwszy głowę, będziem członki siekać,
(Boć tylko członkiem Cazara Antoniusz)
A któż z nas chciałby nad trupem się pastwić?
Bądźmy kapłanem tylko, nie rzeźnikiem.
Nastajem tylko na ducha Cezara,
A duch człowieka nie ma krwi kropelki.
Ach, gdyby można ducha tego zabić,

A szabli ostrzem ciała nie rozdzierać!
Lecz duch Cezara z krwią tylko wypłynie;
Więc, przyjaciele, zabijmy Cezara
Dłonią bez trwogi, lecz bez nienawiści.
Niechaj upadnie jak ofiara bogom,
Nie jako strawa dla psów porzucona;
Niech serca nasze będą jak pan mądry,
Który śle sługi do krwawego czynu,
A potem zda się ten czyn im wyrzucać.
Tylko tak dzieło przez nas dokonane
Wyda się dziełem potrzeby, nie zemsty;
Tylko tak każdy z nas światu się wyda
Nie mężobójcą, ale zbawicielem.
Niech was nie trwoży Antoniusza życie,
Bo on nie więcej szkodzić wam potrafi,
Jak dłoń Cezara, bez Cezara głowy.
Kassyusz.  Lękam się przecie, bo przyjaźń głęboka,
Co dla Cezara —
Brutus.  Dobry mój Kassyuszu,
Bądź dobrej myśli, bo, jeśli go kocha,
Tylko sam sobie zaszkodzić potrafi,
Wziąć śmierć Cezara do serca i umrzeć;
Ale i na to hart jego za słaby,
Zbyt kocha uczty, zabawy i śmiechy.
Trebon.  A więc niech żyje! bo i ja tak myślę,
Że pierwszy z tego później śmiać się będzie.

(Bije zegar).

Brutus.  Cicho! słuchajmy!
Kassyusz.  Uderzyła trzecia.
Trebon.  Czas się rozłączyć.
Kassyusz.  Rzecz jeszcze niepewna,
Czy dzisiaj przyjdzie Cezar do senatu.
On w gusła wierzy od pewnego czasu,
Choć dawniej szydził ze snów i przywidzeń.
Kto wie, czy dziwne nocy tej zjawiska,
Czy groźne znaki, czy wróżbiarzy rady
Nie będą zdolne w domu go zatrzymać.
Decyusz.  Nie troszcz się o to; choćby tak zamierzył,

Wiem, jak go zmienić. Cezar chętnie słucha,
Jak jednorożca strzelec zwodzi drzewem,
Jak słonia jamą, zwierciadłem niedźwiedzia,
Jak lwa sidłami, człowieka pochlebstwem,
Ale gdy dodam, że jeden się Cezar
Pochlebstwem brzydzi, przyzna, że mam słuszność,
I sam na wielkie złapie się pochlebstwo.
To moja sprawa; wiem, jak go uwikłać;
Do Kapitolu wam go przyprowadzę.
Kassyusz.  Pójdziemy wszyscy, by mu towarzyszyć.
Brutus.  O ósmej rano; czy na tem zapadło?
Cynna.  O ósmej rano, wszyscy; na to zgoda.
Metellus.  Ligaryusz ciężki ma żal do Cezara
Za twarde słowa, któremi go skarcił,
Że śmiał z pochwałą wspomnieć Pompejusza;
Dziwna, że żaden z was o nim nie myślał.
Brutus.  Dobry Metellu, idź do jego domu,
Wiem, że mnie kocha, bom na to zarobił.
Przyślij go do mnie, a ja go nastroję.
Kassyusz.  Zbliża się ranek; już czas się rozprószyć,
Ale niech każdy słowu swemu wierny,
Dowiedzie dzisiaj, że jest Rzymianinem.
Brutus.  Niech każdy uśmiech na swej twarzy niesie,
Niech głębin duszy nie zdradza spojrzeniem,
Ale, jak nasi rzymscy aktorowie,
Choć z ogniem w sercu, twarz miejmy spokojną.
Teraz, dzień dobry, i wszystkich was żegnam!

(Wychodzą wszyscy prócz Brutusa).

Hola, Lucyuszu! Znów śpi — mniejsza o to.
Pij, póki możesz, miodową snu rosę,
Bo twego mózgu nie zmąciły jeszcze
Widma w mej duszy troską wywołane;
Śpij więc głęboko, lecz ja spać nie mogę.

(Wchodzi Porcya).

Porcya.  Brutusie, mężu!
Brutus.  Porcyo, co to znaczy?
Czy zapomniałaś, że ciało twe słabe
Zimnych oddechów ranka nie wytrzyma?

Porcya.  A twoje czy jest silniejsze od mego?
Niedobry mężu, uciekasz ode mnie,
I wczora wstałeś nagle od wieczerzy,
Z założonemi rękami w komnacie
Długo krążyłeś wśród dumań i westchnień,
A gdym pytała, co cię zasmuciło,
Spojrzałeś na mnie surową źrenicą;
Gdy mimo tego nalegałam bardziej,
Tupnąłeś nogą, skrobałeś się w głowę,
Mimo mych błagań upornie milczałeś,
Gniewnej prawicy kazałeś skinieniem
Wyjść z twej komnaty — byłam ci posłuszną,
Bo się lękałam zbytecznem natręctwem
Gniew twój gwałtowny gwałtowniej zapalić;
Myślałam zresztą, że to nagły wybuch,
Któremu każdy w swym ulega czasie.
Milczysz, jeść nie chcesz, z ócz twych sen ucieka,
A gdyby troska na twarzy twej rysy
Ten sam wywarła skutek co na duszę,
Poznać cię łatwo nie byłabym w stanie.
Brutusie, odkryj mi smutków twych powód.
Brutus.  To nic, nic, Porcyo — to chwilowa słabość.
Porcya.  Brutus jest mądry; gdyby czuł się słabym,
Użyłby środków, co wracają zdrowie.
Brutus.  Tak właśnie robię. Porcyo, wróć do łóżka.
Porcya.  Słaby jest Brutus; czy to na lekarstwo
W takiem ubraniu, słabą wciąga piersią
Zimnego ranka zatrute oddechy?
Słaby jest Brutus; dlaczegóż, przez Boga,
O tej godzinie zdrowe rzuca łoże,
W burzliwej nocy osłabione ciało
Na łup wydaje zjadliwym wyziewom,
Jakby chorobie chciał chorobę dodać?
Nie, nie, Brutusie, jeśli jesteś słaby,
Dusza jest twoja cierpienia siedliskiem,
Które znać mocą praw moich powinnam.
Więc na kolanach zaklinam cię, mężu,
Na piękność, którą uwielbiałeś dawniej,

Na twojej wiecznej miłości przysięgi,
Na śluby, które jedną wlały duszę
W dwa ciała nasze, odsłoń mi twój smutek,
I daj połowę trosk swej połowicy.
Skąd twój niepokój? Jakie były cele
Tajnego zejścia? Bo wiem, że przed chwilą
Miałeś tu mężów, którzy swe oblicza
Nawet przed nocy kryli ciemnościami.
Brutus.  Wstań, dobra Porcyo!
Porcya.  Dobrym bądź, Brutusie,
A Porcya klęczeć przed tobą nie będzie.
Czyż to warunkiem ślubów naszych było,
Że prawa nie mam do męża tajemnic?
Że jestem tobą w pewnych tylko względach?
Dzielić mam ucztę, weselić twe łoże,
Być uczestniczką rozmów obojętnych?
Mieszkać na serca twojego przedmieściach?
O, jeśli tak jest, to Porcya, Brutusie,
Nie żoną twoją, lecz jest nałożnicą.
Brutus.  Jesteś mą dobrą, moją wierną żoną,
A tak mi drogą, jak czerwone krople,
Bijące w mojem zasmuconem sercu.
Porcya.  Więc muszę wiedzieć twoje tajemnice.
O wiem, wiem dobrze, tylkom jest kobietą,
Lecz tę kobietę Brutus wziął za żonę;
O wiem, wiem dobrze, tylkom jest kobietą,
Lecz ta kobieta jest Katona córką;
Czy żona taka, czyli taka córka,
Nie jest silniejszą od swojej płci słabej?
Odsłoń twe myśli, nie zdradzę tajemnic.
Ażeby moją wypróbować stałość,
Tu, dobrowolną dałam sobie ranę,
A jeśli boleść tę cierpliwie zniosłam,
Nie zdradzę pewnie i tajemnic męża.
Brutus.  O Boże, zrób mnie godnym takiej żony!

(Słychać stukanie za sceną).

Słuchaj! Ktoś stuka. Oddal się na chwilę.
Wszystkie tajniki serca ci odsłonię,

Wszystkie ci moje zamiary opowiem,
Wyznam skąd smutek na czole mem zasiadł.
Zostaw mnie teraz. (Wychodzi Porcya).

(Wchodzą: Lucyusz i Ligaryusz).

Lucyuszu, kto stukał?
Lucyusz.  Chory przychodzi twej rady zasięgnąć.
Brutus.  Kajusz Ligaryusz, o którym przed chwilą
Metellus mówił. Zostaw nas, Lucyuszu.

(Wychodzi Lucyusz).

Co mi przynosisz?
Ligaryusz.  Przyjmij pozdrowienie,
Choć wymówione cierpiącym językiem.
Brutus.  Jak źle wybrałeś czas twojej choroby!
Ach, jakbym pragnął, byś wszystkie miał siły!
Ligaryusz.  Nie jestem chory, jeśli masz zamiary
Godne poświęceń człowieka honoru.
Brutus.  Mam je, Kajuszu. Zamiar mój opowiem,
Byleś miał zdrowe do słuchania ucho.
Ligaryusz.  Na wszystkich bogów, którym się Rzym kłania,
Odpędzam moją chorobę, Brutusie.
Ty, rzymska duszo, wielkich ojców synu,
Jak czarnoksiężnik duch słaby zakląłeś.
Każ, a rozpocznę dzieło niemożebne,
Dokonam nawet. Mów, co trzeba zrobić.
Brutus.  Czyn, który chorym wróci dawne zdrowie.
Ligaryusz.  A czy choroby zdrowych nie nabawi?
Brutus.  I to być musi. Wszystko ci opowiem
W drodze do tego właśnie, który będzie
Naszego czynu ostatecznym celem.
Ligaryusz.  Z gorącem sercem wszędzie idę z tobą,
Z gotową dłonią na czyn tajemniczy;
Bo dosyć dla mnie Brutusa iść śladem.
Brutus.  Więc idźmy razem. (Wychodzą).

SCENA II.
Pokój w pałacu Cezara.
(Grzmoty i błyskawice. Wchodzi Cezar w nocnem ubraniu).

Cezar.  Niebo tej nocy z ziemią było w wojnie:
Trzy razy we śnie wołała Kalpurnia:
„Boże! ratujcie! mordują Cezara!“
Hola! (Wchodzi sługa).
Sługa.  Mój panie?
Cezar.  Idź, niechaj kapłani
Biją ofiary, a wracaj powiedzieć,
Czyli wypadek pomyślny mi wróżą.
Sługa.  Śpieszę (wychodzi. — Wchodzi Kalpurnia).
Kalpurnia.  Cezarze, czyś nie zmienił zdania?
Nie, nie, ty dzisiaj domu nie opuścisz.
Cezar.  Cezar wykona, co raz zapowiedział.
Groźby widziały tylko plecy moje;
Gdy się odważą w mą twarz spojrzeć, nikną.
Kalpurnia.  Z wszystkich wróżb dotąd śmiałam się, Cezarze,
Dziś drżę przed niemi. Przyszedł właśnie człowiek,
Co, oprócz zjawisk, których byłeś świadkiem,
Mówi o dziwach, które straż widziała.
Lwica zrzuciła szczenię na ulicę;
Z otwartych grobów wstawali umarli;
Ogniste armie w chmurach bój toczyły,
W szyku i hufcach jak rzymskie legiony,
A krew strugami ciekła na Kapitol;
Wrzawę potyczki słyszano w powietrzu,
I rżenie koni i jęk konających;
Duchy śród ulic wyły zabłąkane;
Wszystkie te dziwy trwogą mnie przejmują.
Cezar.  Kto z nas, Kalpurnio, potrafi uniknąć,
Co mu potęga bogów przeznaczyła?
Lecz Cezar pójdzie, bo te przepowiednie
Tak światu grożą jak i Cezarowi.
Kalpurnia.  Gdy żebrak kona, nie świecą komety,
Lecz na śmierć książąt i niebo się pali.

Cezar.  Trwożliwy stokroć umiera przed śmiercią;
Mężny raz tylko czuje śmierci gorycz.
Ze wszystkich cudów, o których słyszałem,
To cud największy, że ludzie się boją,
Wiedząc, że kresem śmierć nieuniknionym,
Przyjdzie, przyjść musi. (Wchodzi Sługa).
Co mówią wróżbiarze?
Sługa.  Radzą, byś w domu dzień cały pozostał,
Bo gdy wyjęli wnętrzności ofiary,
W piersiach bydlęcia nie znaleźli serca.
Cezar.  Tym cudem niebo zawstydza lękliwych.
I Cezar byłby bydlęciem bez serca,
Gdyby z bojaźni za próg nie śmiał wyjrzeć.
Niebezpieczeństwo już dawno wie o tem:
Niebezpieczniejszym od niego jest Cezar;
Jakby dwa lwięta, jeden dzień nas spłodził,
Ale ja byłem starszy i groźniejszy.
Cezar więc pójdzie.
Kalpurnia.  Mężu mój i panie,
Zbytek ufności rozum twój zaćmiewa.
Dziś tylko zostań, powiedz, że ma bojaźń
Nie twoja własna w domu cię zamyka.
Marek Antoniusz powie senatowi,
Że jesteś chory, że nie możesz przybyć.
Słuchaj mej rady, na klęczkach cię błagam!
Cezar.  Dobrze, Antoniusz powie, żem jest chory;
Zostanę w domu dla twoich przywidzeń.

(Wchodzi Decyusz).

To Decyusz Brutus, on będzie mym posłem.
Decyusz.  Witaj, Cezarze! przychodzę, by razem
Udać się z tobą do izby senatu.
Cezar.  Przychodzisz w porę, abyś senatorom
W mojem imieniu zaniósł pozdrowienie,
Doniósł, że dzisiaj do izby nie przyjdę,
Że przyjść nie mogę, to byłoby kłamstwem;
Że nie śmiem, większe jeszcze będzie kłamstwo
A więc po prostu powiedz, że nie przyjdę.
Kalpurnia.  Powiedz, że chory.

Cezar.  Co? Cezar ma kłamać?
Kto tam zwycięską dłonią gdzie ja sięgnął,
Nie śmiałby dzisiaj prawdy starcom mówić?
Powiedz, Decyuszu, że Cezar nie przyjdzie.
Decyusz.  Wielki Cezarze, daj mi jaki powód,
Żebym senatu nie był pośmiewiskiem.
Cezar.  Powodem wola jest moja, nie przyjdę;
Myślę, że powód starczy senatowi.
Ale dla ciebie, dla ciebie jedynie,
Kocham cię bowiem, całą wyznam prawdę:
Na prośbę żony Kalpurnii zostaję.
Tej nocy posąg mój widziała we śnie
Jakby fontanę, tysiącem otworów,
Krwi mej czerwonej strugę tryskającą,
A tłumy Rzymian, z uśmiechem na twarzy,
Biegły, by ręce we krwi mojej kąpać.
Ten sen, w jej myśli, bożem jest zesłaniem,
I przepowiednią nieszczęść mi grożących.
Klęcząc błagała, abym w domu został.
Decyusz.  Ten sen Kalpurnia źle wytłómaczyła:
Widzenie było szczęścia przepowiednią.
Krew tryskająca z twojego posągu,
W której Rzymianie ręce swe kąpali,
To znak, że w tobie nasz wielki Rzym znajdzie
Świeżej krwi strugę, która go odmłodzi,
A którą pierwsze miasta tego męże
Będą czerpały jak święte relikwie.
To jest prawdziwe snu tego znaczenie.
Cezar.  I dobrze w taki tłómaczysz je sposób.
Decyusz.  Poznasz to lepiej, gdy mą powieść skończę.
Wiedz, że zamiarem dzisiaj jest senatu
Włożyć koronę na głowę Cezara;
Kto wie, czy słysząc, że przybyć odmawiasz,
Nagle od swojej nie odstąpi myśli.
Zresztą jak łatwo w śmiech poszłoby wszystko,
Gdyby przypadkiem w tłumie kto zawołał:
„Odroczmy senat do dnia, w którym znowu
Żona Cezara lepszy sen mieć będzie“.

Jeśli nie przyjdziesz, czy nie będą szeptać:
„Co? Zląkł się Cezar?“
Przebacz, Cezarze, ale miłość moja
Śmiałe te słowa w me usta włożyła;
Miłość wzgardziła roztropności radą.
Cezar.  Jak mi się teraz bojaźń twa, Kalpurnio,
Wydaje śmieszną! Sam się teraz wstydzę,
Że mogłem takim ustąpić powodom.
Podaj mi togę, idę do senatu.

(Wchodzą: Publiusz, Brutus, Ligaryusz, Metellus, Kaska, Treboniusz i Cynna).

Widzę, że Publiusz chce mi towarzyszyć.
Publiusz.  Witaj, Cezarze!
Cezar.  Dzień dobry, Publiuszu.
Co? Brutus nawet tak rano w mym domu?
Dzień dobry, Kasko. Nigdy. Ligaryuszu,
Cezar dla ciebie nie był takim wrogiem,
Jak febra, która cię tak wychudziła.
Która godzina?
Brutus.  Już wybiła ósma.
Cezar.  Dzięki wam wszystkim za waszą uprzejmość.

(Wchodzi Antoniusz).

Patrzcie, Antoniusz nawet już na nogach,
Pomimo długiej swej nocnej hulanki.
Witaj, Antoni!
Antoniusz.  Witam cię, Cezarze!
Cezar.  Niech służba moja będzie w pogotowiu,
Źle, że tak długo czeka na mnie senat.
Cynno — Metellu — Ale, Treboniuszu,
Mam z tobą mówić na jaką godzinę;
Dziś mi przypomnieć tego nie omieszkaj;
Stań przy mnie blizko, bym i ja pamiętał.
Trebon.  Chętnie, Cezarze. (Na str.). A stanę tak blizko,
Że i najlepsi twoi przyjaciele
Chcieliby chętnie, bym stał trochę dalej.
Cezar.  Wychylcie wprzódy kielich wina ze mną,
Potem ruszymy jak przyjaciół grono.

Brutus  (na str.). Że nas pozory tak często uwodzą,
Ta myśl, Cezarze, serce mi zakrwawia!

(Wychodzą).
SCENA III.
Rzym. Ulica w blizkości Kapitolu.
(Wchodzi Artemidorus z papierem w ręku).

Artemid.  (czyta). „Cezarze, strzeż się Brutusa; daj baczność na Kassyusza; nie zbliżaj się do Kaski; nie ufaj Treboniuszowi; uważaj pilnie Metellusa Cymbra; Decyusz Brutus cię nie kocha; pokrzywdziłeś Kajusza Ligaryusza. Wszystkich tych ludzi jedna myśl ożywia, a myśl ta skierowana przeciw Cezarowi. Jeśli nie jesteś nieśmiertelnym, miej się na baczności: zbyteczna ufność toruje drogę sprzysiężeniom. Niech cię bronią potężne bogi! Twój kochający cię, Artemidorus“.
Tu się zatrzymam, aż Cezar nadejdzie,
I pismo wręczę, niby jaką prośbę.
Boli mnie serce, że cnota na ziemi
Zębów zazdrości nie może uniknąć.
Czytaj, Cezarze, a znajdziesz zbawienie;
Odrzuć, z zdrajcami w spisku przeznaczenie.

(Wychodzi).
SCENA IV.
Rzym. Inna część tej samej ulicy, przed domem Brutusa.
(Wchodzą: Porcya, Lucyusz).

Porcya.  Chłopcze, pędź lotem do izby senatu.
Nie odpowiadaj, nie trać darmo czasu.
Dlaczego stoisz?
Lucyusz.  Czekam na zlecenia.
Porcya.  Ach, jakbym chciała, byś już był z powrotem,
Zanim ci powiem, po co cię wysyłam!

O wytrwałości, bądź po mojej stronie!
Staw góry między sercem a językiem!
Mam duszę męża, lecz kobiety serce.
Jak ciężko sekret zachować kobiecie!
Czyś jeszcze tutaj?
Lucyusz.  Co robić mam, pani?
Do Kapitolu bieżeć, i nic więcej?
Potem do domu wracać, i nic więcej?
Porcya.  Leć, wróć i powiedz, jak pan twój wygląda,
Bo słaby wyszedł. Zważaj także pilnie,
Co robi Cezar, kto, o co go prosi.
Lecz cicho, chłopcze! Co wrzawa ta znaczy?
Lucyusz.  Ja nic nie słyszę.
Porcya.  Nadstaw tylko ucho.
Słyszałam wrzawę; niby jakieś starcie;
A wiatr od strony Kapitolu wieje.
Lucyusz.  Nie, pani, wszędzie cichość, nic nie słyszę.

(Wchodzi Wróżbiarz).

Porcya.  Zbliż się; skąd idziesz?
Wróżb.  Z mego domu, pani.
Porcya.  Która godzina?
Wróżb.  Około dziewiątej.
Porcya.  A czy już Cezar wszedł do Kapitolu?
Wróżb.  Nie jeszcze, pani; właśnie tutaj stanę,
Aby w przechodzie Cezara zobaczyć.
Porcya.  Czy masz do niego prośbę jaką zanieść?
Wróżb.  Mam prośbę, pani, aby raczył Cezar
Słuchać, co powiem, a pragnę go błagać,
Ażeby własnym swym był przyjacielem.
Porcya.  Czy wiesz, że jakie grozi mu nieszczęście?
Wróżb.  Nie wiem o żadnem, lecz lękam się wielu.
Dzień dobry, pani! Wązka tu ulica,
Tłum senatorów, sług i suplikantów
Gotów słabego starca na śmierć zagnieść;
Wolę więc stanąć na szerokim placu,
I tam słów kilka szepnąć Cezarowi (wychodzi).
Porcya.  Sił mi nie staje — muszę wejść do domu.
Ach, jakże słabe kobiety jest serce!

Niech ci, Brutusie, niebo dopomoże! —
Ach, to mnie chłopię podsłuchało pewno. —
Brutus ma zanieść prośbę do Cezara,
On ją odrzuci. — O Boże, omdlewam! —
Spiesz, spiesz, Lucyuszu! Poleć mnie mężowi,
Powiedz, że jestem wesoła, a wracaj,
Wracaj i jego przynieś mi odpowiedź! (Wychodzą).




AKT TRZECI.
SCENA I.
Senat zebrany w Kapitolu.
(Ulica prowadząca do Kapitolu zapełniona tłumem, wśród którego Artemidorus i Wróżbiarz. — Odgłos trąb. — Wchodzą: Cezar, Brutus, Kassyusz, Kaska, Decyusz, Metellus, Treboniusz, Cynna, Antoniusz, Lepidus, Popiliusz, Publiusz i inni).

Cezar.  Marcowe Idy przyszły.
Wróżb.  Lecz nie przeszły.
Artemid.  Niech żyje Cezar! — Przeczytaj to pismo.
Decyusz.  Treboniusz błaga, żebyś w wolnej chwili
Raczył pokorną prośbę tę odczytać.
Artemid.  Czytaj wprzód moją, bo treść jej ważniejsza,
Bliżej samego obchodzi Cezara.
Czytaj, Cezarze!
Cezar.  To, co mnie obchodzi,
Zawsze ostatnie trzymać będzie miejsce.
Artemid.  O, nie trać czasu, odczytaj natychmiast!
Cezar.  Człek ten oszalał.
Publiusz.  Nie zastępuj drogi!
Kaska.  Czemu składacie prośby na ulicach?
Lepszą znajdziecie porę w Kapitolu.

(Cezar wchodzi do Kapitolu, za nim Sprzysiężeni. Wszyscy Senatorowie powstają).

Popiliusz.  Bodaj się waszym szczęściło zamiarom!
Kassyusz.  Jakim zamiarom, Popiliuszu?
Popiliusz.  Żegnam.

(Zbliża się do Cezara).

Brutus.  Co ci Popiliusz Lena w ucho szepnął?
Kassyusz.  Chce, by się naszym szczęściło zamiarom.
Myślę, że cały spisek nasz odkryty.
Brutus.  Patrz tylko, jak się do Cezara zbliża.
Kassyusz.  Kasko, czas nagli, lub wszystko przepadło. —
Jeśli nie wszystko, co robić, Brutusie?
Cezar lub Kassyusz żywy stąd nie wyjdzie;
Sam się zabiję.
Brutus.  Wytrwałość, Kassyuszu!
Nie o nas mówi z nim Popiliusz Lena;
On się uśmiecha, Cezar się nie zmienił.
Kassyusz.  Dobrze Treboniusz odgrywa swą rolę,
Patrz, Antoniusza usuwa nam z drogi.

(Wychodzą: Antoniusz i Treboniusz, Cezar i Senatorowie siadają).

Decyusz.  Gdzie jest Metellus Cymber? Niech się zbliży
I do Cezara zaniesie swą prośbę!
Brutus.  Cymber gotowy, idźmy go popierać.
Cynna.  Ty pierwszy. Kasko, podnieść masz prawicę.
Kaska.  A czy już wszyscy jesteśmy gotowi?
Cezar.  Jakie są krzywdy, jakie nadużycia,
Które z senatem Cezar ma naprawić?
Metellus.  Wielki, szlachetny, potężny Cezarze,
Metellus Cymber pod nogi twe rzuca
Serce pokorne — (klęka).
Cezar.  Wiedz o tem, Metellu,
Że to czołganie i nizkie pokłony
Krew mogą zagrzać ludzi pospolitych,
I ich zamiary i postanowienia
Nagle, jak dziecka zachcianki przemienić;
Ale daremną nie łudź się nadzieją,
Że krew podobna w żyłach jest Cezara,
Że serca jego hart da się tem zmiękczyć,
Co stopi serca głupców pospolitych,
Cukrowem słówkiem, albo psią pokorą.

Twój brat wyrokiem wygnany jest z Rzymu,
A gdy się za nim kłaniasz, błagasz, łasisz,
Jak psa z mej drogi nogą cię odpycham.
Bez dobrych przyczyn nic Cezar nie robi,
Bez dobrych przyczyn wyroków nie zmienia.
Metellus.  Nie znajdęż ludzi godniejszych ode mnie,
Których głos dźwięczniej w Cezara brzmi uchu,
W sprawie mojego wygnanego brata?
Brutus.  Nie jak pochlebca rękę twą całuję,
I błagam spoinie, aby Publiusz Cymber
Wolność powrotu do miasta otrzymał.
Cezar.  Jakto, Brutusie?
Kassyusz.  O, przebacz, Cezarze!
I Kassyusz pada do nóg twych i prosi
O przebaczenie dla Publiusza Cymbra.
Cezar.  Dałbym się wzruszyć, gdybym wam był równy;
Gdybym był zdolny do próśb się uniżyć,
Na wasze prośby nie byłbym nieczuły,
Lecz biegunową jest dusza ma gwiazdą,
Co jedna z wszystkich gwiazd na firmamencie
Niezmienna stoi, stać będzie niezmienna.
Tysiącem iskier niebo malowane,
Każda z nich świeci, każda z nich się pali,
Lecz jedna tylko stoi niewzruszona;
Tak i na ziemi są tysiące ludzi,
Każdy ma ciało, ma krew, ma uczucie,
Ale w tej liczbie jednego znam tylko,
Co niedostępny, niczem niezachwiany,
Sam miejsce trzyma; że ja tym jedynym,
Dzisiaj wam nowy, choć mały dam dowód:
Raz powiedziałem, że Cymber wygnany;
Dotrzymam słowa raz powiedzianego.
Cynna.  Cezarze!
Cezar.  Precz stąd! Czy wstrząśniesz Olimpem?
Decyusz.  Wielki Cezarze!
Cezar.  Darmo klęka Brutus.
Kaska.  Więc, ręko moja, przemów teraz za mnie!

(Kaska uderza Cezara sztyletem w szyję, Cezar chwyta jego rękę, a tej chwili kilku innych Sprzysiężonych, a nakoniec Markus Brutus przeszywają go sztyletami).

Cezar.  O, et tu Brute! Więc konaj, Cezarze!

(Umiera. — Senat i Lud rozpraszają się w nieładzie).

Cynna.  Niech żyje wolność! skonała tyrania!
Lećmy rozgłosić szczęśliwą wiadomość!
Kassyusz.  Niech kto z mównicy do ludu zawoła:
Wolność! swoboda! usamowolnienie!
Brutus.  Ludzie, senacie, nie trwóżcie się tylko!
Nie uciekajcie! To ambicyi kara.
Kaska.  Spiesz na mównicę co prędzej, Brutusie!
Decyusz.  I ty, Kassyuszu!
Brutus.  Ale gdzie jest Publiusz?
Cynna.  Tu, odurzony nagłością wypadków.
Metellus.  Zjednoczmy siły, lub może przyjaciel
Jaki Cezara —
Brutus.  Nie, nie myślmy o tem;
A ty, Publiuszu, dobrej bądź otuchy,
Nikt tu zamiaru pokrzywdzić cię nie ma,
Jak i nikogo; powiedz to ludowi!
Kassyusz.  A odejdź spiesznie, ażeby lud wściekły,
W nas godząc, siwej głowy twej nie skrzywdził.
Brutus.  Usłuchaj rady; tylko sprawcy czynu
Niech odpowiedzą za czyn. (Wchodzi Treboniusz).
Kassyusz.  Gdzie Antoniusz?
Trebon.  Do swego domu uciekł przestraszony.
Mężowie, dzieci i kobiety płaczą,
I z obłąkanym uciekają wzrokiem,
Jak na dniu sądnym.
Brutus.  Wkrótce się dowiemy,
Jaka jest wola twoja, przeznaczenie!
Wiem, musim umrzeć, i tylko dni liczba
Myśli człowieka trzyma w zawieszeniu.
Kaska.  Kto nam dwadzieścia lat odcina życia,
Odcina tyle lat bojaźni śmierci.
Brutus.  A skoro tak jest, śmierć jest dobrodziejstwem,
I przyjaciołmi byliśmy Cezara,
Skracając liczbę lat bojaźni śmierci. —

Po same łokcie myjmy nasze ręce
We krwi Cezara, krwią miecze zbryzgajmy,
A potem wspólnie wystąpmy na rynek,
Krwawem żelazem machając nad głową,
Wołajmy: Pokój! wolność! i swoboda!
Kassyusz.  Tak, myjmy ręce! Po iluż to wiekach
Na ilu scenach nasz czyn się powtórzy,
W nieznanych mowach, u ludów dziś jeszcze
Nieurodzonych!
Brutus.  Jak często, dla żartu,
Popłynie struga czystej krwi Cezara,
Który dziś leży u stóp Pompejusza
Jak pył bezsilny, w którym się powalił!
Kassyusz.  A ile razy odnowi się scena,
Z ust do ust nasze polecą imiona,
Jak swej ojczyzny oswobodzicieli!
Decyusz.  Czy wyjść na rynek?
Kassyusz.  Idźmy wszyscy razem,
Brutus na czele, my za nim, jak wianek
Serc najdzielniejszych i najlepszych Rzymian!

(Wchodzi Sługa).

Brutus.  Cicho! Kto idzie? Klient Antoniusza.
Sługa.  Pan mój, Brutusie, tak klęknąć mi kazał,
Tak mi zalecił do stóp twych się rzucić,
I słowa jego na klęczkach powtórzyć:
Brutus jest mądry, dzielny i uczciwy;
Cezar był śmiały, królewski, potężny,
I kochający; powiedz, że Brutusa
Kochałem zawsze, że go dziś poważam;
Mów, żem Cezara poważał i kochał.
Jeśli pozwoli Brutus Antoniemu
Przyjść bez obawy, jeśli go przekona,
Że Cezar słusznie był śmierci tej godny,
Mniej umarłego Cezara Antoniusz
Niż żyjącego kochać będzie Bruta,
I wiernie wszystkie trudy z nim podzieli
Na ciemnej drodze nieznanych przeznaczeń.
Mój pan, Antoniusz, mówić mi tak kazał.

Brutus.  Twój pan jest mądrym, dzielnym Rzymianinem,
To było zawsze moje o nim zdanie,
Idź więc i powiedz, niech do nas tu przyjdzie.
Rozwiążę wszystkie jego wątpliwości,
A daję słowo, że wróci nietknięty.
Sługa.  Idę mu twoje ponieść zaręczenie. (Wychodzi).
Brutus.  Wiem, że zostanie moim przyjacielem.
Kassyusz.  Chciałbym; jednakże lękam się go bardzo,
A zawsze me się sprawdzały przeczucia.

(Wchodzi Antoniusz).

Brutus.  Lecz się przybliża. — Witaj nam, Antoni!
Antoniusz.  Wielki Cezarze, upadłeś tak nizko!
Wszystkie podboje, chwała i tryumfy
Do takiej małej skurczyły się miary!
Żegnaj Cezarze! — Szlachetni panowie,
Nie wiem, wyznaję, jakie wasze myśli,
Kto sądem waszym śmierci jeszcze godny;
Jeśli do liczby tej i ja należę,
Nie znajdę nigdy lepszej na to chwili,
Jak chwila śmierci wielkiego Cezara,
I nigdy lepszych nie znajdę narzędzi,
Jak wasze miecze jeszcze krwią bogate
Najszlachetniejszą, jak ten świat szeroki.
Błagam więc, jeśli stoję wam na drodze,
W pierś tę uderzcie, póki wasze dłonie
Dymią się jeszcze krwią jego czerwoną,
Bo gdybym nawet żył lat tysiąc dłużej,
Nigdy do śmierci gotowszy nie będę,
Lepszego miejsca i lepszych narzędzi
Nigdy nie znajdę, jak tu, przy Cezarze
Ginąc z rąk ludzi, w których zawszem widział
Dusz najdzielniejszych wieku tego wybór.
Brutus.  O śmierć z rąk naszych nie błagaj, Antoni.
Nasz czyn obecny i te nasze dłonie,
Prawda, pozory okrucieństwa noszą;
Ale, Antoni, widzisz tylko ręce,
I tylko widzisz tych rąk krwawe dzieło,
Ale nie widzisz serc naszych litosnych,

Bo tylko litość nad krzywdami Rzymu
Ten czyn natchnęła, (jak albowiem ogień
Wygania ogień, litość płoszy litość).
Ale dla ciebie, Marku Antoniuszu,
Z ołowiu tylko mieczów naszych ostrze,
A dłonie nasze i serca braterskie
Zawsze gotowe przyjąć cię z miłością,
Z dobrem uczuciem i poszanowaniem.
Kassyusz.  A gdy godności rozdawać dzień przyjdzie,
I twój głos chętne znajdzie posłuchanie.
Brutus.  Lecz bądź cierpliwy; pozwól, niechaj wprzódy
Lud uspokoim bojaźnią szalony;
Wszystkie ci potem wyłożę powody,
Dla których Brutus, choć kochał Cezara,
Gdy go uderzył, nie wahał się przecie.
Antoniusz.  Nie wątpię wcale o waszej mądrości.
Niech mi z was każdy krwawą poda rękę;
Twoją, Brutusie, niech najpierwszą ścisnę;
A teraz twoją, Kajuszu Kassyuszu,
Twoją, Decyuszu, i twoją. Metellu,
I twoją, Cynno; twoją, dzielny Kasko,
I choć ostatnią, nie mniej przecie drogą,
Twoją prawicę, dobry Treboniuszu.
Obywatele — lecz ach! co mam mówić?
Na ślizkim gruncie mój wpływ dzisiaj stoi;
Z dwóch mnie surowych sądów jeden czeka:
Ujrzycie we mnie tchórza lub pochlebcę. —
Że cię kochałem, Cezarze, to prawda,
I jeśli duch twój patrzy na nas z nieba,
Czy ci nie większą niż śmierć jest goryczą
Widzieć, o drogi, jak przy twoim trupie
Z twymi wrogami Antoniusz się godzi,
Krwawe ich ręce swoją dłonią ściska?
Ach, gdybym tyle, co ty ran, miał oczu,
Gdyby łzy moje, jak krew twoja, ciekły,
Toby mi lepiej, o lepiej przystało
Niż się z twoimi wrogami przyjaźnić!
Przebacz, Juliuszu! Tu, lwie nieulękły

Tutaj upadłeś, a tam stoją strzelcy,
Krwią twą czerwoni, twym bogaci łupem.
O świecie! byłeś lwa tego pustynią,
A on lwem twoim i prawdziwym królem.
Jakże podobny do lwa leżysz teraz,
Powalonego książąt mnogich dłonią!
Kassyusz.  Marku Antoni —
Antoniusz.  Przebacz mi, Kassyuszu,
Tak nawet wrogi jego mówić będą;
Z ust przyjaciela zimna to pochwała.
Kassyusz.  Nie chcę cię ganić, że Cezara chwalisz;
Lecz jakie z nami zawierasz układy?
Czy chcesz się liczyć do naszych przyjaciół,
Czy sami dalej mamy iść bez ciebie?
Antoniusz.  Dlatego wasze dłonie pochwyciłem,
I tylko smutny trupa tego widok
Myśli me zbłąkał; lecz, wierzcie mi, proszę,
Kocham was wszystkich, a mam tę nadzieję,
Że mi dowodnie, jasno wyłożycie,
W czem był dla Rzymu Cezar niebezpieczny.
Brutus.  Inaczej dzikiem byłoby to dzieło.
Nasze powody tak będą niezbite,
Że gdybyś nawet Cezara był synem,
Naszego czynu uznasz sprawiedliwość.
Antoniusz.  Niczego od was nie wymagam więcej.
Jeszcze jedynie o to was upraszam,
Bym mógł na rynek ciało jego ponieść,
A tam z mównicy przemówić do ludu,
Jak przyjaciela jest to powinnością.
Brutus.  Chętnie na twoją zezwalamy prośbę.
Kassyusz.  Brutusie, słowo. (Na str.) Sam nie wiesz, co robisz;
Zabroń mu wszelkiej mowy na pogrzebie;
Alboż ty nie wiesz, jak mu łatwo będzie
Namiętnem słowem lud podburzyć cały?
Brutus  (na str.). Nie troszcz się, pierwszy wstąpię na mównicę,
Cezara śmierci powody wyłożę,
Dodam, że wszystko, co powie Antoniusz,
Z naszem jedynie powie przyzwoleniem,

Bośmy pragnęli, by Cezara pogrzeb
Odbył się wedle zwyczajów ojczystych.
Zamiast nam szkodzić, to nam dopomoże.
Kassyusz.  Trudno przewidzieć, co może stąd wypaść;
Lecz pozwolenie nie jest po mej myśli.
Brutus.  Marku Antoni, weź Cezara ciało;
W mowie naszego czynu nie potępiaj,
Lecz o Cezarze mów, co natchnie serce;
Dodaj, że taka nasza była wola,
Inaczej bowiem przy żadnym obrzędzie
Jego pogrzebu nie weźmiesz udziału.
Przemówisz po mnie z tej samej mównicy.
Antoniusz.  Niech i tak będzie; o więcej nie proszę.
Brutus.  Przygotuj ciało i pośpiesz za nami.

(Wychodzą wszyscy prócz Antoniusza).

Antoniusz.  O przebacz, przebacz glino zakrwawiona,
Żem tak łagodnie do zbójców tych mówił!
Jesteś ruiną największego męża,
Co w ciągu wieków zjawił się na ziemi!
O biada dłoniom, co tę krew wylały!
Ja przepowiadam nad twemi ranami,
Które jak nieme zdają mi się usta
Otwierać wargi swoje rubinowe
I słów od mego wymagać języka,
Ja przepowiadam, że straszne przekleństwo
Na mnogie ludzkie spadnie pokolenia,
Wewnętrzne furye i wojna domowa
Ogarną wszystkie ziemi tej dzielnice;
Krew i zniszczenie tak będą powszednie,
Tak pospolite wszelkie okrucieństwo,
Że matki będą z uśmiechem patrzały
Na poszarpane niemowląt swych członki.
Śród krwawych czynów wszelka skona litość,
I duch Cezara, na zemstę łakomy,
Wróci gorący z samego dna piekła,
Monarszym głosem zagrzmi po tej ziemi,
Wszystkie psy wojny puszczając ze smyczy:
„Wojna bez końca i bez miłosierdzia!“

Aż zapach śmierci ogarnie powietrze
Z trupów, o pogrzeb daremno żebrzących!

(Wchodzi Sługa).

Wszak panem twoim jest Oktawiusz Cezar?
Sługa.  Tak jest, Antoni.
Antoniusz.  Jeśli się nie mylę,
Do Rzymu listem Cezar go przywołał.
Sługa.  List ten odebrał i w drodze jest teraz,
A mnie wyprawił, abym ci powiedział —

(spostrzegając ciało)

Cezarze!
Antoniusz.  Boleść twe przepełnia serce;
Idź i płacz! Widzę, płacz jest zaraźliwy;
Na widok pereł boleści w twem oku
I w moich oczach łzy się także kręcą.
Pan twój przybywa?
Sługa.  Ma tę noc przepędzić
O siedm mil drogi.
Antoniusz.  Wracaj bez spóźnienia,
Powiedz, co zaszło; mów, że smutek w Rzymie,
Że pobyt w Rzymie jeszcze niebezpieczny
Dla Oktawiusza. Wracaj to powiedzieć.
Lecz nie, zaczekaj. Nie opuścisz miasta,
Póki na rynek trupa nie poniosę.
Tam głos zabiorę; wkrótce zobaczymy,
Jak lud przyjmuje krwawy czyn zbrodniarzy;
Naoczny świadek stan rzeczy opowiesz
Oktawiuszowi. Bądź mym pomocnikiem.

(Wychodzą z ciałem Cezara).
SCENA II.
Rzym. — Forum.
(Wchodzą: Brutus, Kassyusz i tłum Obywateli).

Obywatele.  Wyłóż powody! żądamy powodów!
Brutus.  Więc mnie słuchajcie, moi przyjaciele!
Idź, Kassyuszu, na drugą ulicę
I jedną z sobą zabierz stąd połowę.
Kto mnie chce słuchać, niechaj tu zostanie,
Kto chce Kassyusza, niech z Kassyuszem idzie.
Naszym słuchaczom wyłożym powody
Cezara śmierci.
1 Obyw.  Ja słucham Brutusa.
2 Obyw.  A ja Kassyusza, by potem porównać,
Co od każdego usłyszym z osobna.

(Wychodzi Kassyusz z częścią Obywateli. — Brutus wstępuje na mównicę).

3 Obyw.  Szlachetny Brutus wszedł na mównicę; milczenie!
Brutus.  Słuchajcie mnie cierpliwie do końca. Rzymianie, spółobywatele, przyjaciele, słuchajcie mnie w mojej sprawie, a zachowajcie milczenie, żebyście mnie lepiej słyszeli. Wierzcie mi dla mojego honoru, a ufajcie w mój honor, abyście mogli uwierzyć. Sądźcie mnie wedle waszej mądrości, a rozbudźcie wszystkie wasze potęgi, abyście mnie tem lepiej sądzić byli w stanie. Jeśli jest w tem zgromadzeniu jaki serdeczny Cezara przyjaciel, to mu powiem, że Brutusa miłość dla Cezara nie ustępuje w niczem jego miłości; a jeśli przyjaciel ten zapyta, dlaczego Brutus podniósł rękę na Cezara, to mu odpowiem: nie dlatego podniosłem rękę, że mniej od ciebie Cezara kochałem, ale dlatego, że kochałem Rzym nad Cezara. Cobyście woleli: czy żeby żył Cezar, a wy wszyscy niewolnikami umarli; czy żeby Cezar umarł, a wy wszyscy żyli jak wolni obywatele? Cezar mnie kochał i dlatego płaczę po nim; był szczęśliwy, raduję się z tego; był waleczny, cześć jego pamięci; ale był chciwy władzy, i dlatego go zabiłem. Łzy dla jego miłości, dla jego szczęścia oklask, cześć dla jego odwagi, a dla jego ambicyi — śmierć! Jestże tu choć jeden tak nikczemny, coby chciał zostać niewolnikiem? Jeśli jest, niech się odezwie, bo jego tylko obraziłem. Jestże tu choć jeden tak nieokrzesany, coby nie chciał być Rzymianinem? Jeśli jest, niech przemówi, bo jego tylko obraziłem. Jestże tu choć jeden tak podły, coby swojej nie kochał ojczyzny? Jeśli jest, niech się odezwie, bo jego tylko obraziłem. Czekam na odpowiedź.
Kilka głosów.  Niema, Brutusie, niema!
Brutus.  Więc nie obraziłem nikogo. Nie zrobiłem nic więcej przeciw Cezarowi, jak co z was każdy zrobiłby przeciw Brutusowi w podobnym razie. Powody jego śmierci stoją zapisane w Kapitolu; chwała jego nie poniosła uszczerbku, o ile był jej godny, ani były powiększone jego winy, za które życiem zapłacił. (Wchodzi Antoniusz i kilku innych z ciałem Cezara). Oto jego ciało, a na czele żałobnego orszaku Marek Antoniusz, który, choć nie miał udziału w jego śmierci, odbierze swoją cząstkę jej korzyści, miejsce w Rzeczypospolitej; a kto z was cząstki tej nie otrzyma? A teraz, nim zejdę z tej mównicy, to moje ostatnie będą słowa: Jeśli zabiłem najlepszego przyjaciela dla dobra Rzymu, ten sam sztylet mam w pogotowiu dla siebie, jeśli śmierć moja wyda się wam korzystną dla mojej ojczyzny.
Obywatele.  Niech żyje Brutus! niech żyje! niech żyje!
1 Obyw.  Wiedźmy Brutusa w tryumfie do domu!
2 Obyw.  Posąg mu stawmy tam, gdzie przodków jego
Stoją posągi!
3 Obyw.  Zróbmy go Cezarem!
4 Obyw.  Cezara cnoty uwieńczmy w Brutusie!
1 Obyw.  Odprowadzimy go pośród okrzyków.
Brutus.  Obywatele —
2 Obyw.  Cicho! Brutus mówi.
1 Obyw.  Cicho! Słuchajmy!
Brutus.  Pozwólcie mi, proszę,
Niech sam odejdę, a dla mej miłości
Zostańcie chwilę z Markiem Antoniuszem,
Hołd ten oddajcie Cezara popiołom;
Przychylnem uchem wysłuchajcie mowy,
Którą Antoniusz, z naszem przyzwoleniem,
Na cześć zmarłego zamierza powiedzieć.
Raz jeszcze błagam, niech nikt nie odchodzi,
Prócz mnie jednego, nim skończy Antoniusz.

(Wychodzi).

1 Obyw.  Stójmy, słuchajmy co powie Antoniusz.
3 Obyw.  Ale niech przódy wstąpi na mównicę.
Wstąp na mównicę, szlachetny Antoni!
Antoniusz.  Dzięki wam składam w imieniu Brutusa.

(Wchodzi na mównicę).

4 Obyw.  Czyś słyszał? Co on mówi o Brutusie?
2 Obyw.  W jego imieniu wszystkim nam dziękuje.
4 Obyw.  Jabym mu radził, żeby o Brutusie
Źle tu nie mówił.
1 Obyw.  Cezar był tyranem.
3 Obyw.  A ktoby wątpił? Ja bogom dziękuję,
Że się Cezara Rzym pozbył nakoniec.
2 Obyw.  Cicho! Słuchajmy, co powie Antoniusz.
Antoniusz.  Obywatele szlachetni —
Obywatele.  Słuchajmy!
Antoniusz.  Obywatele, rodacy, Rzymianie,
O jedną chwilę posłuchania proszę.
Grzebać Cezara przychodzę, nie chwalić.
Złe czyny ludzi po śmierci ich żyją,
Dobre najczęściej w grób z nimi zstępują;
Niech i Cezara podobny los będzie.
Brutus wam mówił, Cezar był ambitny:
Gdyby tak było, prawda, grzech to ciężki,
I ciężko Cezar za grzech ten zapłacił.
Tu, z przyzwoleniem Brutusa i reszty,
(A wiem, że Brutus zacnym jest człowiekiem,
Jak oni wszyscy zacnymi są ludźmi)
Pogrzebną mowę Cezara mam do was.
On był mym wiernym, szczerym przyjacielem;
Lecz Brutus mówi, że on był ambitny,
A wiem, że Brutus zacnym jest człowiekiem.
On jeńców tłumy do Rzymu wprowadził,
A ich okupem skarb publiczny wspomógł;
Czy to w Cezarze ambicyą się zdało?
Gdy biedny płakał, Cezar łzy miał w oczach;
Z twardszego kuta metalu ambicya:
Lecz Brutus mówi, że on był ambitny,
A wiem, że Brutus zacnym jest człowiekiem.

Pod waszem okiem, w święto Luperkaliów,
Trzykroć królewską dałem mu koronę,
Trzykroć odepchnął; czy to jest ambicya?
Lecz Brutus mówi, że on był ambitny,
A wiem, że Brutus zacnym jest człowiekiem.
Nie mam zamiaru zbijać słów Brutusa,
Pragnę jedynie, to co wiem, powiedzieć.
Wiem, że go kiedyś kochaliście wszyscy,
Nie bez powodu; dlaczegóż więc dzisiaj
Dla trupa jego jednej łzy nie macie?
Do nierozumnych bydląt sąd się schronił,
A ludzie rozum stracili. Przebaczcie!
Lecz serce moje w trumnie jest Cezara
I czekać muszę, dopóki nie wróci.
1 Obyw.  Mem zdaniem, wiele sensu w tem, co mówi.
2 Obyw.  A kto rozważy dobrze sprawę całą,
Przyzna, że Cezar ciężko był skrzywdzony.
3 Obyw.  Tak się wam zdaje? I ja się obawiam,
By jego miejsca gorszy jaki nie wziął.
4 Obyw.  Czyście słyszeli? Nie przyjął korony,
A toć rzecz jasna, że nie był ambitny.
1 Obyw.  Jak się to sprawdzi, zapłaci ktoś za to.
2 Obyw.  Nieborak! Patrzcie, jak mu się od płaczu
Czerwienią oczy jak węgle żarzyste.
3 Obyw.  Szlachetniejszego niema człeka w Rzymie,
Jak jest Antoniusz.
4 Obyw.  Słuchajcie! zaczyna.
Antoniusz.  Wczora, na słowo potężne Cezara
Drżały narody, dziś, niema nędzarza,
Coby te szczątki choć pozdrowić raczył.
Obywatele, gdybym wasze serca
Pragnął rozbudzić do gniewu i zemsty,
Krzywdziłbym Kassya, krzywdziłbym Brutusa,
Którzy, jak wiecie, zacnymi są ludźmi.
Lecz tego nie chcę, i raczej przenoszę
Krzywdzić was, siebie, krzywdzić umarłego,
Niż krzywdzić ludzi tak wielkiej zacności.
Lecz ten pergamin, z pieczęcią Cezara,

Który w Cezara komnacie znalazłem,
A który jego zawiera testament,
Gdyby go tylko rzymski lud posłyszał,
(Ale, przebaczcie, nie chcę wam go czytać)
Wszystkie Cezara ranyby całował,
W krwi jego świętej maczał swoje chustki,
O jeden włosek błagał na pamiątkę,
A testamentem, jak legat kosztowny,
Swoim dalekim wnukom przekazywał.
4 Obyw.  Marku Antoni, czytaj nam testament!
Kilku.  Czytaj testament, chcemy znać testament!
Antoniusz.  Nie, nie, nie mogę, nie byłoby dobrze,
Gdyby lud wiedział, jak go Cezar kochał,
Boć z was nie drewno, lub głaz, ale ludzie,
A jako ludzi, testament Cezara
Natchnąłby gniewem, przywiódł do szaleństwa.
Lepiej, żebyście nie wiedzieli nigdy,
Że was mianował swoim spadkobiercą;
Coby się stało, gdybyście wiedzieli?
4 Obyw.  Czytaj testament! czytaj nam testament!
Musisz nam czytać testament Cezara.
Antoniusz.  Bądźcie cierpliwi, moi przyjaciele!
Widzę, żem słowo za wiele powiedział,
Nie chcąc, tak zacnych pokrzywdziłem ludzi,
Pod sztyletami których Cezar skonał.
4 Obyw.  Tak zacnych ludzi? Nie, to byli zdrajcy!
Kilku.  Czytaj testament! Testament! Testament!
2 Obyw.  To rozbójniki! Czytaj nam testament!
Antoniusz.  Czy chcecie gwałtem do tego mnie zmusić?
Więc stańcie kołem przy trupie Cezara,
Pokażę tego, co pisał testament.
Czy pozwalacie, bym zeszedł z mownicy?
Kilku.  Zejdź!
2 Obyw.  Zejdź, Antoni!
3 Obyw.  Zejdź, zejdź, pozwalamy!

(Antoniusz schodzi z mownicy).

4 Obyw.  Obywatele, uformujmy koło!
1 Obyw.  Tylko od trumny usuńcie się trochę!

2 Obyw.  Odstąpcie, zróbcie miejsce Antoniemu!
Antoniusz.  Zbyt mnie tłoczycie! Przez Boga, odstąpcie!
Kilku.  Cofnijcie kroki! Miejsce Antoniemu!
Antoniusz.  Jeśli łzy macie, teraz płakać pora!
Ten płaszcz wam znany; pamiętam godzinę,
W której raz pierwszy odział się nim Cezar.
Było to w lecie, wieczór był gorący.
Po bitwie, w której rozbił Nerwian pułki.
Patrzcie! Tu sztylet rozdarł go Kassyusza,
A tutaj Kaska przeszył go zazdrosny,
Tu go uderzył Brutus ukochany,
A gdy przeklęte wyciągał żelazo,
Patrzcie, jak za niem trysła krew Cezara,
Jakby wybiegła, żeby się zapewnić,
Czy tak okrutnie Brutus go uderzył;
Wiecie, Cezara aniołem był Brutus,
Ty wiesz, Jowiszu, jak Cezar go kochał.
To był ostatni cios najokrutniejszy,
Bo gdy szlachetny Cezar go zobaczył,
Nad zdrajcy ramię niewdzięczność silniejsza
Przemogła męża i serce mu pękło;
W milczeniu płaszczem zasłonił oblicze,
I u podnóża posągu Pompeja
W krwi swej potoku wielki upadł Cezar.
Obywatele, jaki to upadek!
Z nim ja, wy wszyscy i Rzym upadł cały,
A zdrada okrzyk wydała tryumfu.
Płaczecie teraz, widzę, w sercach waszych
Litość się budzi; o, krople to święte!
Poczciwe dusze! jakto już płaczecie
Na widok jego skrwawionego płaszcza?
Zobaczcie teraz samego Cezara,
Zobaczcie teraz krwawe zdrajców dzieło!
1 Obyw.  O bolesne widowisko!
2 Obyw.  O szlachetny Cezarze!
3 Obyw.  O dniu opłakany!
4 Obyw.  O zdrajcy! o nikczemnicy!
1 Obyw.  O krwawy widoku!

2 Obyw.  Musimy się pomścić! Pomsta! Naprzód! Szukajmy — palmy — zabijajmy — mordujmy; niech ani jeden zdrajca nie zostanie!

Antoniusz.  Czekajcie chwilę, spółobywatele!
1 Obyw.  Cicho! Słuchajmy! Słuchajmy, co nam powie szlachetny Antoniusz.
2 Obyw.  Gotowi jesteśmy słuchać go, iść za jego przywodem, umrzeć z nim!

Antoniusz.  Moi kochani, dobrzy przyjaciele,
Uchowaj Boże, bym was mojem słowem
Do tak nagłego sprowadził wybuchu,
Boć zacnych ludzi dzieło to jest sprawą.
Nie wiem, dla jakich zrobili to uraz,
Ale wiem, że są i mądrzy i zacni,
I bez wątpienia zdadzą wam rachunek.
Nie po tom przyszedł, by wam serca wykraść;
Nie mówca ze mnie równy Brutusowi,
Lecz żołnierz szczery, prosty i otwarty,
Do przyjaciela swego przywiązany,
Jak o tem wiedzą ci, którzy publicznie
Dali mi prawo mówić o nim do was,
Bo na dowcipie zbywa mi i słowach,
I na płynności, na wdzięku i geście,
Bym mógł poruszyć krew w słuchacza żyłach.
Mówię po prostu to, co w sercu czuję,
I co z was każdy wie lepiej ode mnie,
Nieme Cezara pokazuję rany,
Niech za mnie mówią biedne, drogie rany!
Gdyby Antoniusz zostać mógł Brutusem,
Gdyby tu Brutus stał za Antoniusza,
Jakby wam słowem dusze rozpłomienił!
Jaką wymową każdą natchnął ranę!
Jakby na słowa jego w całym Rzymie
Kamienie nawet miecz zemsty chwyciły!
Kilku.  My go pomścimy!
1 Obyw.  Spalim dom Brutusa!
3 Obyw.  Więc naprzód, naprzód! Idźmy zdrajców szukać!
Antoniusz.  Obywatele, jedno jeszcze słowo!

Kilku.  Cicho! Szlachetny mówić chce Antoniusz.
Antoniusz.  Biegniecie robić co? nie wiecie sami.
Na taką miłość czem zarobił Cezar?
Jeszcze nie wiecie, a więc ja wam powiem.
Jego testament wybiegł wam z pamięci.
Kilku.  Prawda, testament! Czytaj nam testament!
Antoniusz.  Oto testament z pieczęcią Cezara,
A w nim każdemu obywatelowi
Drachm siedemdziesiąt i pięć przekazuje.
2 Obyw.  Szlachetny Cezar! Śmierć jego pomścimy!
3 Obyw.  Królewski Cezar!
Antoniusz.  Słuchajcie cierpliwie!
Kilku.  Cicho!
Antoniusz.  Prócz tego w darze wam zostawia
Swoje chłodniki, sady i ogrody
Z tej strony Tybru, wam i dzieciom waszym,
Gdziebyście mogli przejść się i wypocząć.
Taki był Cezar; kiedyż jemu równy
Znajdzie się znowu?
1 Obyw.  Nigdy! nigdy! Dalej!
Na świętem miejscu ciało jego spalim,
Potem, głowniami, zbójców jego domy.
Zabierzmy ciało!
2 Obyw.  Śpieszmy szukać ognia!
3 Obyw.  Wyrwijmy ławy!
4 Obyw.  Okna, dachy, wszystko!

(Wychodzą Obywatele z ciałem Cezara).

Antoniusz.  Reszta ich sprawą. Ty, zło rozbudzone,
Leć teraz drogą, jaką samo zechcesz!

(Wchodzi Sługa).

Co mi przynosisz?
Sługa.  Oktawiusz jest w Rzymie.
Antoniusz.  A gdzie?
Sługa.  Z Lepidem w Cezara jest domu.
Antoniusz.  Śpieszę natychmiast połączyć się z nimi.
Przybywa w porę; widzę, że fortuna
W dobrym humorze wszystko da nam chętnie.
Sługa.  Oktawiusz mówi, że Kassyusz i Brutus

Jak obłąkani z Rzymu się wymknęli.
Antoniusz.  Zapewne na czas dobiegły ich wieści,
Jaki był skutek mej pogrzebnej mowy.
Prowadź mnie teraz, gdzie pan twój, Oktawiusz.

(Wychodzą).
SCENA III.
Ulica w Rzymie.
(Wchodzi poeta Cynna).

Cynna.  Miałem sen, żem był na uczcie z Cezarem;
Czarne przeczucia duszę mą obsiadły;
Nie miałem chęci za drzwi się wychylić,
Lecz jakaś tajna wywiodła mnie siła.

(Wbiegają Obywatele).

1 Obyw.  Twoje nazwisko?
2 Obyw.  Gdzie idziesz?
3 Obyw.  Gdzie mieszkasz?
4 Obyw.  Czyś żonaty, czy kawaler?
2 Obyw.  Odpowiedz każdemu wręcz!
1 Obyw.  A krótko!
4 Obyw.  A mądrze!
3 Obyw.  A szczerze; słuchaj rady!
Cynna.  Moje nazwisko? gdzie idę? gdzie mieszkam? czy jestem żonaty czy kawaler? Na wszystko mam odpowiedzieć wręcz, a krótko, a mądrze, a szczerze; a więc odpowiem mądrze: jestem kawaler.
2 Obyw.  To jakbyś powiedział, że głupi, kto ma żonę. Boję się bardzo, żebyś za takie słowa nie dostał ode mnie cięgów. Odpowiadaj dalej, a wręcz!
Cynna.  Więc idę wręcz na pogrzeb Cezara.
1 Obyw.  Czy jak przyjaciel, czy jak nieprzyjaciel?
Cynna.  Jak przyjaciel.
2 Obyw.  Na to pytanie wręcz odpowiedziałeś.
4 Obyw.  Gdzie mieszkasz? tylko krótko.
Cynna.  Krótko, mieszkam przy Kapitolu.
3 Obyw.  Twoje nazwisko? a szczerze.
Cynna.  Szczerze, nazywam się Cynna.
1 Obyw.  Rozszarpmy go na kawałki, to sprzysiężeniec.
Cynna.  Ja jestem poeta Cynna, ja jestem Cynna, poeta.
4 Obyw.  Rozszarpmy go na kawałki za jego złe wiersze; rozszarpmy go na kawałki za jego złe wiersze!
Cynna.  Nie jestem bynajmniej Cynna sprzysiężonym.
2 Obyw.  Mniejsza o to; nazywasz się Cynna. Wyrwijmy mu tylko nazwisko z serca, a potem puśćmy go na wolność.
3 Obyw.  Rozszarpmy go na kawałki, na kawałki! Naprzód! Hola! głownie! hola, pochodnie! Do Brutusa! do Kassyusza! Palmy wszystko! Niech jedni lecą do domu Decyusza, inni do Kaski, inni do Ligaryusza! Tylko żwawo! Ndprzód! (Wychodzą).




AKT CZWARTY.
SCENA I.
Rzym. Pokój w domu Antoniusza.
(Antoniusz, Oktawiusz, Lepidus siedzą przy stole).

Antoniusz.  A więc ci umrą; każdy ma swój znaczek.
Oktaw.  I brat twój także umrzeć musi z nimi.
Zgoda, Lepidzie?
Lepidus.  Zgoda.
Oktaw.  (do Antoniusza).Połóż znaczek.
Lepidus.  Lecz pod warunkiem, Marku Antoniuszu,
Że twój siostrzeniec Publiusz los z nim dzieli.
Antoniusz.  Więc niech go dzieli! patrz, daję mu kreskę.
Teraz, Lepidzie, idź bez straty czasu,
Przynieś testament z komnaty Cezara,
A zobaczymy, czy się nam nie uda
Z jego legatów część jakąś odtrącić.
Lepidus.  Czy was tu znajdę?
Oktaw.  Tu, lub w Kapitolu.

(Wychodzi Lepidus).

Antoniusz.  Największą tego człowieka zdolnością
Lepszym od siebie służyć do posyłek.
Czy się też godzi ziemię na trzy dzielić,
Aby się jedna dostała mu cząstka?
Oktaw.  Tak sam myślałeś, gdyś go wziął do rady,
Na proskrypcyjny kogo wciągnąć regestr.
Antoniusz.  Więcej dnim widział niż ty, Oktawiuszu;
A choć wkładamy na niego ten honor,
By nań część sprawy nienawistną zwalić,
Honor dlań będzie, czem złoto dla osła:
Będzie się pocił, stękał pod ciężarem,
Po naszej woli wiedziony lub gnany,
A gdy zaniesie skarb nasz, gdzie zechcemy,
Zdejmiem mu juki, odpędzim jak osła,
Ażeby wolny uszy swe otrząsnął,
I szczypał oset na publicznej drodze.
Oktaw.  Zrobisz, jak zechcesz; tylko nie zaprzeczysz,
Że dzielny z niego, doświadczony żołnierz.
Antoniusz.  Jak doświadczony i dzielny mój rumak,
Za to też siana nigdy mu nie braknie.
Jam go przyuczył do krwawego boju,
Zrobił posłusznym natchnieniom mej woli;
Skręca się, bieży lub staje, jak zechcę.
Pod pewnym względem podobny mu Lepid;
Trzeba go uczyć, trzeba nim kierować.
Umysł jałowy, dla którego strawą
Sztuki, nauki i naśladowania
Dawno zużyte przez bystrzejsze głowy:
Dla nas on tylko narzędziem być może.
Lecz słuchaj teraz nowin wielkiej wagi:
Brutus i Kassyusz już formują pułki;
Czas ruszyć w pole; szukajmy przyjaciół
I sprzymierzeńców, a natężmy siły;
Radźmy bez zwłoki, jak plany ich odkryć.
Niebezpieczeństwom jawnym jak zapobiedz.
Oktaw.  Radźmy, bo wrogów bije na nas psiarnia,
Jakby na zwierzę przykute do słupa.

Wiem, że niejeden, z uśmiechem na twarzy,
Tysiąc złych myśli w sercu dla nas chowa. (Wychodzą).

SCENA II.
Przed namiotem Brutusa, w obozie blizko Sardes.
(Przy odgłosie bębnów wchodzą: Brutus, Lucyliusz, Lucyusz, Żołnierze; Tytyniusz i Pindarus idą na ich spotkanie).

Brutus.  Stój!
Lucyliusz.  Stój! zdaj hasło!
Brutus  (do Lucyliusza).Czy Kassyusz przybywa?
Lucyliusz.  Będzie za chwilę, Pindar go wyprzedził
W imieniu swego pana cię pozdrowić.

(Pindar wręcza list Brutusowi).

Brutus.  List jest uprzejmy. Lecz pan twój, Pindarze,
Przez własną winę lub podwładnych błędy
Niemałą żądzę w sercu mojem zbudził,
Żeby się mogło odstać co się stało.
Lecz sam zapewne da mi tłómaczenie.
Pindar.  A jestem pewny, że pan mój szlachetny
Dziś się pokaże takim, jak był zawsze,
Mężem mądrości pełnym i honoru.
Brutus.  Nie wątpię o tem. — Słowo, Lucyliuszu.
Jak cię on przyjął? Opowiedz mi wszystko.
Lucyliusz.  Przyjął uprzejmie z niemałą względnością,
Lecz nie znalazłem starej jego cnoty:
Wolnej, poufnej, otwartej rozmowy.
Brutus.  Dałeś mi żywy obraz przyjaciela,
Z gorących uczuć zwolna stygnącego;
Bo kiedy miłość blednieje i słabnie,
Zwykle się słania zbytkiem ceremonii.
Szczerym uczuciom nie trzeba fortelu;
Lecz puste serce, jak koń w pierwszej chwili
Nazbyt gorący, wiele obiecuje,
A gdy ostroga boki mu zakrwawi,
Pochyla głowę i jak zwodny szkapa
Stanowczej próby nie może wytrzymać.
Czy armia jego przybywa z nim razem?

Lucyliusz.  Tej nocy w Sardes ma kwaterą stanąć,
Część jednak większa, prawie cała jazda,
Idzie z Kassyuszem. (Marsz za sceną).
Brutus.  Słuchajmy! Przybywa.
Idźmy spokojnie na jego spotkanie.

(Wchodzą: Kassyusz i Żołnierze).

Kassyusz.  Stój!
Brutus.  Stój! zdaj hasło!
Głos  (za sceną).Stój!
Głos  (za sceną).Stój!
Głos  (za sceną).Stój!
Kassyusz.  Ciężką mi, bracie, wyrządziłeś krzywdę.
Brutus.  Sądź mnie, Jowiszu! — Powiedz, czyli kiedy
Wrogom mym nawet krzywdę wyrządziłem?
I jabym brata mojego pokrzywdził?
Kassyusz.  Powagą formy owijasz niesłuszność,
Czując się winnym —
Brutus.  Uspokój się, bracie;
Powiedz urazy twoje; znam cię dobrze.
Odłóżmy spory, bo dwie nasze armie
Powinny tylko miłość naszą widzieć.
Rozkaż im odejść, a w moim namiocie
Wszystkie mi twoje wypowiesz urazy.
Kassyusz.  Rozkaż, Pindarze, moim pułkownikom
Stanąć obozem w pewnej odległości.
Brutus.  Podobny rozkaz ponieś, Lucyliuszu.
Niech nikt do mego nie wchodzi namiotu,
Póki się nasza na skończy narada.
Niech drzwi pilnują Lucyusz i Tytyniusz. (Wychodzą).

SCENA III.
W namiocie Brutusa.
(Wchodzą: Brutus i Kassyusz; w pewnej odległości od namiotu Lucyusz i Tytyniusz).

Kassyusz.  Wysłuchaj teraz, w czem mnie pokrzywdziłeś:
Lucyusza Pellę skazałeś na hańbę
Za to, że dał się Sardyanom przekupić,

Bez żadnych względów na mój list i prośby
Za moim dobrym, starym przyjacielem.
Brutus.  Sam się skrzywdziłeś, pisząc w takiej sprawie.
Kassyusz.  W czasach, jak nasze, nie dobrze jest, bracie,
Surowo karcić drobne przekroczenia.
Brutus.  O tobie także, daruj mi otwartość,
Mówią dość głośno, że długie masz ręce,
Że godnościami frymarczysz z hołotą
Bez czci i wiary.
Kassyusz.  Ja długie mam ręce?
Wiesz, gdy to mówisz, że imię twe Brutus,
Inaczej bowiem, przez boga! to słowo
Z ust mówiącego wyszłoby ostatnie.
Brutus.  Imię Kassyusza przedajność uzacnia,
I kaźń dlatego swe osłania czoło.
Kassyusz.  Kaźń!
Brutus.  Myśl o marcu, o marcowych Idach!
Za sprawiedliwość krew Cezara ciekła.
Gdzie nędznik, który ciało jego przeszył,
Nie myśląc, że jest świętych praw mścicielem?
Jakto, gdy naszą zgładziliśmy dłonią
Na wielkiej ziemi największego męża,
Za to, że siłą podpierał złodziejów,
Mamy przekupstwem palce nasze kalać,
Sprzedawać naszych godności obszary,
Za co? za garstkę błyszczącego błota?
Wolę psem zostać i na księżyc szczekać,
Niżeli zostać takim Rzymianinem!
Kassyusz.  Nie draźń mnie, błagam, bo nie zniosę dłużej!
Mówiąc tak do mnie, zbyt się zapominasz;
Jestem żołnierzem, a starszym od ciebie,
A więc zdolniejszym kłaść moje warunki.
Brutus.  Nie, nie, nie jesteś!
Kassyusz.  Jestem!
Brutus.  Nie, powtarzam!
Brutus.  Skończ, bo ja także mogę się zapomnieć!
Nie kuś mnie więcej przez wzgląd na swą całość.
Brutus.  Zbyt jesteś mały, aby mnie przestraszyć.

Kassyusz.  Byćże to może?
Brutus.  Słuchaj, co chcę mówić.
Mamże ustąpić twym dziecinnym gniewom?
Mam się ulęknąć spojrzeń szalonego?
Kassyusz.  O, Boże, Boże! wszystkoż to znieść muszę?
Brutus.  Wszystko i więcej. Wściekaj się od gniewu,
Aż twoje dumne w piersiach pęknie serce.
Dla niewolników porywczość twą schowaj,
I niechaj sługi twoje drżą przed tobą.
Jażbym miał zważać na twoje wybuchy?
Jak pies się czołgać przed twym złym humorem?
Sam musisz połknąć jad twojego gniewu,
Choćbyś miał pęknąć, bo odtąd, Kassyuszu,
Będziesz przedmiotem żartów mych i śmiechów,
Ilekroć żądło twe osie pokażesz.
Kassyusz.  Do tegoż przyszło!
Brutus.  Lepszy z ciebie żołnierz?
Pokaż to, sprawdź nam twoje samochwalstwo,
Pierwszy radośnie wielkość twą powitam,
Będę się uczył od lepszego wodza.
Kassyusz.  Brutusie, w każdem twem krzywdzisz mnie słowie.
Mówiłem: starszym żołnierzem, nie lepszym;
Czym mówił lepszym?
Brutus.  Mniejsza, jeśliś mówił.
Kassyusz.  Samby mnie Cezar traktować tak nie śmiał.
Brutus.  Lub tybyś raczej nie śmiał go tak kusić.
Kassyusz.  Co? jabym nie śmiał?
Brutus.  Nie.
Kassyusz.  Nie śmiał go kusić?
Brutus.  Za żadne skarby nie śmiałbyś, Kassyuszu.
Kassyusz.  Na miłość moją nie licz nazbyt wiele,
Bom gotów zrobić, czegobym żałował.
Brutus.  Jużeś to zrobił, coś winien żałować.
Dla mnie twe groźby nie mają postrachu,
Bo tak w uczciwość jestem uzbrojony,
Ze nie zwracają mej baczności więcej,
Jak wiatrów świsty. Kiedy cię prosiłem
O trochę złota, prośbę odrzuciłeś.

Nie umiem skarbów wyciskać gwałtami;
Wolałbym z serca mego bić monetę,
Krew kropelkami zamiast drachm wydawać,
Niż z dłoni pracą stwardniałej wieśniaka
Biedną chudobę okrutnie wydzierać.
Żądałem złota na płacę dla armii,
Ty odmówiłeś; czy to godne ciebie?
Czy na twą prośbę takbym odpowiedział?
W dniu, w którym Brutus sknerą takim będzie,
Przed przyjacielem podły zamknie liczman,
W dniu tym, Jowiszu, dłoni twej piorunem
Na proch go strzaskaj!
Kassyusz.  Ja nie odmówiłem.
Brutus.  Tak, odmówiłeś.
Kassyusz.  Nie, nie odmówiłem.
Jakiś ci głupiec odpowiedź mą przyniósł.
Bracie, głęboko serce mi rozdarłeś;
Przyjaźń przyjaciół wady każe znosić,
Brutus większemi niż są robi moje.
Brutus.  Żalę się na nie, gdym jest ich ofiarą.
Kassyusz.  Bo mnie nie kochasz.
Brutus.  Nie kocham wad twoich.
Kassyusz.  Przyjaciel, ślepy na nie być powinien.
Brutus.  Pochlebca tylko byłby na nie ślepy,
Choćby tak były ogromne jak Olimp.
Kassyusz.  Śpiesz się, Antoni, młody Oktawianie!
Pomścijcie wasze krzywdy na Kassyuszu,
Bo dla Kassyusza ciężarem jest życie,
Nienawidzony przez tych, których kocha,
Dziś przez własnego pokrzywdzony brata,
Który go karci, jakby niewolnika,
Każdy błąd jego na regestr zaciąga,
Aby go później w oczy mógł mu cisnąć.
Z żałości mógłbym i duszę wypłakać.
Oto mój sztylet, to pierś moja naga,
W niej serce droższe od skarbów Plutusa,
Jeśliś Rzymianin, wydrzyj je, Brutusie;
Jeślim ci nie dał złota, daję serce,

Utop w niem sztylet, jak niegdyś w Cezarze,
Bo wiem, że nawet gdyś go nienawidził
I wtedy jeszcze kochałeś go więcej,
Niż kiedykolwiek kochałeś Kassyusza.
Brutus.  Schowaj ten sztylet. Unoś się, jak zechcesz,
I rób, co zechcesz; zezwalam na wszystko,
Sromota nawet żartem tylko będzie.
Z jagnięciem jesteś wprzągnięty do jarzma;
Gniew w jego sercu jak w krzemieniu ogień,
Pod silnym ciosem wyrzuci iskierkę
I znów ostygnie.
Kassyusz.  Tegoż Kassyusz dożył,
Że został szyderstw Brutusa przedmiotem,
Gdy go zły humor albo smutek dręczy?
Brutus.  I ja, gdym mówił, w złym byłem humorze.
Kassyusz.  Więc się przyznajesz do winy? Daj rękę!
Brutus.  A z nią i serce.
Kassyusz.  Brutusie!
Brutus.  Co mówisz?
Kassyusz.  Czy nie masz w sercu twem dosyć miłości,
By mi przebaczyć chwilę zapomnienia,
Gdy mnie namiętna unosi gwałtowność,
Którą po matce dostałem w dziedzictwie?
Brutus.  Mam ją, Kassyuszu. Odtąd, ile razy
Wybuchniesz gniewem przeciw Brutusowi,
Brutus pomyśli, że twa zrzędzi matka,
I będzie słuchał wyrzutów spokojnie. (Wrzawa za sceną).
Poeta  (za sceną). Puść mnie! Zobaczyć naszych muszę wodzów.
Słyszę spór wiodą, nie byłoby dobrze
Samych zostawić.
Lucyusz  (za sceną).Nie możesz ich widzieć.
Poeta  (za sceną). Śmierć tylko jedna zatrzymać mnie zdoła.

(Wchodzi).

Kassyusz.  Co się to znaczy?
Poeta.  Wstydźcie się, wodzowie!
Jeden drugiego sercem kochać winien całem;
Bo jestem od was starszy i więcej widziałem.
Kassyusz.  Ha, ha! czy słyszysz, jak cynik rymuje?

Brutus.  Cóż to za śmiałość? Precz mi stąd, zuchwalcze!
Kassyusz.  Przebacz mu, proszę, to jego natura!
Brutus.  Przebaczam żarty, byle były w porę;
Lecz co ma wojna wspólnego z błaznami
Tego rodzaju?
Kassyusz.  Uciekaj, co prędzej!

(Wychodzi Poeta. — Wchodzą: Lucyliusz i Tytyniusz).

Brutus.  Ponieście rozkaz wszystkim pułkownikom,
Niechaj na nocleg rozbiją namioty.
Kassyusz.  Natychmiast potem wróćcie tu z Messalą.

(Wychodzą Lucyliusz i Tytyniusz).

Brutus.  Teraz, Lucyuszu, daj mi puhar wina.

(Wychodzi Lucyusz).

Kassyusz.  Nigdym nie myślał, by się twoje serce
Do tego stopnia gniewem mogło unieść.
Brutus.  Tyle boleści spadło na mnie razem!
Kassyusz.  Gdzie mądrość twoja, by złe przypadkowe
Tak bardzo mogło wziąć górę nad tobą?
Brutus.  Nikt lepiej znosić nie umie boleści:
Porcya umarła.
Kassyusz.  Kto? Porcya?
Brutus.  Umarła.
Kassyusz.  A tyś mnie jednak trupem nie położył,
Gdy w tak złą chwilę spór ten wywołałem!
Okrutna strata! Na jaką chorobę?
Brutus.  Ma nieobecność i bolesny widok
Nagłej potęgi srogich tryumwirów,
(Bo wieść ta przyszła z wieścią o jej zgonie)
Wszystko to razem Porcyę obłąkało,
A korzystając z sług nieobecności,
Żarzące węgle w rozpaczy połknęła.
Kassyusz.  I tak umarła?
Brutus.  Tak.
Kassyusz.  O, wielki Boże!

(Wchodzi Lucyusz z winem i pochodnią)

Brutus.  Nie mówmy o niej. Daj mi puhar wina:
Wszelką urazę w tym puharze topię. (Pije).
Kassyusz.  Z spragnionem sercem toast ten wychylę.

Po same brzegi puhar nalej winem,
Bo nigdy dosyć Brutusa miłości
Pić nie potrafię. (Pije. — Wchodzą: Tytyniusz i Messala).
Brutus.  Zbliż się, Tytyniuszu.
Witaj, Messalo! Tu, przy tej pochodni,
O naszej sprawie naradźmy się społem.
Kassyusz.  Porcyo, umarłaś!
Brutus.  Nie mów o niej, błagam! —
Messalo, dzisiaj odebrałem listy,
Że młody Oktaw i Marek Antoniusz
Z potężną armią przeciw nam ruszyli,
I wstępnym bojem idą na Filippi.
Messala.  I ja mam listy takiej samej treści.
Brutus.  Z jakim dodatkiem?
Messala.  Że tryumwirowie
Stu senatorów skazali na gardło.
Brutus.  To się w tem nasze nie zgadzają listy,
Bo w moich czytam, że siedemdziesięciu
Wskutek proskrypcyi legło senatorów,
Z nimi Cycero.
Kassyusz.  Cycero?
Messala.  Zabity,
Zabity wskutek tablic proskrypcyjnych.
A czy od żony nie masz żadnych listów?
Brutus.  Nie, nie mam żadnych.
Messala.  To rzecz niepojęta.
Brutus.  Dlaczego pytasz? Czy piszą ci o niej?
Messala.  Nie.
Brutus.  Powiedz prawdę, jeżeliś Rzymianin.
Messala.  Więc jak Rzymianin słuchaj całej sprawy:
Porcya umarła dziwną bardzo śmiercią.
Brutus.  Więc żegnaj, Porcyo! Wszyscy musim umrzeć;
A o jej śmierci tak myślałem często,
Że dziś spokojnie wieści o tem słucham.
Messala.  Tak wielkie serca wielkie znoszą straty.
Kassyusz.  I ja się tego z książek nauczyłem,
Lecz serce tego znieśćby tak nie mogło.
Brutus.  Teraz do rzeczy. Nie byłożby dobrze

Bez straty czasu ruszyć ku Filippi?
Kassyusz.  Jabym nie sądził.
Brutus.  Dla jakich powodów?
Kassyusz.  Niechaj nas raczej szuka nieprzyjaciel,
Śród długich marszów rujnuje zasoby,
Męczy żołnierza i sam się osłabia,
Gdy armia nasza, na spokojnych leżach,
Z całą dzielnością przyjmie osłabionych.
Brutus.  Dobre powody niech ustąpią lepszym.
Cały kraj, między nami a Filippi,
Ma dla nas tylko przyjaźń wymuszoną,
I tylko szemrząc spłaca kontrybucye.
Wróg nasz, przechodząc niechętne powiaty,
Znajdzie tam pomoc w ludziach i w pieniądzach,
I przyjdzie świeższy, silniejszy, zuchwalszy.
Lecz mu te wszystkie odbierzem korzyści,
Jeśli mu stawim czoło pod Filippi,
Niechętną ludność w tyle zostawimy.
Kassyusz.  Słuchaj mnie, bracie —
Brutus.  Pozwól, jeszcze słowo.
Nie zapominaj, że mamy już wszystko,
Co nam przyjazne mogły dać narody,
Legie w komplecie i dojrzałą sprawę;
Z dniem każdym rośnie wrogów naszych siła,
Gdy nas, u szczytu, dzień osłabia każdy.
Jest prąd we wszystkich ludzkich sprawach bystry,
Chwycony w porę, wiedzie do zwycięstwa,
Lecz gdy go chybisz, żywota żegluga
Nędznie się kończy na biedy mieliznach.
Na takim prądzie stoimy obecnie,
Płyńmy odważnie, dopóki nam służy,
Lub wszystkie nasze zmarnieją nadzieje.
Kassyusz.  Więc, w imię boże, gdy chcesz, idźmy naprzód,
Stawmy im czoło na polach Filippi.
Brutus.  Wśród długich rozmów noc zapadła ciemna.
Natura musi uledz konieczności,
Dajmy jej chwilę spoczynku w jałmużnie.
Czy nikt z was nie ma nic więcej powiedzieć?

Kassyusz.  Nie; więc dobranoc! a ze świtem naprzód!
Brutus.  Mój płaszcz, Lucyuszu. (Wychodzi Lucyusz).
Żegnam was, Messalo
I Tytyniuszu! Szlachetny Kassyuszu,
Bądź zdrów! dobranoc i dobry spoczynek!
Kassyusz.  Dobry mój bracie, źleśmy noc zaczęli.
O, mój Brutusie, niech nigdy raz drugi
Podobny rozbrat dusz nie dzieli naszych!
Brutus.  Wszystko jest dobrze.
Kassyusz.  Dobranoc, mój wodzu!
Brutus.  Dobranoc, bracie!
Tytyn.  i MessalaDobranoc, Brutusie!
Brutus.  Żegnam was wszystkich, wszystkim wam dobranoc!

(Wychodzą: Kassyusz, Tytyniusz i Messala. — Wchodzi Lucyusz z płaszczem).

Daj mi płaszcz, chłopcze. A gdzie twoja lutnia?
Lucyusz.  Tutaj w namiocie.
Brutus.  Mówisz na pół śpiący.
Biedne pacholę! czuwałeś zbyt długo.
Zawołaj Klaudya i kilku mych ludzi,
W moim namiocie niech śpią na wezgłowiach.
Lucyusz.  Warronie! Klaudyo! (Wchodzą Warro i Klaudyusz).
Warro.  Czy nas wołasz, panie?
Brutus.  Proszę was, noc tę śpijcie w mym namiocie,
Być bowiem może, że wkrótce was zbudzę
I w ważnej sprawie poślę do Kassyusza.
Warro.  Będziem gotowi czekać na rozkazy.
Brutus.  Nie, tego nie chcę i śpijcie w spokoju;
Może się jeszcze namyślę inaczej.
(Do Luc.). Patrz, oto książka, której tak szukałem,
Sam ją do mojej włożyłem kieszeni.

(Słudzy kładą się).

Lucyusz.  Byłem też pewny, że mi jej nie dałeś.
Brutus.  Przebacz mi, chłopcze, często pamięć tracę.
Czy możesz jeszcze ze snem walczyć chwilę,
Wydobyć z lutni dwa lub trzy akordy?
Lucyusz.  Jeśli chcesz, panie.
Brutus.  Chciałbym, jeśli możesz.

Zbyt cię kłopoczę, lecz wiem, żeś jest chętny.
Lucyusz.  To ma powinność.
Brutus.  Nie chciałbym jednakże,
Żeby powinność przechodziła możność:
Wiem, że krwi młodej trzeba wypoczynku.
Lucyusz.  Już spałem chwilę.
Brutus.  I jeszcze spać będziesz,
Nie mam zamiaru długo cię zatrzymać.
Jeśli żyć będę, znajdziesz we mnie, chłopcze,
Dobrego pana. (Muzyka i pieśń).
Jaka pieśń senna! O, śnie, rozbójniku,
Twą ołowianą trąciłeś maczugą
Chłopię, co pieśnią chciało cię powitać!
O, dobre moje pacholę, dobranoc!
Nie chcę cię dręczyć, nie myślę cię budzić.
Lecz się chylając, mógłbyś lutnię strzaskać,
Więc ją usunę; dobranoc, mój chłopcze! —
Zobaczmy teraz — czym nie zagiął karty,
Gdziem wczoraj stanął? A, tutaj, znalazłem.

(Siada. — Wchodzi Duch Cezara).

Jak blade światło! Ha, kto się tu zbliża?
To tylko słabych oczu mych złudzenie
Straszne to stawia przede mną widziadło.
Coraz się zbliża. Czy to rzeczywistość?
Czy to bóg jaki, czy anioł, czy szatan
Krew moją mrozi, włos na głowie jeży?
Ktoś jest? odpowiedz!
Duch.  Twój zły duch, Brutusie.
Brutus.  Po co przychodzisz?
Duch.  Aby ci powiedzieć,
Że się zobaczym znowu pod Filippi.
Brutus.  Więc cię zobaczę jeszcze?
Duch.  Pod Filippi (znika).
Brutus.  Więc dobrze, znów cię ujrzę pod Filippi.
Zaledwie zniknął, serce mi wróciło.
Zły duchu, chciałbym dłużej z tobą mówić. —
Chłopcze! Lucyuszu! Klaudyuszu! Warronie!
Zbudźcie się!

Lucyusz.  Lutnia była rozstrojona.
Brutus.  On jeszcze marzy, że ma lutnię w ręku.
Zbudź się, Lucyuszu!
Lucyusz.  Panie!
Brutus.  Czyś co marzył,
Żeś śpiąc tak wrzasnął?
Lucyusz.  Nie wiedziałem, panie,
Żem przez sen wołał.
Brutus.  A wołałeś przecie.
Czyś nic nie widział?
Lucyusz.  Nic, panie.
Brutus.  Śpij znowu.
Hola, Klaudyuszu! Obudźcie się wszyscy!
Warro.  Panie!
Klaudyusz.  Panie!
Brutus.  Co mają znaczyć krzyki wasze we śnie?
Warro  i Klaud. Czyśmy krzyczeli?
Brutus.  Czy nic nie widziałeś?
Warro.  Nic nie widziałem.
Klaudyusz.  Ani ja, mój panie.
Brutus.  Idź, Kassyuszowi zanieś pozdrowienie,
Powiedz, niech naprzód swe prowadzi pułki,
My pójdziem za nim.
Warro  i Klaud.Idźmy spełnić rozkaz.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.
SCENA I.
Równiny pod Filippi.
(Wchodzą: Oktawiusz, Antoniusz i ich Wojska).

Oktaw.  Wszystkie się moje spełniły nadzieje.
Wróg, twojem zdaniem, miał przylgnąć do wzgórzy,
Miał nie mieć serca zstąpić na dolinę;

Nie tak się stało, armia się ich zbliża,
Na tych równinach chce na nas uderzyć,
I przed wyzwaniem jeszcze w szranki wstąpić.
Antoniusz.  W sercu ich czytam, przenikam ich myśli:
Chętnie ku innym ciągnęliby stronom;
A teraz z trwożnem nacierają męstwem,
Jakby nas chcieli pozorem przekonać,
Że mają serce, choć im na niem zbywa.

(Wchodzi Posłaniec).

Posłaniec.  Szykujcie pułki do boju, wodzowie,
Wróg się przybliża w wojennym rynsztunku,
Krwawą chorągiew, znak bitwy, wywiesił,
I lada chwila z naszymi się zetrze.
Antoniusz.  Prowadź twe pułki i na lewem skrzydle
Rozwiń powoli szyk twój, Oktawiuszu.
Oktaw.  Ja zajmę prawe, ty weź lewe skrzydło.
Antoniusz.  W stanowczej chwili skąd to sprzeciwianie?
Oktaw.  To wola moja, a nie sprzeciwianie.

(Marsz. — Przy odgłosie bębnów wchodzą: Brutus, Kassyusz i ich Armie, Lucyliusz, Tytyniusz, Messala i inni).

Brutus.  Patrzcie, stanęli, chcą parlamentować.
Kassyusz.  Stój, Tytyniuszu! Wystąpmy, słuchajmy.
Oktaw.  Marku Antoni, czy damy znak boju?
Antoniusz.  Nie, nie, Cezarze, czekajmy ataku.
Zbliżmy się do nich, chcą nam coś powiedzieć.
Oktaw.  Stójcie w milczeniu, na znak nasz czekajcie.
Brutus.  Słowa przed ciosem, czy nie tak, rodacy?
Oktaw.  Lecz nie my słowa nad ciosy przenosim.
Brutus.  Nad zły cios jednak lepsze dobre słowo.
Antoniusz.  W złych twoich ciosach dobre dajesz słowa,
Dowiodłeś tego, gdy Cezara serce
Przebiłeś wrzeszcząc „niech żyje nasz Cezar!“
Kassyusz.  Marku Antoniuszu, ciosów twych natura
Dotąd przynajmniej jeszcze nam nieznana;
Twe słowa pszczoły hyblejskie okradły,
Miód im zabrały,
Antoniusz.  Zostawiły żądła.
Kassyusz.  Nietylko żądła i głos im zabrały,

Brzęczenie także skradłeś im, Antoni,
Dlatego mądrze grozisz, nim ukłujesz.
Antoniusz.  Wy nie brzęczeli, gdyście podły sztylet
W Cezara piersiach pospołu szczerbili,
Nie, wyście łasić się jak psy woleli,
Wyście jak małpy wyszczerzali zęby,
Cezara nogi całując poddańczo,
Gdy z tyłu Kaska, ten kundel piekielny,
W szyi Cezara sztylet swój utopił.
O, wy pochlebcy!
Kassyusz.  Pochlebcy! — Brutusie,
Sam sobie teraz podziękuj za wszystko;
Tenby nas język nie krzywdził tak dzisiaj,
Gdyby me zdanie podówczas przemogło.
Oktaw.  Do rzeczy! Jeśli już w samych słów starciu
Pot wilży czoła, gdy przyjdzie do próby,
Czerwieńsza rosa popłynie strugami.
Patrz, na spiskowców dobywam oręża;
A kiedy oręż ten wróci do pochwy?
Nigdy, dopóki nie będą pomszczone
Wszystkie trzydzieści trzy rany Cezara,
Albo dopóki na drugim Cezarze
Zdrajców sztylety nie spełnią morderstwa.
Brutus.  Od zdrajców ręki nie zginiesz, Cezarze,
Chyba, że sam ich z sobą sprowadziłeś.
Oktaw.  Tak się spodziewam, bo się nie rodziłem,
Ażeby legnąć od szabli Brutusa.
Brutus.  Choćbyś najpierwszym był z twojego rodu,
Nie mógłbyś piękniej umierać, nędzniku!
Kassyusz.  Niesforny student, pajaca hulaki
Godny towarzysz, śmierci takiej nie wart.
Antoniusz.  Zawsze, jak widzę, ten sam stary Kassyusz.
Oktaw.  Idźmy, Antoni. Żeby skończyć, zdrajcy,
Teraz wam nasze ciskam w twarz wyzwanie
Jeżeli macie serce dzisiaj walczyć,
Wystąpcie dzisiaj, lub kiedy zechcecie.

(Wychodzą: Oktawiusz, Antoniusz i ich Armia).

Kassyusz.  Dmij teraz, wichrze! wzdymajcie się, fale!

A ty, płyń, barko! Zaryczała burza,
Traf wszystkiem rządzi.
Brutus.  Słuchaj, Lucyliuszu.
Lucyliusz.  Panie! (Brutus i Lucyliusz rozmawiają na stronie).
Kassyusz.  Messalo!
Messala.  Co chcesz mi powiedzieć?
Kassyusz.  Messalo, dzisiaj moje urodziny;
W tym dniu, przed laty, urodził się Kassyusz.
Daj mi twą rękę, Messalo, bądź świadkiem,
Że jak Pompejusz, mimo mojej woli,
Na jednej bitwy stawiłem wypadek
Nasze swobody i przyszły los Rzymu.
Wiesz, żem był wiernym Epikura uczniem,
Ale dziś zmieniam dawną moją wiarę,
I wróżbom trochę dowierzać zaczynam.
Gdyśmy z Sard wyszli, na pierwszej chorągwi,
Jakby na grzędzie, usiadły dwa orły,
I z rąk żołnierzy naszych pastwę jadły,
Towarzyszyły nam aż do Filippi,
Ale dziś rano oba odleciały,
A na ich miejsce kruki, wrony, kanie
Krążą nad nami i patrzą nam w oczy,
Jak na żer pewny, napół już umarły,
Cieniem swych skrzydeł, jak śmiertelną płachtą,
Owiły wszystkie armii naszej pułki,
Na śmierć skazane.
Messala.  O, nie wierz w te gusła!
Kassyusz.  W części też tylko wierzę im, Messalo,
Bo duch mój świeży i zawsze gotowy
Z niebezpieczeństwem bez trwogi się mierzyć.
Brutus.  Tak, Lucyliuszu.
Kassyusz.  Szlachetny Brutusie,
Niechaj nam bogi dzisiaj dopomogą,
Byśmy w pokoju starości dożyli!
Lecz gdy niepewne wszystkie ludzkie sprawy,
Przygotowanym na wszystko być trzeba.
Jeżeli bitwę przegramy, Brutusie,
To już ostatnia nasza jest rozmowa;

Jakie na potem są twoje zamysły?
Brutus.  Tę filozofię wezmę za mistrzynię,
Z którą Katona potępiłem rozpacz,
Gdy własną ręką oswobodził duszę.
Mym sądem, bojaźń ten nikczemną zdradza,
Kto sam żywota nić swego przecina,
Przyszłych wypadków obłąkany groźbą.
Co do mnie, zbrojny w cierpliwość chcę czekać,
Póki Opatrzność, która światem rządzi,
Swoich wyroków nie spełni nad nami.
Kassyusz.  Chcesz, zwyciężony, przez ulice Rzymu
Za tryumfalnym postępować wozem?
Brutus.  O nie, Kassyuszu, nie myśl, aby Brutus
Miał Rzym zobaczyć jak zwycięzców jeniec;
Zbyt wielkie serce w piersiach jego bije.
Ale co w Idach marca się poczęło,
To w dniu dzisiejszym rozstrzygnąć się musi.
Nie wiem, czy kiedy zobaczym się znowu,
Więc przyjm ostatnie moje pożegnanie.
Bądź zdrów, Kassyuszu, na wieki! na wieki!
Gdy się zobaczym, uśmiechniem się znowu,
Gdy nie, na zawsze żegnamy się teraz.
Kassyusz.  Bądź zdrów, Brutusie, na wieki! na wieki!
Gdy się zobaczym, uśmiechniem się znowu,
Gdy nie, na zawsze żegnamy się teraz.
Brutus.  Więc naprzód! naprzód! — O gdyby mógł człowiek
Przewidzieć koniec sprawy przed dnia końcem!
Lecz dość jest wiedzieć, że dzień się ten skończy,
I że z dnia końcem rozstrzygnie się sprawa.
Naprzód! (Wychodzą).

SCENA II.
Plac boju pod Filippi.
(Alarm. — Wchodzą: Brutus i Messala).

Brutus.  Na koń, Messalo! na koń! i galopem
Na lewe skrzydło rozkazy te ponieś. (Głośny alarm).
Niech żwawo natrą, bo widzę dowodnie,

Chwiać się zaczyna skrzydło Oktawiusza,
Całe w rozsypkę na pierwszy cios pójdzie.
Pędź, pędź Messalo! niech masą uderzą. (Wychodzą).

SCENA III.
Inna część pola bitwy.
(Alarm. — Wchodzą: Kassyusz i Tytyniusz).

Kassyusz.  Patrz, Tytyniuszu, patrz, tchórze pierzchają!
Wrogiem mych własnych zostałem żołnierzy.
Tego sztandaru chorąży tył podał,
Zabiłem tchórza, sam wziąłem chorągiew.
Tytyniusz.  Brutus za wcześnie wydał znak ataku,
Za pierzchającem skrzydłem Oktawiusza
Nazbyt gorąco w pogoń się zapuścił;
Gdy żołnierz jego na rabunek pobiegł,
Naszych zwycięski otoczył Antoniusz.

(Wchodzi Pindarus).

Pindar.  Uciekaj, wodzu, uciekaj co prędzej!
Marek Antoniusz zdobył twe namioty;
Uciekaj, wodzu, póki jeszcze pora!
Kassyusz.  Wzgórze to jeszcze dosyć jest odległe.
Spójrz, Tytyniuszu, czy mnie oczy mylą,
Czy to są moje namioty w płomieniach?
Tytyniusz.  Twoje.
Kassyusz.  Przez Boga! konia mego dosiądź,
Nie szczędź ostrogi, dotrzyj, gdzie te pułki,
I wracaj do mnie z pewną wiadomością,
Czy to są nasi, czy nieprzyjaciele.
Tytyniusz.  Z szybkością myśli powrócę, Kassyuszu (wychodzi).
Kassyusz.  A ty, Pindarze, wdrap się na szczyt skały,
Wzrok mój zbyt slaby, patrz za Tytyniuszem,
Powiedz, jak stoi bitwa na dolinie.

(Wychodzi Pindarus).

W tym dniu raz pierwszy życie zobaczyłem,
Czas mój zbiegł koło — w tym dniu zamknę oczy.
Pindar.  (za sceną). Wodzu, mój wodzu!
Kassyusz.  I cóż zobaczyłeś?

Pindar.  Za Tytyniuszem wrogów pędzi szwadron —
Już go otoczył — lecz on pędzi jeszcze —
Już go dobiega — śmiało, Tytyniuszu! —
Już zsiadło kilku i on z konia zskoczył —
Już go pojmali — słyszysz krzyk tryumfu? (Okrzyki).
Kassyusz.  Dość tego, wracaj, dosyć już widziałeś! —
Jażbym tchórzliwie przeciągnąć chciał żywot,
Gdy pod mem okiem przyjaciel mój wzięty?

(Wchodzi Pindarus).

Zbliż się! Pamiętasz, na partyjskich polach
Wziąłem cię jeńcem, darowałem życie,
A ty przysiągłeś, że jak wierny sługa,
Ślepo me wszystkie rozkazy wykonasz.
Przyszła godzina, dotrzymaj przysięgi.
Wracam ci wolność, a dobrą tę klingę,
Która Cezara przeszyła wnętrzności,
W sercu mem utop.
Nie odpowiadaj — uchwyć tę rękojeść,
A gdy osłonię twarz, jak teraz, uderz!
Uderz! Cezarze, śmierć twoja pomszczona,
Tą samą klingą, co ciebie zabiła. (Umiera).
Pindar.  Jestem więc wolny! Nie chciałbym nim zostać,
Gdybym własnego słuchać mógł natchnienia.
Bądź zdrów, Kassyuszu! Pindar tam się skryje,
Gdzie nigdy rzymskie nie ujrzą go oczy.

(Wychodzi. — Wchodzi: Tytyniusz i Mensala).

Messala.  To tylko klęska klęską okupiona.
Brutus przełamał skrzydło Oktawiusza,
Jak nasze legie pierzchły przed Antonim.
Tytyniusz.  Ta wieść pociechą będzie dla Kassyusza.
Messala.  Gdzieś go zostawił?
Tytyniusz.  Na tem właśnie wzgórzu,
Z Pindarem, wiernym jego niewolnikiem.
Messala.  Czy to nie Kassyusz?
Tytyniusz.  O Boże! bez życia!
Messala.  Czy to nie Kassyusz?
Tytyniusz.  To był kiedyś Kassyusz,
Lecz już go niema! — Słońce zachodzące,

Jak w twych czerwonych zapadasz promieniach,
Tak w krwi czerwonej zapadł dzień Kassyusza!
Z nim Rzymu słońce zagasło na wieki!
I nasz dzień zmierzcha, tu prac naszych koniec!
A mgły i chmury niebezpieczeństw wschodzą!
To dzieło trwogi o jazdy mej skutek.
Messala.  To dzieło trwogi o jazdy twej skutek.
Okrutny błędzie, melancholii synu,
Czemuż przedstawiasz łatwowiernej myśli
To, czego niema? Zbyt łatwo poczęty,
Nigdy szczęśliwie na świat nie przychodzisz,
Zawsze zabijasz własną twoją matkę.
Tytyniusz.  Gdzieś jest, Pindarze? Pindarze, czy słyszysz?
Messala.  Szukaj go pilnie, ja tymczasem biegnę
Wieścią tą ucho brutusowe przeszyć,
O tak jest, przeszyć, bo zatrutej strzały
Lub świst pocisku, mniejby je przeraził,
Niż gorzka powieść, którą mu przyniosę.
Tytyniusz.  Śpiesz się; tymczasem wyszukam Pindara.

(Wychodzi Messala).

Po coś mnie wysłał, waleczny Kassyuszu?
Alboż przyjaciół twoich nie spotkałem,
Którzy złożyli ten zwycięski wianek
Na mojem czole, abym ci go przyniósł?
Czy nie słyszałeś tryumfalnych krzyków?
Wszystkoś, jak widzę, na opak tłomaczył.
Lecz przyjm ten wianek, Brutus mi polecił,
Bym ci go oddał; wypełniam rozkazy.
Przybądź, Brutusie! Zobacz, Kassyuszowi
Po śmierci nawet jaką cześć oddaję.
To Rzymianina święty obowiązek.
Mieczu Kassyusza — pozwólcie mi, bogi —
Do Tytyniusza serca szukaj drogi! (Umiera).

(Alarm. Wchodzą: Messala, Brutus, młody Kato, Strato, Wolumniusz, Lucyliusz).

Brutus.  Gdzie, gdzie, Messallo, ciało jego leży?
Messala.  Patrz, tam. Tytyniusz nad umarłym płacze.
Brutus.  Twarz jego w niebo patrzy.

Kato.  On zabity.
Brutus.  Cezarze, jakżeś jeszcze jest potężny!
Twój duch, Juliuszu, błąka się po ziemi,
Ku piersiom naszym nasze zwraca miecze.

(Alarm w odległości).

Kato.  O Tytyniuszu! Patrzcie, żołnierz dzielny
Wianek ten złożył na Kassyusza trupie.
Brutus.  Czy jeszcze żyje dwóch podobnych Rzymian?
Ostatni z Rzymian, żegnam cię na wieki!
Nigdy już takich Rzym nie wyda mężów!
Więcej winienem łez mu, przyjaciele,
Niż moje oczy wylać teraz mogą.
Lecz, mój Kassyuszu, przyjdzie na to pora.
Teraz to ciało do Tassos wyprawcie,
W naszym obozie grzebać go nie możem,
Aby serc naszych hartu nie osłabić.
Naprzód, Katonie! Śpieszmy, Lucyliuszu,
Na pole bitwy! A ty, Labeonie,
Prowadź twe hufce! Już trzecia godzina;
Dość mamy czasu przed zachodem słońca
Naszych przeznaczeń dowiedzieć się końca.

(Wychodzą).
SCENA IV.
Inna strona placu bitwy.
(Alarm. Wchodzą, walcząc, Żołnierze dwóch armii; później Brutus, Kato, Lucyliusz i inni).

Brutus.  Jeszcze, rodacy, raz jeszcze uderzmy!
Kato.  Gdzie bękart, coby na krok chciał się cofnąć?
Kto chce iść za mną? Obwołam me imię:
Mym ojcem Marek Kato, jestem wrogiem
Wszystkich tyranów, wolnych przyjacielem.
Słuchajcie, ojcem moim Marek Kato!

(Uderza na nieprzyjaciela).

Brutus.  A jam jest Brutus, jam jest Markus Brutus,
Brutus, wolności ojczystej obrońca.!

(Wychodzi, atakując nieprzyjaciela. — Kato ranny upada).

Lucyliusz.  Zginąłeś, młody, szlachetny Katonie!
Zginąłeś, dzielnie, jak zginął Tytyniusz!
Więc cześć ci wieczna, o synu Katona!
1 Żołnierz.  Poddaj się, albo z ręki mojej zginiesz!
Lucyliusz.  Tylko dlatego poddam się, by zginąć.
Zabierz to wszystko, ale wręcz mnie zabij.

(Daje mu pieniądze).

Zabij Brutusa, szczyć się jego śmiercią.
1 Żołnierz.  Uchowaj Boże! szlachetny to jeniec.
2 Żołnierz.  Otwórzcie szyki, a wodzom donieście:
Brutus pojmany!
1 Żołnierz.  Ja tym będę posłem.
Lecz sam Antoniusz, wódz nasz, się przybliża.

(Wchodzi Antoniusz).

Brutus pojmany, Brutus naszym jeńcem.
Antoniusz.  Gdzie on?
Lucyliusz.  Bezpieczny, Brutus jest bezpieczny,
I nigdy, nigdy żaden nieprzyjaciel
Nie weźmie jeńcem żywego Brutusa.
Od tej go hańby niechaj Bóg wybawi!
A gdy go spotkasz, żywego lub trupem,
Ujrzysz, że Brutus zawsze jest Brutusem.
Antoniusz.  To nie jest Brutus, ale, przyjaciele,
Jeniec to równie jak Brutus kosztowny.
Bo takich mężów, jak on, chciałbym raczej
W liczbie przyjaciół, niż wrogów mych liczyć.
Idź teraz, zobacz, jaki los Brutusa,
Do Oktawiusza powracaj namiotu,
A przynieś pewną o wszystkiem wiadomość.

(Wychodzą).
SCENA V.
Inna część pola bitwy.
(Wchodzą: Brutus, Dardaniusz, Klitus, Strato i Wolumniusz).

Brutus.  Idźmy, ubogie przyjaciół mych resztki,
Idźmy wypocząć chwilę na tej skale.
Klitus.  Statyliusz swoją zapalił pochodnię,

Nie wrócił jednak — zginął lub pojmany.
Brutus.  Usiądź, Klitusie. Zabójstwo jest hasłem,
To dziś obyczaj. Słuchaj mnie, Klitusie.

(Mówi mu do ucha).

Klitus.  Co? ja, mój wodzu? Nie, za skarby świata!
Brutus.  Cicho, dość na tem.
Klitus.  Sam wolę się zabić.
Brutus.  Mój Dardaniuszu — (mówi mu do ucha).
Dardan.  Ja miałbym to zrobić?
Klitus.  O Dardaniuszu!
Dardan.  Klitusie?
Klitus.  Wyznaj bez obawy,
Co grzesznie Brutus zażądał od ciebie?
Dardan.  Chce, bym go zabił. Patrz, jak zadumany.
Klitus.  Boleść przepełnia szlachetne naczynie,
A zbytek żalu przez oczy wycieka.
Brutus.  Zbliż się, chcę mówić z tobą, Wolumniuszu.
Wolumn.  Co mi rozkażesz?
Brutus.  Słuchaj, przyjacielu,
Dwakroć Cezara duch mi się pokazał,
Pierwszy raz w Sardes, a ostatniej nocy
Tu, pod Filippi. Czuję, Wolumniuszu,
Że przyszła moja ostatnia godzina.
Wolumn.  O nie, mój wodzu!
Brutus.  Jestem tego pewny.
Widzisz, jak stoją świata tego sprawy:
Wróg już nas przyparł do brzegów przepaści,
Samym w nią skoczyć piękniej dla nas będzie
Niż czekać, póki on nas tam nie wtrąci.
Wszak razem młodość spędziliśmy w szkole;
Przez pamięć na tę lat dziecięcych przyjaźń
Trzymaj rękojeść szabli mej, aż ostrze
W piersiach utopię.
Wolumn.  To nie jest usług
Którą przyjaciel winien przyjaciołom. (Alarm).
Klitus.  Uciekaj, wodzu! uciekaj! czas drogi!
Brutus.  Żegnam was wszystkich! i ciebie, Stratonie,
Choć mnie nie słyszysz twardym snem ujęty.

Dla mego serca wielką to pociechą,
Że w całym ciągu smutnego żywota
Jednego nawet nie spotkałem zdrajcy.
Klęska ta większą będzie dla mnie chwałą,
Niż tryumwirom podłe ich zwycięstwo.
Więc bądźcie zdrowi! bo język Brutusa
W tych słowach kończy życia jego dzieje.
Już noc nad memi zawisła oczyma,
Spocząć chcą kości, które pracowały,
By wkońcu tej się doczekać godziny.

(Alarm. Krzyki za sceną: uciekaj! uciekaj! uciekaj!)

Klitus.  Uciekaj, wodzu!
Brutus.  Pośpieszę za wami.

(Wychodzą: Klitus, Dardaniusz, Wolumniusz).

Proszę cię, Strato, zostań przy twym panu.
Mnogie dowody uczciwości dałeś,
Odblask honoru twój upięknił żywot,
Więc miecz mój uchwyć, odwróć twe oblicze,
A nie drgnij, kiedy na klingę się rzucę.
Czy chcesz, Stratonie?
Strato.  Daj mi wprzód twą rękę.
Bądź zdrów, mój panie!
Brutus.  Bądź zdrów, dobry Strato
Cezarze, niech się twój duch dziś ukoi!
Mniej chętnie strugę krwi toczyłem twojej!

(Rzuca się na swój miecz i umiera).
(Alarm. Ucieczka. Wchodzą: Oktawiusz, Antoniusz, za nimi Messala i Lucyliusz; wojsko).

Oktaw.  Co to za człowiek?
Messala.  Sługa mego wodza.
Strato, gdzie pan twój?
Strato.  Od kajdan tych wolny,
W których ty jesteś. Teraz, nieprzyjaciel
Może go tylko na popiół obrócić,
Bo Brutus zginął od Brutusa ręki;
Nikt śmiercią jego szczycie się nie będzie.
Lucyliusz.  O, Brutusowi tak przystało skończyć!
Tak jak żył, umarł. Dzięki ci, Brutusie,

Żeś Lucyliusza sprawdził przepowiednie.
Oktaw.  Biorę do siebie wszystkich sług Brutusa.
Czy chcesz w mym domu twych dni resztę spędzić?
Strato.  Jeśli Messala polecić mnie zechce.
Oktaw.  Zrób to, Messalo.
Messala.  Powiedz, jak wódz umarł?
Strato.  Trzymałem szablę, sam się na nią rzucił.
Messala.  Weź do twej służby tego, który oddał
Mojemu panu ostatnią przysługę.
Antoniusz.  To najzacniejszy z nich wszystkich Rzymianin.
On jeden tylko ze wszystkich spiskowych
Nie podniósł ręki zazdrością pochnięty,
Ale w szlachetnej i uczciwej myśli
Związał się z nimi dla ojczyzny dobra.
Cały tok jego życia był łagodny;
Wszystkie żywioły tak się w nim skleiły,
Że na ten widok wstać mogła natura,
Rzec ziemi całej śmiało: „To był człowiek!“
Oktaw.  Z należnym hołdem dla Brutusa cnoty
Zwłokom pogrzebne wyprawim obrzędy,
Na tę noc w moim niech spoczną namiocie
Ze czcią należną kościom wojownika.
A teraz idźmy, i w nagrodę męstwa
Dzielmy owoce naszego zwycięstwa.





TROILUS I KRESSYDA



TROILUS I KRESSYDA.

J

Jest to jedyny podobno dramat Szekspira, który nie był wprzódy grany, nim został wydrukowany. Przeczytawszy go, łatwo odgadnąć przyczynę; jest to szczególna w swym rodzaju fantazya, którą niewiedzieć jak nazwać, komedyą, dramatem czy tragedyą, i która na scenie, z wyjątkiem scen komicznych, wielkiego wrażenia uczynić nie mogła, choć jako utwór w owych czasach głębokie miała znaczenie. Widzimy w niej niemal odpowiedź tym uczonym, graduowanym pedantom, doktorom uniwersytetów Oxfordskiego i Kembrydżskiego, którzy Szekspirowi zarzucali, iż się w starożytnościach klasycznych, jak oni, nie ćwiczył, że erudytem nie był, a wiadomości swe czerpał ze źródeł bardzo podejrzanych.

Troilus i Kressyda, pod pozorem przygody dwojga kochanków i jednego nader uczynnego pośrednika, który im porozumienie ułatwia — jest to po prostu epizod z Iliady Homera, ale sprowadzonej do czysto ludzkich rozmiarów i do prozaicznej rzeczywistości. Z bohaterów, a niemal półbogów, stoją tu na prostych śmiertelników, na bardzo ułomnych i pospolitych przerobieni ludzi, Ajax, Agamemnon, Pryam, Parys, Menelaus, Helena, Kassandra, Tersytes, który gra rolę błazna. Niepospolitej, zaprawdę, potrzeba było odwagi, aby się ubóstwianej naówczas starożytności klasycznej z takiem tknąć zuchwalstwem; pozdzierać aureole i z heroicznych postaci mglistych, stworzyć ciałem i krwią obdarzonych ludzi. Jest to protestacya przeciw niezgrabnemu idealizowaniu przeszłości i sążniowym bohaterom klasycznym, coś bardzo osobliwego w swoim rodzaju, na co w końcu XVI wieku Szekspir tylko mógł się ważyć.
Winniśmy niezaprzeczenie bardzo wiele tradycyom i literaturze klasycznej; ale uprawa jej równie była przynajmniej korzystną z jednych względów, jak z drugich zgubną. Drogocenne zabytki w rękach komentatorów, tłómaczów i wykładaczy ich, przerobiły się do niepoznania, zdrój życia, co z nich płynął, brał w siebie dużo uczonych pomyjów i niedorzeczności. Wyrobiły się na wzorach prawidła, których w nich nigdy nie było, na zdrowem ciele chorobliwe powzdymały się naroście. W naszej własnej literaturze widzimy skutki bałwochwalczego posłuszeństwa formom, fałszywym tradycyom, całemu konwencyonalnemu rynsztunkowi klasycznemu, które obezwładniało najbardziej utalentowanych pisarzy, co się z tych ciężkich oków wyzwolić nie mogli. Skutek ten był u nas, że talenta zwichnięte i spętane marniały (Klonowicz-Wacław Potocki), że mieliśmy poetów wiersza i formy, ale twórczej ich sile brakło odwagi samoistnej, i błądzili po wydeptanych ścieżkach, obawiając się trzebić drogi nowe, któreby ich poza klasyczny świat wywiodły na szersze pole. Szekspir na szczęście swe był autodydaktem, uczył się tylko tyle, ile było potrzeba, aby geniusz jego spotężniał, nie pozbywając się samoistności. Z równą odwagą, jak tu z Iliadą, postępował sobie ze wszelkim materyałem, jaki mu wpadł w ręce. Prawda czysto ludzka szła u niego wyżej nad wszelkie konwencyonalne warunki, nie znał reguł, nie czytał Arystotelesa, ani (co niebezpieczniejsza) Arystotelesowiczów, nie kształcił się na Plaucie i Senece, ale żył, oddychał piersią całą, patrzał na ludzi i żywcem ich brał na scenę, a mając do czynienia ze starożytnością najklasyczniejszą, przypuszczał, iż najpotężniejsi bohaterowie mieli skórę, kości, krew i mięso jak proste chłopy.
W Iliadzie też dojrzał Szekspir bardzo prostej historyi płochej dworki, która się gładkiemu gachowi od męża uwieść dała i nazwał ubóstwioną Helenę, tak, jak zasługiwała, Parysa zaś łajdaczyną, który sobie lekką kobiecinę upodobał, naostatek Menelausowi dał przydomek, jaki mu należał. Cała Ilias zaraz się przez to wyjaśniła, i stała ludzką sprawą, do której bogów nie potrzeba było mieszać. Wyszli na ludzi Ajaxy, Hektory, Patrokle; ale że ich rycerski obyczaj starożytny mało był poecie znany, dał im łatwiejszą barwę średniowiecznych szlachciców. O ana- i parachronizmy nigdy Szekspir nie troszczył się zbytnio, i tu więc ich podostatek, a mimo to, bodaj tak poprzebierani Homerowi bohaterowie, nie lepiej dają zrozumieć owe czasy, niż parafrazy szumne uczonych komentatorów.
Sama baśń o Troilusie i Kressydzie, pod którą się kryje Homerowa Briseis, dziwne przechodziła koleje, nim się do Szekspira dostała.
W pierwszem wydaniu dramat ma tytuł:
„Sławna historya Troilusa i Kressydy, doskonale wyrażająca początek ich miłostek, wraz ze zręcznem pośrednictwem Pandarusa, książęcia Licyi, napisana przez Wiliama Szekspira 1609 roku“[1].
Przy tem wydaniu znajduje się przedmowa wydawcy, warta odczytania:

Autor improwizowany do wiekuistego czytelnika.
Nowina!

„Wiekuisty czytelniku! Oto tu masz sztukę nową, której jeszcze na scenę nie wywleczono, której tłum nie klaskał w dłonie, a która, mimo to, wyżej stoi nad wszelkie palmy komiczne. Zrodziła się ona z mózgu, który nigdy nadaremnie komicznego nie przedsiębrał dzieła. Gdyby tylko komedya płochy swój tytuł zmieniła na nazwanie publicznego obowiązku, gdyby scena się zwała trybunałem, ujrzelibyście wszystkich tych wszelkich cenzorów, którzy teraz ją mają za rzecz poślednią, bieżących tłumnie, dla popisu z własną powagą, widzielibyście ich cisnących się, szczególnie na komedye tego autora, które są tak dobrze do życia zastosowane, że mogą służyć za komentarze najpraktyczniejsze wszystkim czynom żywotów naszych; a objawiają taką bystrość i taką dowcipu potęgę, że się największym nieprzyjaciołom teatru podobać umieją. Ludzie prozaiczni, najociężalsi, najbardziej ograniczeni, najnieczulsi na dowcipy komedyi, którzy na odgłos o nich przyszli na przedstawienia, znaleźli w nich dowcip, jakiego w sobie nigdy nie znali, wyszli z nich dowcipniejszymi niż przyszli, czując uwięzłe w mózgu ostrza tego dowcipu, które w nim nie zdawały się módz nawet pomieścić. Jest w tych komedyach sól tak smakowita, że się zdają dla przedziwności swej zrodzone w morzu, z którego Wenus na świat wyszła. Wśród nich dowcipniejszej niema nad tę; gdybym czas miał, napisałbym do niej komentarz, nie dlatego (bo to niepotrzebne) abym dowiódł, żem darmo nie wydał grosza na nią, lecz żeby wskazać całą wartość, jaką nawet taki biedaczysko jak ja, znaleźć w niej może. Zasługuje ona na tę pracę, równie jak najlepsza komedya Terencyusza lub Plauta.
„I sądzę, że gdy autora nie stanie, gdy wydania komedyi jego się wyczerpią, rozrywać będą ich egzemplarze i umyślnie dla nich ustanowią inkwizycyę w Anglii. Niech to będzie przestrogą; w imię twojej przyjemności i twego rozsądku, nie odpychaj i nie gardź tem dziełem dlatego, że go tchnienie zaswędzone tłumu nie splugawiło; podziękuj raczej fortunie, która się nastręcza, bo gdyby sztukę przyszło dostawać za pozwoleniem jej wielkich właścicieli, musiałbyś, sądzę, długo ich prosić, a wasby nie proszono. Zatem tym, którzy nie będą radzi, daję już pokój, zważywszy stan ich głowy-Vale“.
W tymże roku Troilusa i Kressydę przedstawiono na teatrze Globe i wydawcy kazali dodrukować tytuł nowy, na którym wzmiankę o tem uczyniono[2].
Sztukę trudno było podciągnąć pod jakąś klasyfikacyę; w przedmowie zowie się ona komedyą (Comedy), na tytule jest historyą (dramatem historycznym), a w wydaniu zbiorowem 1623 roku umieszczono ją między tragedyami, chociaż do tego tytułu najmniej podobno ma prawa. Należałoby chyba nową dla sztuk Szekspira stworzyć klasyfikacyę, według Gerstenberga, a raczej Poloniusa w Hamlecie i nazwać Troilusa i Kressydę tragi-komedyą historyczną. Czas, w którym poeta stworzył tę fantazyę, wskazywać się zdaje granie jej na scenie; należy ona do ostatniego peryodu działalności Szekspira. Znawcy widzą w niej ślady dwukrotnego przerabiania, jak w Hamlecie i Romeo i Julii. Nierówność stylu, języka różność, budowa wiersza, na domysł ten naprowadzają.
Dziennik Henslowe’a, wspomina Dekkera i Chettle „Troyles and Cresseda“, której tytuł właściwy był Agamemnon.
W roku 1602—3 „Lord Chamberlain’s Servants“ grali tę czy inną sztukę pod tytułem podobnym. Za czasów Szekspira krążyła u ludu ballada tej samej treści.
Troilus w Homerze jest synem Pryama i sławnym koniarzem. Nazwisko to spotyka się potem u wielu poetów, w Horacyuszu, Auzoniuszu, Senece, w wielu późniejszych kompilatorach. Historya miłości Troilusa i Bryzeidy najdawniej znajduje się w pieśni trubadura Benoit de Saint Maur, z XII w.
Z tego poematu przerabiali powieść po włosku Guido Colonna, po francusku Raoul Lefebre, Caxton po angielsku, (The destruction of Troy, przekład z Lefebre). Przekształcił ją właściwym sobie sposobem Boccacius (XIV w.), Chaucer (XIV w.). Chaucer wykończył starannie niektóre sceny, szczególniej dowcipnie ubarwiając je, naprzykład, jak się córka Kalchasa dostała zakochanemu Troilusowi, nie bez wielkich zachodów ze strony Pandarusa. Szekspir, wnosząc z powolności Heleny, cale inaczej pojął obyczaje trojańskie i jego Kressyda wcale się z sobą nie droży, a usłużny Pandarus niewiele ma do czynienia. Bardzo ciekawem mogłoby być studyum nad wszystkiemi temi powieściami o Kressydzie, bo w każdej z nich jest ona inaczej pojętą i przedstawioną, i staje się typem zupełnie odmiennym.
Za Guidonem Colonna poszedł angielski autor: „The destruction of Troy, or Troy-Boke“ historyi wydanej po raz pierwszy w roku 1513, a z niego, jak się zdaje, lub ze źródła, które się na niem opierało, Szekspir wziął kilka szczegółów.
Wszystkie te „źródła“, jeśli je tak nazwać się godzi, do których należy dołączyć i samą Iliadę, tłómaczoną już na język angielski przez Chapmana, są to tylko suche drzazgi, które Szekspir przyoblekał w ciało, ze swobodą najzupełniejszą. Goethe broni poetę naszego od zarzutu dobrowolnej, umyślnej parodyi; Heine waha się i nie wie, do jakiego rodzaju ma zaliczyć to osobliwe dzieło. Jest to po prostu swobodne tłómaczenie Iliady, z języka bogów na ludzki i sprowadzenie epopei z niebios na ziemię. Poeta w postępowaniu Parysa, w lekkości Heleny, dostrzegł zepsucia obyczajów i rozpuszczenia, które dosadnemi barwami odmalował; przez nie Troja upaść musiała; maluje po swojemu przyczyny jej zagłady. Tak samo rozterki Greków, ich próżność, samolubstwa, rywalizacye o sławę, tłómaczą, dlaczego przez lat tyle pod murami jednego grodu, zdobyć go nie mogąc, leżeli. Męstwo osobiste i sławne boje rycerzy nie zaślepiają poety; po za niemi widzi on świat ten, jakim był i odwzorowuje go wedle praw powszechnych ludzkiej natury. Raz wszedłszy na tę drogę, trudno się było oprzeć chętce odarcia nieco bohaterów z ich pożyczanej i przez wieki na ludziach dobrodusznych zdobytej wielkości. Szekspir tem nielitościwiej obchodzi się z wielkiemi imiony, im bałwochwalstwo bezmyślne świetniej je przystroiło. W początkach swojego zawodu, gdy pisał Wenerę i Adonisa, nie byłby się na to ważył Szekspir, w ostatnich latach zwyciężywszy pedantów mógł sobie pozwolić tej małej pomsty nad nimi.




OSOBY:

Pryam, król trojański.

Hektor,   jego synowie.
Troilus,
Parys,
Deifobus,
Helenus,
Eneasz,   wodzowie trojańscy.
Antenor,

Kalchas, trojański kapłan, stronnik Greków.
Pandarus, stryj Kressydy.
Margarelon, naturalny syn Pryama.
Agamemnon, naczelnik Greków.
Menelaus, brat jego.

Achilles,   dowódzcy Greków.
Ajax,
Ulisses,
Nestor,
Diomedes,
Patroklus,

Tersytes, Grek niekształtny i nieokrzesany.
Alexander, sługa Kressydy.
Słudzy Troilusa, Diomedesa, Parysa.
Helena, żona Menelausa.
Andromacha, żona Hektora.
Kassandra, córka Pryama, wieszczbiarka.
Kressyda, córka Kalchasa.
Trojańscy i greccy Żołnierze, Służba.

Scena w Troi i w obozie greckim pod murami miasta.
TROILUS I KRESSYDA.

PROLOG (w zbroi).

Scena jest w Troi. Greckich wysp książęta,
Których krew dumną rozpaliła zemsta,
Do Aten swoje wyprawili nawy
Ładowne wojskiem i morderczą bronią.
Sześćdziesiąt dziewięć głów koronowanych
Z Ateńskich brzegów do Troi ruszyło,
Ślubując miastu ostatnią zagładę,
Gdzie Parys trzyma w objęciach Helenę,
Porwaną żonę króla Menelaja;
Taki był powód tej zażartej wojny.
Już są w Tenedos; już ciężkie ich nawy
Na brzeg rzuciły wojenny ładunek.
Świeża, nietknięta jeszcze grecka armia
Na polach Troi rozbija namioty,
Kiedy Pryama miasto sześciobramne —
Dardan, Tymbria, Ilias i Chetas,
Antenorides, a szósta Trojańska —
W olbrzymich klamrach, olbrzymią zasuwą
Trojańskich synów w swych murach zamyka.
Oczekiwanie łechcąc krzepkie duchy
Jednych i drugich, Trojanów i Greków,
Na niebezpieczną wyprowadza walkę.
I ja, choć Prolog, występuję zbrojny[3],

Nie, żebym zbytnią pokładać miał ufność
W poety piórze, albo grze aktorów,
Lecz by wystąpić zgodnie z treścią dzieła,
By was uprzedzić, łaskawi widzowie,
Że sztuka nasza przeskakuje wojny
Cały początek i w środku zaczyna,
Zbierając wszystko, co w tym krwawym sporze
Poeta w sztuce jednej streścić może.
Chwalcie lub gańcie wedle waszej woli:
Złe albo dobre, to wojny jest kolej.




AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Troja. Przed pałacem Pryama.
(Wchodzą: Troilus w zbroi i Pandarus).

Troilus.  Gdzie jest mój giermek? pragnę się rozbroić.
Po co mi walczyć za murami Troi,
Gdym w mieście samem krwawą znalazł bitwę?
Niech ten, co panem swojego jest serca,
Do boju leci. Troil stracił swoje.
Pandarus.  Czy się te skargi nigdy nie zakończą?
Troilus.  Silni są Grecy; ich siła ćwiczona;
Z nauką dzielni, z dzielnością wytrwali,
Kiedym ja słabszy jest od łez niewieścich,
Od snu lękliwszy, od prostoty głupszy,
Nie waleczniejszy od dziewic w ciemności,
A nie ćwiczeńszy od słabych niemowląt.

Pandarus.  No, już ci się dosyć o tej sprawie nagadałem i nie chcę się mieszać do niej na przyszłość. Kto chce jeść bułkę z pszenicy, musi wprzód czekać na mlewo.
Troilus.  Czy nie czekałem?
Pandarus.  Na mlewo; lecz czekać jeszcze musisz na pytlowanie.
Troilus.  Czy nie czekałem?
Pandarus.  Jeśli czekałeś na pytlowanie, to musisz czekać i na zakis.
Troilus.  Ciągle czekałem.
Pandarus.  Na zakis; ale to nie koniec; idzie potem zagniecenie, ulepienie bułki, rozgrzanie pieca i upieczenie; a w dodatku trzeba ci także czekać na ostygnienie, jeżeli nie chcesz sobie gęby poparzyć.
Troilus.  Cierpliwość sama, chociaż jest boginią,
Z mniejszem ode mnie boleść znosi męstwem.
Kiedy zasiadam przy stole Pryama,
A na myśl piękna przyjdzie mi Kressyda —
Co? przyjdzie? Zdrajco, kiedyż z niej wybiega?
Pandarus.  A wczora w wieczór wydawała mi się piękniejszą niż kiedykolwiek, niż jakakolwiek inna kobieta.
Troilus.  Chciałem powiedzieć, że gdy moje serce
Od westchnień prawie na dwoje się pęka,
By przed Hektorem, skryć przed ojcem żałość,
Jak słońce burzę promieniem złocące,
W marszczkach uśmiechu westchnienia grzebałem;
W radości pozór owite cierpienia
Są jak śmiech, który los na łzy przemienia.
Pandarus.  Gdyby jej włosy nie były trochę ciemniejsze od włosów Heleny, choć mniejsza o to, nie byłoby porównania między temi dwiema kobietami. Ale że to moja krewna, nie chciałbym, jak to powiadają, trąbić jej pochwał. Chciałbym tylko, żeby kto mógł, tak jak ja wczoraj, przysłuchać się jej rozmowie. Nie mam zamiaru uwłaczać dowcipowi twojej siostry Kassanddry, ale —
Troilus.  Pandarze, słuchaj! słuchaj mnie, Pandarze!
Kiedy ci mówię, że tam zatopione
Moje nadzieje, nie licz w odpowiedzi,
Na ile sążni głęboko zapadły.
Gdy mówię: miłość jej mąci mi rozum,
Ty w odpowiedzi dodajesz: jak piękna!
Potem do żywej serca mego rany
Przykładasz włos jej, oczy, lica, mowę,
Słowami rękę poruszasz jej, rękę,
Przy której wszelka białość atramentem,
Zapisującym własną swoją hańbę,
Przy której tknięciu szorstki puch łabędzi,
Jak dłoń oracza twarde każde czucie.
Ty mi to mówisz — mówisz tylko prawdę,
Gdy mówisz, że ją z całej duszy kocham;
Ale tak mówiąc, miast kropli balsamu,
Do ran miłości w sercu zakrwawionem
Nóż jeszcze wciskasz, co te rany zadał.
Pandarus.  Mówię tylko prawdę.
Troilus.  I to nie całą.
Pandarus.  Wierzaj mi, nie chcę się do tej sprawy mieszać. Niech sobie będzie, jak jest: jeśli piękna, tem lepiej dla niej; jeśli nie piękna, ma na to lekarstwo we własnych rękach.
Troilus.  Dobry Pandarze, co mówisz, dobry Pandarze?
Pandarus.  Na zapłatę wszystkich moich zachodów dostałem tylko kłopot. Źle sądzony przez nią, źle sądzony przez ciebie, biegałem od jednego do drugiej, lecz liche dzięki za fatygę.
Troilus.  Jakto? Gniewasz się, Pandarze, gniewasz się na mnie?
Pandarus.  Dlatego że to moja krewna, to nie jest tak piękna jak Helena; a gdyby nie była moją krewną, to byłaby tak piękną w piątek jak Helena w niedzielę. Ale czy ja dbam o to? Niech sobie będzie czarna jak murzynka, wszystko mi to jedno.
Troilus.  Alboż mówię, że nie jest piękną?
Pandarus.  Mów albo nie mów, nie troszczę się o to. Głupia, że za ojcem nie poszła. Niech sobie idzie do Greków; dam jej tę radę przy pierwszem widzeniu. Co do mnie, nie chcę się więcej do sprawy tej mieszać; nie myślę się nią zajmować.
Troilus.  Pandarze —
Pandarus.  Nie ja.
Troilus.  Słodki Pandarze —
Pandarus.  Proszę cię, nie mów do mnie więcej! Zostawię wszystko, jak znalazłem, i na tem koniec.

(Wychodzi. — Alarm).

Troilus.  Zmilknijcie krzyki! Zmilknij, dzika wrzawo!
Głupcy stron obu! Jakżeby Helena
Piękną nie była, kiedy ją codziennie
Tak krwią najczystszą waszą malujecie.
Lecz ja nie mogę w sprawie takiej walczyć:
Dla mojej szabli za lichy to przedmiot.
Lecz Pandar — bogi, jakże mnie dręczycie!
Pandar mnie tylko do niej zbliżyć może,
A tak mi trudno pomoc jego zyskać,
Jak prośbą czystość jej upartą zwalczyć.
Przez pamięć Dafny, powiedz mi, Apollo,
Czem jest Kressyda, czeta ja, czem Pandarus?
Łożem jej Indye; tam drzymie ta perła;
Pomiędzy Troją naszą a jej ziemią
Toczą się fale burzliwego morza.
Ja kupcem jestem, Pandarus okrętem,
Moje niepewne niosącym nadzieje.

(Alarm. — Wchodzi Eneasz).

Eneasz.  Troilu, czemu nie na placu boju?
Troilus.  Bom tu jest. Dobra niewieścia odpowiedź,
Gdy rzecz niewieścia stać w dali od bitwy;
Jakie nam z pola przynosisz nowiny?
Eneasz.  Parys powrócił ranny.
Troilus.  A przez kogo?
Eneasz.  Przez Menelaja.
Troilus.  Niechże mu krew płynie!
Nie dziw, że ranny z takim walcząc wrogiem:
Parysa przebił Menelaj swym rogiem. (Alarm).
Eneasz.  Co tam za tańce!
Troilus.  Jabym tu miał lepszy,
Gdybym potrafił chcę na mogę zmienić.
Ale czy wracasz do tańca na polu?
Eneasz.  Bez żadnej zwłoki.
Troilus.  To pójdziemy razem.

(Wychodzą).
SCENA II.
Troja. Ulica.
(Wchodzą: Kressyda i Alexander).

Kressyda.  Kto nas wyminął?
Alexander.  Hekuba z Heleną.
Kressyda.  Gdzie tak śpieszyły?
Alexander.  Do wschodniej szły bramy,
Która nad całą panuje doliną,
Przyjrzeć się bitwie. Hektora cierpliwość,
Silna jak cnota, zachwiała się dzisiaj:
Uderzył giermka, zgromił Andromachę,
I jakby w wojnie gospodarka była,
Przed świtem jeszcze lekką przywdział zbroję,
Na pole wybiegł, a tam, każdy kwiatek,
Jak prorok jaki, płakał w przewidzeniu
Skutków wściekłości jego.
Kressyda.  Skąd ta zmiana?
Alexander.  Taka wieść biega: Jest między Grekami
Mąż krwi trojańskiej, Hektora synowiec,
Zowią go Ajax.
Kressyda.  Dobrze, i cóż dalej?
Alexander.  Mówią, że mąż ten dzielny w swojej sile
Sam jeden stoi.

Kressyda.  Jak każdy inny, co nie pijany i nie chory, a ma nogi.
Alexander.  Mąż ten, pani, niejedno okradł zwierzę z właściwych mu przymiotów. Jest jak lew waleczny, nieokrzesany jak niedźwiedź, jak słoń powolny; mąż, w którym natura tak pomieszała humory, że jego odwaga zarywa szaleństwa, a jego szaleństwo zaprawne mądrością. Niema ludzkiej cnoty, którejby nie miał poszlaki, ani ludzkiej wady, którejby nie nosił na sobie plamki: to melancholiczny bez przyczyny, to mimo woli wesoły: ma spryt do wszystkiego, ale wszystko tak robi niesprytnie, że czysty z niego podagryczny Bryareusz: rąk co nie miara, a żadnego z nich użytku; albo krótkowidzący Argus: ócz bez liku, a ślepy.
Kressyda.  Ale jakże ten człowiek, który we mnie uśmiech tylko budzi, mógł rozgniewać Hektora?
Alexander.  Powiadają, że wczoraj zwiódł bój z Hektorem i powalił go o ziemię. Upokorzenie i wstyd odtąd ani jeść ani spać Hektorowi nie pozwoliły.

(Wchodzi Pandarus).

Kressyda.  Kto się tu zbliża?
Alexander.  Stryj twój, pani, Pandarus.
Kressyda.  Hektor, mąż to waleczny.
Alexander.  Ile nim być można na tej ziemi.
Pandarus.  O czem tu mowa? o czem tu mowa?
Kressyda.  Dzień dobry, stryju.
Pandarus.  Dzień dobry, Kressydo; o czemże to rozmawiacie? dzień dobry, Alexandrze. Jakże zdrowie, synowico? Kiedy byłaś w Ilium?[4]
Kressyda.  Dziś rano, stryju.
Pandarus.  O czemże rozmawialiście, gdy nadszedłem? Czy Hektor był zbrojny i już wybiegł, nim przyszłaś do Ilium? Helena jeszcze nie wstała, czy nieprawda?
Kressyda.  Hektor już wyszedł, a Helena jeszcze nie wstała.
Pandarus.  Tak myślałem. Hektor nie zaspał dzisiaj.
Kressyda.  O tem właśnie mówiliśmy i o jego gniewie.
Pandarus.  Czy był w gniewie?
Kressyda.  Przynajmniej, jak on powiada.
Pandarus.  Prawda, był w gniewie, wiem nawet dlaczego. Będzie on tam kosił w około siebie, mogę im to przepowiedzieć; a jest tam i Troilus, który nie bardzo daleko z tyłu za nim zostanie; niechże się strzegą Troila, i to im mogę zalecić.
Kressyda.  Co? czy i on także w gniewie?
Pandarus.  Kto? Troilus? Troilus z nich dwóch waleczniejszy.
Kressyda.  O, Jowiszu! niema porównania.
Pandarus.  Co? niema porównania pomiędzy Troilem a Hektorem? Czy możesz poznać człowieka na pierwszy rzut oka?
Kressyda.  Bardzo łatwo, jeśli go widziałam wprzódy i znałam.
Pandarus.  Więc dobrze, ja powiadam, że Troilus jest Troilus.
Kressyda.  Mówisz to samo, co i ja mówię, bo i ja jestem pewna, że to nie Hektor.
Pandarus.  Jak Hektor nie jest Troilem pod pewnym względem.
Kressyda.  Żeby każdemu oddać sprawiedliwość, każdy jest samym sobą.
Pandarus.  Samym sobą? Ach, biedny Troilus! Dałby Bóg, żeby był samym sobą!
Kressyda.  Jest nim.
Pandarus.  Żeby nim został, poszedłbym boso do Indyi.
Kressyda.  Nie jest przecie Hektorem.
Pandarus.  Samym sobą? Nie jest on samym sobą. Chciałbym, żeby był samym sobą! Ale cóż robić; bogowie są nad nami; czas naprawi albo zdławi. Więc dobrze — Troilus — dobrze, dobrze — chciałbym, żeby moje serce w jej było piersiach! — Nie, Hektor nie lepszy od Troila.
Kressyda.  Przebacz!
Pandarus.  Starszy, to prawda.
Kressyda.  Przebacz, przebacz!
Pandarus.  Drugi jeszcze lat tych nie doszedł; ale zaśpiewasz mi inną o nim piosenkę, gdy lat tych dojdzie. Nie tego roku będzie miał Hektor jego dowcip.
Kressyda.  Nie potrzeba mu go, póki ma swój własny.
Pandarus.  Ani jego przymiotów.
Kressyda.  Mniejsza o nie.
Pandarus.  Ani jego urody.
Kressyda.  Nie byłaby mu do twarzy; lepsza jego własna.
Pandarus.  Nie masz zdrowego sądu, synowico. Sama Helena przysięgała, dni temu kilka, że Troilus, jak na bruneta — bo jest brunet, muszę przyznać — choć nie brunet —
Kressyda.  Ale brunet.
Pandarus.  Na uczciwość, żeby powiedzieć prawdę, brunet i nie brunet.
Kressyda.  Żeby powiedzieć prawdę, prawda i nieprawda.
Pandarus.  Przenosiła jego cerę nad cerę Parysa.
Kressyda.  Parys przecie dosyć ma kolorów.
Pandarus.  I on też.
Kressyda.  Więc Troilus ma ich za wiele; jeżeli go przenosiła nad Parysa, cera jego musi być rumieńsza, a że jeden dosyć ma kolorów, a drugi ma ich więcej, zbyt to płomienista pochwała dla dobrej cery. Brakowałoby tylko, żeby złoty język Heleny wychwalał Troila, że ma nos miedziany.
Pandarus.  Przysięgam ci, że jak myślę, Helena kocha go więcej, niż Parysa.
Kressyda.  Jeśli to prawda, to wesoła z niej Greczynka.
Pandarus.  Jestem tego pewny. Zbliżyła się do niego ostatnią razą we framudze okna i — wiesz, że nie ma więcej, jak trzy lub cztery włosy na brodzie —
Kressyda.  To pod tym przynajmniej względem arytmetyka szynkarczyka bez trudnościby znalazła sumę jego jednostek.
Pandarus.  To prawda, że jeszcze młody, a przecie nie dostaje tylko trzy funty, żeby uniósł ten sam ciężar, co brat jego Hektor.
Kressyda.  Co? tak młody, a już tak stary unosiciel?
Pandarus.  Otóż, żeby ci dowieść, że go Helena kocha, wyobraź sobie, zbliża się do niego i kładzie mu swoją białą rączkę na rozłupanym podbródku —
Kressyda.  Zmiłuj się nad nami, Junono! a któż mu go rozłupał?
Pandarus.  Ach, wiesz przecie, że ma dołki. Mojem zdaniem jego uśmiech lepiej mu do twarzy, niż komukolwiek w całej Frygii.
Kressyda.  O, uśmiecha się walecznie!
Pandarus.  Czy nieprawda?
Kressyda.  Wielka prawda; powiedziałbyś, że to chmura w jesieni.
Pandarus.  A więc dobrze. Teraz, żeby ci dowieść, że Helena kocha Troila —
Kressyda.  Możeby i Troilus chciał dowieść twojego dowodzenia.
Pandarus.  On dba o nią tyle, co ja o zgniłe jaje.
Kressyda.  Jeśli tak lubisz zgniłe jaja jak zgniłków, to nieraz jesz kurczęta w skorupie.
Pandarus.  Nie mogę się wstrzymać od śmiechu, gdy sobie przypomnę, jak go łechtała pod brodę. Niema co powiedzieć, dziwnie białą ma rączkę, muszę wyznać.
Kressyda.  A bez przymusu.
Pandarus.  Aż tu nagle odkrywa biały włos na jego brodzie.
Kressyda.  Ach, biedna broda! Niejedna brodawka jest od niej bogatsza.
Pandarus.  Dopieroż tam było śmiechu! Królowa Hekuba tak się śmiała, że oczy jej kipiały.
Kressyda.  Młyńskimi kamieniami.
Pandarus.  Śmiała się także Kassandra.
Kressyda.  Ale mniejszy był ogień pod garnuszkiem jej oczu. Czy i jej oczy kipiały?
Pandarus.  I Hektor śmiał się.
Kressyda.  Ale cóż wywołało wszystkie te śmiechy?
Pandarus.  Co? Biały włos, który Helena znalazła na brodzie Troila.
Kressyda.  Gdyby to był włos zielony, to i jabym się śmiała.
Pandarus.  Mniej jednak śmiano się z białego włosa, niż z jego pięknej odpowiedzi.
Kressyda.  A cóż to była za odpowiedź?
Pandarus.  Mówi ona: „Jest tylko pięćdziesiąt dwa włosy na twojej brodzie, a jeden z nich biały“.
Kressyda.  To jej pytanie?
Pandarus.  Prawda, o to nie pytaj. „Pięćdziesiąt dwa włosy, odrzecze, a jeden z nich biały? Ten włos biały, to mój ojciec, a wszystkie inne, to jego synowie“. — „Jowiszu, mówi ona, a któryż z nich jest Parys, mój małżonek?“ — „Rosochaty, odpowiedział, wyrwij i daj mu go“. Dopieroż było tam śmiechu! a Helena tak się zaczerwieniła, a Parys tak się sierdził, a wszyscy inni tak się śmieli, że to przechodzi wszystko.
Kressyda.  Niechże i historya ta przejdzie, bo dość już długo wędruje.
Pandarus.  Chętnie, synowico. Myśl o tem, co ci powiedziałem wczora.
Kressyda.  Myślę.
Pandarus.  Przysięgam, że to prawda. Płacze z twojej przyczyny, jakby się w kwietniu urodził.
Kressyda.  Ja też w jego łzach urosnę, jak pokrzywa w maju.

(Słychać znak odwrotu).

Pandarus.  Słuchaj! Wracają z pola bitwy. Czy chcesz się zatrzymać, aby im się przyjrzeć w powrocie do Ilium? Dobra synowico, zostań, słodka synowico, Kressydo.
Kressyda.  Jak ci się podoba.
Pandarus.  Tu, tu, doskonałe jest miejsce; tu będziemy mogli widzieć przewybornie; będę ci ich nazywał po imieniu w przechodzie, tylko uważaj Troila przed wszystkimi. (Przechodzi Eneasz).
Kressyda.  Mów ciszej!
Pandarus.  To jest Eneasz. Czy nie wspaniały wojownik? To jeden z kwiatów trojańskich, mogę ci zaręczyć. Lecz uważaj Troila, za chwilę go zobaczysz.
Kressyda.  A to kto jest? (Przechodzi Antenor).
Pandarus.  To Antenor. Bystry u niego dowcip, możesz mi wierzyć, i na waleczności mu nie zbywa. To mąż najzdrowszego rozsądku w całej Troi, a do tego i urodziwy. Kiedyż nadejdzie Troilus? Pokażę ci Troila niebawem. Byle mnie spostrzegł, zobaczysz, jak kiwnie na mnie głową.
Kressyda.  Kiwnie nad tobą głową, stryju?
Pandarus.  Zobaczysz.
Kressyda.  Uczciwe serce! Nic bez powodu. (Przechodzi Hektor).
Pandarus.  A, to jest Hektor, to, to, patrz tylko, to. To mi zuch dopiero! Bóg z tobą, Hektorze! — To mi waleczny żołnierz, synowico. — O, waleczny Hektorze! Patrz, co za spojrzenie, co za mina! Czy nie okazały to człowiek?
Kressyda.  Dzielny wojownik!
Pandarus.  Czy nieprawda? Aż się miło robi na sercu. Patrz tylko, jak jego hełm posiekany; czy widzisz? Patrz tylko! To nie są żarty; to mi się nazywa przyłożyć ręki; niech mu teraz kto odejmie, jak to powiadają. A, to mi nasiekanie!
Kressyda.  Od szabli? (Przechodzi Parys).
Pandarus.  Od szabli! od czego zechcesz, to wszystko jedno dla niego. Choćby sam dyabeł wsiadł na niego, to mu rzecz obojętna. Na bożą źrenicę, na taki widok miło mi się robi na sercu. — Tam idzie Parys, tam idzie Parys, tam idzie Parys! Patrz tam, synowico. Czy nie piękny i to wojownik? jak ci się zdaje? Wspaniałe widowisko! Któż to powiedział, że wraca ranny do domu? Nie ranny; wielkie szczęście! uraduje się serce Heleny. Jakbym pragnął zobaczyć teraz Troila! Niebawem zobaczysz Troila. (Przechodzi Helenus).
Kressyda.  A to kto?
Pandarus.  To jest Helenus. Nie pojmuję, co się zrobiło z Troilem. To jest Helenus.
Kressyda.  Czy może Helenus walczyć, stryju?
Pandarus.  Helenus? — Nie — tak — może walczyć niezgorzej. Nie pojmuję, gdzie się obraca Troilus. Cicho! Czy nie słyszysz, jak lud wykrzykuje: Troilus! Helenus jest kapłanem. (Przechodzi Troilus).
Kressyda.  Cóż to za chłystek się zbliża?
Pandarus.  Gdzie? tam? To Deifobus. A to jest Troilus; to mi człowiek, synowico. Hm, dzielny Troilus! Książę rycerzy!
Kressyda.  Cicho! wstydź się, cicho!
Pandarus.  Uważaj go, przyjrzyj mu się. O, waleczny Troilus! Otwórz tylko oczy, synowico. Patrz, jak miecz jego zakrwawiony, a hełm jego straszniej posiekany od przyłbicy Hektora. A co za spojrzenie! co za chód! Cudowny młodzieniec! A jeszcze dwadzieścia trzy nie skończył! Bóg z tobą, Troilu, Bóg z tobą! Gdybym miał siostrę Gracyę, lub córkę Boginię, dałbym mu do wyboru. Cudowny człowiek! — Parys? Parys przy nim błoto, i zaręczam, że Helena pomieniałaby się chętnie i dorzuciłaby w dodatku garść złota.

(Przechodzi wojsko).

Kressyda.  Nadchodzi więcej!
Pandarus.  Osły, błazny, głupcy! Słoma i otręby, słoma i otręby! Rosół po obiedzie. Chciałbym żyć i umierać, patrząc na Troila. Nie poglądaj dłużej! nie poglądaj dłużej! Orły już przeleciały; to same tylko wrony i kawki, wrony i kawki! Wolałbym być takim jak Troil mężem, niż Agamemnonem i całą Grecyą.
Kressyda.  Jest jednak między Grekami Achilles, dzielniejszy od Troila rycerz.
Pandarus.  Achilles? To furman, tragarz, to czysty wielbłąd.
Kressyda.  Dobrze, dobrze.
Pandarus.  Dobrze, dobrze? Czy masz ty choć trochę sensu? Czy masz ty oczy? Czy wiesz ty, co to jest człowiek? Czy urodzenie, piękność, dobra mina, wymowa, męskość, nauka, łagodność, cnota, młodość, szczodrobliwość i t. d. nie są imbirem i solą zaprawiającą człowieka?
Kressyda.  Może jakiego ciastucha, żeby go potem wypiec na montową bułeczkę i z pieca dobyć piecuchem.
Pandarus.  Co za dziwna z ciebie kobieta! Ani zgadnąć, gdzie twój puklerz.
Kressyda.  W moich plecach, żeby bronić mojego brzucha; w moim dowcipie, żeby bronić moich fortelów; w mojej oględności, żeby bronić mojej osoby; w mojej masce, żeby bronić mojej piękności; a w tobie, żeby bronić tego wszystkiego; przy tylu puklerzach mam jeszcze tysiąc innych strażników.
Pandarus.  Wymień mi jednego z twoich strażników.
Kressyda.  Mam się dosyć na straży, aby się nie wygadać, i to jest najpierwszy z moich strażników. Jeśli się nie mogę ustrzedz, aby mnie nie pchnięto, gdziebym nie chciała, mogę się przynajmniej ustrzedz, aby ci nie powiedzieć, jak dostałam to pchnięcie, chyba że puchlina zbyt będzie wydatna, a wtedy i straż już niepotrzebna.
Pandarus.  Co za dziwna z ciebie kobieta! (Wchodzi Paź Troilusa).
Paź  Mój pan chciałby natychmiast mówić z tobą, panie.
Pandarus.  Gdzie?
Paź.  W twoim domu, panie, gdzie się rozbraja.
Pandarus.  Powiedz mu, paziu, że przyjdę niebawem. (Wychodzi Paź). Lękam się, żeby nie był ranny. Bądź zdrowa, dobra synowico.
Kressyda.  Żegnam cię, stryju.
Pandarus.  Zobaczymy się za chwilę.
Kressyda.  A przyniesiesz mi, stryju —
Pandarus.  Zadatek miłości Troila (wychodzi).
Kressyda.  A ten zadatek zrobi cię — rajfurem.
Słowa, przysięgi, prezenta i jęki,
Wszystko przynosi z innego poręki;
Stokroć w nim więcej sama widzę blasku,
Niż w bladym pochwał Pandara obrazku.
Milczę, bo bóstwem dziewka upragniona,
Lecz z posiadaniem radość duszy kona.
Kochanka nie wie nic, gdy nie wie o tem,
Że czego pragną, jest dla mężczyzn złotem;
Szczęśliwa miłość dać tego nie może,
Co żądza daje klęczącym w pokorze.
To jest więc pierwszym miłości pewnikiem:
Mieć, jest być panem; chcieć, być niewolnikiem.
Choć więc w mem sercu miłości żar tleje,
Nie zdradzą oczy, co się w duszy dzieje. (Wychodzi).

SCENA III.
Obóz grecki.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Agamemnon, Nestor, Ulisses, Menelaus i inni).

Agamemn.  Dostojni książęta,
Od jakiej troski lica wam pożółkły?
Rozległe plany, w nadziei poczęte,
Wszystkich przedsięwzięć człowieka na ziemi
Nigdy w swej całej nie iszczą się pełni.
Im większe dzieło, tem klęsk, zawad więcej;
Jak sęki z biegiem oskoły tworzone
Garbacą smukłej sosny kształtną postać,
Skręcają włókna w górę strzelające.
Cóż więc dziwnego, że i nas zawiodły
Nasze nadzieje, że trojańskie mury
Stoją po siedmiu latach oblężenia,

Gdy wszystkie czyny upłynionych wieków,
Których nam pamięć dzieje przechowały,
Nigdy w spełnieniu nie ziściły kształtów,
Jakie w poczęciu twórcza myśl im dała?
Czemuż was klęski nasze mają smucić?
Czemu z boleścią za hańbę bierzecie
To, co Jowisza próbą tylko było,
By nieugiętą w was odkryć wytrwałość?
Metalu tego nie jawi się czystość
W szczęścia uśmiechach, bo głupi i mądry,
Tchórz i waleczny, artysta i partacz,
Twardy i miękki, wszyscy w pomyślności
Jednej pozornie wydają się próby;
Lecz gdy zawyje przeciwności burza,
Wachlarz jej wszystko co lekkie, odwieje,
Zostanie tylko masa pełna treści,
Bogata w wartość, niezmieszana z niczem.
Nestor.  Agamemnonie, pozwól Nestorowi
Z winnem potęgi twej poszanowaniem
Dopełnić myśli słów twoich ostatnich.
Tylko w nieszczęściu próbuje się serce.
Na cichem morzu, lada łódź, jak cacko,
Ślizga się śmiało po cierpliwej piersi,
Żegluje z nawą o bokach potężnych;
Lecz niech surowy rozdrażni Boreasz
Łagodną Tetys, a zobaczysz okręt
Olbrzymim bokiem siekący wód góry,
Jak Perseusza uskrzydlony rumak,
Pośród przestrzeni dwóch mokrych żywiołów.
Gdzie teraz łódka, co śmiała przed chwilą
Z dębem się mierzyć ścianą papierową?
Lub do bezpiecznej uciekła przystani,
Lub była jednym dla Neptuna kąskiem.
Tak i waleczność, pozorna lub szczera,
Tylko się w burzach fortuny objawia;
Kiedy jej słońce w całym świeci blasku,
Giez dręczy trzodę więcej niźli tygrys;
Ale gdy wicher ugina kolana

Sękatych dębów, gdy skryją się muchy,
Waleczne zwierzę, jak zbudzone burzą,
Sympatyzuje z groźną jej wściekłością,
I rykiem do jej tonu nastrojonym
Wściekłej fortunie odpowiada.
Ulisses.  Królu,
Ty Greków wodzu i nerwie i kości,
Sił naszych serce i ożywna duszo,
W którym się winny wszystkie myśli skupiać,
Słów moich słuchaj. Zaczynam od hołdu,
Który (do Agam.) twej mowie, wszystkich królów królu,
(Do Nestora) I twojej, wieku odziany powagą,
Słusznie należy. (Do Agam.) Słowa twoje godne,
By Greków ręką na śpiżu wyryte
Były nauką dla przyszłych pokoleń;
(Do Nestora) Jak twe są godne, dostojny Nestorze,
By w srebrze kute, powietrznym łańcuchem
Jak oś, na której świat się toczy, silnym,
Do wymownego twojego języka
Helenów uszy przybiły na zawsze.
Raczcie — jednakże — ty wielki — ty mądry —
Cierpliwie słuchać mowy Ulissesa.
Agamemn.  Królu Itaki, mów, bo się nie lękam,
Żeby czcze słowa, ciężkie a bez treści
Z twych ust płynęły, jak nie mam nadziei,
Żebym z zjadliwych Tersyta ust słyszał
Dźwięczną muzykę, dowcip lub wyrocznie.
Ulisses.  Na swych podstawach nie stałaby Troja,
A miecz wielkiego Hektora od dawna
Panaby nie miał, bez przeszkód następnych:
Powaga władzy poszła w zapomnienie;
Ile namiotów greckich na dolinie,
Tyle się pustych wyrodziło stronnictw.
Jeżeli namiot wodza nie jest ulem,
Gdzie każda pszczoła swą przynosi zdobycz,
Jak miodu czekać? Gdzie władz stopniowanie
Osłania maska, tam i najmniej godny
Z najzasłużeńszym pod maską się mierzy.

Toć niebo samo, planety i ziemia
Pilnują wiernie pierwszeństwa porządku,
Stopnia i miary, służby, kształtu, pory,
I nieodmiennej w biegu swoim drogi;
Dlatego słońce, ten jasny planeta,
Na szczytnym tronie wyżej innych siadło,
By jasnem okiem złych planet wpływ leczyć,
I bez oporu, wśród gwiazd złych i dobrych,
Swe panowanie rozciągnąć królewskie.
Lecz gdy planety grzeszną mieszaniną
W nieład papadną, jak potworne klęski!
Wokoło bunty; tu ziemia się trzęsie,
Tam ryczy morze, tu szaleją wiatry;
Groza i klęski burzą i druzgoczą
Małżeński pokój i jedność państw świętą.
Gdy się podstawy chwieje stopniowanie,
Które do wielkich czynów jest drabiną,
Marnieją wszystkie ludzkie przedsięwzięcia.
Jak stopnie szkolne, bractwa miast, jak handel,
Dalekie brzegi pokojem łączący,
Jak urodzenia i starszeństwa prawa,
Korony, berła, wieku przywileje,
Bez stopniowania jakżeby zdołały
Każde zatrzymać miejsce mu należne?
Znieś stopniowanie, spuść jedną tę strunę,
A słuchaj, straszny naokoło rozdźwięk!
Patrz, wojna wszędzie; zbuntowane fale
Podnoszą piersi nad brzegów zapory,
Zmieniają ziemię w jedno wielkie bagno;
Bezprawna przemoc słabości jest panią;
Dziki syn ojca własnego morduje;
Siła jedynem prawem jest, a raczej
Imię swe tracą prawo i bezprawie,
W których pośrodku sprawiedliwość mieszka.
Wszystko na jednym opiera się gwałcie,
Na samowoli gwałt, na żądzy wola;
A żądza, świata jeden wilk powszechny,
Przez samowolę i gwałt popierana,

Gdy wszystko zmieni na łup, wszystko połknie,
Musi nakoniec pożreć sama siebie.
Gdy stopniowanie, królu, pogrzebane,
Na grobie jego zamęt taki rośnie.
To stopniowania grzeszne zaniedbanie,
Pnąc się do góry, coraz niżej spada.
Swym gardzi wodzem, kto o szczebel niżej,
Sam od trzeciego z rzędu pogardzany,
I tak koleją każdy wojska stopień,
Idąc za śladem tego, który pierwszy
Śmiał stopniem sobie wyższego ohydzić,
Bladej zazdrości farbą się zaraził.
Przez tę jedynie febrę, nie swe siły
Troja na swoich stoi podwalinach,
Troja, by skończyć w słowach kilku, powiem,
Stoi chorobą naszą, nie swem zdrowiem.
Nestor.  Mądrze Ulisses chorobę nam odkrył,
Która zamysły wszystkie nasze łamie.
Agamemn.  Odkryłeś słabość, wskaż teraz lekarstwo.
Ulisses.  Wielki Achilles, który ludu głosem
Jest armii naszej nerwem i prawicą,
Swej chwały wietrznej krzykiem ogłuszony,
W swojej wartości przesadzonym sądzie,
Od dawna w własnym namiocie zamknięty,
Naszym się wszystkim urąga zamiarom.
Przy nim Patroklus, na leniwem łożu,
Dzień cały stroi nieprzystojne żarty,
Wszystkich szyderczym nicuje nas migiem,
Który potwarca zwie naśladowaniem.
Czasem przywdziewa godność twoją, królu,
I jak na scenie sierdzący się aktor,
Którego talent cały w ścięgnach leży,
Co z dumą słucha drewnianej rozmowy
Swych nóg, o deski sceny kołaczących,
Śmiesznej postawy przesadzonym ruchem
Śmie twój królewski przedrzeźniać majestat.
Głos jego niby dźwięk pękniętych dzwonów,
A wyrażenia tak wiatrem nadęte,

Że i w Tyfona ryczącego ustach
Byłyby tylko nędzną hiperbolą.
Na to zatęchłych błazeństw widowisko,
Ogromnem ciałem swojem gniotąc łoże,
Achilles z głębi swych piersi dobywa
To śmiechy głośne, to głośne oklaski,
Woła: „wybornie! żywy Agamemnon!
A teraz graj nam mądrego Nestora,
Jak Nestor chrząkaj i gładź sobie brodę,
Gdy się do jakiej perory zabierze“.
Ma, czego żądał; a naśladowanie
Tak wzoru blizkie jak dwie równoległe,
A tak podobne jak Wulkan i Wenus;
Boski jednakże Achilles wykrzyka:
„Wybornie! żywy Nestor! Daj go teraz,
Jak się przy nocnym uzbraja alarmie“.
Dopieroż śmiechy ze słabości wieku!
Kaszle i pluje; trzęsącą się ręką
Bez końca dłubie po spinkach swej zbroi,
A na ten widok umiera od śmiechu
Jego waleczność, woła: „skończ, Patroklu,
Lub mi stalowe daj żebra, inaczej
Od śmiechu pęknę!“ I takim zwyczajem
Nasze przymioty, kształty, charaktery,
Nasze zasługi, czyny i fortele,
Nasze rozkazy, przezorność i mowy,
By zagrzać wojsko, lub zawrzeć przymierze,
Tryumf i klęski, prawda i potwarze,
Wszystko treść daje ludzi tych szyderstwom.
Nestor.  Przykład tej pary, którą głos powszechny
Ukoronował, jak mówi Ulisses,
Niejedną duszę zatruł swoim jadem.
Toć Ajax także urósł w samowolę,
I głowę nosi z Achillesa dumą,
I jak Achilles w namiocie zamknięty,
Uczty wydaje buntownicze, szydzi
Z naszych rozkazów, śmiały jak wyrocznia
Szczuje Tersyta, tego niewolnika,

Który potwarze jak monetę kuje,
Żeby nas swoją żółcią z błotem mieszał,
Naszą powagę podkopał i zniszczył,
Mimo grożących wkoło niebezpieczeństw.
Ulisses.  Tchórzostwem zowią naszą politykę;
Z wojennych rachub mądrość chcą wykluczyć,
I tylko o tym trzymają wysoko,
Co działa ręką; gardzą przezornością:
Ciche, głębokie przymioty umysłu,
Nieprzyjacielskie ważącego siły,
Żeby obliczyć, ile rąk potrzeba,
By w dobrą porę wpaść, gdzie przynależy,
To dla nich palców nie warto kiwnięcia.
U nich to zwie się wojną alkierzową,
Dziełem piecuchów po mapach ślepiących;
Bo dla nich taran, który trzaska mury
Siłą zamachu i ciężaru skutkiem,
Lepszy od ręki, co taran stworzyła,
Lub od rozumu, co swoją bystrością
Kieruje ciosem ślepego narzędzia.
Nestor.  Jeśli to prawda, to koń Achillesa
Wart kilku synów Tedyty. (Słychać odgłos trąbki).
Lecz cicho!
Agamemn.  Co trąbka znaczy? Zobacz, Menelaju! (Wchodzi Eneasz).
Menelaus.  Trojański poseł.
Agamemn.  Po co tu przybyłeś?
Eneasz.  Przybywam z Troi; tożli, powiedz, proszę,
Agamemnona wielkiego jest namiot?
Agamemn.  Tak jest.
Eneasz.  Czy może krwi królewskiej poseł
W królewskie uszy swe zlecenie złożyć?
Agamemn.  Może bezpiecznie jak pod Achillesa
Tarczy osłoną, w tych wodzów obliczu,
Którzy uznają głosem jednomyślnym
Agamemnona za wszech królów króla.
Eneasz.  Wolność niemała, wielkie bezpieczeństwo;
Lecz jak od innych rozezna go mężów
Królewskiej twarzy nieświadomy poseł?

Agamemn.  Jak?
Eneasz.  Jak, powtarzam, by w sobie obudził
Poszanowanie, a licom nakazał
Skromny rumieniec, jak zimny poranek,
Gdy zwraca oczy na młodego Feba.
Gdzie ten Bóg władzy, narodów przewodnik,
Gdzie Agamemnon wielki i potężny?
Agamemn.  Lub on z nas szydzi, lub trojańskie mury
Ceremonialnych chowają dworaków.
Eneasz.  Gdy wojna drzymie, znajdziesz tam dworaków
Łatwych, łagodnych jak klęczący anioł;
Lecz gdy bój zawre, za broń każe chwytać,
Mają żółć, silne muskuły i ręce,
I szable wierne i tarcze niezłomne,
I serca dzielne, przy łasce Jowisza.
Lecz, Eneaszu, złóż palec na ustach.
Pochwała bowiem wartość swoją traci,
Gdy ją zasługa sama sobie płaci;
Wróg tylko jeden klęską daje własną
U świata chwałę jak dzień czysty jasną.
Agamemn.  Trojański pośle, zwiesz się Eneaszem?
Eneasz.  To imię moje.
Agamemn.  Jakie twe poselstwo?
Eneasz.  Dowie się o niem jeden Agamemnon.
Agamemn.  Trojańskich poselstw nie słucha on tajnie.
Eneasz.  Nie po tom przyszedł z Troi, by je szeptać.
Wojenną trąbą uszy jego zbudzę,
Dopiero pewny zmysłów jego bacznych
Powiem, com przyniósł.
Agamemn.  Więc mów, jak wiatr wolny.
Nie teraz pora snu Agememnona,
A żebyś wiedział, iż teraz nie drzymie,
On sam to mówi.
Eneasz.  Więc ozwij się, trąbo,
Śpiżowym głosem leniwe namioty
Przeleć potężnie, niech każdy Grek dzielny
Słyszy, co Troja głośno mu powiada! (Trąba).
Potężny królu, mamy w Troi murach

Dzielnego męża a syna Pryama,
Hektor mu imię. W długiej nieczynności
Rdzewieje teraz; on mnie tu przysyła,
Przy trąb odgłosie mówić tak poleca:
Greków królowie, książęta i pany,
Jeśli śród waszych dzielnych wojowników
Jest mąż, ceniący honor nad spoczynek,
Nad niebezpieczeństw trwogę jasną chwałę,
Co zna swe męstwo, a swej nie zna trwogi,
Kocha swą lubą nie w czczych tylko słowach,
Przysięgach, które na ustach jej składa,
Co śmie przymioty jej i piękność wielbić
Nie tylko w miękkiem ramion jej objęciu,
Temu przynoszę Hektora wyzwanie.
Hektor w obliczu i Greków i Trojan
Dowiedzie, dowieść przynajmniej zamierza,
Że równie wiernej, pięknej i roztropnej
Jak dama jego, nigdy żaden z Greków
Do swojej wiernej nie przycisnął piersi.
Jutro, w pośrodku wojsk nieprzyjacielskich,
Przyjdzie i trąbą swą do boju wezwie
Greka chętnego za kochankę walczyć.
Jeśli wystąpi, Hektor cześć mu odda;
Gdy nikt nie stanie, powie za powrotem,
Że greckie damy spalone od słońca,
Niewarte jednej drzazgi dzid trojańskich.
Skończyłem.
Agamemn.  Słowa twe naszym kochankom
Rozgłosić każę, a jeśli z nich żaden
Nie znajdzie serca do takiej rozprawy,
To w domu wszyscy zostali waleczni.
Lecz my żołnierze; a żołnierz to chudy,
Który nie kocha lub nie kochał przódy;
Jeżeli żaden do boju nie stanie,
To za kochanków ja przyjmę wyzwanie.
Nestor.  Powiedz mu także o starym Nestorze,
Który był mężem, kiedy dziadek jego
Ssał mleko mamki, powiedz, że choć stary,

Jeśli się w naszym nie znajdzie obozie
Młodszy wojownik, z iskrą ognia w sercu,
Gotowy walczyć za swoją kochankę,
Ja srebrne włosy w złoty hełm ubiorę,
Na zwiędłe barki wdzieję naramiennik,
Do boju stanę i w oczy mu powiem,
Że moja dama urodniejszą była
Od jego babki, że ten świat nie widział
Czystszej jak ona; tego mu dowiodę,
Przeciw potokom krwi młodej i wrzącej,
Trzema kroplami mojej krwi stygnącej.
Eneasz.  Nieurodzaju takiego młodzieży
Nie daj wam, Boże!
Ulisses.  Amen.
Agamemn.  Eneaszu,
Daj mi twą rękę; pozwól, bym cię naprzód
Do pawilonu mego poprowadził.
O tem wyzwaniu Achilles się dowie,
I wszystkich greckich namiotów panowie,
A ty zobaczysz na Helenów święcie,
Jakie wróg dzielny ma u nas przyjęcie.

(Wychodzą wszyscy prócz Ulissesa i Nestora).

Ulisses.  Nestorze!
Nestor.  Co chcesz mówić, Ulissesie?
Ulisses.  Czuję, jak w mózgu myśl rodzi się młoda,
Niechże na słońcu twej rady zakwitnie.
Nestor.  Co za myśl?
Ulisses.  Słuchaj: Klin tępy rozdziera
Sęki najtwardsze. Chwast nieznośnej dumy,
Który już w sercu Achilla dojrzewa,
Ściąć teraz pora, bo jeśli dozwolim,
Ażeby ziarna swoje w koło rozsiał,
Las złego zielska udusi nas wszystkich.
Nestor.  A jak?
Ulisses.  Wezwanie dzielnego Hektora,
Choć niby wszystkim ogłoszone Grekom,
Miało na celu jednego Achilla.
Nestor.  To łatwo odkryć, jak naturę skały

Łatwo z drobnego rozpoznać odłamku.
Skoro się tylko o wyzwaniu dowie,
Achilles — choćby mózg jego był suchy
Jak jest libijski piasek, a wie Febus,
Że dość jest suchy — nieomylnym sądem
Zgadnie natychmiast, że w swojem wyzwaniu
Hektor jedynie jego miał na celu.
Ulisses.  I sądzisz, że je przyjmie?
Nestor.  Tego pragnę.
Kto zdoła, oprócz jednego Achilla,
Z Hektorem walcząc, czysty unieść honor?
A choć ta bitwa jest tylko igraszką,
Potężnie dotknie ducha dwóch narodów.
Trojanie chwałę naszą chcą smakować
Swem podniebieniem najdelikatniejszem,
I dobre imię nasze, Ulissesie,
Na wagę idzie w sporze fantastycznym,
A pojedynku skutek dla stron obu
Złą albo dobrą będzie przepowiednią;
Będzie to indeks, który w kilku słowach
Długich rozdziałów daje treść skróconą,
Jest niemowlęciem, które na olbrzyma
Wyrośnie zwolna w dalszym rzeczy toku.
Ich zdaniem, rycerz z Hektorem walczący
Przez nas wybrany; a przy tym wyborze
Wszystkich nas dusze, bacząc na zasługę,
Z wszystkich cnót naszych i naszej dzielności
Jednego męża wydystylowały;
Jeśli on chybi, jak jego zwycięzca
Urośnie w serce! jak przybierze hartu
Ufność w swe siły! a takiej ufności
Ramię jest tylko posłusznem narzędziem,
Jak miecz i strzała narzędziem ramienia.
Ulisses.  Przebacz, Nestorze, lecz z słów twoich wnoszę,
Że powinnością naszą jest przeszkodzić,
Aby z Hektorem mierzył się Achilles.
Jak kupcy, naprzód towar nasz podlejszy
Wystawmy, może uda się go sprzedać;

W przeciwnym razie, lepszego zalety
Tem się korzystniej po gorszem wydadzą.
Nie dozwól nigdy, aby się z Hektorem
Achilles mierzył, z ich bowiem spotkaniem
W tropy za naszym honorem lub hańbą
Jak psy dwa gonią dziwne dwa następstwa.
Nestor.  Me stare oczy dojrzeć ich nie mogą;
Jakież to?
Ulisses.  Gdyby nie tyle był dumny
Achilles, chwałę swojego zwycięstwa
Dzieliłby z nami; ale z jego pychą
Wolałbym piec się na libijskiem słońcu,
Niż na palącej ócz jego pogardzie,
Gdyby zwycięzcą z pojedynku wrócił;
Jeśli ulegnie, z obrażoną sławą
Najdzielniejszego Greków bohatera,
Głęboka rana grecki dotknie honor.
Ciągnijmy losy, a rozumną sztuką
Niech na ciężkiego wypadnie Ajaxa
Z Hektorem walczyć. Udajmy przed ludźmi,
Że w nim pierwszego widzimy rycerza
Dla Achillesa, zbytkami oklasków
Odurzonego, lekarstwem to będzie:
Wybór mu czuba niewątpliwie przytrze,
Który w swej dumie wyżej go najeżył,
Niż łuk swój Irys. Jeśli z bitwy Ajax
Wyniesie całą swoją pustą głowę,
Zwycięzcy pochwał nie będziemy szczędzić;
W razie przegranej zostanie nam wiara,
Że na dzielniejszych nie zbywa nam mężach.
Cobądź wypadnie, w Achillesa czubie
Wybór ten piórka najlepsze wyskubie.
Nestor.  Zaczynam teraz w zdaniu twem smakować;
Idźmy bez zwłoki do Agamemnona,
A wiem, że chętnie myśl moją podzieli.
Niech jeden kundel drugiego ugłaszcze,
Gdy na kość jedną — dumę, zwrócą paszcze. (Wychodzą).




AKT DRUGI.
SCENA I.
Obóz grecki.
(Wchodzą: Ajax i Tersytes).

Ajax.  Tersytes!
Tersytes.  Agamemnon — a gdyby Agamemnon miał wrzodzianki dotrawione po całem ciele?
Ajax.  Tersytes —
Tersytes.  I gdyby wrzodzianki te ciec zaczęły? Przypuśćmy. Wtedy przynajmniej wyciekłoby co z naszego wodza.
Ajax.  Psie —
Tersytes.  Bo wyciekłoby choć trochę materyi, której dopatrzeć się teraz nie mogę.
Ajax.  Ty synu wilczycy, gdy słyszeć nie możesz, czuj przynajmniej! (Bije go).
Tersytes.  Bodaj grecka zaraza na ciebie spadła, ty mieszańcze z wolim mózgiem!
Ajax.  Gadaj więc, ty spleśniały kisie, gadaj, lub będę bił, póki nie wyładniejesz.
Tersytes.  Prędzej ja ci szyderstwami wbiję do głowy trochę dowcipu i pobożności; choć myślę, że prędzej koń twój oracyi się nauczy, niż ty modlitwy bez książki. Bić umiesz, nieprawda? Bodaj cię okryły parchy końskie za twoje końskie żarty.
Ajax.  Ty zła bedłko, powiedz mi, co to za ogłoszenie?
Tersytes.  Czy myślisz, że nie mam czucia, skoro mnie tak bijesz?
Ajax.  Ogłoszenie —
Tersytes.  Ogłoszono cię dudkiem, jak mi się zdaje.
Ajax.  Strzeż się, jeżu, strzeż się, bo świerzbią mnie palce!
Tersytes.  Chciałbym, żeby cię od głowy do stóp świerzbiało, a mnie drapać cię nakazano; zostałbyś z mojej łaski najobrzydliwszym w całej Grecyi parszywcem. Na placu jednak nie skorzej ci od innych do bicia.
Ajax.  Powtarzam, ogłoszenie!
Tersytes.  Mruczysz na Achillesa i szydzisz z niego bez ustanku; zazdrościsz jednak jego wielkości jak Cerber urodzie Prozerpiny, dlatego też szczekasz na niego.
Ajax.  Kumie Tersytes —
Tersytes.  Czemu jego bić nie spróbujesz?
Ajax.  Ty zakalista bułko!
Tersytes.  Skruszyłby cię swoją ręką jak majtek suchary.
Ajax.  A psie, bękarcie! (Bije go).
Tersytes.  Jeszcze! jeszcze!
Ajax.  Ty stołku czarownicy!
Tersytes.  Dobrze; jeszcze! jeszcze! wywarzonego dowcipu panie! tyle u ciebie w głowie mózgu, co u mnie w łokciu; dardański osieł mógłby twoim być mistrzem, ty parszywy, waleczny ośle! Jesteś tu tylko, żeby grzmocić Trojan, ale każdy, byle miał odrobinę dowcipu, kupuje cię i sprzedaje, jak barbarzyńskiego niewolnika. Jeśli chcesz bić mnie, zacznę od twojej pięty i powiem ci, czem jesteś, cal po calu, ty stworzenie bez wnętrzności.
Ajax.  Ty psie!
Tersytes.  Ty parszywy magnacie!
Ajax.  Ty kundlu!
Tersytes.  Nie żenuj się, głuptasie Marsa, nie żenuj się, grubijaństwo! Dalej, wielbłądzie, jeszcze! jeszcze!

(Wchodzą: Achilles i Patroklus).

Achilles.  Cóż to, Ajaxie, czemu go tak bijesz?
Tersytes, powiedz, co to jest za sprawa?
Tersytes.  Czy go tam widzisz?
Achilles.  Widzę; i cóż stąd?
Tersytes.  Patrz tylko na niego.
Achilles.  Patrzę; i cóż stąd?
Tersytes.  Ach, tylko dobrze mu się przypatrz.
Achilles.  Już mu się dobrze przypatrzyłem.
Tersytes.  Nie, nie przyglądaj mu się dobrze, bo za kogobądź go weźmiesz, zawsze to będzie Ajax.
Achilles.  Wiem o tem, błaźnie.
Tersytes.  Tylko że błazen sam się nie zna.
Ajax.  I dlatego cię biję.
Tersytes.  Słuchaj tylko, co za chude koncepta! Słowa jego długie mają uszy. Lepiej ja mu mózg wyhuśtałem, niż on mi połamał kości. Za grosz dostanę dziesięć wróbli, a jego pia mater nie warta dziewiątej części jednego wróbla. Ten pan, Achillesie, to Ajax, który nosi dowcip swój w brzuchu, a w głowie swoje kiszki. Powiem ci, co o nim myślę.
Achilles.  Co?
Tersytes.  Myślę, że ten Ajax —

(Ajax chce go uderzyć, zatrzymuje go Achilles).

Achilles.  Nie, dobry Ajaxie.
Tersytes.  Nie więcej ma dowcipu —
Achilles.  Muszę cię zatrzymać.
Tersytes.  Niż trzeba na zalepienie uszka igły Heleny, za którą bić się tu przyszedł.
Achilles.  Cicho, błaźnie!
Tersytes.  Z całego serca pragnąłbym siedzieć spokojnie i cicho, ale żadną miarą nie chce na to pozwolić ten sam błazen, tam, spójrz tylko, czy go tam widzisz?
Ajax.  A ty przeklęty kundlu! Ja ci tu —
Achilles.  Czy chcesz mierzyć się na dowcipy z błaznem?
Tersytes.  O nie, zaręczam, zawstydziłby go dowcip błazna.
Patroklus.  Mów tylko uczciwie, Tersytes.
Achilles.  O co spór idzie?
Ajax.  Żądałem od tego obrzydliwego puszczyka, żeby poszedł wywiedzieć się o treści ogłoszenia, a on tu sobie zaczął ze mnie żartować.
Tersytes.  Nie jestem twoim sługą.
Ajax.  Bardzo dobrze, a co potem?
Tersytes.  Służę tu na ochotnika.
Achilles.  Jednak ostatnia twoja ta służba była pańszczyzną, bo nikt się na ochotnika bić nie daje. Ajax był tu ochotnikiem, a ty przymuszonym rekrutem.
Tersytes.  Tak właśnie. Dobra część twojego dowcipu leży także w twoich żyłach, albo kłamią ludzie. Nie lada zdobycz odniesie Hektor, rozwalając jednemu z was czaszkę; właśnie jakby zgryzł zbutwiały orzech bez jądra.
Achilles.  Co, i ze mną także zadzierasz?
Tersytes.  Gadaj mi o Ulissesie i starym Nestorze! Ich dowcip był już spleśniały, nim wasi dziadowie mieli paznokcie na palcach; oni to was zaprzęgli do pługa, jak dwa ciężkie woły, i kazali wam orać pole wojny.
Achilles.  Co? co?
Tersytes.  Tak jest, możecie mi wierzyć. Nu! Achillesie, nu! Ajaxie, nu!
Ajax.  Język ci utnę.
Tersytes.  Mniejsza o to; będę i potem przynajmniej tak jak ty wymowny.
Patroklus.  Dość już słów, Tersytes, cicho!
Tersytes.  Co? Ja mam siedzieć cicho na rozkaz Achillesowego jamnika? Ja?
Achilles.  Dostałeś i ty swoje, Patroklusie.
Tersytes.  Wprzód was zobaczę na szubienicy wiszących jak gamonie, nim zajrzę do waszych namiotów. Pójdę, gdzie dowcip się rusza, usunę się od fakcyi głuptasów.

(Wychodzi).

Patroklus.  Szczęśliwy ubytek!
Achilles.  W obozie całym ogłoszono, panie,
Że Hektor, jutro o godzinie piątej,
Przy trąb odgłosie, wyzwie do rozprawy
Na polach, wojska dwa nasze dzielących,
Każdego Greka mającego serce,
Z orężem w ręku, śmiało mu powiedzeć,
Że — co — nie pomnę, jakieś tam błazeństwo.
Żegnam cię.
Ajax.  Żegnam. Kto przyjmie wyzwanie?
Achilles.  Nie wiem; słyszałem, że los ma rozstrzygnąć;
Inaczej, wie on, z kim miałby się mierzyć.
Ajax.  Chcesz mówić, z tobą. Idę się wywiedzieć. (Wychodzą).

SCENA II.
Troja. Sala w pałacu Pryama.
(Wchodzą Pryam, Hektor, Troilus, Parys i Helenus).

Pryam.  Po tylu godzin, słów i mężów stracie,
W imieniu Greków Nestor mówi znowu:

„Zwróćcie Helenę, a wszystkie ofiary
Honoru, czasu, pieniędzy, podróży,
Przyjaciół, tylu drogich nam przedmiotów,
Które kormoran wojna chciwie połknął,
Wszystko zapomnim“. Hektorze, co myślisz?
Hektor.  Nikt mniej ode mnie Greków się nie lęka,
Nie znajdziesz jednak, potężny Pryamie,
Damy z wrażliwszem od mojego sercem,
W którąby łatwiej trwoga mogła wsiąkać,
Któraby chętniej ode mnie wyrzekła:
„Kto wie, co wypaść może“. Zbytnia pewność
I w sobie ufność jest zbójcą pokoju,
Kiedy nieufność skromna, zdaniem świata,
Jest mądrych lampą, jest tą ołowianką,
Która największych nieszczęść mierzy głębie.
Puśćmy Helenę. Odkąd po raz pierwszy
W sprawie tej mieczy dobyliśmy z pochew,
Każda dziesiąta dusza z dusz tysiąca,
Którąśmy wojnie w dziesięcinie dali,
Była nam równie jak Helena drogą.
Gdyśmy już tyle stracili dziesiątków,
Aby zatrzymać, co nie było nasze,
Co, gdyby nawet do nas należało,
Jednego naszych dziesiątka nie warto,
Nie wiem, dla jakich ważnych dziś powodów
Nie chcem jej oddać.
Troilus.  Wstydź się, wstydź się, bracie!
Jakto, więc honor i monarszą godność
Tak potężnego, jak ojciec nasz, króla
Chcesz na kupieckiej ważyć teraz szali?
Chcesz liczmanami obrachować sumę,
Z której się składa jego nieskończoność?
Chcesz łokciem trwogi, rozumnych wywodów
Pas niezmierzony dzielnic jego mierzyć?
Wstydź się, przez Boga!
Helenus.  Nie dziwię się wcale,
Że tak zjadliwym zębem kąsasz rozum,
Którego nie masz. Dlategoż nasz rodzic

Ziemie ma swoje bezrozumnie rządzić,
Że twoim radom zbywa na rozumie?
Troilus.  Bracie kapłanie, wiem, że ci są drogie
Sny i marzenia; podszywasz rozumem
Twe rękawice, a oto twój rozum;
Wiesz, że na zgubę twą czyhają wrogi,
Wiesz, że dobyty miecz jest niebezpieczny,
A rozum każe wszelkie złe wymijać;
Kogóż więc zdziwi, że kiedy Helenus
Zobaczy Greka, jasną jego szablę,
Skrzydła rozumu do pięt swych przyczepia
I jak Merkury ucieka, gdy widzi
Na Jowiszowem czole gniewu błyski,
Lub jak z swej sfery wytrącona gwiazda?
Więc dobrze; skoro mowa o rozumie,
Śpijmy spokojnie, zatrzaśnijmy bramy,
Zajęcze serce dajmy honorowi
I męstwu, jeśli chcą tyć na rozumie.
Przy twym rozumie i twej roztropności
Dzielność upada i blednie wątroba.
Hektor.  Wierzaj mi, bracie, nie warta Helena
Tego, co płacim, aby ją zatrzymać.
Troilus.  Cenę klejnotom sąd nasz tylko daje.
Hektor.  Nie sama wola cenę tę stanowi;
Klejnotu wartość tak w samym klejnocie
Jak w myślach jego nabywcy spoczywa.
Tylko szalonem jest to bałwochwalstwem
Więcej obrzędy, niźli bóstwo cenić;
Tylko dziecinny może kochać umysł
Przedmiot miłości, który nie posiada
I cienia nawet kochanych przymiotów.
Troilus.  Biorę dziś żonę; ma wola kieruje
Moim wyborem, wola podpalona
Przez oczy moje i przez moje uszy,
Sterników między dwóch skał przepaściami —
Woli i sądu — czy będę miał prawo,
Jeśli mój wybór zbrzydzi sobie wola,
Odepchnąć żonę mojego wyboru?

Czy się potrafię z węzłów tych wywikłać,
A od honoru na krok nie odstąpić?
Nie odsyłamy kupcowi jedwabiu,
Któryśmy długiem noszeniem zużyli;
I resztek uczty na gnój nie rzucamy
Dlatego tylko, że jesteśmy syci.
Zemsta Parysa słuszną się wam zdała,
Tchem przyzwolenia wydęliście żagle
Jego okrętu, gdy się w drogę puszczał;
Fale i wiatry — dwa odwieczne wrogi —
Dla służby jego przymierze zawarły;
Do upragnionej zawinął przystani.
Za starą ciotkę przez Greków więzioną,[5]
Młodą królowę Greków porwał Parys,
Przy której wdziękach blednieje poranek,
A pomarszczonym starcem jest Apollo.
Jak Grecy ciotkę naszą, my Helenę
Trzymamy u nas; czy warta trzymania?
Toć ona perłą, perły tej kosztowność
Statków tysiące rzuciła na fale,
A królów Grecyi w kupców przemieniła.
Jeśli mądrością Parysa jest podróż —
Czemu z was żaden zaprzeczyć nie może,
Każdy z was bowiem „płyń! płyń!“ wówczas wołał —
Jeśli kosztowny łup do domu przyniósł,
A pamiętacie, że każdy z was, klaszcząc,
„Nieporównana!“ zachwycony wołał,
Czemu dziś własną potępiacie mądrość?
Czego fortuna nigdy nie zrobiła,
Skarb, niegdyś droższy nad lądy i morza,
Z taką pogardą dzisiaj odrzucacie?
Jakże nikczemną wyda się kradzieżą
Skraść, czego teraz zatrzymać się boim!
Skradzionych skarbów niegodni złodzieje,
Greków na greckiej skrzywdziliśmy ziemi,

A dziś, na własnej, drżymy na ich widok!
Kassandra  (za sceną). Płaczcie, Trojanie, płaczcie!
Pryam.  Skąd te krzyki!
Troilus.  Znam głos, szalonej to siostry głos naszej.
Kassandra  (za sceną). Płaczcie Trojanie!
Hektor.  To jest krzyk Kassandry.

(Wchodzi Kassandra w obłąkaniu).

Kassandra.  Płaczcie Trojanie! Miejcie ócz tysiące,
A mam dla wszystkich łez proroczych strugi.
Hektor.  Cicho, o siostro!
Kassandra.  Dziewice, młodzieńcy,
Męże i starcy wiekiem pochyleni,
I niemowlęta tylko płakać zdolne,
Przydajcie wasze, mym krzykom boleści,
Spłaćmy część jęków na nas czekających!
Płaczcie, Trojanie, płaczcie! Do łez gorzkich
Wdrażajcie oczy! Troja musi upaść,
I w gruzach legnie Ilion dziś potężny!
Pochodnia Parys, nasz brat, spali wszystko.
Płaczcie, wołajcie: Heleno, o biada!
Puśćcie Helenę lub Troja przepada! (Wychodzi).
Hektor.  Młody mój bracie, czy te przepowiednie,
Z ust siostry naszej tak groźnie płynące,
W sercu twem żadnej zgryzoty nie budzą?
Czy zawsze krew twa szalenie gorąca,
Nigdy rozumnej nie posłucha rady,
Ni się złej doli w złej sprawie nie lęka?
Troilus.  Bracie Hektorze, nie zawsze wypadek
Sprawiedliwości sprawy jest znamieniem.
Nie powinniśmy hartu duszy tracić,
Choć siostra nasza Kassandra szaleje.
Obłąkanego umysłu szał dziki
Nie nadweręży dobroci tej sprawy,
Za którą walczyć honor nam nakazał.
Co do mnie, większej w tem prywaty nie mam
Jak bracia inni, synowie Pryama;
I nie daj Boże, byśmy chcieli bronić
Sprawy, za którą walczyćby się wzdrygał

W rzeczach honoru najdraźliwszy umysł!
Parys.  Światby inaczej skarżył lekkomyślność
Tak rady waszej jak moich przedsięwzięć,
Bo Bóg mi świadkiem, że moim skłonnościom
Dodało skrzydeł wasze przyzwolenie,
Odjęło bojaźń w groźnem przedsięwzięciu.
Bo cóż, niestety! dłoń ta jedna może!
W męstwie jednego jakaż jest obrona
Przeciw wściekłości tysiącznych zastępów,
Które w tym sporze do boju stanęły?
Przysięgam jednak, że choćby wypadło
Samemu wszystkie trudności wytrzymać,
Gdyby mej woli moc odpowiedziała,
Parysby czynu swego nie żałował,
I nigdy w jego obronie nie omdlał.
Pryam.  Mówisz Parysie jak niemądry młodzik,
Słodkim rozkoszy swej pijany trunkiem.
Ty miód, gdy inni żółć piją dość długo,
Twoja waleczność nie jest też zasługą.
Parys.  Nie sama rozkosz, którą taka piękność
Przynosi z sobą, na myśli mi teraz;
Rozmyślam teraz, jakby jej porwanie
Honorem pokryć, walcząc w jej obronie.
Jakążby zdradą dla królowej było,
Jaką na czystej chwale waszej plamą,
A hańbą dla mnie wydać ją nikczemnie,
Jakby na rozkaz zuchwałego wroga!
Myśl tak wyrodna mogłażby zawładnąć
W sercach, jak wasze, pełnych szlachetności?
Niema tak nizkiej między nami duszy,
By szabli dobyć nie miała odwagi,
Gdy walczyć trzeba w obronie Heleny,
Jak niema równie duszy tak szlachetnej,
Dla której umrzeć nie byłoby chwałą
W sprawie Heleny. Jeszcze więc powtarzam,
Że śmiało możem w obronie tej walczyć,
Z którą nic ziemia porównać nie zdoła.
Hektor.  Bardzo wymownie prawiliście oba,

Lecz treści sprawy, która się tu toczy,
Zbyt powierzchownie tylko dotknęliście,
Jak młodzi, zdaniem Arystotelesa,
Słuchać moralnej nauk filozofii
Niezdolni jeszcze; wasze argumenta
Raczej wybuchów krwi gorącej bronią,
Niż pomagają wolny zrobić wybór
Spokojnej duszy między złem a dobrem.
Rozkosz i zemsta twardsze mają ucho
Od głuchej żmii na mądrości rady.
Natura każe, abyśmy każdemu
Oddali chętnie, co mu się należy,
A jestże świętszy dług w całej ludzkości,
Jak małżonkowi oddać jego żonę?
Jeśli namiętność chce to prawo gwałcić,
Gdy wielkie serce, przez stronnicze względy,
Dla ślepej chuci chce wojnę z niem toczyć,
Jest prawo ludów cywilizowanych,
Nakazujące w kluby ująć twarde,
Szalone żądze, co ten bunt podnoszą.
Jeśli więc żoną spartańskiego króla
Jest ta Helena — jak jest niewątpliwie —
Moralne prawo natury i ludów
Oddać mężowi żonę nakazuje;
Nie zmniejsza winy w winie się upierać,
Lecz większy ciężar wkłada na sumienie.
Tak sądzi Hektor, kiedy prawdy szuka;
A jednak, młodzi i namiętni bracia,
Z wami głosuję, aby ją zatrzymać,
Sprawa ta bowiem w ścisłym stoi związku
Z naszym honorem i naszą godnością.
Troilus.  Teraz dotknąłeś żywotny punkt sprawy.
Gdyby nam więcej nie szło tu o chwalę,
Niż o spełnienie pragnień namiętności,
Nie chciałbym więcej jednej krwi kropelki
Lać w jej obronie; lecz, zacny Hektorze,
Ona honoru, chwały jest osnową,
Ostrogą czynów wielkich i walecznych,

Przez nią poskromić możem najezdników,
A imię nasze na wieki uświęcić.
Nie myślę przeto, aby wielki Hektor
Za świata skarby chciał z swych rąk wypuścić
Bogate żniwo obiecanej chwały,
Co się na czole sprawy tej uśmiecha.
Hektor.  Dzielni synowie wielkiego Pryama,
Po waszej stronie całą duszą stoję.
Już wyprawiłem głośne me wyzwanie
Między swarliwą ciężkich Greków szlachtę,
Które rozbudzi dusze ich drzymiące.
Mówią, że zasnął wielki wódz Achiwów,
Zazdrość się wkradła do greckich namiotów:
Myślę, że głos mój śpiącego obudzi. (Wychodzą).

SCENA III.
Obóz grecki. Przed namiotem Achillesa.
(Wchodzi Tersytes).

Tersytes.  Jakto, Tersytecie, jakto? Zabłąkałeś się w labiryncie wściekłości? Więc słoń ten, Ajax, będzie stał górą? On mnie bije, a ja z niego szydzę; co za wspaniałe zadośćuczynienie! Wolałbym jednak, żeby się to działo odwrotnie; żebym ja go grzmocił, a on ze mnie szydził. Do kroćset beczek! Jeśli trzeba, nauczę się dyabłów wywoływać, ale muszę znaleźć upust mojemu obrzydzeniu i wstrętom. Mamy też i Achillesa — rzadki to inżynier. Jeśli Troja nie upadnie, póki on min nie podłoży, to będą stały jej mury, póki się same od starości nie rozwalą. O! ty wielki piorunogromco Olimpu, zapomnij, że jesteś Jowiszem, królem bogów, i ty, Merkury, strać całą wężową mądrość twojego kaduceja, jeśli we dwóch nie odbierzecie im tej drobnej odrobiny, tego mniej jak mało ich dowcipu! Lecz najograniczeńsza nieświadomość wie dobrze, iż go mają tak obficie mało, że nie potrafią uwolnić muchy od pająka, nie dobywając ciężkiego żelastwa na rozcięcie nitki pajęczyny. A potem ześlijcie na cały obóz pomstę, albo raczej próchnienie kości, bo jak mi się zdaje, to jest pomsta należna walczącym za spódnicę. Odmówiłem już modlitwę, a ty, dyable zazdrości, dołóż teraz twoje Amen. Hej! hola! mości Achillesie! (Wchodzi Patroklus).
Patroklus.  Kto woła? Tersytes? Dobry Tersytesie, wejdź i lżyj, co wlezie.
Tersytes.  Gdybym mógł o złoconej lalce pamiętać, nie uszedłbyś mojej baczności; ale wszystko da się jeszcze naprawić. Więc zostań samym sobą! Zwykłe przekleństwo ludzkości, szaleństwo i głupota, niech będą całą twoją intratą! Niech cię niebo uchowa od opiekuna, a dyscyplina niech się nigdy do ciebie nie zbliży! Niech krew będzie twoim przewodnikiem aż do śmierci! A jeśli potem ta, co cię włoży do trumny, powie, że piękny trup z ciebie, to ja przysięgnę, że całe życie samych tylko łazarzy owijała. Amen. Gdzie Achilles?
Patroklus.  Co, czy zostałeś pobożnym? odmawiasz modlitwy?
Tersytes.  Zgadłeś; a bodaj wysłuchało mnie niebo!

(Wchodzi Achilles).

Achilles.  Kto tu?
Patroklus.  Tersytes, panie.
Achilles.  Gdzie? gdzie? Przyszedłeś? Mój ty serze, moje trawidło, dlaczegóż to przez tyle obiadów nie zastawiłeś się na moim stole? Powiedz mi teraz, co to jest Agamemnon?
Tersytes.  Twój wódz, Achillesie. A teraz, z kolei, powiedz mi Patroklu, co to jest Achilles?
Patroklus.  Twój pan, Tersycie. A teraz, powiedz mi, jeśli łaska, co ty jesteś?
Tersytes.  Twój znawca, Patroklu. A teraz, na zakończenie, powiedz, Patroklu, co ty jesteś?
Patroklus.  Możesz sam na to odpowiedzieć, skoro jesteś moim znawcą.
Achilles.  O, powiedz, powiedz!
Tersytes.  Przedeklinuję całą kwestyę: Agamemnon rozkazuje Achillesowi; Achilles jest moim panem; ja jestem Patrokla znawcą, a Patroklus jest dudkiem.
Patroklus.  A ty łotrze!
Tersytes.  Cicho, dudku, jeszcze nie skończyłem.
Achilles.  To człowiek uprzywilejowany; prowadź rzecz dalej, Tersycie.
Tersytes.  Agamemnon jest dudkiem; Achilles jest dudkiem; Tersytes jest dudkiem, i, jak już powiedziałem, Patroklus jest dudkiem.
Achilles.  Dowiedź nam tego, słuchamy.
Tersytes.  Agamemnon jest dudkiem, bo chce rozkazywać Achillesowi; Achilles jest dudkiem, bo słucha rozkazów Agamemnona; Tersytes jest dudkiem, bo służy takiemu dudkowi; a Patroklus jest dudkiem bezwzględnym.
Patroklus.  Dlaczego jestem dudkiem?
Tersytes.  Pytaj o to twojego ojca; dla mnie jest dosyć, że nim jesteś. Ale patrz, kto się zbliża?

(Wchodzą: Agamemnon, Ulisses, Nestor, Diomedes i Ajax).

Achilles.  Patroklu, nie chcę z nimi rozmawiać. Chodź ze mną, Tersycie! (Wychodzi).
Tersytes.  Co za błazeństwo, co za kuglarstwo! co za łotrostwo! a wszystkiego tego przyczyną rogal i ladaszczyca! Wyborny powód, żeby tworzyć zazdrosne stronnictwa i krwi sobie aż na śmierć upuszczać! Bodaj toczące wrzody spadły na wszystkiego powód, a wojna i rozpusta wszystkich pożarły! (Wychodzi).
Agamemn.  Gdzie Achilles?
Patroklus.  W swoim namiocie, ale w złem usposobieniu, królu.
Agamemn.  Idź mu powiedzieć, że tu nań czekamy.
Posłańców naszych z pogardą odepchnął,
Sami go przeto pragniemy odwiedzić,
Na prawa naszej godności niepomni.
Idź mu to powiedz, żeby nie przypuszczał,
Że bronić naszych praw nie mamy serca,
Że nam wybiegło z myśli, kim jesteśmy.
Patroklus.  Wszystko mu to powtórzę (wychodzi).
Ulisses.  Widzieliśmy go u wejścia namiotu, więc nie chory.
Ajax.  I owszem, na lwią chorobę, na dumę serca. Możecie to nazwać melancholią, jeśli chcecie oszczędzać człowieka, ale mojem zdaniem, jest to pycha. A pycha ta skąd, skąd pochodzi? Kto nam powie jej przyczyny? Jedno słowo, królu.

(Bierze Agamemnona na stronę).

Nestor.  Dlaczego Ajax tak zajadle na niego szczeka?
Ulisses.  Achilles chuchnął mu jego błazna.
Nestor.  Kogo? Tersyta?
Ulisses.  Właśnie.
Nestor.  To wkrótce oniemieje Ajax, bo stracił jedyny swój argument.
Ulisses.  Bynajmniej, bo jak widzisz, jego argumentem ten, co mu zabrał jego argument, Achilles.
Nestor.  Tem lepiej; pożądańszą dla nas ich frakcya niż ich fakcya. Wielka to jednak musiała być przyjaźń, skoro potrafił ją zerwać błazen.
Ulisses.  Przyjaźń, której nie kleiła mądrość, łatwo zrywa błazeństwo. Ale wraca już Patroklus. (Wchodzi Patroklus).
Nestor.  Bez Achillesa.
Ulisses.  Słoń nie ma stawów, aby się mógł kłaniać:
Nogi do chodu ma nie do zginania.
Patroklus.  Wielkimby smutkiem było dla Achilla,
Gdyby ważniejszy powód niż rozrywka
Wielkiego króla z dostojnym orszakiem
Do tych odwiedzin skłonił niespodzianych;
Lecz się pociesza myślą, że to spacer
Tylko dla zdrowia i lepszej strawności
Po dobrej uczcie.
Agamemn.  Słuchaj, Patroklusie,
Odpowiedź taką nie pierwszy raz słyszym,
Lecz te wybiegi, na skrzydłach pogardy,
Przenikliwości naszej nie uchodzą.
Mnogie przymioty posiada Achilles,
Mnogie powody wyznać nam to każą;
Lecz w oczach naszych wszystkie jego cnoty,
Do niecnotliwych używane celów,
Nieporównany blask zaczęły tracić,
Jak piękny owoc na tacy plugawej,
Zgnije zapewne nie pokosztowany.
Wróć więc i powiedz, że chcemy z nim mówić;
A i to możesz bez grzechu powiedzieć,
Że nam się teraz wydaje nad dumnym
A pod uczciwym; w zarozumiałości
Większym daleko niźli w sądach ludzi;
Mów, że mężowie godniejsi od niego,
Przez zbytnią względność na jego dziwactwa.
Na świętą siłę swej władzy niepomni,
Zdają się teraz swym własnym podpisem
Uznawać jego urojoną wyższość,
Humoru jego zmienne śledzić fale,
Jakby wyprawy tej skutek żeglował
Po morzu jego kapryśnych przywidzeń.
Idź mu to powtórz, i to jeszcze dodaj,
Że gdy się będzie zbyt wysoko cenił,
Zrzeczem się kupna, tu go zostawimy
Niby wojenną niezdarną machinę,
Której do boju użyć niepodobna,
Pójdziemy szukać lżejszej katapulty.
Ruchliwy karzeł lepszy dla nas będzie
Niż śpiący olbrzym. Powtórz mu te słowa.
Patroklus.  Idę i śpieszną przyniosę odpowiedź. (Wychodzi).
Agamemn.  Skorośmy przyszli z nim samym traktować,
Na pośrednikach nie możemy przestać.
Wejdź, Ulissesie. (Wychodzi Ulisses).
Ajax.  Czemże on wyższy od innych?
Agamemn.  Nie wyższy przynajmniej od swojej o sobie myśli.
Ajax.  A czy jest i tak wysoki? Czy nie myślicie, iż mu się zdaje, że jest waleczniejszym ode mnie?
Agamemn.  Bez wątpienia.
Ajax.  Czy podpiszesz jego zdanie i powiesz, że to prawda?
Agamemn.  Nie, szlachetny Ajaxie; jesteś jak on silny, jak on waleczny, jak on mądry, nie mniej szlachetny, daleko dworniejszy, a nieskończenie powolniejszy od niego.
Ajax.  Boć i dlaczego miałby człowiek być dumnym? Jak się rodzi duma? Ani wiem, co jest duma.
Agamemn.  Tem jaśniejszy twój rozum, Ajaxie, a piękniejsza twoja cnota. Dumny sam się pożera; duma jest jego własnem zwierciadłem, jego własną trąbą, jego własną kroniką; a kto się chwali inaczej jak czynami, pożera czyny w pochwale.
Ajax.  Nienawidzę dumnych jak ropuszej ikry.
Nestor  (na str.). A przecież sam się kocha; czy to nie dziwy?

(Wchodzi Ulisses).

Ulisses.  Achilles jutro nie stanie do boju.
Agamemn.  Jego powody?
Ulisses.  Żadnych nam nie daje.
Idzie za nurtem swojego humoru,
Tylko przywidzeń swoich rady słucha,
Na ludzkie rady baczności nie daje.
Agamemn.  Dlaczego głuchy na uprzejmą prośbę,
Wolnem odetchnąć nie chce tu powietrzem?
Ulisses.  Lada drobnostkę, byleś o nią prosił,
Zmienia w olbrzyma, wielkością nadęty
Z taką do siebie sam przemawia dumą,
Że słów mu braknie; wymarzona wartość
Taki żar w jego roznieciła żyłach,
Że w swych królestwach myśli i działania,
Szalejąc, sam się własną razi myślą.
Co dodam? Tak jest zaraźliwie dumny,
Że wszystkie śmierci oznaki wołają:
Niema lekarstwa!
Agamemn.  Niech Ajax doń idzie.
Drogi Ajaxie, pozdrów go w namiocie;
Mówią, że wielkie masz u niego wzięcie,
Może twą prośbą wybuch ten złagodzisz.
Ulisses.  Agamemnonie, zmień postanowienie.
Święty nam będzie każdy krok Ajaxa,
Który oddali go od Achillesa.
Jakto, zuchwalec, który swoją dumę
Własnym polewa tłuszczem, do swej myśli
Nie wpuści sądu o zdarzeniach świata,
Jeśli go własnym nie przeżuł rozumem,
Ma cześć odbierać od wielkiego męża,

Który jest droższem niż on dla nas bóstwem?
Nie, nie, dostojny i waleczny rycerz
Palmy dzielnością nabytej nie skala,
Przynajmniej nigdy z mojem przyzwoleniem.
Zasług, zasługom Achillesa równych
Nie skrzywdzi, idąc w Achillesa namiot,
Tylkoby tuczył dumę, dość już tłustą,
Tylkoby węgli przyrzucił Rakowi,
Który już wszystko ogniem swoim pali.
On iść do niego? Uchowaj Jowiszu!
A grzmotem nakaż: „Ty idź doń, Achillu!“
Nestor  (na str.). Jakże wybornie w słabiznę mu trafił!
Diomedes.  (na str.). Jak chciwie, milcząc, pochwały te pije!
Ajax.  Jeśli doń pójdę, zbrojną moją pięścią
Twarz mu pooram.
Agamemn.  O nie, nie, nie pójdziesz!
Ajax.  Gdy będzie dumny, wyczeszę mu dumę.
Puśćcie mnie tylko.
Ulisses.  Nie, za skarby świata!
Ajax.  Nędzny pyszałek!
Nestor  (na str.).Jak się doskonale opisuje!
Ajax.  Czy nie może być towarzyskim?
Ulisses  (na str.). Kruk kracze na czarność.
Ajax.  Jego humorom krwi upuszczę.
Agamemn.  (na str.). Chory chce być doktorem.
Ajax.  Ha! gdyby wszyscy byli mojej myśli!
Ulisses  (na str.). Dowcip wyszedłby z mody.

Ajax.  Nie tak skończyłaby się sprawa; niejedną połknąłby wprzód szablę. Jakto? Więc duma ma tryumfować?
Nestor  (na str.). Gdyby tak było, miałbyś prawo do połowy tryumfu.
Ulisses  (na str.). Nawet do dziesięć dziesiątych.
Ajax.  Już ja go ugniotę i gibkim zrobię.
Nestor  (na str.). Jeszcze nie cały gorący; przyczyń mu jeszcze pochwał; lej, lej tylko! Ambicya jego spragniona.
Ulisses  (do Agam.). Na drobną przykrość, królu, zbyt uważasz.

Nestor.  Zapomnij o niej.
Diomedes.  Przygotuj się raczej

Bez Achillesa walczyć z naszym wrogiem.
Ulisses.  Samo to imię gniew jego rozbudza.
Tu męża mamy — ale jest przytomny,
Więc milczeć wolę.
Nestor.  Dlaczego masz milczeć?
Achillesowej nie znajdziesz w nim dumy.
Ulisses.  Lecz znajdziesz męstwo, niech to świat wie cały.

Ajax.  Ten bękart, ten kundel, chce sobie z nas podrwiewać? Ach, czemuż nie jest Trojańczykiem!

Nestor.  Jakąby krzywdą dla Ajaxa było —
Ulisses.  Gdyby był dumny —
Diomedes.  Albo chciwy pochwał —
Ulisses.  Lub opryskliwy —
Diomedes.  Albo samolubny.
Ulisses.  Dziękuj też niebu za twoją powolność,
Ojcu i piersi, którą dzieckiem ssałeś!
Cześć twoim mistrzom! Lecz cześć przedewszystkiem
Twoim wrodzonym przymiotom, nad wszelką
Naukę wyższym! Temu, co twe ramię
Do boju wprawiał, niechaj Mars ustąpi
Nieśmiertelności swej jedną połowę!
Co do twej siły, miano Wołonosza
Milion ci musi z pokorą ustąpić.
O twej mądrości na teraz przemilczam,
Która jak skała, jak morskie wybrzeża,
Twoje przymioty swem otula łonem.
Widzisz Nestora? Latami ćwiczony.
Jest i być musi mądrym, być nie może
Jak tylko mądrym, lecz, ojcze Nestorze,
Przebacz, gdy powiem, że gdyby dni twoje
Dni Ajaxowych świeżość jeszcze miały,
I gdyby mózg twój hart jego posiadał,
Twojaby mądrość nie stanęła wyżej —
Byłbyś Ajaxem.
Ajax.  Nazwęż cię mym ojcem?
Ulisses.  Nazwij, mój synu.
Diomedes.  Słuchaj jego rady,
Dzielny Ajaxie.

Ulisses.  Rzecz zwłoki nie cierpi,
Skoro Achilles w gęstwinie się chowa,
Wojenną radę niechaj wódz nasz zwoła.
Nowi królowie do Troi przybyli;
Jutro wystąpić musim z całą siłą.
Niech wschód i zachód kwiat rycerzy zwoła,
Ajax dotrzyma najdzielniejszym czoła.
Agamemn.  Niech śpi Achilles. Z wiatrem lecą łodzie,
Gdy cięższe nawy grzęzną w słonej wodzie.

(Wychodzą).



AKT TRZECI.
SCENA I.
Troja. — Sala w pałacu Pryama.
(Wchodzą: Pandarus i Sługa).

Pandarus.  Hola, przyjacielu, proszę cię, jedno słowo. Czy nie jesteś z orszaku młodego Parysa?
Sługa.  Jestem, kiedy za nim idę.
Pandarus.  Chciałem się pytać, czy mu służysz?
Sługa.  Służę panu.
Pandarus.  Szlachetnemu służysz panu; trudno go nie chwalić.
Sługa.  Więc chwała panu!
Pandarus.  Wszak znasz mnie, nieprawda?
Sługa.  Tak jest, panie, z widzenia.
Pandarus.  Przyjacielu, poznaj mnie lepiej, jestem pan Pandarus.
Sługa.  Spodziewam się, że poznam waszą dostojność lepiej.
Pandarus.  Pragnę tego.
Sługa.  Wielka wasza łaskawość. (Słychać muzykę za sceną).
Pandarus.  Łaskawość? Nie, przyjacielu, jestem tylko dostojny i jaśnie oświecony. Co to za muzyka?
Sługa.  Znam ją tylko po części; jest to muzyka instrumentalna.
Pandarus.  Czy znasz muzykantów?
Sługa.  Bardzo dobrze.
Pandarus.  Komu grają?
Sługa.  Słuchaczom, panie.
Pandarus.  Dla czyjej przyjemności, przyjacielu?
Sługa.  Dla mojej, panie, i dla przyjemności amatorów muzyki.
Pandarus.  Widzę przyjacielu, że się nie rozumiemy; ja nazbyt dworski, a ty nazbyt bystry. Na czyje żądanie ludzie ci grają?
Sługa.  Teraz przynajmniej wiem, o co idzie, panie. Otóż ludzie ci grają na żądanie mojego pana, Parysa, który jest tu osobiście, a z nim śmiertelna Wenus, kwintessencya piękności, niewidoma dusza miłości.
Pandarus.  Kto, synowicą moja, Kressyda?
Sługa.  Nie, panie, Helena. Czy nie mogłeś się domyślić z przypisanych jej przymiotów?
Pandarus.  Zdawałoby się przyjacielu, że nie widziałeś Kressydy. Przychodzę rozmówić się z Parysem w interesie księcia Troila. Wpadnę na niego bez ceremonii, bo interes gorący.
Sługa.  Interes gorący! co za frazes niedowarzony!

(Wchodzą: Parys, Helena i Służba).

Pandarus.  Piękne pozdrowienie, tobie, pani, i całej tej pięknej kompanii; niech piękne życzenia prowadzą was pięknie, w pięknej mierze do pięknego celu, a przedewszystkiem dla ciebie, piękna królowo, niech piękne myśli pięknem będą wezgłowiem!
Helena.  Drogi panie, jak widzę, jesteś pięknych słów pełen.
Pandarus.  Mówisz, słodka królowo, jak twoja piękna wola. Piękny książę, doskonała muzyka ucięta.
Parys.  A ty ją uciąłeś, kuzynie; musisz ją teraz naprawić, musisz ją nadsztukować własną sztuką. Helko, to człowiek pełen harmonii.
Pandarus.  Nie, pani, bynajmniej, na uczciwość.
Helena.  O panie —
Pandarus.  Głos mój przykry, możesz mi wierzyć, bardzo przykry.
Parys.  Doskonale! Wiemy, że tak mówisz czasami przez kaprys.
Pandarus.  Mam interes do księcia, droga królowo. Czy pozwolisz mi, mości książę, słowo jedno powiedzieć?
Helena.  Nie, nie, tak się nam nie wywiniesz, musisz nam co zaśpiewać, musisz koniecznie.
Pandarus.  Bardzo dobrze, słodka królowo, zbyt jesteś dla mnie łaskawa. Otóż, mości książę, drogi pan mój i najszacowniejszy przyjaciel, a brat twój, Troilus —
Helena.  Panie Pandarus, miodopłynny panie —
Pandarus.  Dalej, słodka królowo, dalej! Polecam się uprzejmym twoim względom.
Helena.  Nie wykpisz się z naszej melodyi; albo inaczej, niech nasza melancholia spadnie na twoją głowę!
Pandarus.  Słodka królowo! Słodka królowo! Co to za słodka królowa, na honor!
Helena.  A słodką damę zasmucić, co za kwaśna obraza!
Pandarus.  Nie, nie, na nic się to nie przyda, na nic, możesz mi wierzyć, na nic; na takie słowa nie zważam wcale, nie, bynajmniej! Otóż pan mój prosi cię, żebyś raczył go wytłómaczyć, jeśli się przypadkiem zapyta król o niego przy wieczerzy.
Helena.  Panie Pandarus —
Pandarus.  Co rozkaże moja słodka królowa, moja naj-najsłodsza królowa?
Parys.  Jakąż to wyprawę układa? Gdzie wieczerza tej nocy?
Helena.  Ale tylko, mój panie —
Pandarus.  Co mówi moja słodka królowa? Moja synowica pogniewa się z tobą, panie. Nie należy ci wiedzieć, gdzie tej nocy wieczerza.
Parys.  Zakładam się o głowę, że u mojej pięknej nieprzyjaciołki Kressydy.
Pandarus.  Nie, nie, nic podobnego; o sto mil jesteś od prawdy. Twoja nieprzyjaciołka dziś chora.
Parys.  Więc dobrze, wytłómaczę go.
Pandarus.  Wybornie, łaskawy panie. Ale skąd przyszła ci myśl wymówić nazwisko Kressydy? Ach, nie, biedna twoja nieprzyjaciołka jest chora.
Parys.  Domyślam się —
Pandarus.  Domyślasz się? Czego się domyślasz? Dalej, dajcie mi lutnię; jestem na twoje rozkazy, piękna królowo.
Helena.  To mi się nazywa być uprzejmym.
Pandarus.  Synowica moja szalenie jest zakochana w pewnej rzeczy, którą posiadasz, słodka królowo.
Helena.  Dostanie ją, byle to nie był mąż mój, Parys.
Pandarus.  Parys? Nie pragnie go wcale. On i ona, to dwoje.
Helena.  Nie trudno, żeby z takich dwojga zrobiło się troje.
Pandarus.  Ani chcę więcej o tem słuchać. Wolę wam zaśpiewać moją piosneczkę.
Helena.  I owszem, prosimy. Na uczciwość, słodki panie, piękne masz czoło.
Pandarus.  Wolne żarty, wolne żarty!
Helena.  Niech treścią twojej piosneczki będzie miłość; ta miłość zgubi nas wszystkich. O Kupidynie! Kupidynie! Kupidynie!
Pandarus.  Miłość? O, tak jest, miłość zgubi nas wszystkich.
Parys.  Miłość! Miłość! Nie żądam nic prócz miłości.

Pandarus.  Na uczciwość, tak właśnie zaczyna się moja piosneczka:
Miłość! Miłość! a więcej nic nie chcę,
Bo strzała miłości
Przeszywa do kości
Wszystko, co żyje;
Choć nie zabije,
Lecz ranę wciąż ostrzem swem łechce.
Gdy woła kochanek oh! oh! oh! i mdleje,
Ta go rana nie zabije,
To oh! oh! na ha! ha! niedługo przeleje,
Tak miłość mdlejąca wciąż żyje;
Wprzód było oh! oh! oh! teraz jest ha! ha! ha!
Niedługo oh! oh! oh! znów będzie z ha! ha! ha!
Hoc! hoc!

Helena.  Prawda, zakochany po uszy.
Parys.  Je tylko same gołębie, kochanko, a taka strawa wyrabia krew gorącą; a gorąca krew rodzi gorące myśli, a gorące myśli rodzą gorące czyny, a gorące czyny, to miłość.
Pandarus.  Czy to jest rodowód miłości? Gorąca krew, gorące myśli i gorące czyny? Toć to żmije; czy więc miłość jest żmij plemieniem? — Słodki panie, kto dziś do boju wystąpił?
Parys.  Hektor, Deifobus, Helenus, Antenor i całe rycerstwo trojańskie. I ja miałem ochotę zbroję dziś przywdziać, ale moja Helka ani chciała na to zezwolić. A brat mój Troilus dlaczego w domu został?
Helena.  Dąsa się na coś. Ty wiesz o wszystkiem, panie Pandarus.
Pandarus.  Ja? miodosłodka królowo, ja nie wiem o niczem. Pragnąłbym wiedzieć, jak im się dziś powiodło. Nie zapomnisz, książę, o wytłómaczeniu twojego brata?
Parys.  Co do włoska.
Pandarus.  Żegnam cię, słodka królowo.
Helena.  Poleć mnie twojej synowicy.
Pandarus.  Nie omieszkam, słodka królowo.

(Wychodzi. Słychać sygnał odwrotu).

Parys.  Wracają. Idźmy do królewskiej sali
Witać rycerzy. Ty, słodka Heleno,
Pomóż nam, proszę, rozbroić Hektora.
Uporne sprzączki prędzej usłuchają
Tknięć czarodziejskich twoich białych palców
Niż ostrza mieczów, albo greckich ramion:
Prędzej rozbroisz wielkiego Hektora
Niźli wysp królów połączone wojska.
Helena.  Parysie, z dumą sługą jego będę,
A poważania naszego oznaki
Piękności naszej blask nowy przydadzą.
Parys.  Słodka Heleno, nad wszystko cię kocham.

(Wychodzą).
SCENA II.
Troja. Ogród Pandara.
(Wchodzą: Pandarus i Sługa).

Pandarus.  Co tam nowego? Gdzie pan twój? U mojej synowicy Kressydy?

Sługa.  Nie, panie; czeka na pana, żebyś go tam poprowadził.

(Wchodzi Troilus).

Pandarus.  Otóż i on nadchodzi. Co tam nowego? co tam nowego?
Troilus.  Ruszaj stąd, pachołku. (Wychodzi Sługa).
Pandarus.  Czy widziałeś moją synowicę?
Troilus.  Nie; przed jej drzwiami domu się wałęsam,
Jak biedna dusza nad Styxu brzegami,
Na przewoźnika barkę czekająca.
Bądź mym Charonem, prowadź mnie co prędzej
Na błogie pola zasłane liliami,
Po których wolno zasłudze się tarzać!
Drogi Pandarze, malowane skrzydła
Z kupidynowych wyrwij dzisiaj ramion
I do Kressydy leć ze mną!
Pandarus.  W ogrodzie
Przechodź się chwilę; wraz ją przyprowadę.

(Wychodzi).

Troilus.  Oczekiwanie głowę mi zawraca.
Rozkosz tak słodka w samej wyobraźni,
Że wszystkie moje zmysły już zachwyca,
A cóż to będzie, kiedy podniebienie
W rzeczywistości skosztuje nektaru
Przez słodką miłość dystylowanego?
Chyba śmierć, chyba w omdleniu zagłada,
Lub radość nazbyt silna, zbyt subtelna,
Zbyt delikatna dla mych grubych zmysłów.
Lękam się bardzo; a lękam się także,
By rozkosz zmysłów mych nie pomieszała,
Jak gdy śród boju zwycięskie szwadrony
Gromadnie rąbią pierzchających tłumy.

(Wchodzi Pandarus).

Pandarus.  Gotuje się, przyjdzie za chwilę; teraz musisz cały twój dowcip pokazać. Tak się rumieni i oddech ma tak prędki, jakby się jej jaki duch pokazał. Przyprowadzę ją. Nie było jeszcze piękniejszej hultajki. Oddech ma tak prędki, jak dopiero co złapany wróbel.

(Wychodzi).

Troilus.  Tę samą w piersiach mych gwałtowność czuję.

Serce me bije gorączkowym pulsem,
Cala ma istność władze swoje traci
Jak wasal, kiedy niespodzianie spotka
Monarchy oko.

(Wchodzą Pandarus i Kressyda).

Pandarus.  Tylko śmiało! Na co się przyda rumieniec? Wstyd jest niemowlęciem. Masz ją teraz przed sobą. Powtórz teraz jej samej przysięgi, które mi recytowałeś. Co? Znowu się wymykasz? Czy trzeba cię pilnować, nim się ułaskawisz? Czy trzeba? Jeśli tak cofać się będziesz, wprzężemy cię do hołobli. Czemu do niej nie mówisz? Dalej! Podnieś tę zasłonę i pokaż nam twój obrazek. Ach, biedne to światło dzienne! jak się lękacie je obrazić! Gdyby było ciemno, zbliżylibyście się prędzej. Tak, tak właśnie; całuj a dobrze przyciskaj. Co? Czy to pocałunek na wieczną dzierżawę? Tu buduj, cieślo, miłe tu powietrze! Do ostatka sobie wytrzęsiecie dusze, nim was rozłączę. Sokół będzie miał swoją sokolicę mimo wszystkich kaczek na rzece. Tylko śmiało!
Troilus.  Zabrałaś mi wszystkie słowa, pani.
Pandarus.  Słowa nie płacą długów; płać uczynkiem. Ale podobno i wszystkie twoje uczynki zabierze, byle twoją czynność wzięła na próbę. Co? Znowu cmokanie? Więc słuchajcie: „a na świadectwo, obie strony“ — wejdźcie, wejdźcie tylko. Idę wam ogień przyrządzić.

(Wychodzi).

Kressyda.  Czy chcesz wejść, panie?
Troilus.  O, Kressydo! Ileż to razy być tam pragnąłem!
Kressyda.  Pragnąłeś, panie? Daj to Boże! O, panie!
Troilus.  Co daj Boże! Co znaczy ta piękna przerwa? Co za dziwne męty piękna moja kochanka ujrzała na dnie źródła naszej miłości?
Kressyda.  Więcej mętów niż wody, jeśli moja obawa ma oczy.
Troilus.  Obawa przemienia cherubinów na dyabłów; obawa nie widzi nigdy prawdy.
Kressyda.  Ślepa obawa, gdy kieruje widzącym rozumem, bezpieczniej stawia nogę niż ślepy rozum, potykający się bez obawy. Lękać się najgorszego, jest często najgorsze wyleczyć.
Troilus.  O, niech pani moja będzie bez obawy; w żadnym dramacie Kupidyna nie występują potwory.
Kressyda.  I nic potwornego?
Troilus.  Nic oprócz naszych przedsięwzięć, gdy przysięgamy wylewać łez morze, żyć w płomieniach, pożerać skały ugłaskiwać tygrysy; gdy nam się zdaje, iż trudniej będzie kochankom naszym wymyślić nowe próby niż nam pokonać nałożone trudności. To jedynie jest potwornością w miłości, moja pani, że wola jest nieskończona a siły ograniczone, że żądza jest bez granic, a działalność jest granic niewolnikiem.
Kressyda.  Powiadają, że wszyscy kochankowie przysięgają więcej, niż mogą wykonać, a trzymają w odwodzie siły, których nie używają nigdy; ślubują więcej niż dziesięć, a wykonywają mniej niż dziesiątą część jednego. Kto jak lew ryczy, a działa jak zając, czy nie jest potworą?
Troilus.  A czy są tacy na ziemi? Ja przynajmniej do liczby ich nie należę. Chwal mnie wedle tego, co zobaczysz; oceń mnie po próbie; z odkrytą zostanę głową, póki nie zasłużę na koronę; nie domagam się nagrody dzisiaj za czyn, który mam dokonać jutro, nie mówmy o zasłudze przed jej urodzeniem, a i po urodzeniu mówmy o niej skromnie. Prawdziwa wierność nie potrzebuje słów wielu. Troilus takim będzie dla Kressydy, że co najgorszego zdoła powiedzieć potwarz, będzie szyderstwem jego szczerości, a co najszczerszego powie prawda, nie będzie szczerszem od Troila.
Kressyda.  Czy chcesz wejść, panie? (Wchodzi Pandarus).
Pandarus.  Co? Jeszcze rumieńce? Jeszczeście nie skończyli gadaniny?
Kressyda.  Pamiętaj, stryju, że jeśli popełnię jakie szaleństwo, tobie je przypiszę.
Pandarus.  Dziękuję; więc jeśli pan mój będzie miał z tobą chłopca, to mnie go przypiszesz? Bądź mu wierną, a jeśli on się zmieni, mnie rób za to wyrzuty.
Troilus.  Znasz teraz twoich zakładników: słowo twojego stryja i moją niezachwianą wiarę.
Pandarus.  I za nią także daję moje słowo: jeśli w naszej familii długiego trzeba czasu, żeby nas zyskać, jesteśmy za to wierni raz zyskani: jesteśmy jak łopuch, możesz mi wierzyć; przyczepiamy się, gdzie nas rzucą.

Kressyda.  Śmiałość nakoniec dodaje mi serca:
Przez ile długich, bolesnych miesięcy,
Chociaż milcząca, kochałam cię, książę!
Troilus.  Czemuż tak długo byłaś mi uporną?
Kressyda.  Z pozoru tylko, bo już mnie podbiłeś
Pierwszem spojrzeniem; przebacz, bo jeżeli
Zbyt wiele wyznam, będziesz mi tyranem.
Kocham cię teraz, jednakże, aż dotąd
Mogłam panować nad moją miłością —
Lecz nie, nie, kłamię, miłość moja była
Jak są rozpustne dzieci, zbyt uporne
Dla swojej matki. Patrz na me szaleństwo,
Po co szczebiocę? Gdy sama się zdradzam,
Jakże na innych liczyć mogę wiarę?
Lecz zakochana nie stroiłam zalot,
Chociaż, wyznaję, chciałam być mężczyzną,
Chciałam, by mężczyzn przywilej nam służył,
By i nam było pierwszym wolno mówić.
Każ mi, mój drogi, każ mi usta zamknąć,
Bo w uniesieniu powiem niewątpliwie,
Czego w przyszłości gorzko pożałuję.
Patrz, twe milczenie, patrz, jak chytrze nieme
Z głębin mi duszy ciągnie tajemnice.
Zamknij mi usta.
Troilus.  Woli twej dopełniam,
Choć słodka płynie z twoich ust wymowa.

(Całuje ją).

Pandarus.  Ślicznie, na honor!
Kressyda.  O, przebacz mi, panie,
Nie miałam myśli o całunek prosić.
Wstyd mi, o Boże, co ja tu zrobiłam!
Na teraz, panie, muszę cię pożegnać.

Troilus.  Pożegnać, droga?
Pandarus.  Jeśli go pożegnasz,
Nim jutro rano —
Kressyda.  O, błagam cię, pozwól!
Troilus.  Cóż cię to razi?
Kressyda.  Moja bytność tutaj.
Troilus.  Nie możesz sama przed sobą uciekać.
Kressyda.  Pozwól przynajmniej odejść i spróbować.
Coś nakształt siebie z tobą tu zostawię;
Coś tak niedobre, że się samo zdradza,
Chętnie innego robi mnie igraszką.
Lecz gdzie mój rozum? Muszę, muszę odejść.
Nie wiem, co mówię.
Troilus.  Kto tak mądrze mówi,
Ten wie, co mówi.
Kressyda.  Więc może przypuszczasz,
Że więcej we mnie sztuki niż miłości;
Że mych oświadczeń tajnym było celem,
Jakby na wędkę myśli twoje chwytać.
Ale kto mądry, ten nie zakochany;
Rozum i miłość są nad ludzkie siły,
To tylko bogom w niebie dozwolone.
Troilus.  O, gdybym myślał, że może kobieta —
A jeśli może, to ty jedna tylko —
Na wieki płomień swej miłości karmić,
W wiecznej młodości swą utrzymać wiarę,
Trwalszą od wdzięków zewnętrznej urody
Potęgą myśli, co prędzej odmładnia,
Niż krew starzeje; o, gdybym mógł wierzyć,
Że moja szczera, a niezmienna miłość
Znajdzie w odpłacie taką czystość uczuć,
Jakże wysoko duchby mój uleciał!
Lecz ach! jam wierny jak wiary prostota,
A prostszy niźli wiara jest dziecięcia.
Kressyda.  W tem z tobą walczyć będę o pierwszeństwo.
Troilus.  Walka cnotliwa, gdy prawość z prawością
W prawości uczuć o pierwszeństwo walczy!
W późnej przyszłości, wierni kochankowie

Będą przysięgać wierność na Troila;
Gdy ich poezyi pełnej strasznych przysiąg,
Wielkich oświadczeń, nie stanie porównań,
Kiedy już stare znudzą ich przysięgi:
Wierny jak kwiaty wierne księżycowi,
Jak dniowi słońce, gołąb’ gołębicy,
Środkowi ziemia, a stal magnesowi,
Jeszcze po wszystkich wiary porównaniach
Na przysiąg swoich ostatnie stwierdzenie
Dołożą w końcu: wierny jak Troilus,
I tem nazwiskiem słowo swe uświęcą.
Kressyda.  Bądź mi prorokiem! Jeśli ja cię zdradzę,
Na włosek jeden wiary mej odstąpię,
Gdy czas starzejąc zapomni o sobie,
Kropelki deszczu stopią Troi mury;
Gdy zapomnienie pożre wielkie miasta,
Potężne państwa bez śladu pogrzebie
W prochu nicości, niechaj ludzka pamięć
I wtedy jeszcze, wśród niewiernych dziewic,
Moją niewierność piętnuje przekleństwem;
I gdy powiedzą: niewierna jak woda,
Jak wiatr, powietrze, jak pustyni piasek,
Jak lis jagnięciu, jak wilk jałowicy,
Jak tygrys łani, macocha pasierbom,
Niechaj dodadzą, aby w samo serce
Ugodzić zdradę: zdradna jak Kressyda.

Pandarus.  Zgoda; handel dobity; przypieczętujcie przysięgi, a ja będę świadkiem. Tu trzymam twoją rękę, tu rękę mojej synowicy. Jeśli wzajemnie wiary sobie nie dotrzymacie, gdy tyle zadałem sobie kłopotów, aby was połączyć, niech odtąd wszystkie biedne rajfury nazywają się aż do końca świata od mojego nazwiska: Pandarami; niech wszyscy wierni kochankowie nazywają się: Troilus, wszystkie fałszywe kobiety: Kressyda, a wszystkie rajfury: Pandarus! Dodajcie: Amen.
Troilus.  Amen.
Kressyda.  Amen.
Pandarus.  Amen. — A teraz pokażę wam izbę; żeby łóżko nie wygadało waszych pięknych utarczek, uduście je; a teraz, marsz!
Każdej tu niemej dziewce, czy młoda czy stara,
Niech Kupido da izbę, łoże i Pandara! (Wychodzą).

SCENA III.
Obóz grecki.
(Wchodzą: Agamemnon, Ulisses, Diomedes, Nestor, Ajax, Menelaus i Kalchas).

Kalchas.  Za waszej sprawie oddane usługi
Okoliczności zmuszają mnie dzisiaj
Nagrody żądać. Pomnijcie, książęta,
Że przenikając wzrokiem moim przyszłość,
Me posiadłości, Troję opuściłem,
Zyskałem zdrajcy imię nienawistne,
I dla wątpliwej zrzekłem się fortuny
Korzyści pewnych i już posiadanych.
Wszystko, co sercu memu było drogie
Przez czas, stosunki i przyzwyczajenie,
Wszystkom opuścił, wszystkiegom się wyrzekł;
Dla waszej służby sam wśród obcych żyję,
Jakbym się nowo dla świata narodził.
Błagam was teraz, dajcie mi skosztować
Choć drobną cząstkę bogatych obietnic,
Które w przyszłości czekać mają na mnie.
Agamemn.  Powiedz nam, czego żądasz, Trojańczyku.
Kalchas.  W wczorajszym boju jeńcem waszym został
Antenor, drogi wódz swojemu miastu.
Nieraz już — za co me składam wam dzięki —
Chcieliście moją wymienić Kressydę;
Do dzisiaj Troja odrzucała wnioski;
Lecz spraw ich takim Antenor jest kluczem,
Że się rokowań ich budowa zwali,
Gdy jej nie wesprze swoją obecnością.
Za niego dadzą syna krwi królewskiej.
Dajcie mu wolność, dostojni książęta,

Bo jego powrót wykupi mą córkę,
A jej przytomność z lichwą mi zapłaci
Wszystkie usługi, które wam oddałem.
Agamemn.  Niech Diomedes z Antenorem idzie,
Niech nam Kressydę przyprowadzi w zamian;
Kalchas otrzyma, czego od nas żąda.
Idź, Diomedzie, a pełniąc zlecenie,
Dowiedz się razem, czy Hektor w wyzwaniu
Niezmienny dotrwał; gotowy jest Ajax.
Diomedes.  Idę rozkazy twoje spełnić, królu.
Włożony ciężar z dumą podejmuję.

(Wychodzą: Diomedes i Kalchas. — Achilles i Patroklus pokazują się przy wejściu swoich namiotów).

Ulisses.  Stoi Achilles przy wejściu namiotu;
Racz go wyminąć, wodzu, obojętnie,
Jakbyś go nie znał; niech wszyscy książęta
Niedbałe oko rzucą nań z niechcenia.
Przyjdę ostatni; pewno mnie zapyta,
Co miały znaczyć te wzgardliwe oczy?
Mam w pogotowiu leczące szyderstwo,
Stawię je między waszą oziębłością
A jego dumą; nie wątpię na chwilę,
Że sam lekarstwa mego zechce zażyć;
Może się przydać: jedynem zwierciadłem
Dla dumnych tylko duma innych ludzi;
Pyszałków strawą są gibkie kolana,
Dla dumy dumnych płaca obiecana.
Agamemn.  Pójdziemy za twą radą, Ulissesie;
Idąc, przywdziejem oziębłości pozór.
Niech mu z nas żaden nie da pozdrowienia,
Lub da z pogardą, co nim silniej wstrząśnie,
Niż gdyby żaden na niego nie spojrzał.
Ja pierwszy idę.
Achilles.  Czy wódz nasz przychodzi,
By mówić ze mną? Znacie moje myśli:
Nie mam ochoty przeciw Troi walczyć.
Agamemn.  Co tam Achilles mówi? czego żąda?
Nestor  (do Achill.). Czy chcesz o sprawie jakiej mówić z królem?

Achilles.  Nie.
Nestor  (do Agam.). Nie, królu.
Agamemn.  Tem lepiej. (Wychodzą: Agamemnon i Nestor).
Achilles.  Dzień dobry! dzień dobry!
Menelaus.  Jak się masz? jak się masz? (Wychodzi).
Achilles.  Co? i ten rogal mną gardzi?
Ajax.  Co tam nowego, Patroklu?
Achilles.  Dzień dobry, Ajaxie.
Ajax.  Hę?
Achilles.  Dzień dobry.
Ajax.  Dzień dobry dziś i dzień dobry jutro. (Wychodzi).
Achilles.  Co się to znaczy? Nie znają Achilla?
Patroklus.  Skąd ta oziębłość? Zwyczajem ich było
Zginać kolana, zdala już uśmiechy,
Jak pośredników, słać Achillesowi,
Z taką do niego zbliżać się pokorą,
Z jaką do świętych zbliża się ołtarzy.
Achilles.  Czy do ubóstwa w tych czasach przyszedłem?
Wiem, że z fortuną rozbratana wielkość
Przychodzi także z ludźmi do rozbratu.
Czem jest, upadły równie jasno czyta
W spojrzeniach ludzi jak w upadku własnym.
Człowiek, to motyl: skrzydła swe pierzyste
Letniemu tylko pokazuje słońcu.
Żaden tu człowiek w swej ludzkiej godności
Czci nie odbiera; ludzie czczą honory,
Które istoty jego nie są treścią,
Urzędy, skarby, albo królów łaskę,
Choć je przypadek równie często daje
Jak i zasługa; ślizka to podstawa,
Ledwo upadnie, ciągnie też za sobą
Opartą na niej miłość równie ślizką:
Co żyło razem, razem też umiera.
Ale dziś ze mną tak źle jeszcze nie jest;
Fortuna jeszcze mą jest przyjaciółką;
Co posiadałem, w pełni dziś posiadam,
Oprócz pochlebnych ludzi tych uśmiechów.
Rzekłbyś, że nagle odkryli coś we mnie,

Co mnie tych względów zrobiło niegodnym,
Które tak często wprzód mi oddawali.
Widzę Ulissa; przerwę mu czytanie.
Witaj, Ulissie!
Ulisses.  Witaj mi, Tetydy
Potężny synu!
Achilles.  Co takiego czytasz?
Ulisses.  Dziwny to pisarz; toć on mnie tu uczy,
Że człek, jakkolwiek bogato posażny
Czy w duszy wielkość, czy w urodę ciała,
Ze skarbów swoich chełpić się nie może,
Czucia ich nie ma tylko przez odbicie,
Gdy cnoty jego promienistem ciepłem
Innych ogrzeją, a ci znów od siebie
Pierwszemu dawcy ciepło odsyłają.
Achilles.  Nic w tem dziwnego niema, Ulissesie,
Piękności twarzy nie widzi posiadacz;
Jej blask dla innych tylko świeci źrenic.
Zmysłowych wrażeń najczystszy pośrednik,
Oko, nie może z swej jamy wyskoczyć,
Samo się widzieć; w innem tylko oku
Może się własnym pozdrowić obrazem.
Wzrok się nie może ku sobie obrócić,
Błąkać się musi, aż zwierciadło znajdzie,
W którem nakoniec może się zobaczyć.
Nic w tem dziwnego.
Ulisses.  Nie zdanie mnie dziwi
Nic w niem nowego — lecz pisarza wnioski,
Który chce dowieść, że żaden śmiertelny
Nic nie posiada, jakkolwiek bogaty
W złoto lub cnoty, jeżeli poprzednio
Z drugimi skarbem swym się nie podzieli,
Że sam przez siebie nie wie nawet o nich,
Póki nie ujrzy ich w oklasku bliźnich,
Co je rozwija, jak sklepienie murów
Głos potęguje, jak brama stalowa
Bierze od słońca i słońcu odsyła
Twarz jego jasną i jego upały.

To mnie zajęło, i zaraz do myśli
Przyszedł mi Ajax, światu dziś nieznany.
Cóż to za człowiek! Boże, to koń czysty,
Co ma, sam nie wie. Ileż to jest rzeczy
Podłych z pozoru, kosztownych w użyciu!
A ile znowu drogich sądem ludzi,
A bez wartości! Jutro może ujrzym
Jak czyn, przypadkiem w rękę mu rzucony,
Wsławi Ajaxa. Czemu jedni robią
To, czego inni zrobić zaniedbali?
Czemu się jedni wczołgać potrafili
Do świątyń zmiennej Fortuny, gdy inni
Pod jej oczyma głupców grają rolę?
Jak jeden dumą drugiego się karmi,
Kiedy się pyszny w własnej tarza dumie!
Czy widzisz Greków? Patrz, jak po ramieniu
Klepią w zawody niezgrabę Ajaxa,
Jakby już deptał po Hektora piersiach,
Jakby już mury trojańskie rozwalał.
Achilles.  Bardzo ci wierzę; minęli mnie właśnie
Jak bogacz dumny żebraka wymija.
Dobrego słowa żaden nie powiedział,
Nie spojrzał żaden. Czy już zapomnieli
Mych czynów przeszłych?
Ulisses.  Alboż nie wiedziałeś,
Że czas na grzbiecie swoim torbę nosi,
W którą jałmużny wkłada zapomniane,
Czas, ten olbrzymi potwór niewdzięczności,
Drań ta, to dobre uczynki minione,
Pożarte w samej chwili urodzenia,
I zapomniane ledwo dokonane.
Wytrwałość tylko chowa jasny honor;
Wychodzą z mody minione usługi,
Jak zardzewiała zbroja na szyderstwo
Na monumencie starym zawieszona.
Nie zwlekaj chwili; bo honor wędruje
Po ciasnej ścieżce, na której zaledwo
Jeden się zmieści; nie opuszczaj ścieżki,

Bo mnogich synów ma współubieganie,
A wszyscy tłumnie cisną się za tobą,
I byleś stanął albo z drogi zeszedł,
Jak przystęp morza, niewstrzymaną falą
Wszyscy cię miną i w tyle zostawią.
Jak dzielny rumak, poległy na czele,
Dla pogardliwej tylnej będziesz straży
Z obojętnością deptanym pomostem.
Obecne czyny, choć niższe zasługą
Od twoich przeszłych, górują nad nimi,
Bo czas, zwyczajem modnych gospodarzy
Z niechcenia ściska odchodzących rękę,
A nowych gości do serca przytula
Silnem ramieniem, jakby chcieli uciec.
Zawsze witanie uśmiech ma na twarzy,
A pożegnanie z westchnieniem odchodzi.
Darmo się cnota domaga zapłaty
Za to, czem była, za minione czyny,
Bo piękność, dowcip, ród, siła, zasługa,
Miłość i przyjaźń, wszystko niewolnikiem
Zazdrości czasu i jego potwarzy.
Wspólny znak jeden wszystkich ludzi krewni:
Wszyscy bez miary nowe cacka wielbią,
Chociaż ze starych ulepione cacek,
I proch przenoszą trochę pozłocony
Nad przypruszone lekkim pyłem złoto.
Obecne oczy chwalą rzecz obecną.
Nie dziw się przeto, mężu niezrównany,
Jeśli Ajaxa czcić zaczęli Grecy,
Rzecz bowiem w ruchu przyciąga wzrok łatwiej
Niż rzecz w spoczynku. Był czas, gdy Hellenów
Krzyk cię pozdrawiał; ten czas może wrócić,
Byleś się żywcem nie chciał sam pogrzebać,
W własnym namiocie chwały twojej zamknąć,
Mężu, którego śmiałe niegdyś czyny,
Na tych trojańskich dokonane polach,
Budziły zazdrość w bogach nawet samych,
I buntowały Marsa.

Achilles.  Oddalenia
I samotności ważne mam powody.
Ulisses.  Ale ważniejsze, lecz heroiczniejsze
Znajdziesz powody przeciw oddaleniu.
Rzecz to wiadoma, Achillu, że kochasz
Jedną z Pryama córek.
Achilles.  Rzecz wiadoma?
Ulisses.  Czy cię to dziwi? Czujne rządu oko
Zna każde ziarnko w Plutusa skarbnicy,
Dno niezgłębionych przepaści nurtuje,
Ulata z mysią, i prawie jak bóstwo
Odsłania myśli w niemej ich kolebce.
Są tajemnice (których się historya
Nie waży dotknąć), w głębiach rządów duszy
Których działanie tak szybkie, tak boskie,
Że nie wypowie ich pióro ni język.
Achillu, wszystkie twe stosunki z Troją
Tak nam wiadome jak tobie samemu.
Może godniejszem byłoby Achilla
Nie Polixenę, lecz Hektora podbić.
Serce Pirrusa zakrwawi się młode,
Gdy wieść po naszych otrąbi wybrzeżach,
Gdy greckie dziewki tańcząc zaśpiewają:
„Hektora siostrę zwyciężył Achilles,
Lecz wielki Ajax Hektora powalił“.
Bądź zdrów; mówiłem jak szczery przyjaciel.
Po tym się lodzie głupiec ślizga śmiało,
Który się tobie strzaskać należało. (Wychodzi).
Patroklus.  To było zawsze rad mych wszystkich treścią.
Bezwstydna dziewka, w męża przedzierzgnięta,
Od zniewieściałych nie szpetniejsza mężów
W godzinie czynu. Na mnie spada wina;
Mówią, że mała ma do bitw pochopność,
A wielkie twoje do mnie przywiązanie
Było powodem twojej bezczynności.
Ocknij się, drogi, a wietrzny Kupido
Miłości łańcuch z twej szyi odwiąże;
Jak kropla rosy z grzywy lwa strząśnięta

W nic się rozpłynie.
Achilles.  Więc Ajax z Hektorem
Mierzyć się będzie?
Patroklus.  I może w tej walce
Chwałą się okryć.
Achilles.  Widzę zagrożone
Me dobre imię: sława ma blednieje.
Patroklus.  Bądź baczny; trudno ta się leczy rana,
Którą zadajem własną sobie ręką.
Kto konieczności nie pełni rozkazów,
Niebezpieczeństwo sam sobie kupuje;
Niebezpieczeństwo, jak subtelna febra,
Chwyta nas, chociaż na słońcu się grzejem.
Achilles.  Idź, mój Patroklu, przywołaj Tersyta,
Wyprawię błazna z prośbą do Ajaxa,
Aby po bitwie sprosił do mnie Trojan;
Kobiecą bowiem uczułem zachciankę
Ujrzeć Hektora w odzieży pokoju,
Mówić z nim, jego oblicza widokiem
Wzrok mój nasycać. Lecz otóż Tersytes.

(Wchodzi Tersytes).

Tersytes.  Cud!
Achilles.  Jaki?
Tersytes.  Ajax biega tam i sam po polu, szukając samego siebie.
Achilles.  Jakto?
Tersytes.  Jutro ma się mierzyć sam na sam z Hektorem, a w proroczej dumie heroicznych cięgów plecie trzy po trzy, nic nie mówiąc.
Achilles.  Jakto być może?
Tersytes.  Stąpa jak paw’ nadęty; krok jeden i pauza; zamyśla się jak gospodyni, która za całą arytmetykę ma tylko głowę, żeby uregulować swój rachunek; gryzie sobie wargi z ogromnie mądrem spojrzeniem, jakby mówił: siedzi w tej głowie dowcip, byle chciał wyleźć; i wielka w tem prawda, tylko że ten dowcip tak zimno tam spowity jak iskra w krzemieniu; żeby ją wywołać, trzeba wprzód dobrze krzesać. Zgubiony to człowiek na wieczne czasy; bo jeśli mu Hektor nie skręci karku w pojedynku, to on go sam sobie skręci w próżności. Nie poznał mnie; gdy mu „dzień dobry, Ajaxie“, powiedziałem, on mi odrzekł: „dziękuję, Agamemnonie“. Co myślisz o człowieku, który mnie bierze za wodza? Zmienił się w rybę lądową, bezjęzyczną potworę. Bodaj przepadło dobre u ludzi imię! Można je nosić na lice i na nice, jak skórzany kaftan.
Achilles.  Musisz być moim do niego posłem, Tersycie.
Tersytes.  Kto? Ja? Nie odpowie nikomu. Nie jego rzemiosłem odpowiadać. Mówić, to dobre dla żebraków; u niego język w pięści. Odegram wam jego rolę; niech mnie pyta Patroklus, przedstawię wam Ajaxa.
Achilles.  Przemów do niego, Patroklu. Powiedz mu, że błagam pokornie walecznego Ajaxa, aby zaprosił do mojego namiotu najdzielniejszego Hektora, bez zbroi; aby wyrobił dla niego list żelazny u wielkomyślnego, najjaśniejszego, sześć lub siedm razy dostojnego naczelnika greckiej armii, Agamemnona, i t. d. Zaczynaj.
Patroklus.  Błogosław, Jowiszu, wielkiemu Ajaxowi!
Tersytes.  Humf!
Patroklus.  Przychodzę w imieniu zacnego Achillesa.
Tersytes.  Hę?
Patroklus.  Który błaga cię pokornie, abyś raczył zaprosić Hektora do jego namiotu.
Tersytes.  Humf!
Patroklus.  Abyś wyrobił dla niego list żelazny u Agamemnona.
Tersytes.  Agamemnona?
Patroklus.  Tak jest, panie.
Tersytes.  Ha!
Patroklus.  Co na to odpowiadasz?
Tersytes.  Bóg z tobą, z całego serca.
Patroklus.  Co odpowiadasz, panie?
Tersytes.  Jeśli będzie jutro pogoda, o jedenastej godzinie rzecz się tak lub owak rozstrzygnie: bądźcobądź, drogo zapłaci, nim mnie złapie.
Patroklus.  Ale co odpowiadasz, panie?
Tersytes.  Bądź zdrów, z całego serca.
Achilles.  Czy tylko naprawdę tak nastrojony?
Tersytes.  Nie tak nastrojony ale tak rozstrojony. Jaką wyda muzykę, gdy mu Hektor rozpłata czaszkę, nie wiem; ale jestem pewny, że nie wyda żadnej, chyba że skrzypek Apollo z jego żył porobi struny.
Achilles.  Pójdziesz do niego natychmiast z listem.
Tersytes.  To daj mi drugi do jego konia, bo to z dwóch rozumniejsze stworzenie.
Achilles.  Umysł mój mętny jak zmącona woda,
I sam nie mogę dna jego zobaczyć.

(Wychodzi Achilles z Patroklusem).

Tersytes.  Bodaj źródło twoich myśli ustało się i znowu było czyste, bym mógł w niem osła napoić! Wolałbym być barana świerzbowcem niż takim walecznym nieukiem. (Wychodzi).




AKT CZWARTY.
SCENA I.
Troja. Ulica.
(Z jednej strony wchodzi Eneasz i Sługa z pochodnią, z drugiej Parys, Deifobus, Antenor, Diomedes i inni z pochodniami).

Parys.  Hola! kto idzie?
Deifobus.  Eneasz.
Eneasz.  Co widzę?
I Parys? Książę, gdybym miał powody
Ważne, jak twoje, do długiego spania,
Chyba niebieskie mogłoby poselstwo
Od towarzyszki łoża mnie oderwać.
Diomedes.  I ja tak myślę. — Witaj, Eneaszu!
Parys.  Ściśnij dłoń jego, bo Grek to waleczny;
Sam to przyznałeś, gdyś nam opowiadał,
Jak Diomedes dzień w dzień, tydzień cały

Gonił za tobą.
Eneasz.  Zdrowie ci, rycerzu!
Póki nam służy słodki czas rozejmu;
Ale w dniu bitwy, tak czarne wyzwanie,
Jak może serce w swych głębiach wymyślić,
A dzielność spełnić.
Diomedes.  Przyjmuje Diomed
Jedno i drugie. Póki krew spokojna
W żyłach mych płynie, zdrowie, Eneaszu!
Lecz gdy bój zawre, a pora posłuży,
Na twoje życie strzelcem mnie zobaczysz,
Z całą chytrością i zapałem strzelca.
Eneasz.  Będziesz polował lwa, który się cofa
Twarzą do łowca. Z całą uprzejmością
Witaj nam w Troi! Na Anchiza życie,
Witaj! Przysięgam na rękę Wenery,
Nikt szczerzej kochać nie może ode mnie
Męża, którego z duszy pragnie zabić.
Diomedes.  Jest w nas sympatya. Niech żyje Eneasz
Lat tysiąc, jeśli dla mego oręża
Śmierć jego nie jest chwałą przeznaczoną;
Lecz dla mej sławy niechaj jutro zginie,
Niech ciało jego jedną będzie raną.
Eneasz.  Znamy się dobrze.
Diomedes.  Prawda, a pragniemy
Poznać się gorzej.
Parys.  Jest to powitanie
Najzawistniejszej pełne serdeczności,
Nienawidząca najpiękniejsza miłość,
O jakiej dotąd dało się nam słyszeć. —
Co cię tak wcześnie z domu wywołało?
Eneasz.  Królewski rozkaz; lecz nie wiem powodu.
Parys.  Dowiesz się teraz: królewską jest wolą,
Byś Greka tego do domu Kalchasa
Powiódł i piękną Kressydę mu wydał
Za Antenora. Bądź nam towarzyszem,
Lub, jeśli pragniesz, wyprzedź nas na chwilę;
Przypuszczam bowiem, jestem raczej pewny,

Brat mój Troilus na tę noc tam gościem.
Zbudź go i donieś o naszem przybyciu,
O jego celu; tylko mi się zdaje,
Że nas nie bardzo powita serdecznie.
Eneasz.  Chętniej do Greków poniesioną Troję,
Niż wyniesioną z Troi swą Kressydę
Ujrzałby Troil.
Parys.  Lecz niema ratunku;
Taka przeznaczeń jego dola gorzka.
Spieszym za tobą.
Eneasz.  Więc żegnam was wszystkich.

(Wychodzi).

Parys.  Teraz szlachetny powiedz Diomedzie
Z całą szczerością dobrego kolegi:
Kto, zdaniem twojem, godniejszy Heleny,
Ja czy Menelaj?
Diomedes.  Równie godni oba:
On, że jej szuka z taką wytrwałością,
(Na jej honoru plamę obojętny,)
Przez tyle trudów i cierpień piekielnych;
Ty, że jej bronisz (nie czując goryczy,
Jaką zaprawna Heleny niesława)
Tak wielkim kosztem skarbów i przyjaciół.
On, jak skomlący i płaczliwy rogal,
Wywietrzałego wina chce pić męty;
Ty, jak rozpustnik, z wszetecznego łona
Pragniesz szczęśliwy sukcesorów dostać.
Ważycie równo: kto ją z was posiędzie,
O ladaszczycę tylko cięższy będzie.
Parys.  Dla współziemianki jesteś za surowy.
Diomedes.  Ona surowszą dla swojej jest ziemi.
Słuchaj, za każdą fałszywej krwi kroplę,
Która po żyłach cieknie jej wszetecznych,
Grek jeden zginął, a za każdy skrupuł
Jej nieczystego, splamionego ścierwa,
Jeden Trojańczyk swem zapłacił życiem.
Ode dnia, w którym otworzyła usta,
Do dzisiaj z ust tych mniej słów uleciało,

Niż dla niej Greków i Trojan skonało.
Parys.  Przekupnia, widzę, naśladujesz przykład,
Bo ganisz towar, który pragniesz nabyć.
Ja na przymioty jej zostanę niemy:
Nie chwalim, czego sprzedać nie myślemy.
To droga nasza. (Wychodzą).

SCENA II.
Troja. Dworzec przed domem Pandara.
(Wchodzą: Troilus i Kressyda).

Troilus.  Nie wychodź, droga, bo zimny poranek.
Kressyda.  A więc zawołam stryja mego, panie,
On ci otworzy.
Troilus.  Zostaw go w pokoju.
Idź, niech sen twoje piękne zamknie oczy,
Tak ukołysze łagodnie twe zmysły,
Jak dziecko, żadnej troski nie znające.
Kressyda.  A więc dzień dobry.
Troilus.  Proszę, wróć do łóżka.
Kressyda.  Czy cię już nudzę?
Troilus.  Gdyby dzień kłopotny,
Śpiewem skowronka do życia zbudzony,
Wron nie wywołał rozpustnych na pola,
Gdyby nas dłużej noc słoniła senna,
Nigdy komnaty twejbym nie opuścił.
Kressyda.  Noc była krótka.
Troilus.  Szpetna czarownica!
Jak piekło wiernie służy truciznikom,
A od kochanków ucieka uścisku
Skrzydłem lotniejszem od człowieka myśli!
Lecz się zaziębisz: kląć mnie potem będziesz.
Kressyda.  Czekaj; mężczyźni nigdy czekać nie chcą.
Ach! gdybym dłuższy stawiła ci opór,
Zostałbyś jeszcze. Cicho! ktoś się zbliża.
Pandarus  (za sceną). Cóż to? Wszystkie drzwi stoją otworem?
Troilus.  To stryj twój. (Wchodzi Pandarus).

Kressyda.  Bodaj dżumy padł ofiarą!
Zacznie szyderstwa; biedne moje życie!

Pandarus.  Ha? ha? Co tam nowego? Co tam za wiadomości od dziewictwa. To ty, moja dziewico? Gdzie moja synowica Kressyda?
Kressyda.  Bodajeś przepadł, stryju mój, szyderco!
Naprzód podmawiasz, urągasz się potem.
Pandarus.  Podmawiam? a do czego? Niech powie, do czego. Do czego cię podmawiałem?
Kressyda.  Skończ tylko, proszę, bo sam nieuczciwy,
Nie możesz ścierpieć uczciwości innych.
Pandarus.  Ha! ha! nieboraczko! Biedne głupiątko! Nie spałaś tej nocy? Czy ten niedobrego oka ci zmrużyć nie pozwolił? Bierz go licho! (Słychać stukanie).
Kressyda.  Czy nie mówiłam? Bodaj tak stukano
Po jego czaszce! Kto tam, zobacz stryju.
Wejdź ze mną, panie, do mojej komnaty.
Śmiejesz się, jakbym złą myśl jaką miała.
Troilus.  Ha! ha!
Kressyda.  Mylisz się; ani marzę o tem. (Stukanie).
Coraz gwałtowniej. Za pół Troi nie chcę,
Aby cię ludzkie ujrzały tu oczy.

(Wychodzą: Troilus i Kressyda).

Pandarus  (idąc ku drzwiom). Kto tam? Czego żądasz? Czy drzwi chcesz wysadzić? Co się to znaczy? Czego żądasz?

(Wchodzi Eneasz).

Eneasz.  Dzień dobry.
Pandarus.  Kto to? Eneasz, na honor;
Jaka cię sprawa tak rano sprowadza?
Eneasz.  Czy jest tu Troil?
Pandarus.  A cóżby tu robił?
Eneasz.  Wiem, że jest tutaj; darmo się zapierasz.
Ważną dla niego przynoszę wiadomość.
Pandarus.  Mówisz, że tu jest? To przysięgam, więcej wiesz ode mnie. Prawda, że późno wróciłem do domu; ale cóżby i tu robił?
Eneasz.  Co? Przypuśćmy, że nic. Tylko chcąc mu służyć, szkodzisz mu i zdradzasz go przez zbytek wierności. Nie wiedz sobie nic o nim, ale idź i przyprowadź go do mnie. (Gdy Pandarus zamierza wyjść, wchodzi Troilus).
Troilus.  Więc czego żądasz?
Eneasz.  Witać czasu nie mam,
Tak jest naglące moje tu poselstwo.
Za chwilę przyjdą: Parys, Deifobus,
Grek Diomedes, a z nimi Antenor
Dziś nam wrócony, a w zamian za niego
Musim natychmiast, nim pierwsze ofiary
W świątyniach złożym, Diomedesowi
Kressydę wydać.
Troilus.  Takie są układy?
Eneasz.  Już potwierdzone przez króla i radę;
Zwłoki nie cierpi żadnej wykonanie.
Troilus.  Jakże mi szczęście moje się urąga!
Idę ich przyjąć. A wiesz, Eneaszu,
Żeśmy przypadkiem spotkali się tutaj,
Żeś mnie nie znalazł w tym domu.
Eneasz.  O, zgoda,
Bo tajemnica natury ode mnie
Nie więcej niema. (Wychodzą: Troilus i Eneasz).
Pandarus.  Czy to być może? Ledwo zyskana, a już stracona? Bodaj dyabeł porwał Antenora! Młody książę gotów zwaryować. Zaraza na Antenora! Ach! czemu też nie złamali sobie karków! (Wchodzi Kressyda).
Kressyda.  Kto tu był stryju, jakie wiadomości?
Pandarus.  Ach! ach!
Kressyda.  O, powiedz, czemu wzdychasz tak głęboko?
Gdzie pan mój? powiedz drogi, drogi stryju.
Co się to znaczy?
Pandarus.  Chciałbym tak być głęboko pod ziemią, jak jestem wysoko na ziemi.
Kressyda.  O Boże! Boże! i cóż się tu stało?
Pandarus.  Proszę cię, wróć do twojej komnaty. Bodajeś się była nigdy nie rodziła! Wiedziałem, że będziesz przyczyną jego śmierci. O, biedny książę! Zaraza na Antenora!
Kressyda.  Dobry mój stryju, błagam cię, na kolanach błagam cię, powiedz, co tu zaszło?
Pandarus.  Musisz nas opuścić, dziewko, musisz nas opuścić; wymieniono cię za Antenora. Musisz pójść do twojego ojca, a porzucić Troila. To go zabije, to go otruje, nie zniesie tego.

Kressyda.  O wielki Boże! Nie opuszczę Troi.
Pandarus.  Musisz.
Kressyda.  Nie, stryju, nie chcę; zapomniałam ojca;
Nie czuję żadnych pokrewieństwa natchnień.
Niema rodziców, miłości, krwi, duszy
Tak sercu blizkich jak mój słodki Troil.
Potężne bogi, z imienia Kressydy
Zróbcie koronę i fałszu i zdrady,
Jeśli mojego Troila opuszczę!
Niech czas i przemoc i śmierć nawet sama
Zabiorą ciało moje na ofiarę;
Miłości bowiem mojej podwaliny
Tak są potężne jak środek jest ziemi,
Przyciągający wszystko, co stworzone.
Do mej komnaty płakać teraz idę —
Pandarus.  Idź, idź!
Kressyda.  Rwać jasne włosy, piękne lica drapać,
Głos westchnieniami mój czysty ochrzypiać.
Z ostatnim krzykiem: drogi mój Troilu!
Niechaj w mych piersiach serce moje pęknie!
Nie, nigdy, nigdy Troi nie opuszczę! (Wychodzą).

SCENA III.
Troja. — Przed domem Pandara.
(Wchodzą: Parys, Troilus, Eneasz, Deifobus, Antenor i Diomedes).

Parys.  Już późne rano; zbliża się godzina,
W której dzielnemu wydać ją Grekowi
Trzeba nam będzie. Bracie mój, Troilu,
Idź ją uprzedzić, odjazd jej przyspieszyć.
Troilus.  Wejdźcie do domu; oddam ją Grekowi;
A w chwili, w której dotknie jej swą dłonią,
Pomyśl, że widzisz zbudowany ołtarz,

Na którym kapłan, a twój brat, Troilus
Składa w ofierze własne swoje serce.
Parys.  Wiem, co jest miłość. Ach! gdybym ci, bracie,
Jak się litować mogę, tak mógł pomódz!
Raczcie panowie wejść ze mną do domu. (Wychodzą).

SCENA IV.
Troja. — Pokój w domu Pandara.
(Wchodzą: Pandarus i Kressyda).

Pandarus.  Miarkuj się, miarkuj!
Kressyda.  O umiarkowaniu
Na co mi mówisz? Boleść w mojem sercu,
Jak jej przyczyna, wielka jest i pełna;
Jakżebym mogła siłę jej miarkować?
Oj gdybym mogła zatłumić uczucie,
Lub je osłabić, albo je ostudzić,
Mogłabym także boleść mą łagodzić;
Ale jak granic w mej niema miłości,
Tak i po stracie niema ich w żałości.

(Wchodzi Troilus).

Pandarus.  Patrz, patrz, patrz, to on przychodzi. Biedne kurczątko!
Kressyda.  O, Troilu, Troilu!
Pandarus.  Cóż to za widowisko! Niechże i ja was uściskam. Serce, jak to pięknie mówi piosneczka:
Serce wzdychasz jawnie, skrycie,
Czemu nie pękniesz z westchnieniem?
A na to odpowiedź:
Bo ran serca nie zgoicie
Ni gadaniem, ni milczeniem.
Nie było prawdziwszych nad te rymów. Nie rzucajmy niczego na świecie, bo możemy dożyć dnia, w którym te wiersze mogą się nam przydać; widzimy to teraz, widzimy. Jakże wam teraz na sercu, baranki?

Troilus.  Kressydo, tak cię czystem kocham sercem,
Że bogi, jakby na mą gniewne miłość.
Stokroć gorętszą od pobożnych myśli,

Przez usta zimne słanych do ich bóstwa,
Z moich cię objęć wyrywają mściwie.
Kressyda.  Jakto? Czy bóstwo może być zazdrosne?
Pandarus.  Że może, mamy tego teraz dowód.
Kressyda.  Prawdaż, że Troję muszę dziś opuścić?
Troilus.  Okrutna prawda!
Kressyda.  I mego Troila?
Troilus.  Musisz opuścić Troję i Troila.
Kressyda.  Byćże to może?
Troilus.  Opuścić natychmiast.
Los nam zawistny pożegnać się broni,
Jednej ubogiej odmawia nam chwili,
Usta odrywa od ust bez litości,
Na jeden uścisk nawet nie pozwala,
Morduje śluby, wprzód, nim je do życia
Westchnienie z głębin serca wyprowadzi.
My, cośmy siebie tylu westchnień kosztem
Kupili wzajem, musim się dziś sprzedać
Za jęk ubogi, ledwo dosłyszany;
Bo z rozbójnika pośpiechem czas srogi
Bogatą kradzież, sam nie wie, jak grabi,
I pożegnania, bez liczby jak gwiazdy,
Każde osobnym znaczone całunkiem,
Wszystkie na jedno zimne „bądź zdrów!“ składa,
Ledwo na jeden przyzwala całunek
Głodny, łez naszych zaprawny goryczą.
Eneasz  (za sceną). Książę, czy dama gotowa do drogi?
Troilus.  Czy słyszysz? Mówią, że Geniusz „przyjdź!“ woła
Na tych, co nagłą zginąć mają śmiercią.
Idź do nich, powiedz, że przyjdę za chwilę.

Pandarus.  Gdzie są łzy moje? Deszczu mi trzeba, żeby ten wicher uciszyć, inaczej wyrwie mi serce z korzeniem.

(Wychodzi).

Kressyda.  Jakto? Iść muszę do greckich namiotów?
Troilus.  Niema lekarstwa.
Kressyda.  Płacząca Kressyda
Między tłum Greków szczęśliwych, wesołych?
Ujrzym się znowu?

Troilus.  Słuchaj mnie, kochanko,
Bądź tylko wierną —
Kressyda.  Ja wierną? Przez Boga!
Co za myśl grzeszna —
Troilus.  Daj pokój wyrzutom,
Bo to ostatnia chwila pożegnania.
Jeśli mówiłem „bądź mi tylko wierną,“
To nie przez trwogę o duszy twej stałość,
Bom gotów śmierci rzucić rękawicę,
Że plamki niema na twem czystem sercu;
Jeśli mówiłem „bądź mi tylko wierną,“
To żeby dodać: a znów się zobaczym.
Kressyda.  Na jak okrutne przyjdziesz się narażać
Niebezpieczeństwa! Ale będę wierną.
Troilus.  A ja pokocham się w niebezpieczeństwach.
Weź ten rękawek.
Kressyda.  Ty tę rękawiczkę.
Kiedyż cię ujrzę?
Troilus.  Straż grecką przekupię,
Co noc do ciebie przyjdę w odwiedziny.
Bądź tylko wierną!
Kressyda.  I znowu: bądź wierną!
Troilus.  Słuchaj mnie, droga, dlaczego tak mówię:
Młódź grecka wielkich pełna jest przymiotów;
Urok przez łaskę natury jej dany
Urósł w potęgę sztuką i ćwiczeniem,
Wpływu nowości, przymiotów, urody,
Zazdrosnych przeczuć bolesnem natchnieniem —
Które cnotliwym nazwij, proszę, grzechem —
Lękam się, droga.
Kressyda.  Ach! ty mnie nie kochasz.
Troilus.  To niechaj umrę wzgardzony od ludzi!
Nie twoją wierność mam ja w podejrzeniu,
Lecz me zasługi. Ja śpiewać nie umiem,
Ni w tańcu krążyć, ani słów cukrować,
Ni gier subtelnym zaostrzać dowcipem;
U Greków wszystkie znajdziesz te przymioty;
Wierzaj mi tylko, że w każdym z tych wdzięków

Ukryty dyabeł na zasadzce siedzi,
I kusi cnotę. O, nie daj się skusić!
Kressyda.  Alboż przypuszczasz, że mam chęć po temu?
Troilus.  Nie, ale często i to stać się może,
Czego nie chcemy; i często jesteśmy
Sami dla siebie dyabłem kusicielem,
Kiedy zbyt ufni w sił naszych potęgę,
Na słabość naszą liczymy za wiele.
Eneasz  (za sceną). Książę, czas nagli.
Troilus.  Raz jeszcze pocałuj
I bądź mi zdrowa!
Parys  (za sceną).Bracie mój Troilu!
Troilus.  Wejdź dobry bracie, wejdź, przyprowadź z sobą
I Eneasza i greckiego posła.
Kressyda.  Będziesz mi wierny?
Troilus.  Ja? To mym jest grzechem.
Gdy inny goni za chwałą fortelem,
Ja, wiernem sercem, za prostotą gonię;
Kiedy miedzianą inny swą koronę
Chytrością złoci, ja, w ducha prostocie
I w prawdzie serca, moją jak jest noszę.
Nie bój się o mnie: wiara i prostota,
To cała mojej natury istota.

(Wchodzą. — Eneasz, Parys, Antenor, Deifobus i Diomedes).

Oto dziewica, którą, Diomedzie,
Za Antenora w zamian ci dajemy;
Przy miasta bramach oddam ci ją w ręce,
A czem jest, wszystko w drodze ci opowiem.
Bądź dla niej dobry, a na moją duszę,
Jeśli przez zmienne wojny przeznaczenia
Na miecza mego będziesz kiedy łasce,
Nazwij Kressydę, a życie twe będzie
Bezpieczne, jak jest Pryam w Ilionie.
Diomedes.  Piękna Kressydo, oszczędź podziękowań,
Na które książę ten zdaje się czekać.
Oczu twych ogień i lic twoich niebo
Dosyć wymownie twojej bronią sprawy.
Diomedesa odtąd jesteś panią,

A twoja wola rozkazem mi będzie.
Troilus.  Prawa grzeczności gwałcisz ze mną, Greku
Jej pochwałami mych próśb niszcząc skutek;
Lecz nad pochwały twe tak ona wyższa
Jak ty niegodny jej się mienić sługą.
Bądź dla niej dobry, to moja jest wola,
Jeśli nie będziesz, klnę się na Plutona,
Choćby Achilles swą cię słonił tarczą,
Z mej ręki zginiesz.
Diomedes.  Uspokój się, książę;
Lecz korzystając z posła przywilejów,
Powiem, co myślę: za murami miasta
Tylko mej woli natchnień będę słuchał.
Wiedz, że mi dotąd nikt nie rozkazywał.
Będę ją cenił wedle jej wartości;
Ilekroć powiesz: tak chcę, niech tak będzie,
Krzyknę: nie! mając honor mój na względzie.
Troilus.  Idźmy! Lecz wierzaj, za podobną mowę,
Przed wrogiem schować musisz nieraz głowę. —
Daj mi twą rękę; nim dobiegniem bramy,
Jeszcze ostatni raz się pożegnamy.

(Wychodzą: Troilus, Kressyda i Diomedes. — Słychać, odgłos trąbki).

Parys.  Trąbka Hektora.
Eneasz.  Jak nam przeszedł ranek!
O brak czujności słusznie mnie posądzi,
Gdy mu przysiągłem pierwszy w polu stanąć.
Parys.  Nie jest w tem nasza lecz Troila wina.
Deifobus.  Więc śpieszmy za nim.
Eneasz.  Lotem oblubieńca
Na płac spotkania gońmy za Hektorem.
Byt swój i chwałę Troja dziś powierza
Sercu i dłoni jednego rycerza.

(Wychodzą).
SCENA V.
Obóz grecki. — Szranki.
(Wchodzą: Ajax uzbrojony, Agamemnon, Achilles, Menelaus, Ulisses, Nestor i inni).

Agamemn.  Przed umówioną stanąłeś godziną,
Zbrojny, gotowy. Teraz niech twa trąbka
Głośne wyzwanie pośle Trojańczykom,
Niech przestraszone uderzy powietrze
Hektora ucho, niechaj go wywoła.
Ajax.  Weź tę sakiewkę a dmij, aż ci pękną
I płuca twoje i trąbka śpiżowa,
Dmij, chamie, póki pyzy twe nie przejdą
Pucułowatej gęby Akwilonu;
Wydmij twe piersi, niech krew z ócz ci tryska,
Bo na Hektora trąbisz. (Trębacz trąbi).
Ulisses.  Wszystko głucho.
Achilles.  Zbyt jeszcze rano.
Agamemn.  Czy to nie Diomed
Z Kalchasa córką?
Ulisses.  Tak jest, to on, królu,
Znam go po chodzie, na palcach on stąpa,
Bo go od ziemi duch jego odrywa.

(Wchodzą: Diomedes i Kressyda).

Agamemn.  Czy to Kressyda?
Diomedes.  Tak jest.
Agamemn.  Piękna pani,
W greckim obozie tysiąc witaj razy!
Nestor.  Nasz wódz cię, pani, wita pocałunkiem.
Ulisses.  To jest jednego tylko pozdrowienie,
Kolejno będzie lepiej gościa witać.
Nestor.  Piękna to rada: ode mnie początek —
To Nestor daje.
Achilles.  Z twych ust, piękna pani,
Zimę tę zgarnę. Achilles cię wita.
Menelaus.  Całować niegdyś dobry miałem powód.
Patroklus.  Lecz to nie powód, byś teraz całował;
Zuchwały Parys tak niegdyś wystrzelił,

I od powodów tak cię twych rozdzielił.
Ulisses.  Śmiertelna żałość! Losie, losie srogi!
My głowy tracim, by mu złocić rogi.
Patroklus.  Pierwszy całunek był Menelausa,
Drugi mój własny. Patroklus cię wita.
Menelaus.  Bardzo dowcipnie; konceptu winszuję.
Patroklus.  Śladem Parysa w zastępstwie całuję.
Menelaus.  Muszę mieć jednak me pocałowanie.
Kressyda.  Całując, bierzesz czyli dajesz, panie?
Menelaus.  Biorę i daję.
Kressyda.  Wzięty pocałunek
Od oddanego większy ma szacunek;
Nie mam zwyczaju ze stratą handlować,
Więc przebacz, ale nie myślę całować.
Menelaus.  Dam trzy za jeden.
Kressyda.  Myśli mej nie zmienię;
Nie znasz się, widzę, na towaru cenie.
Menelaus.  Nie znam? Któż lepiej znać się może na niem?
Kressyda.  Kto? pytasz, Parys; bo każdego zdaniem,
Lepiej on kupił niżeliś ty sprzedał.
Menelaus.  Lepszego szczutka nikt mi w głowę nie dał.
Kressyda.  Nie miałam chęci.
Ulisses.  Toćby oszalała,
Gdyby paznokciem bić się z rogiem chciała. —
Czy mogę, pani, o całunek prosić?
Kressyda.  Możesz.
Ulisses.  Więc proszę.
Kressyda.  Więc proś, ale długo.
Ulisses.  Dasz go, gdy będzie Helena dziewicą
I Menelaja znów oblubienicą.
Kressyda.  Dług mój na termin zapłacić przyrzekam.
Ulisses.  Ja też terminu i całunku czekam.
Diomedes.  Czas już, do twego ojca idźmy, pani.

(Wychodzą: Diomedes i Kressyda).

Nestor.  Dowcipna dziewka.
Ulisses.  A bodaj przepadła!
Jest język w oczach, licach jej i ustach,
Jej nogach nawet, a duch jej namiętny

Z każdego ruchu jej ciała wygląda.
O, te świegotki, co gładkim językiem
Każdemu dają pierwsze pozdrowienie,
Pierwsze swych myśli otwierają księgę
Rozpustnym oczom wszystkich czytelników!
Łup to skalany pierwszej sposobności,
Córki — rozpusty. (Słychać za sceną trąbkę).
Wszyscy.  To trąbka trojańska.
Agamemn.  Widzicie? Zastęp ich zbliża się ku nam.

(Wchodzą: Hektor w zbroi, Eneasz, Troilus i inni Trojanie, Orszak).

Eneasz.  Witam was, wszyscy Greków dostojnicy,
Jaka nagroda na zwycięzcę czeka?
Czy w dwóch obozach ma być ogłoszony?
Czy ma być walka, póki stanie życia,
Czy też rycerze mają się rozdzielić
Na pierwsze słowo kierownika szranków?
Hektor was pyta.
Agamemn.  Czego Hektor pragnie?
Eneasz.  Hektor na wszystkie zgadza się warunki.
Achilles.  Odpowiedź godna Hektora, jednakże
Trochę za dumna, upokarzająca
Dla drugiej strony rycerza.
Eneasz.  Mój panie,
Jakie twe imię, jeśliś nie Achilles?
Achilles.  Nie jestem niczem, jeślim nie Achilles.
Eneasz.  A więc Achilles. Lecz ktokolwiek jesteś,
Wiedz, że odwaga Hektora i duma
Są granicami dwóch ostateczności:
Co nieskończenie wielkie i co małe.
Jego odwaga jak świat nie ma granic,
A jego duma jak nic, niedojrzana.
Rozważ, a co ci dumą się wydaje,
Jest uprzejmością. Ajax z krwi Hektora
Na pół zlepiony; przez krwi własnej miłość
W domu została Hektora połowa.
Pół tylko ręki i pół serca czeka,
Na pół Trojana a połowę Greka.
Achilles.  Rozumiem; niby dwóch dziewic spotkanie.

(Wchodzi Diomedes).

Agamemn.  Przychodzisz w porę, dzielny Diomedzie
Idź i bądź świadkiem naszego Ajaxa.
Warunki, jakie przyjmiesz z Eneaszem,
I my przyjmujem; czy to na śmierć walka,
Czy do krwi pierwszej. Z jednej krwi zrodzeni
Przed pierwszym ciosem pół są rozbrojeni.

(Ajax i Hektor wstępują w szranki).

Ulisses.  Już sobie w oczy spojrzeli rycerze.
Agamemn.  Co za Trojańczyk z tą posępną twarzą?
Ulisses.  To syn najmłodszy Pryama, to żołnierz
Nieporównany, chociaż niedojrzały;
Wymowny czynem, bezczynny językiem;
Trudny w zaczepce, lecz raz zaczepiony,
Trudno ukojny; dłoń jego i serce
Z równą szczodrotą dla wszystkich otwarte;
Co ma, to daje, co myśli, objawia,
Lecz podarunkiem sąd zdrowy kieruje,
A od ust myśli odpędza niegodne;
Mężny jak Hektor lecz niebezpieczniejszy,
Bo Hektor w gniewie słuchać jeszcze może
Natchnień litości, gdy on, zapalony,
Od zazdrosnego mściwszy jest kochanka;
Zwą go Troilem; na nim to spoczywa
Druga nadzieja po dzielnym Hektorze.
To Eneasza sąd, który młodziana
Na wskroś przeniknął; taki jego obraz
Wśród poufałej skreślił mi rozmowy.

(Alarm. — Hektor i Ajax walczą).

Agamemn.  Walczą.
Nestor.  Ajaxie, pokaż twoją dzielność!
Troilus.  Ty śpisz, Hektorze, zbudź się!
Agamemn.  Jego ciosy
Dobrze zadane. Tak, o tak, Ajaxie!
Diomedes.  Przestańcie! (Cichną trąby).
Eneasz.  Tak jest, dość tego, książęta.
Ajax.  Jeszcze gorąca nie czuję, więc walczmy.
Diomedes.  Jak Hektor zechce.

Hektor.  Więc przestańmy na tem.
Mojego ojca siostry synem jesteś;
Gdy krew Pryama w twoich żyłach cieknie,
Krew nam zabrania śmiertelnego boju.
Gdyby się w tobie dwie narodowości
Tak pomieszały, żebyś mógł powiedzieć:
„Ręka ta grecka, a ta jest trojańska,
Nogi tej żyły wszystkie są heleńskie,
A tej frygijskie; wszystka krew mej matki
Prawe me lice rumieni, a lewe
Krwią ojca bije“, wtedy, na Jowisza,
Nimbyś stąd odszedł, każdy grecki członek
Mieczaby mego piętno uniósł krwawe,
Jako pamiątkę naszej nienawiści.
Dzisiaj mi bogów sprawiedliwych prawo
Zabrania przelać jednej krwi kropelki,
Którą od świętej wziąłeś twojej matki.
Więc pozwól, niech cię uściskam, Ajaxie;
Ha, na Jowisza, ramiona twe silne!
Hektor się chętnie tak im objąć daje.
Cześć ci, mój bracie!
Ajax.  Dzięki ci, Hektorze!
Nazbyt szlachetny, zbyt jesteś łagodny.
Myślą mą było zabić cię, bratanku,
A twoją śmiercią chwałę mą podwoić.
Hektor.  Nie, Neoptolem nawet niezrównany,
Którego szyszak do walczących woła:
„To on!“ daremną myśląby się łudził,
Że Hektor nowej chwały da mu żniwo.
Eneasz.  Na objaw woli twej czekają wszyscy.
Hektor.  Łatwa odpowiedź: uścisk skończy wszystko.
Bądź zdrów, Ajaxie!
Ajax.  Jeśli mogę prosić —
A rzadka tego zdarza się sposobność —
Prosiłbym, żeby mój brat raczył ze mną
Greckie namioty na chwilę odwiedzić.
Diomedes.  To jest życzenie i Agamemnona;
Wielki Achilles także pragnie z duszy

Rozbrojonego zobaczyć Hektora.
Hektor.  Idź, Eneaszu, przywołaj Troila,
A czekającym na mnie Trojańczykom
O tem uprzejmem donieś zaproszeniu,
Powiedz, niech wrócą. — Daj rękę, bratanku,
Do uczty waszej przy tobie zasiędę,
Waszym rycerzom przypatrzę się z bliska.
Ajax.  Zbliża się do nas wielki Agamemnon.
Hektor.  Daj mi nazwiska waszych dostojników;
Lecz Achillesa oko me ciekawe
Bez słów rozpozna przez groźną postawę.
Agamemn.  Przyjmij, rycerzu, takie pozdrowienie,
Jakie dać zdolny człowiek, który pragnie
Takiego wroga pozbyć się na zawsze.
Lecz nie, to żadne nie jest pozdrowienie;
Więc powiem jaśniej: niech przeszłość i przyszłość
Znikną na chwilę w prochu zapomnienia.
Tu teraz tylko serdeczność i wiara,
Wolne od wszelkiej chytrości podstępów,
Z boską prawością, z głębi mego serca,
Wielki Hektorze, witaj nam! powtarza.
Hektor.  Potężny królu, przyjmij moje dzięki!
Agamemn.  (do Troila). I ciebie także witam, dzielny książę.
Menelaus.  Królewskim brata pozdrowieniom wtórzę:
Paro walecznych braci, witaj u nas!
Hektor.  Za pozdrowienie komu mam dziękować?
Eneasz.  Menelajowi szlachetnemu.
Hektor.  Królu,
Dzięki! na Marsa rękawicę, dzięki!
Niech cię nie dziwi przysięga niezwykła.
Quondam twa żona dziś jeszcze przysięga
Na rękawiczkę Wenery, a zawsze
Zdrowa i piękna; lecz mi nie kazała
Pamięci twojej polecić się, królu.
Menelaus.  Nie mów mi o niej; śmiertelny to przedmiot.
Hektor.  O przebacz, jeślim niechcący obraził.
Nestor.  Częstom cię widział, Trojańczyku dzielny,
Spełniającego przeznaczeń wyroki,

Po krwawej drodze Grekami zasłanej;
Widziałem, jakeś z ogniem Perseusza
Spinał twojego frygijskiego konia;
Jak, gardząc łupem bez niebezpieczeństwa,
Miecz na powietrzu trzymałeś wiszący,
Nie chcąc, by upadł na upadających;
A na ten widok mówiłem do swoich:
„Patrzcie, to Jowisz rozdający życie!“
Widziałem, jak się zatrzymałeś chwilę,
Aby odetchnąć, gdy cię Greków koło,
Niby szermierze igrzysk olimpijskich,
Zewsząd owiło: widziałem to nieraz,
Lecz zawsze stalą odziane oblicze
Dziś po raz pierwszy widzę. Twego dziada
Znałem, a nawet raz z nim i walczyłem;
Dzielny był żołnierz, lecz, klnę się na Marsa.
Wspólnego wszystkich mężów naczelnika,
Daleko, żeby mógł się z tobą równać.
Pozwól, niech stary uściska cię żołnierz,
Niech cię powita wśród greckich namiotów.
Eneasz.  To stary Nestor.
Hektor.  Niechże cię uściskam,
Uczciwa, stara kroniko; dłoń w dłoni
Tak długo z czasem krążąca po ziemi.
Rad cię pozdrawiam, poważny Nestorze.
Nestor.  Chciałbym ci zrównać potęgą ramienia,
Jakem ci teraz równy uprzejmością.
Hektor.  I jabym pragnął.
Nestor.  Na tę białą brodę,
Jutrobym z tobą orężem się zmierzył.
Lecz mniejsza; witaj! I ja swój czas miałem.
Ulisses.  Dziwna, że mury jeszcze stoją całe,
Gdy ich fundament i kolumna u nas.
Hektor.  Znam dobrze twoje rysy, Ulissesie;
Ach! iluż Greków i Trojan upadło
Od czasu, kiedyś przybył z Diomedem
Jak grecki poseł w mury Ilionu!
Ulisses.  Przepowiedziałem wtedy, co się stanie;

Pół tylko drogi uszło me proroctwo,
Bo i te mury, dziś jeszcze tak dumne,
Bo i te wieże chmury trącające,
Swe muszą własne pocałować nogi.
Hektor.  Nie chcę ci wierzyć. Jeszcze stoją całe,
A niech mi wolno będzie dodać skromnie,
Za każdy kamyk z murów tych wypadły
Krwi greckiej kropla musi wprzód zapłacić.
Czas wszystko wieńczy; stary wspólny sędzia,
Czas, w swojej porze, wszystko to rozstrzygnie.
Ulisses.  A więc zostawmy wszystko to czasowi,
A teraz, dzielny, szlachetny Hektorze,
Witaj! Po królu i mnie racz odwiedzić,
Na chwilę gościem mego bądź namiotu.
Achilles.  Ja cię uprzedzić muszę, Ulissesie.
Hektorze, oczy me tobą napasłem,
Wszystkie twe członki uważną źrenicą
Bacznie zmierzyłem.
Hektor.  Czy to jest Achilles?
Achilles.  Jestem Achilles.
Hektor.  Stań, proszę, na chwilę,
Niech ci się przyjrzę.
Achilles.  Napatrz się do sytu.
Hektor.  Widziałem dosyć.
Achilles.  Nazbyt się spieszyłeś;
Ja, po raz drugi, jakbym cię chciał kupić,
Członek po członku wezmę na uwagę.
Hektor.  Chcesz mnie jak książkę zabawną przeczytać;
Jest we mnie więcej, niż możesz zrozumieć.
Czemuś łakomy wzrok we mnie utopił?
Achilles.  Powiedz mi, Boże, w której ciała części
Zabić go mogę; tu, tam, czy gdzieindziej?
Abym miejscowe imię mógł dać ranie,
Pokazać wyłom, przez który uleci
Duch jego wielki. Odpowiedz mi, Boże!
Hektor.  Byłoby krzywdą bogom, dumny mężu,
Dać ci odpowiedź na takie pytanie.
Czy sądem twoim, tak ci łatwo będzie

Wydrzeć mi życie, że z góry zapowiesz,
Gdzie mi śmiertelny zadasz cios?
Achilles.  Tak myślę.
Hektor.  Gdybyś wyrocznią był i prorokował,
Jeszczebym słowu twemu nie dał wiary.
Bądź odtąd baczny! Ja cię nie zabiję
Tu ni tam, ale na kuźnię Wulkana,
W której był kuty boga Marsa szyszak,
Ja cię zabiję wszędzie, tak jest, wszędzie!
Junackiej mowie przebaczcie, książęta,
Lecz jego pycha do ust mi przyniosła
Szalone słowa; mem usiłowaniem
Będzie czynami mowę moją sprawdzić,
Albo, niech nigdy —
Ajax.  Uspokój się, bracie.
Ty, Achillesie, odłóż twoje groźby,
Aż ci przypadek, albo wolna wola
Dobrą nadarzy do czynu sposobność;
Codziennie dosyć będziesz miał Hektora,
Byleś chciał tylko, choć bardzo się lękam,
Żeby nie łatwo greckiej było radzie
Do tej z Hektorem skłonić cię rozprawy.
Hektor.  Pokaż się, proszę, na bojowem polu.
Odkąd przestałeś w Greków walczyć wojnie,
Tylkośmy drobne widzieli utarczki.
Achilles.  Chcesz tego? dobrze. Jutro więc, Hektorze,
Jak śmierć okrutny spotkam cię z orężem.
Dziś, przyjaciele.
Hektor.  Zgoda! Daj mi rękę.
Agamemn.  Naprzód do mego zapraszam namiotu,
Gdzie już na wszystkich wodzów uczta czeka;
Później, niech każdy wedle swej szczodroty
Przyjmie Hektora, ile czas pozwoli.
Uderzcie w trąby, niech słyszą Trojanie,
Jakie tu Hektor znalazł powitanie.

(Wychodzą wszyscy prócz Troila i Ulissesa).

Troilus.  Powiedz mi, błagam, królu Ulissesie,
Kalchasa namiot w której leży stronie?

Ulisses.  Menelausa dotyka namiotu;
Tam Diomedes ucztuje tej nocy,
Tam on na niebo nie patrzy ni w ziemię,
Bo swoich spojrzeń miłosnych potęgę
Na piękne lica Kressydy wymierzył.
Troilus.  Wolnoż mi prosić, ażebyś mnie raczył
Tam poprowadzić, gdy Agamemnona
Opuścim ucztę?
Ulisses.  Jestem na rozkazy.
A teraz racz mi powiedzieć w odwecie,
W jakiem Kressyda była poważaniu?
Czy zostawiła po sobie kochanka,
Który łzy leje w jej nieobecności!
Troilus.  Szyderstwa tylko, królu, ci są godni,
Co pokazują szramy swe chełpliwie.
Idźmy! kochała i była kochaną,
Jak jest kochaną teraz i jak kocha.
Ale wiesz, że to odwieczne jest prawo,
Że miłość zębów fortuny jest strawą.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.
SCENA I.
Obóz grecki. — Przed namiotem Achillesa.
(Wchodzą: Achilles i Patroklus).

Achilles.  Krew jego greckiem rozgrzeję dziś winem,
Którą mu jutro mym ostudzę mieczem.
Daj baczność, żeby uczta była świetna.
Patroklus.  Otóż Tersytes. (Wchodzi Tersytes).
Achilles.  Ty wrzodzie zazdrości,
Pełne zakalca natury pieczywo,
Co mi przynosisz?

Tersytes.  Co przynoszę? Ty obrazku tego, czem być się zdajesz, a bożyszcze głupcochwalców, list ci przynoszę.

Achilles.  Skąd, ułomku?
Tersytes.  Pełny półmisku błazeństwa, z Troi.
Patroklus.  Kto został w namiocie?
Tersytes.  Chirurga futerał albo chorego rana.
Patroklus.  Doskonale, mości Przeciwnicki, ale na co wszystkie te koncepta?
Tersytes.  Milcz, proszę cię, chłopcze, na nic ci się nie przyda twoja gadanina. Ludzie biorą cię za męskie pacholę Achillesa,
Patroklus.  Męskie pachole, hultaju? Jak to rozumiesz?
Tersytes.  Rozumiem jego męską ladaszczycę. Bodaj też wszystkie zgniłe choroby południa, kurcze żołądka, ruptury, katary, ciężar kamienia w krzyżach, letargi, zimne paraliże, śluzotoki oczu, gnicie wątroby, charkotanie płuc, ciekące wrzody, scyatyki, wapnienie dłoni, nieuleczone łamanie kości i wieczne dziedzictwo parchów, bodaj wszystkie te choroby były twoją zapłatą za wszystkie twoje wszeteczeństwa.
Patroklus.  Przeklęte pudło zazdrości, co znaczą twoje przekleństwa?
Tersytes.  Czy cię przeklinam?
Patroklus.  Nie, ty beczko dziurawa, ty niezdarny psie, bękarcie, nie.
Tersytes.  Nie? Czemu więc tak się oburzasz? ty wątły motku surowego jedwabiu, ty gałganku zielonego floransu dla chorych oczu, ty kutasie sakiewki marnotrawnika, ty? Ach, jak ten nasz świat biedny dręczą te wodne muchy, te wymoczki natury!
Patroklus.  Precz stąd, żółci!
Tersytes.  Wróble jaje!
Achilles.  Drogi Patroklu, konieczność mnie zmusza
Wyrzec się myśli jutrzejszego boju.
List ten pisała królowa Hekuba
I piękna moja kochanka, jej córka;
Obie wzywają czułem napomnieniem,
Abym przysiędze danej wierny został.
Nie chcę jej złamać; niech przepadnie Grecya,
Chwała i honor niech razem przepadną!
Jakże mi stratę ich znieść będzie snadno!
Tu ślub mój pierwszy, zostanę mu wierny.
Idźmy, Tersycie, namiot przygotować,
Bo noc zamierzam całą bankietować.
Idźmy, Patroklu. (Wychodzą: Achilles i Patroklus).
Tersytes.  Dla zbytku krwi, a niedostatku mózgu, gotowi oba zwaryować; ale jeśli kiedykolwiek zwaryują dla zbytku mózgu, a krwi niedostatku, to ja będę doktorem waryatów. Patrzcie na Agamemnona; uczciwe to człeczysko.,a wielki lubownik przepiórek, ale mniej u niego mózgu w głowie, niż woskowiny w uszach; a dopieroż to wspaniałe przeobrażenie Jowisza, brat jego byk, pierwotny posąg i koślawy pomnik rogalów, użyteczny róg do wdziewania trzewików, na łańcuszku u nogi brata zawieszony, do jakiej innej formy jak ta, którą już posiada, mógłby go porównać dowcip szpikowany złośliwością, albo złośliwość podszyta dowcipem? Do osła? Byłoby to za mało, bo on jest osłem, a razem i wołem; do wołu? I to za mało, bo on jest wołem, a razem i osłem. Niech sobie będzie psem, mułem, kotem, tchórzem, ropuchą, jaszczurką, sową, kobuzem lub śledziem bez ikry, mniejsza o to; ale gdybym ja został Menelausem, zbuntowałbym się przeciw przeznaczeniu. Nie pytaj mnie, czembym chciał zostać, gdybym nie był Tersytem; niech sobie zostanę wszą parszywą, bylem nie został Menelausem. Hej, ho! Duchy i ognie!

(Wchodzą: Hektor, Troilus, Ajax, Agamemnon, Ulisses, Nestor, Menelaus i Diomedes z pochodniami).

Agamemn.  Zbłądziłem, widzę.
Ajax.  Nie, to nasza droga,
Tam, gdzie te światła.
Hektor.  Kłopocę was tylko.
Ajax.  Nie, nie, bynajmniej.
Ulisses.  Sam do nas wychodzi.

(Wchodzi Achilles).
Achilles.  Witaj, Hektorze! witajcie książęta!

Agamemn.  Dobranoc teraz, trojański rycerzu.
Ajax dowodzi twą przyboczną strażą.
Hektor.  Dzięki! Dobranoc greckim naczelnikom.
Menelaus.  Bądź zdrów!
Hektor.  Dobranoc, słodki Menelaju!
Tersytes.  Słodki Menelaju, powiada? Słodki rynsztoku! Słodki wychodku!
Achilles.  Razem dobranoc i me pozdrowienie
Tym, co odchodzą i tym, co zostają.
Agamemn.  Dobranoc! (Wychodzą: Agamemnon i Menelaus).
Achilles.  Stary Nestor tu zostaje,
I ty więc zostań dzielny Diomedzie,
Bądź towarzyszem Hektora na chwilę.
Diomedes.  Nie mogę; sprawa, która na mnie czeka,
Nie cierpi zwłoki. Dobranoc, Hektorze!
Hektor.  Daj rękę.
Ulisses  (na str. do Troila). W tropy za jego pochodnią,
On do Kalchasa namiotu pośpiesza.
Ja pójdę z tobą.
Troilus.  Wielki dla mnie honor.
Hektor.  Dobranoc!

(Wychodzą: Diomedes, za nim Troilus i Ulisses).

Achilles.  Proszę do mego namiotu.

(Wychodzą: Achilles, Hektor, Ajax i Nestor).

Tersytes.  Ten Diomedes, to hultaj fałszywy, to łotr bez sumienia. Nie więcej mu ufam, gdy się do mnie wdzięczy, jak wężowi, gdy syka. Nie żałuje gęby ni obietnic jak Cygan kundys, ale jeśli dotrzyma, to śmiało mogą przepowiadać astronomowie, że zbliżają się cuda i rewolucye; słońce pożyczy światła u księżyca, gdy Diomedes słowa dotrzyma. Zrzekam się dobrowolnie widoku Hektora, żeby go tropić. Powiadają, że chowa trojańską dziewkę, a zdrajca Kalchas pożycza mu swego namiotu. Wszędzie tylko rozpusta! wszystko tylko niewstrzemięźliwe pachołki!

(Wychodzi).
SCENA II.
Obóz grecki; przed namiotem Kalchasa.
(Wchodzi Diomedes).

Diomedes.  Hola! czy śpicie! hola!
Kalchas  (za sceną).Kto tam woła?
Diomedes.  Diomed. — Kalchas, myślę. Gdzie twa córka?
Kalchas  (za sceną).Idzie do ciebie.

(Wchodzą: Troilus i Ulisses, w odległości za nimi Tersytes).

Ulisses.  Odejdźmy na stronę, żeby nas nie zdradziła pochodnia.

(Wchodzi Kressyda).

Troilus.  Kressyda!
Diomedes.  Witaj, moja ty sierotko.
Kressyda.  Witaj, mój drogi opiekunie, witaj!
Mam ci coś szepnąć. (Mówi do niego na stronie).
Troilus.  Co za poufałość!
Ulisses.  To ptaszek, który wszystkim równo śwista.
Tersytes.  I każdego wpuści do gniazdeczka, byle świsnął.
Diomedes.  Czy nie zapomnisz?
Kressyda.  Nigdy!
Diomedes.  Więc dotrzymaj;
Niech myśl ze słowem wojny nie prowadzi.
Troilus.  Czegóż to ona nie zapomni?
Ulisses.  Cicho!
Kressyda.  Nie kuś mnie, słodki Greku, do szaleństwa.
Tersytes.  Hultajstwa.
Diomedes.  A więc —
Kressyda.  Słuchaj tylko, drogi.
Diomedes.  Ba, ba, dzieciństwo! Łamiesz twą przysięgę.
Kressyda.  Nie mogę, wierzaj. Czego chcesz ode mnie?
Tersytes.  Klucza do skrzyni, gdzie zamknięte skarby.
Diomedes.  Wymagam tego, co mi dać przysięgłaś.
Kressyda.  Nie żądaj, drogi, przysiąg mych spełnienia.
Wszystko, prócz tego otrzymasz ode mnie.
Dobranoc.
Troilus.  Strzeż mnie, święta cierpliwości!
Ulisses.  Co myślisz teraz?

Kressyda.  Diomedzie, czekaj!
Diomedes.  Dobranoc! nie chcę twym błaznem być dłużej.
Tersytes.  Lepsi od ciebie muszą nimi zostać.
Kressyda.  Lecz słuchaj, jedno jeszcze tylko słowo.
Troilus.  Męki! szaleństwo!
Ulisses.  Widzę, żeś wzruszony;
Odejdźmy, książę, bo się bardzo lękam,
By się na wściekłość gniew twój nie zamienił,
Nie poprowadził do ostateczności.
Miejsca, gdzie stoim, pełne niebezpieczeństw,
Czas sprzyja zbrodni; proszę cię, odejdźmy.
Troilus.  Patrz!
Ulisses.  Dobry panie, nie czekajmy dłużej.
Czy chcesz się zgubić? Słuchaj mnie, odejdźmy.
Troilus.  Błagam cię, zostań.
Ulisses.  Nie masz cierpliwości.
Odejdźmy.
Troilus.  Zostań! Na piekło przysięgam
I piekła męki, słowa nie wyrzeknę.
Diomedes.  A więc dobranoc!
Kressyda.  W gniewie mnie opuszczasz?
Troilus.  Czy cię to smuci! O, wiaro złamana!
Ulisses.  Panie —
Troilus.  Na Boga, zostanę cierpliwy.
Kressyda.  Drogi —
Diomedes.  Bądź zdrowa! Ty wybiegów szukasz.
Kressyda.  Nie, nie, przysięgam. Zbliż się tylko. Słuchaj.
Ulisses.  Ty drżysz; powtarzam, oddalmy się, książę.
Gniew twój wybuchnie.
Troilus.  Głaszcze go po twarzy!
Ulisses.  Idźmy!
Troilus.  Nie, czekaj; nie wyrzeknę słowa.
Mur cierpliwości stoi niewzruszony
Między mą wolą a jej przeniewierstwem.
Czekajmy chwilę.

Tersytes.  Jak dyabeł lubieżności tłustem swojem cielskiem i kartoflanym palcem łechce ich nawzajem! Smarz, lubieżności, smarz ich!

Diomedes.  Więc zgoda?
Kressyda.  Zgoda, lub nie wierz mi więcej.
Diomedes.  Daj mi zadatek twej wiary.
Kressyda.  Przyniosę. (Wychodzi).
Ulisses.  Dałeś mi słowo, że będziesz cierpliwy.
Troilus.  Będę nim, panie; przestanę być sobą;
Będę nieczuły na własne uczucie,
Będę obrazem cierpliwości żywym.

(Wchodzi Kressyda).

Tersytes.  Przynosi mu swój zadatek; zobaczmy, zobaczmy, zobaczmy!
Kressyda.  Mój Diomedzie, przyjmij ten rękawek.
Troilus.  Piękności, gdzie jest, gdzie jest twoja wiara?
Ulisses.  Panie mój —
Troilus.  Będę cierpliwy — pozornie.
Kressyda.  Przyjrzyj się dobrze temu rękawkowi. —
On mnie tak kochał! — ha, fałszywa dziewko! —
Oddaj go.
Diomedes.  Czyją był wprzódy własnością?
Kressyda.  Ach, mniejsza o to. Ha, znów go mam w ręku,
Nie czekaj na mnie dzisiaj, Diomedzie,
I błagam, twoich zaprzestań odwiedzin.
Tersytes.  Ostrzy go teraz. Wybornie, osełko!
Diomedes.  Ja mieć go muszę.
Kressyda.  Co? to?
Diomedes.  Tak jest.
Kressyda.  Boże!
O, piękny, piękny zadatku! W tej chwili
Pan twój o tobie, o mnie, pewno marzy,
Wzdycha, przyciska do ust rękawiczkę,
Tysiąckroć moją pamiątkę całuje,
Tak jak ja ciebie. — Zostaw mi go, błagam!
Kto mi to bierze, bierze i me serce.
Diomedes.  Jam wprzód miał serce, to idzie za sercem.
Troilus.  Będę cierpliwy, przysiągłem cierpliwość!
Kressyda.  Mój Diomedzie, tego nie dostaniesz,
Wierzaj mi, nigdy. Dam ci co innego.
Diomedes.  Ja mieć go muszę. Czyją był własnością?

Kressyda.  Ach, mniejsza o to!
Diomedes.  Czyją był? Odpowiedz.
Kressyda.  O, ten rękawek należał do męża,
Który mnie szczerzej od ciebie miłował.
Lecz masz go, trzymaj.
Diomedes.  Do kogo należał?
Kressyda.  Na wszystkie nimfy Dyany przysięgam
I na Dyanę, tego ci nie powiem.
Diomedes.  Jutro do hełmu przypnę ten rękawek
I będę dręczył właściciela duszę,
Jeśli o własność swą się nie upomni.
Troilus.  Upomni, choćbyś wcielonym był dyabłem
I do twych rogów przypiął mój zadatek.
Kressyda.  Stało się! zgoda. — Nie — nic się nie stało,
I nie dotrzymam mojej obietnicy.
Diomedes.  A więc bądź zdrowa! Zapewniam, że więcej
Nie będziesz mogła z Diomeda szydzić.
Kressyda.  Czekaj! Nie można słowa ci powiedzieć,
Żebyś się zaraz od gniewu nie pienił.
Diomedes.  Bo takie żarty nie są mi do smaku.

Troilus.  I mnie też nie lepiej smakują, na Plutona! Ale wszystko czego nie lubisz, podoba mi się najlepiej.

Diomedes.  Mam przyjść? A kiedy?
Kressyda.  Przyjdź! przyjdź! O, Jowiszu!
Przyjdź! Ileż sobie gotuję boleści!
Diomedes.  Teraz bądź zdrowa!
Kressyda.  Dobranoc! Przyjdź tylko.

(Wychodzi Diomedes).

Bądź zdrów, Troilu! Jedno oko błądzi
Za tobą jeszcze, drugiem serce rządzi.
Biedna płeć nasza! smutna to jej dola,
Że błędem oczu rządzi się jej wola.
Czem błąd kieruje, to w błędu kał wtrąca:
Pełna ohydy myśl ócz słuchająca. (Wychodzi).
Tersytes.  By lepiej stwierdzić prawdę powiedzianą,
Dodaj otwarcie: jestem kortezaną.
Ulisses.  Stało się.
Troilus.  Tak jest.

Ulisses.  Na co więc czekamy?
Troilus.  W duszy mej jeden jeszcze raz powtórzę
Każdą sylabę tutaj wymówioną.
A jednak głosząc, czego świadkiem byłem,
Nie będęż kłamcą, choć ogłoszę prawdę?
Jeszcze jest w mojem sercu wiara silna,
Niezwyciężona, uparta nadzieja,
Oczu i ucha niszcząca świadectwo,
Jakby tych zmysłów było przeznaczeniem
Nas łudzić tylko, a innych potwarzać.
Jestże to prawda? Byłaż to Kressyda?
Ulisses.  Nie umiem duchów wywoływać, książę.
Troilus.  Nie, to nie ona!
Ulisses.  Ona niewątpliwie.
Troilus.  Słowa me przecie szaleństwem nie trącą.
Ulisses.  Ni moje, książę. To była Kressyda.
Troilus.  Nie, nie wierz temu, dla honoru kobiet,
Nie zapominaj, żeśmy mieli matki,
Nie daj pozoru upartym krytykom,
Chętnym oczerniać nawet bez powodu,
Do rozmierzania cnoty wszystkich niewiast
Miarą Kressydy, lecz utrzymuj ze mną,
Ze to nie ona.
Ulisses.  Cóż ona zrobiła,
Coby zdołało matki nasze splamić?
Troilus.  Nic, byle tylko nie ona to była.
Tersytes.  Czyżby chciał własne otumanić oczy?
Troilus.  Nie, to Kressyda była Diomeda,
Ale nie ona; bo jeżeli piękność
Posiada duszę, to nie była ona;
Jeżeli dusze strzegą ludzkich przysiąg,
Jeśli przysięga świętą jest dla ludzi,
Jeśli co święte radością jest bogów,
Jeżeli nawet jedność ma swe prawa,
Nie, to nie ona. O, szalone słowa,
Za mną i przeciw mnie orędujące!
Zwodna powaga, przeciw której rozum
Bez obłąkania może się zbuntować,

A obłąkanie może sobie przyznać,
Bez buntu, wszystkie rozumu pozory.
To jest, a razem to nie jest Kressyda.
Jak dziwna w duszy mej zawrzała walka,
Która rozdziela, co jest nierozdzielne.
Przestrzenią większą, niż od ziemi niebo!
A jednak cała ta rozdziału przepaść
I tyle nawet nie zostawia próżni,
Aby w nią wcisnąć można było ostrze,
Jak nić pajęczej tkaniny subtelne.
Dowód! tak silny, jak Plutona bramy:
Niebieskie węzły złączyły ją ze mną;
Dowód! tak silny, jak silne jest niebo:
Niebieskie węzły stargane, rozdarte;
A innym węzłem, pięciu palców dziełem,
Resztki jej wiary, miłości paździory,
Zużytej wiary zatłuszczone skrawki,
Do Diomeda wiążą dziś Kressydę.
Ulisses.  Czy może Troil czuć tego połowę,
Co w tak namiętnych wyraża tu słowach?
Troilus.  O czuje, Greku, czuje i objawi
W piśmie czerwonem, jak jest Marsa serce,
Palone ogniem miłości Wenery.
Nigdy młodzieniec nie kochał kobiety
Duszą tak wierną i tak wiecznie stałą.
Słuchaj, jak kocham bez granic Kressydę,
Tak nienawidzę jej Diomedesa.
On mój rękawek do hełmu ma przypiąć;
Chociażby hełm ten Wulkana był dziełem,
Miecz go mój przetnie; groźna morska trąba,
Którą żeglarze uraganem zowią,
Dziecko promieni wszechwładnego słońca,
Mniej groźnym świstem przeraża Neptuna,
Kiedy po falach jego wściekła leci,
Niż szabla moja, gdy mściwa upadnie
Na Diomeda.
Tersytes.  Połechce go, widzę, za jego pożądliwości.
Troilus.  O ty fałszywa, fałszywa Kressydo!

Całego świata zdrady postawione
Przy twem splamionem, Kressydo, imieniu,
Zdadzą się piękne i jasne jak cnota.
Ulisses.  Miarkuj się, książę; wybuch twój namiętny
Ciekawe uszy prowadzi w te strony.

(Wchodzi Eneasz).

Eneasz.  Przeszło godzina, jak cię szukam, książę;
Już Hektor wrócił i przywdziewa zbroję,
A Ajax czeka, by cię odprowadzić.
Troilus.  Idę. Więc żegnam cię, uprzejmy panie!
Bywaj mi zdrowa, ty piękna zwodnico!
Dotrzymaj placu, o, Diomedesie,
A na twej głowie posadź cytadelę!
Ulisses.  Twym towarzyszem do bram miasta będę.
Troilus.  Przyjm za to dzięki moje rozpaczliwe.

(Wychodzą: Troilus, Eneasz i Ulisses).

Tersytes.  Pragnąłbym spotkać tego łotra Diomedesa; jak krukbym krakał, złowieszczyłbym, złowieszczył! Patroklus zapłaci mi, co zechcę, za wiadomość o tej ladaszczycy; papuga nie zrobi więcej za migdał, niż on za łatwą dziewkę. Rozpusta, rozpusta! Ciągle tylko wojny i rozpusta; ona tylko jedna zawsze w modzie. Bodaj palący dyabeł ich porwał! (Wychodzi).

SCENA III.
Troja. Przed pałacem Pryama.
(Wchodzą: Hektor i Andromacha).

Androm.  Nigdyś, mój mężu, tak okrutnym nie był,
Byś zamknął uszy na moje przestrogi.
Rozbrój się, rozbrój! Dziś, błagam cię, nie walcz!
Hektor.  Do słów surowych przymuszasz mnie sama;
Wróć, bo na bogów klnę się nieśmiertelnych,
Spieszę do boju.
Androm.  Więc sny me złowieszcze
Spełnią się dzisiaj!
Hektor.  Dość tego, powtarzam!

(Wchodzi Kassandra).

Kassandra.  Gdzie brat mój Hektor?
Androm.  Zbrojny, w krwawej myśli.
Upadnij razem ze mną na kolana,
Do moich błagań prośby twoje dorzuć,
Bo noc tę całą marzyłam jedynie
O krwawych bojach, o mordach i rzezi.
Kassandra.  O prawda!
Hektor.  Niechaj da znak moja trąbka!
Kassandra.  Przez Boga, bracie, żadnej dziś wycieczki!
Hektor.  Precz! Niebo moje słyszało przysięgi.
Kassandra.  Niebo jest głuche na szalone śluby;
Od pokalanej ślubów tych ofiary
Bóg z większym wstrętem odwraca źrenice,
Niż od wątroby plamami znaczonej.
Androm.  Słuchaj rad naszych. Nie myśl, że jest cnotą
Źle robić, grzesznych dopełniając ślubów.
Alboż jest wolno kraść, żeby rozdawać,
I dla jałmużny odzierać bliźniego?
Kassandra.  Tylko cel siły przysięgom udziela:
Ślub nieroztropny nikogo nie wiąże.
Rozbrój, się drogi.
Hektor.  Daremne błagania.
Moich przeznaczeń honor jest wskazówką.
Żywot każdemu drogi, lecz nad żywot
Szlachetnej duszy honor stokroć droższy.

(Wchodzi Troilus).

Cóż tam, młodziku? Czy myślisz dziś walczyć?
Androm.  Przyzwij nam ojca, Kassandro, na pomoc.

(Wychodzi Kassandra).

Hektor.  Nie, mój Troilu; rozbrój się, młodzieńcze;
Rycerskie myśli kierują mną dzisiaj;
Czekaj, aż ścięgna twoich żył stwardnieją,
Szorstkich rąk wojny unikaj wprzód dotknięć;
Zdejm hełm, mój chłopcze, bo ja się dziś zbroję
Za mnie, za ciebie i za całą Troję.
Troilus.  Bracie, masz w sobie miłosierdzia wadę,
Która lwom lepiej, niż ludziom przystoi.

Hektor.  Cóż to za wada? Karć mnie za nią, bracie.
Troilus.  Często, gdy greccy upadają jeńcy,
Na sam już powiew jasnej twojej szabli,
Ty wołasz: wstańcie i żyjcie!
Hektor.  Rzecz prosta.
Troilus.  Raczej, Hektorze, powiedz: rzecz to głupca.
Zostawmy matkom pustelniczą litość;
My, skoro piersi obleczemy zbroją,
Trucizną zemsty zaprawmy oręże,
A na ich ostrzach śmierć niech galopuje.
Hektor.  Wstyd, co za dzikość!
Troilus.  Hektorze, to wojna.
Hektor.  Pragnąłbym, bracie, byś dzisiaj nie walczył.
Troilus.  Nic mnie nie wstrzyma, los ni posłuszeństwo,
Ni Marsa ręka krwawym zbrojna mieczem,
Ni na kolanach Pryam, ni Hekuba
Z okiem błagania krwią gorzką zalanem,
Ni ty, mój bracie, szablą twą dobytą
Póty mi drogi nie zamkniesz do boju,
Póki mnie martwym nie położysz trupem.

(Wchodzą: Kassandra i Pryam).

Kassandra.  Chwyć go twą dłonią, wstrzymaj go, Pryamie!
On kulą twoją; gdy podporę stracisz,
I ty i Troja, która tobą stoi,
I wszystko legnie.
Pryam.  Zostań tu, Hektorze!
Sny twojej żony, matki twej widzenia,
I duch proroczy Kassandry to radzi,
I ja, Hektorze, nagle, jak natchniony,
Ja przepowiadam, że to dzień złowieszczy;
Więc zostań z nami!
Hektor.  Już wyszedł Eneasz,
I ja związałem się słowem honoru,
Stanąć dziś rano tam, gdzie Grek niejeden
Już czeka na mnie.
Pryam.  Nie, nie, musisz zostać!
Hektor.  Ja muszę słowa danego dotrzymać.
Znasz me synowskie uczucia, mój ojcze,

Czci ci należnej dziś nie chciałbym zgwałcić!
Przychyl się raczej, bym z twem zezwoleniem
Dotrzymał słowa, które gwałcić radzisz,
Królu Pryamie.
Kassandra.  Zatrzymaj go, ojcze!
Androm.  Przy twym zakazie dostój nieugięty!
Hektor.  Twój mnie obraża upór, Andromacho:
Więc cię zaklinam teraz na twą miłość,
Oddal się! (Wychodzi Andromacha).
Troilus.  Wszystkie te prorocze mrzonki,
Wszystkie się w głowie drzymiącej wylęgły
Szalonej dziewki.
Kassandra.  Bądź zdrów, mój Hektorze!
Patrz, jak umierasz, jak twarz blednie twoja!
Patrz, jak z ran twoich krew czerwona tryska!
Słuchaj, jak Troja, jak jęczy Hekuba!
Jak krzykiem boleść zdradza Andromacha!
Patrz, jak zagłada, wściekłość, odurzenie
Zbiegły się razem i bezmyślnie krzyczą:
Hektor, o, Hektor zginął! Hektor zginął!
Troilus.  Precz!
Kassandra.  Bądź zdrów! — Czekaj, to żegnanie moje:
Siebieś oszukał, oszukujesz Troję. (Wychodzi).
Hektor.  Krzyki jej, ojcze, myśl twą odurzyły,
Lecz się uspokój królu, ukój miasto;
My idziem walczyć, by, jak dzień omdleje,
Świetne rąk naszych opowiadać dzieje.
Pryam.  Bądź zdrów! Niech Jowisz tarczą swą cię słoni!

(Oddalają się w różne strony Hektor i Pryam. — Alarm).

Troilus.  To hasło boju. Wierny słowu muszę
Zedrzeć rękawek lub wyzionąć duszę.

(Gdy się chce oddalić, wchodzi Pandarus).

Pandarus.  Czy słyszysz, książę, czy słyszysz?
Troilus.  Co takiego?
Pandarus.  Przynoszę list od tej biednej dziewczyny.
Troilus.  Zobaczmy.
Pandarus.  Te szelmowskie suchoty, te przeklęte szelmowskie suchoty, tak mnie męczą, a do tego ta głupia fortuna tej dziewki, że czy to dla tej czy to dla owej przyczyny, lada dzień się z wami pożegnam. A do tego mam w oczach łzawienie i taki ból w kościach, że albo jestem zczarowany, albo ani wiem, co powiedzieć. Co ci tam pisze?
Troilus.  Słowa, czcze słowa, z serca ni litery; (drze list)
Serce gdzieindziej powiodło uczucie.
Idź z wiatrem, wietrze, i wirujcie razem!
Miłość mą karmi zwodnemi słowami,
Ale innego nasyca czynami.

(Wychodzą w różne strony).
SCENA IV.
Między Troją a greckim obozem.
(Alarm. Utarczki. Wchodzi Tersytes).

Tersytes.  Poszli już w targańce; przypatrzmy się. Ten fałszywy, obrzydliwy hultaj Diomedes, przypiął do swojego hełmu rękawek tego zakochanego durnia, młodego trojańskiego ciury. Chciałbym, żeby się spotkali, żeby ten trojański osieł wzdychający do tej tam ladaszczycy, odprawił tego greckiego hołysza, rajfura z rękawkiem a bez rękawa, do tej fałszywej, rozpustnej pomywaczki. Z drugiej strony, polityka tych szczwanych, wiarołomnych łotrów — tego zgniłego, nadgryzionego przez myszy, starego sera, Nestora, i tego lisa Ulissesa — nie warta torby sieczki. Podjudzili mi przez politykę tego mieszańca, kundla Ajaxa, przeciw nielepszemu psu Achillesowi, i teraz kundel Ajax dumniejszy od kundla Achillesa, nie chce się wziąć dziś do szabli; tak więc Grecy zaczynają podnosić chwałę barbarzyństwa, a polityka zaczyna tracić na wzięciu. Lecz cicho! Zbliża się rękawek i bezrękawy.

(Wbiega Diomedes, za nim Troilus).

Troilus.  Stój! nie uciekaj! Bo choćbyś w Styx skoczył,
Wpław cię pogonię.
Diomedes.  Odwrót nie ucieczką:
Tłum opuściłem, by dogodniej walczyć.
Tersytes.  Broń twojej ladaszczycy, Greku! Bij się za twoją ladaszczycę, Trojańczyku! Dalej w czuby o rękawek! dalej o rękawek bezrękawy!

(Wychodzą: Troilus i Diomedes, walcząc. — Wbiega Hektor).

Hektor.  Kto jesteś, Greku? Czy krew twa i godność
Dają ci prawo z Hektorem się mierzyć?
Tersytes.  Bynajmniej! Bynajmniej! Ja hołysz, nikczemny ciura, plugawy hultaj.
Hektor.  Wierzę ci, żyj więc (wychodzi).
Tersytes.  Dzięki Bogu, że mi uwierzyłeś; ale bodaj zaraza kark ci skręciła za strach, którego mi napędziłeś! Lecz co się stało z moimi babiarzami? Chyba jeden drugiego połknął; śmiałbym się z takiego cudu, choć pod pewnym względem rozpusta sama się pożera. Pójdę ich szukać (wychodzi).

SCENA V.
Inna część placu bitwy.
(Wchodzi: Diomedes i Sługa).

Diomedes.  Idź, idź mój giermku, weź konia Troila,
Oddaj Kressydzie pięknego rumaka,
A służby moje poleć jej piękności.
Zakochanego karcąc Trojańczyka,
Złożyłem dowód, żem nie jest niegodny
Być jej rycerzem.
Sługa.  Śpieszę, dobry panie (wychodzi).

(Wchodzi Agamemnon).

Agamemn.  Naprzód, rycerze! Dumny Polidamas
Zwalił Menona; bękart Margarelon
Pojmał Dorea, kolos nieruchomy
Belką wywija nad trupem Cedyusza
I Epistrofa, dwóch poległych królów;
Śmiertelnie ranni: Toas, Amfimachus;
Legł Polixenes; zginął i Patroklus

Lub w jassyr poszedł; Palamed pokłuty;
Na wojska nasze Łucznik postrach rzucił[6].
Na pomoc naszym śpieszmy, Diomedzie,
Lub bez nadziei zginęliśmy wszyscy.

(Wchodzi Nestor).

Nestor.  Ciało Patrokla nieście do Achilla;
Niech ślimak Ajax choć przez wstyd się zbroi.
Tysiąc Hektorów plac boju przebiega;
Tu na rumaku, swym Galate, walczy,
Tam mu roboty brakło; tutaj znowu
Na pieszo biegnie; przed nim uciekają
Lub giną nasi, jak przed wielorybem
Kiełbików roje: już tam się pokazał,
Greckie szeregi, jak dojrzałe zboże,
Pod szablą jego walą się pokosem;
Tu, tam i wszędzie bierze i zostawia;
Wprawna dłoń, woli posłuszna rozkazom,
Co zechce, spełnia, a spełnia tak wiele,
Że się istotność zda niepodobieństwem.

(Wchodzi Ulisses).

Ulisses.  Nic traćmy serca; już wielki Achilles
Przywdziewa zbroję, a wśród łez i przekleństw
Ślubuje zemstę; rany Patroklusa
I Mirmidonów widok posiekanych,
Bez rąk bez nosów, skarżących Hektora,
Śpiącą krew jego zbudziły nakoniec.
Ajax po stracie swego przyjaciela,
Z pianą na ustach wystąpił do boju,
Ryczy: gdzie Troił? który dziś wśród walki
Dokonał czynów szalonej odwagi,
W odmęt się rzucał i wychodził cały,
Z beztroską siłą a troską bezsilną,
Jakby fortuna, na przekór zręczności,
Dała mu wszędzie bezpieczne zwycięstwo.

(Wchodzi Ajax).

Ajax.  Tchórzu, Troilu! Pokaż się, Troilu! (Wybiega).
Diomedes.  Tam! tam!
Nestor.  Znów nasze formują się szyki.

(Wchodzi Achilles).

Achilles.  Gdzie Hektor? Wystąp dzieciuchów morderco,
Pokaż oblicze, naucz się nakoniec,
Co to jest spotkać gniewnego Achilla.
Gdzie Hektor? Szukam jednego Hektora.

(Wychodną).
SCENA VI.
Inna strona placu bitwy.
(Wbiega Ajax).

Ajax.  Troilu, tchórzu, pokaż twe oblicze!

(Wchodzi Diomedes).

Diomedes.  Troilu! gdzie on?
Ajax.  Czego chcesz od niego?
Diomedes.  Chcę go wychłostać.
Ajax.  Gdydym tu był wodzem,
Prędzej godności mejbym ci ustąpił,
Niźli tej chłosty. Troilu! Troilu!

(Wbiega Troilus).

Troilus.  Mam cię nakoniec, zdrajco Diomedzie;
Twe przeniewiercze zwróć ku mnie oblicze,
I zapłać życiem za mojego konia.
Diomedes.  Ha, to ty jesteś?
Ajax.  Odstąp, Diomedzie,
Sam chcę z nim walczyć.
Diomedes.  On łupem jest moim.
Nie myślę boju bezczynnym być świadkiem.
Troilus.  Starczę dla obu, wy greccy szalbierze!

(Wychodzą walcząc. Wchodzi Hektor).

Hektor.  To Troil. Dzielnie walczysz, młody bracie.

(Wchodzi Achilles).

Achilles.  Hektor! Nakoniec! Na nas teraz kolej!
Hektor.  Jeśli chcesz, wytchnij.
Achilles.  Dumny Trojańczyku,
Uprzejmość twoją z pogardą odrzucam.
Na twoje szczęście miecz się mój wyszczerbił;
Winieneś życie mej nieprzezorności,
Ale niebawem znów o mnie usłyszysz.
Więc żyj tymczasem, idź i szczęścia próbuj.

(Wychodzi).

Hektor.  Bądź zdrów! Sił moich oszczędzałbym więcej,
Gdybym przypuszczał, że cię dziś zobaczę.

(Wchodzi Troilus).

Co tam, mój bracie?
Troilus.  Ajax Eneasza
Pojmał przed chwilą; zniesiemyż tę hańbę?
Nie, na to słońce w górze gorejące,
Nie, tak nie będzie! Los jego podzielę
Lub go odbiję. O, Parki, słyszycie,
Niech zginę dzisiaj, bo nie dbam o życie!

(Wychodzi. Wchodzi Rycerz w świetnej zbroi).

Hektor.  Stój! o, stój, Greku! bo piękny cel z ciebie,
Nie chcesz? Twa zbroja piękną mi się zdaje,
I mieć ją muszę, chociażby mi przyszło
Całą ją posiec, spinki jej potrzaskać.
Lotna zwierzyna przez pola szoruje:
Dla twej cię pięknej skóry upoluję. (Wychodzi).

SCENA VII.
Inna, strona placu boju.
(Wchodzi Achilles z Mirmidonami).

Achilles.  Stańcie tu kołem, dzielne Mirmidony,
Słuchajcie pilnie: Przy mym zawsze wozie,
Sił nie marnujcie na bezcelne cięcia;
Lecz kiedy znajdę krwawego Hektora,
Waszych go szabli opalujcie lasem,
Opasanego sieczcie bez litości,

Za mną! Bo losy dziś spełnić się muszą,
Ciało Hektora pożegna się z duszą.

(Wychodzą).
SCENA VIII.
Inna strona placu boju.
(Wchodzą: Menelaus i Parys walcząc, z innej strony Tersytes).

Tersytes.  Rogal poszedł w targańce z rogalorobem. Dalej, byku! Huź-ha, ogarze! Huź, Parysie, huź-ha! a i ty śmiało, dwusamiczny wróblu! huź, Parysie! huź-ha! Byk, widzę, górą; baczność rogi, baczność!

(Wychodzą: Parys i Menelaus. Wchodzi Margarelon).

Margarel.  Zwróć się, niewolniku, i walcz!
Tersytes.  Kto jesteś?
Margarel.  Bękart Pryama.
Tersytes.  I ja też jestem bękartem; kocham bękartów; urodziłem się bękartem, wychowałem bękartem; jestem bękartem duszą, bękartem odwagą, we wszystkiem nieprawego rodu. Niedźwiedź nie kąsa niedźwiedzia, a dlaczegóż mieliby się kąsać bękarci? Strzeż się; wszelka bitwa złe nam wróży. Syn ladaszczycy bijący się za ladaszczycę kusi wyroki. Bądź zdrów, bękarcie.
Margarel.  Niech cię dyabeł porwie, tchórzu! (Wychodzą).

SCENA IX.
Inna strona placu boju.
(Wchodzi Hektor).

Hektor.  Tak zgniły w sercu, tak na zewnątrz piękny!
Świetną twą zbroję zapłaciłeś życiem.
Czas spocząć; dzienną pracę mą skończyłem;
Śpij, mieczu, dość cię krwią dziś napoiłem!

(Zdejmuje hełm i zawiesza tarczę na ramieniu. Wchodzi Achilles z Mirmidonami).

Achilles.  Spojrzyj, Hektorze, jak zachodzi słońce,
Patrz, jak noc szpetna w tropy za niem pędzi!
Dnia tego koniec będzie dni twych końcem,
I życie twoje zgaśnie razem z słońcem,
Hektor.  Czy chcesz korzystać z tego, żem bez broni?
Achilles.  Sieczcie, to on jest, sieczcie Mirmidoni!

(Hektor upada).

Trojo, tak duma twych zwali się wieży,
Bo tu twe serce i ramię twe leży!
Teraz wam z całej piersi zagrzmieć pora:
„Achilles zabił wielkiego Hektora!“

(Słychać sygnał odwrotu).

Cicho! słyszycie? to znak jest odwrotu.
1 Mirmid.  Ten sam znak dają i trojańskie trąby.
Achilles.  Noc smoczem skrzydłem owinęła ziemię,
Rozdziela wojska jak rozjemca szranków.
Miecz mój, co liczył na bankiet obfity,
Po smacznym kąsku spać idzie półsyty.

(Wkłada miecz do pochwy).

Przywiążcie trupa do mojego wozu,
Niech go powlokę do Greków obozu. (Wychodzą).

SCENA X.
Inna strona placu bitwy.
(Wchodzą: Agamemnon, Ajax, Menelaus, Nestor, Diomedes i inni w pochodzie. Okrzyki za sceną).

Agamemn.  Co krzyk ten znaczy?
Nestor.  Uciszcie się, bębny!
Krzyki  (za sceną). Achilles! Hektor zabity! Achilles!
Diomedes.  Hektor zabity Achillesa ręką.
Ajax.  Niech się Achilles nie pyszni zwycięstwem,
Hektor przynajmniej był mu równy męstwem.
Agamemn.  Niech jeden czeka Achilla powrotu,
Niech go zaprosi do mego namiotu.
Jeżeli Hektor łaską bogów zginął,
Naszą jest Troja, i czas wojny minął. (Wychodzą).

SCENA XI.
Inna strona placu boju.
(Wchodzi Eneasz i Trojańczycy).

Eneasz.  Stójcie! Bo przy nas jeszcze plac jest boju;
Stójcie! Tu musim długą noc wygłodzić.

(Wchodzi Troilus).

Troilus.  Hektor zabity.
Wszyscy.  Hektor? nie daj Boże!
Troilus.  Zginął; morderca za swoim go wozem
Po krwawem polu bez litości wlecze.
Na waszych tronach, zawistni bogowie,
Z uśmiechem rzućcie na Troję spojrzenia,
Przez miłosierdzie skróćcie jej męczarnie,
Pewnej ruiny zbyt nie przewlekajcie!
Eneasz.  Książę mój, całe zniechęcasz rycerstwo.
Troilus.  Widzę, że moich słów nie zrozumiałeś.
Nie, ja o trwodze, o śmierci nie mówię,
Ja raczej wszystkie wyzywam pogróżki,
Któremi bogi i ludzie nas straszą.
Hektor zabity! Kto zechce z tą wieścią
Pójść do Pryama albo do Hekuby?
Kto chce na wieki mieć puszczyka miano,
Niechaj ogłosi Troi: Hektor zginął!
Ha! Na te słowa Pryam skamienieje,
Każda niewiasta zmieni się w Niobę,
Każdy młodzieniec w marmurowy posąg,
Cała się Troja zlęknie samej siebie.
Lecz idźmy! idźmy! Wielki Hektor zginął!
Jakież do tego mógłbym dodać słowo?
Lecz nie, czekajcie! Obrzydłe namioty,
Dumnie po naszych rozbite dolinach,
Niech wstanie Tytan jak zechce najraniej,
Ja was od końca do końca przebiegnę!
Olbrzymi tchórzu! ciebie przestrzeń żadna
Od nienawiści mojej nie rozdzieli.
Będę cię straszył jak grzeszne sumienie,

Tworzące widma w myślach obłąkanych.
Idźmy! niech każdy z towarzyszów broni
Nadzieją zemsty żal serca osłoni!

(Wchodzą: Eneasz i Trojanie. — W chwili, gdy Troilus ma się oddalić, wchodzi z przeciwnej strony Pandarus).

Pandarus.  Słuchaj! Słuchaj!
Troilus.  Precz stąd, rajfurze! Niech zawsze i wszędzie
Hańba nazwiska twego piętnem będzie (wychodzi).
Pandarus.  Doskonałe lekarstwo na moje łamanie kości! O, świecie! świecie! świecie! Oto pogarda na każdego pośrednika czekająca! Zdrajcy i rajfury, tak ciężką wkładają na was pracę, a jak źle ją wynagradzają! Jak się to dzieje, że nasze usiłowania tak są upragnione, a w takiem obrzydzeniu ich wykonanie? Czy znajdę na to jakie wiersze, jakie porównanie? Zobaczmy:
Z wesołym brzękiem muska wonne ziółka,
Dopóki żądło, póki miód ma pszczółka;
Ale niech straci broń ostrą ogona,
Miód słodki mija i pieśń słodka kona.
Uczciwi handlarze ludzkiego mięsa, zapiszcie to sobie na waszych malowanych szyldach.
Bracia mojego cechu, na los dziś mój patrzcie,
Oczu na pół już zgniłych ostatki wypłaczcie:
Kto z was płakać nie może, niech wzdycha z litości,
Nie dla mnie, dla łamania własnych swoich kości.
Bracia, drzwiczczanej straży wierni towarzysze,
Za jakie dwa miesiące testament napiszę;
Napisałbym go teraz, lecz mąci mi szyki
Trwoga o wściekłej gęsi winczesterskiej syki[7].
Teraz idę się pocić, a wam się dostanie
W niewątpliwej spuściźnie kości mych łamanie.

(Wychodzi).





PERYKLES.



PERYKLES.

J

Jak Tytus Andronikus, o którym później będzie mowa, jest równie wątpliwy Perykles, przez jednych Szekspirowi przyznawany, przez innych odrzucany. Charakter tego dramatu, któremu za osnowę służyła bajka grecka z V wieku, cale jest odmienny, a budowa szczególna i w swoim rodzaju jedyna.

Dramat nie rozwija się jak inne cały na scenie, dopełniają go prologi, opowiadania i pantominy. Jest w nim coś pierwotnego, niekształtnego, niezupełnego, a nie bez jakiegoś archaicznego wdzięku...
Za życia jeszcze autora w r. 1609, Perykles był dwa razy drukowany z imieniem jego. Jakkolwiek Szekspir mało może przywiązywał wartości do literackiej swej sławy i nie troszczył się o to, że jego dramata z niepoprawnych, podchwyconych drukowano rękopismów — nie byłby zapewne przepuścił bezkarnie nadużyciu imienia swojego... On sam lub ktoś za niego ująłby się, gdyby Perykles mu nie należał... Pierwsze to wydanie nosi tytuł: „Nowa a bardzo przedziwna sztuka (play), zwana Perykles, książę Tyru, z prawdziwym opisem całej historyi, wypadków i losów mianowanego książęcia, jako nie mniej rzadkich przygód urodzenia i życia córki jego Maryany, tak jak ona była przedstawioną przez J. Król. Mości sługi w Globusie na Bankside, przez Will. Szekspira“.
Następne wydania w latach 1611 — 1619, noszą także imię Szekspira.
Pomimo to w wydaniu pośmiertnem przyjaciele poety nie pomieścili Peryklesa i z tego powodu powstała co do autorstwa wątpliwość. Rowe w trzeciem wydaniu zbiorowem wydrukował go, Pope i następcy jego opuścili znowu. Malone i późniejsi przyjęli do dzieł Szekspira. Dryden w prologu do Circy Davenanta pisze: „Szekspira muza wprzódy wydała Peryklesa niż Maura“ (Otella).
Bajka grecka, której pochodzenie odnoszą do V, lub VI wieku, niewątpliwie ze starszej jakiejś legendy przerobiona, w rozmaitych formach powtarzała się przez wieki. Echa jej i cząstki znajdujemy rozproszone w powieściach różnych narodów. Podobała się ona cudownością wypadków i bladym zarysem charakterów samej bohaterki, jej matki, księcia, zazdrosnej opiekunki, a nadewszystko dramatyczną sceną ostatnią, której, jeśli się nie mylimy, odbicie znajdzie się w jednym z łacińskich dramatów Hroswithy. Przywodzim to tylko na dowód popularności samego wątku...
W IX w. grecką powieść przełożono na język łaciński. Bohater zwał się nie Peryklesem ale Apolloniusem z Tyru. W końcu XII wieku wierszem łacińskim także ułożył ją Gotfried z Viterbo. Mieści się ona potem, w XIV wieku, w sławnym zbiorze legend, znanych pod tytułem: „Gesta Romanorum“ źródle, z którego długo i u nas też czerpano.
Z łacińskiej powieści stworzono romans francuski, a z niego powstała: „Englisch Cronicle of Apollyn of Tyre“ w r. 1510.
Zmarłego w r. 1408 poety Gowera poemat popularny, ulubiony, służył Szekspirowi za główny materyał. O nim powiada w prologu:

Pieśń ta bawiła chłopców i dziewczęta,
Po wieczorynkach i we wszystkie święta,
Damy, panowie, w pozłacanej sali
Dla swej rozrywki nieraz ją czytali —

Gower sam występuje u Szekspira zamiast prologów, chórów, jako tłómacz pantomim, które dramat uzupełniają. Język, formy, charaktery daleko wyraziściej niż w Tytusie są Szekspirowskie; postacie z prostotą i wdziękiem się malują; szczególniej rycerska legendowego bohatera Peryklesa i ślicznej Maryny. W niektórych scenach dostrzegać się dają pewne analogie motywów i wykonania z innymi dramatami poety. Tak scena Maryny z Leonidem, gdy ją chce zabijać, przypomina w Królu Janie młodego Artura z Hubertem. Piękną jest prawdziwie i z wielkiem poczuciem sztuki prowadzoną scena córki u łoża nieznanego ojca. Rozpoczęcie dramatu, scena burzy (Akt III, 1) odznaczają się między innemi.
Sam przedmiot i treść sztuki razić będą uszy czytelników XIX w. Zmienił się obyczaj mowy, choć świat przez to na obyczajności i czystości nie zyskał. To, co na scenie angielskiej grywano wobec królowej i jej dworu, wyda się nam szorstkiem, rażącem i nieprzyzwoitem... Nie można ganić tego, że społeczność nasza unika ocierania się o brudy życia i nie chce ust sobie kalać nimi; kto chce jednak poznać przeszłość, winien mieć odwagę zbliżyć się do niej i przypatrzeć się takiej, jak ona była.
„Powieść ta, pisze Gervinus, należy do szeregu ulubionych romansów, których treść za czasów Szekspira z takiem upodobaniem przerabiano na dramata. Mnogość wypadków i czynności nęciła tłum widzów, tak samo, jak u nas romantyczne dramata Kotzebuego, obok Goethego i Schillera zyskiwały gorące oklaski. Upodobanie przedmiotu tego z formy epicznej przeszło w spadku na dramatyczną, jakkolwiek ta niekształtnie była wyrobioną. W sztuce tej, kunszt przerobienia opowiadania na drama, w którym później Szekspir celował i był mistrzem, jeszcze jest w kolebce. Epos w części tylko przetworzona na sceny; czego przedstawić nie było podobna na teatrze, dopełniano opowiadaniem i pantomimami; prologi włożono w usta Gowera, który wszędzie, gdzie scena się wypróżnia, gdzie akcya ustaje, wierszami staroświeckiego kroju ją zastępuje... Niema tu jedności akcyi, jest tylko jedność osób; niema związku i konieczności wypadków, tylko zewnętrzna siła, ślepy traf przygodami bohaterów kieruje. Nawet jedność idei, którą Szekspir zawsze ożywiał swe dramata, nie łączy z sobą części; zaledwie moralna dążność początek z końcem jego wiąże“. — Tą myślą, którą poeta dodał baśni greckiej, jest los różny dwóch córek: występnej Antyocha i cnotliwej Peryklesa...
Z wydania w r. 1608 możnaby wnosić, że Szekspir późno opracował Peryklesa, co zdaje się niepodobieństwem. Zaliczyć go trzeba do pierwszych prób jego młodości.




OSOBY:

Antyoch, król Antyochii.
Perykles, książę tyryjski.

Helikanus,   Panowie, tyryjscy.
Eskanes,

Symonides, król Pentapolisu.
Kleon, gubernator Tarsu.
Lizymach, gubernator Mityleny.
Cerimon, pan efeski.
Taliard, sługa Antyocha.
Filemon, sługa Cerimona.
Leonin, sługa Dyonizy.
Marszałek.
Rajfur i jego Żona.
Rygiel, jego sługa.
Gower, jako chór.
Córka Antyocha. Dyoniza, żona Kleona.
Taiza, córka Symonidesa.
Maryna, córka Peryklesa i Taizy.
Lichoryda, mamka Maryny.
Dyana.
Panowie, Rycerze, Majtkowie, Korsarze, Rybacy i Posłańcy.

Scena na przemiany w rozmaitych miejscach.
PERYKLES.

AKT PIERWSZY.
Przed pałacem Antyocha.
(Wchodzi Gower).

Gower.  Z mogiły stary Gower znów powrócił,
Aby wam starą piosenkę zanucił,
I znowu słaby jak śmiertelnik kroczy,
By wasze uszy zabawić i oczy.
Pieśń ta bawiła chłopców i dziewczęta
Po wieczorynkach i we wszystkie święta;
Damy, panowie, w pozłacanej sali
Dla swej rozrywki nieraz ją czytali.
Jej celem ludzi godnych chwały robić,
Et bonum quo antiquius eo melius.
Jeśli wy, wieku późniejszego dzieci,
W którym potężniej blask dowcipu świeci,
Raczycie słuchać starego gęślarza,
Co dawnych czasów piosnkę wam powtarza,
Pragnąłbym z serca żywot jeszcze drugi
Cały poświęcić na wasze usługi.
Antyoch Wielki zbudował przed laty
Jako stolicę swą ten gród bogaty,
A jak to mówią stare moje księgi,
Kwiat najpiękniejszy syryjskiej potęgi.

Gdy króla tego małżonka skonała,
Córka jedyną dziedziczką została;
Samo się niebo szczodrą zdało ręką
Wszystkich ją wdzięków odziewać sukienką.
Blaskami swojej urody dziewica
Grzeszną myśl w sercu zbudziła rodzica,
I niesłychaną zbrodnią, własne dziecko
Występny ojciec śmiał uwieść zdradziecko.
Co się w początku czarnym grzechem zdało,
Z przyzwyczajenia grzechem być przestało.
Nieporównane grzesznej pani wdzięki
Ściągały zewsząd, by żądać jej ręki,
Książąt i panów; chcąc przeszyć ich strachem,
Córkę na zawsze pod swym trzymał dachem,
Napisał prawo, że kto się pokusi
Ręki jej żądać, ten rozwiązać musi
Jego zagadkę, lub ginąć. Niemało
Chciwych na piękność głów już pospadało,
Jak wam to lepiej poświadczy niż słowo
Ten krwawy widok nad bramą zamkową.

(Pokazuje głowy powbijane na pal).

Ujrzycie sami następny bieg sprawy,
Wzrok niech wasz własny sąd wyda łaskawy.

(Wychodzi).

SCENA I
Pałac Antyocha.
(Wchodzą: Antyoch, Perykles i Orszak).

Antyoch.  Tyryjski książę, wiesz teraz dokładnie
Niebezpieczeństwa myśli twej grożące.
Perykles.  Wiem, lecz widokiem jej olśniona dusza
Dość ma odwagi, aby bez wahania
Poświęcić życie w takiem przedsięwzięciu. (Muzyka).
Antyoch.  Przywiedźcie córkę moją, ustrojoną
Jakby do ślubnej Jowisza komnaty.
Gdy ją Latona na świat wprowadzała,

Natura piękność dała jej w posagu,
A na soborze zebrane planety
Doskonałości wszystkie jej swe dały.

(Wchodzi córka Antyocha).

Perykles.  Patrz, patrz, to ona! Patrz, piękna jak wiosna,
Gracye jej służą, myśli jej królują
Nad każdą cnotą, która sławę daje!
Jej twarz piękności jest księgą, w tej księdze
Tylko rozkoszy można czytać dzieje,
Bo wymazany wszelki był z niej smutek;
Nigdy złośliwość gniewna a uparta
Słodkim jej myślom nie towarzyszyła.
Miłości boże, coś mężem mnie stworzył,
Ognistą żądzę w mych zapalił piersiach,
Niebieski owoc z drzewa tego uszczknąc
Lub umrzeć, przybądź na pomoc mi teraz,
A posłusznego woli twojej sługę
Do tego szczęścia bez granic poprowadź!
Antyoch.  Książę Perykles —
Perykles.  Który z duszy pragnie
Synem wielkiego zostać Antyocha.
Antyoch.  Stoi przed tobą piękna Hesperyda
Ze złotem jabłkiem, którego strach dotknąć,
Bo groźnych smoków pilnują go straże.
Twarz jej, jak niebo, przyciąga twe oczy
Niepoliczone blaski jej podziwiać,
Które zasługa może tylko zyskać;
Jeśli jej nie masz, głowa twa zapłaci
Zarozumiałych oczu twych zuchwałość.
Jak dziś ty, sławni ci niegdyś książęta,
Wieścią zwabieni, a zuchwali żądzą,
Niemym językiem bladego oblicza
Pod firmamentu gwiaździstego dachem
Niech ci powiedzą, jak męczennikami
Polegli wszyscy w Kupidyna wojnie;
Niechaj ci będą głowy ich przestrogą,
Byś sam zuchwałą na smierć nie biegł nogą.
Perykles.  Dzięki ci, królu, że mnie nauczyłeś

Poznać śmiertelnej natury mej kruchość,
Żeś mnie przymusił krwawym tym widokiem
Do podobnego gotować się losu;
Bo w myśli śmierci jak w zwierciedle czytam:
Tchnieniem jest życie, głupi, kto mu wierzy.
Więc mój testament napiszę: jak chory,
Co życie poznał, ku niebu pogląda,
A gdy konania poczuje boleści,
Do ziemskich, jak wprzód, nie wzdycha rozkoszy;
Tak ja szczęśliwy pokój przekazuję,
Jak powinnością każdego jest księcia,
Tobie i wszystkim dobrym świata ludziom,
Skarby me ziemi, z której łona wyszły,
(Do córki Antyocha) A tobie czysty miłości mej ogień.
Przygotowany tak na śmierć lub życie
Spokojnie czekam na cios najstraszniejszy.
Antyoch.  Gdy radą gardzisz, czytaj tę zagadkę:
Jeśli nie zdołasz odkryć jej tajników,
Podzielisz losy twoich poprzedników.
Córka.  Obyś od innych szczęśliwszą miał dolę!
Oby cię moje zbawiły życzenia!
Perykles.  Wstępuję w szranki jako śmiały rycerz,
A za doradców mych jedynych biorę
Wierną mą miłość i moją odwagę.

(Czyta zagadkę)

Nie jestem żmiją, a karmię się przecie
Ciałem tej matki, której jestem dziecię;
Szukałam męża, a po trudach wielu
Znalazłam serce męża w rodzicielu.
On ojca, syna i męża obrazem,
Jam matką, żoną i córką jest razem;
Jak w dwóch osobach wszystko to się wiąże,
Jeśli żyć pragniesz, odpowiedz mi, książę.
Twarde to słowa. — O Boże, coś niebu
Ócz dał tysiące ludzkie sprawy śledzić,
Czemuś ich wiecznym nie zaciągnął kirem,
Jeśli to prawda, co czytając, blednę?

(Bierze rękę Księżniczki)

Ty dnia zwierciadło, którą ukochałem,
Którąbym jeszcze kochał duszą całą,
Gdyby w szkatułce pięknej złe nie spało,
Wyznać ci muszę w serca oburzeniu,
Że mąż to grzeszny, co wiedząc, że stoi
Przy wrotach grzechu, tknąć się ich nie boi.
O, prawda, pięknym jesteś instrumentem,
Którego zmysły twoje są strunami,
Którego cnoty ręką ton zbudzony
Z niebios na ziemię bogówby sprowadził,
Ale przed czasem tknięty, tylko woła
Piekielne duchy do tańczących koła.
Wszelkiej o ciebie wyrzekam się troski,
Antyoch.  Jeśli ci drogie życie, Peryklesie,
Nie waż się ręki jej dotknąć, bo prawo
I to zuchwalstwo śmiercią także karze.
Twój czas ubiega; lub rozwiąż zagadkę,
Albo się poddaj twojemu losowi.
Perykles.  Mało jest ludzi chętnie słuchających
Słowa o grzechach, które chętnie pełnią;
Mówić ci o nich byłoby obrazą.
Kto trzyma czynów monarszych rachunek,
Bezpieczniej chowa księgę swą zamkniętą.
Grzech powtórzony jest jak wichru powiew,
Co kłęby prochu w ludzkie oczy miota,
A w końcu drogo swój płaci wysiłek;
Wiatr przeszedł, oko bolące przejrzało,
Aby się zamknąć przed groźną zamiecią,
ślepy kret ziemię podrzuca ku niebu
Na znak, że ziemia pod człeka uciskiem
Jęczy, i biedny robak ginie za to.
Królowie ziemi są bogami, w grzechu
Ich wola prawem dla nich jest jedynem.
A jeśli Jowisz swe prawa przeskoczy,
Kto się odważy grzech mu rzucić w oczy?
Ty wiesz, dość na tem. Lepiej złe przydusić
Niż rozgłoszeniem na gorsze się kusić.
Wszystko, co żyje, gniazdo kocha swoje,

I mój też język głowę kocha moję.
Antyoch  (na str.). O, gdybym miał ją! Zagadkę rozwiązał!
Łudźmy go jednak. (Głośno). Młody książę Tyru,
Choć wedle całej prawa surowości
Za mej zagadki błędne rozwiązanie
Mógłbym dni twoich zagasić pochodnię,
To przecie pamięć na wspaniałe drzewo,
Którego piękną jesteś latoroślą,
Miłosierniejszą natchnęła mnie myślą.
Jeszcze ci daję czterdzieści dni zwłoki;
Jeśli przed końcem znajdziesz tajemnicę,
Z radością mianem syna cię zaszczycę.
Tymczasem znajdziesz przyjęcie tu godne
Mego honoru i twojej wartości.

(Wychodzą: Antyoch, jego Córka i Orszak).

Perykles.  Jak dworność umie grzech pięknie osłonić!
Lecz zawsze w każdym obłudnika kroku
Tylko to piękne, co leży na oku.
Gdybym naprawdę mylnie odpowiedział,
To niewątpliwie nie byłbyś tak grzesznym,
Byś kazirodztwem twą pokalał duszę,
Gdy jesteś teraz i ojcem i synem
Przez twoje z własnem twojem dzieckiem związki,
Nie ojcu ale mężowi przystojne;
Ona się matki swojej karmi ciałem,
Kalając matki swej małżeńskie łoże;
Wspólnie, jak węże co wśród kwiatów żyją,
Truciznę sączą, chociaż nektar piją.
Żegnaj mi, królu! bo mądrość mnie uczy,
Że kto popełnia czarne jak noc czyny,
Gotów na wszystko, by ukryć swe winy;
Grzech płodzi grzechy: śladem rozpustnika
Jak dym za ogniem rozbój się pomyka;
Rękami grzechu zdrada i trucizna,
I tarczą jego niesławę kryjącą;
By swych tajemnic w mej nie schował trumnie,
Mknę się przed jego sztyletem rozumnie (wychodzi).

(Wraca Antyoch).

Antyoch.  Odgadł; zapłaci za to odgadnienie
Głową mi swoją. Nie mogę pozwolić,
By żyjąc, trąbił hańbę mą przed światem,
I grzech mój sprośny ludziom rozpowiadał.
Musi więc zginąć, zginąć bez spóźnienia;
Śmierć jego zbawi blask mego imienia.
Hola, służbowy! (Wchodzi Taliard).
Taliard.  Co pan mój rozkaże?
Antyoch.  Taliardzie, z dawna moim jesteś sługą
Wtajemniczonym do wszystkich mych myśli,
Za twą też wierność rachuj na zapłatę.
Patrz, tu trucizna, a tutaj jest złoto;
Musisz mi zgładzić tyryjskiego księcia;
Nie twoją sprawą o powody pytać —
To moja wola. Czy to rzecz spełniona?
Taliard.  Spełniona, królu. (Wchodzi Posłaniec).
Antyoch.  Dość na tem. Odetchnij,
Nim powiesz powód twojego pośpiechu.
Posłaniec.  Tyryjski książę uciekł, groźny panie.
Antyoch.  Leć i ty za nim, jeśli kochasz życie.
Jak strzała ręką ćwiczoną popchnięta
Do wskazanego okiem wpada celu,
Tak ty nie wracaj, póki nie potrafisz
Rzec za powrotem: Perykles nie żyje.
Taliard.  Gdybym na długość mego pistoletu
Raz go mógł spotkać, będzie kwita z nami.
Żegnam cię, królu! (Wychodzi).
Antyoch.  Bądź mi zdrów, Taliardzie!
Póki Perykles na ziemi tej zdrowy,
Nie jestem panem ni serca ni głowy (wychodzi).


SCENA II.
Tyr.
(Wchodzą: Perykles, Helikanus i inni Panowie).

Perykles.  Niech nikt rozmyślań naszych nie przerywa.
Czemu myśl czarna, czemu melancholia,

Smutny towarzysz, tak nieodstępnymi
Są u mnie gośćmi, że ani godziny
W jasnym dnia biegu, lub w spokojnej nocy
(Tym grobie, w którym troski spać powinny)
Nie mogę znaleźć słodkiego pokoju?
Tu rozkosz wabi oczy me daremnie,
Niebezpieczeństwo, któregom się lękał,
Jest w Antyochii; króla Antyocha
Potężne ramię zdaje się za krótkie,
By mnie tu dosiądź; mojej przecie duszy
Sztuki rozkoszy nie mogą pocieszyć,
Ani odległość usunąć obawy.
Tak zawsze bywa: myśli niespokojne,
Pierwotnie w błędnej obawie poczęte,
Następnie żyją i karmią się troską;
Co było trwogą, że zdarzyć się może,
Dojrzewa w troskę, żeby się nie stało.
Tak jest i ze mną; wielki Antyochus
(Z którym się mierzyć nazbyt jestem mały,
Bo on ma siłę, co w czyn zmienia wolę)
Myśli, że powiem, choć milczeć przysięgam;
Daremno mówię, że go czczę głęboko,
Bo wie, że słowem mogę go zbezcześcić,
Coby rozsiane rumienić go mogło;
Poszuka środków, by się nie rozsiało.
Tłumami zbrojnych me zaleje ziemie,
A groźnym swojej potęgi rozwojem
W duszy mych ludów zgasi ogień męstwa;
Będą pobite, zanim opór stawią,
Za grzech chłostane, o którym nie śniły.
O nie to troska, nie własna bezpieczność
(Bom drzewa tego tylko jest wierzchołkiem,
Który korzenie broni i ocienia)
Osłabia ciało, zbezwładnia mi duszę,
I wprzód już karze to, co on chce karać.
1 Pan.  Piersi twej, panie, radość i pociecha!
2 Pan.  A pokój duszy, gdyś do nas powrócił!
Helikanus.  Pozwólcie teraz mówić doświadczeniu;

Pochlebców język króla oszukuje;
Jak miech, pochlebstwo grzech jego rozżarza;
Co wprzódy wątłą, tylko iskrą było,
W potężny ogień rośnie tchem pochlebstwa;
Gdy napomnienie, byle czcią zaprawne,
Przystoi królom, bo ludźmi są także
I mogą błądzić. Łaskawy mój królu,
Gdy pan Kusiciel o pokoju prawi,
Schlebia ci, wojną na twe godzi życie.
Przebacz, lub skarż mnie; w gniewu twego szale
Niżej od kolan moich się nie zwalę,
Perykles.  Zostawcie nas tu, a idźcie tymczasem
Wypytać, jakie nawy stoją w porcie,
Wracajcie potem. (Wychodzą Panowie).
Słuchaj, Helikanie,
Do głębi słowa twoje mnie wzruszyły;
Jakieś wyczytał z ócz mych tajemnice?
Helikanus.  Gniew czytam, panie, w zmarszczkach twego czoła,
Perykles.  Jeśli są króla zmarszczki błyskawicą,
Jak śmiesz językiem piorun gniewu budzić?
Helikanus.  Jak śmią rośliny poglądać ku niebu,
Które je żywi?
Perykles.  Wiesz, mogę cię skruszyć.
Helikanus.  Własną ja ręką topór zaostrzyłem;
Podnieś go, panie, cios zadaj śmiertelny!
Perykles.  Wstań, usiądź przy mnie; nie jesteś pochlebcą;
Dzięki ci za to i nie daj, o Boże,
Bym na me błędy zatykać chciał uszy!
Dobry mój radco, sługo księcia godny,
Który mądrością księcia w sługę zmieniasz,
Co chcesz, bym zrobił?
Helikanus.  Byś cierpliwie znosił
Strapienia, które sam sobie zadajesz.
Perykles.  Mówisz jak doktor: dajesz mi lekarstwo,
Którego sambyś bez wstrętu nie zażył.
Słuchaj mnie teraz: Byłem w Antyochii, —
W obliczu śmierci kupić tam pragnąłem
Nadziemską piękność na matkę mych dzieci,

Podporę króla a poddanych radość.
Nad wszystkie cuda było jej oblicze,
Lecz reszta, tylko do ucha ci powiem,
Była tak szpetna, jak jest kazirodztwo.
Gdym to rozumem odkrył, grzeszny ojciec
Miast groźby, słowa pochlebne mi szeptał;
Lecz wiesz, że głowa ta najprędzej spada,
Na której tyran pocałunek składa.
Strach mnie ogarnął i tutaj uciekłem,
Cieniami nocy odziany burzliwej,
Która mym dobrym była opiekunem.
Tu rozmyślałem nad tem, co się stało,
Co stać się może. Wiem, że jest tyranem;
Trwogi tyranów z każdą tylko wiosną,
Od lat bujniejsze, nie schną ale rosną.
Jeśli przypuszcza (a jak o tem wątpić?),
Że ciekawemu wyszepczę powietrzu,
Ilu szlachetnych książąt krew on wylał,
By czarne łoża ukryć tajemnice,
Chcąc koniec swojej położyć obawie,
Mój kraj orężnych tłumami zaleje,
Mszcząc niby krzywdę, którąm mu wyrządził.
Za błąd mój, jeśli błędem zwać to można,
Okrutnej wojny cios wszystkich dosięgnie.
Troska o wszystkich, a i ty w ich rzędzie,
Co mi te robisz zarzuty —
Helikanus.  Niestety!
Perykles.  Sen z oczu, z twarzy zegnała rumieniec,
W tysiącznych myślach błąkam się niepewny,
Jakby odwrócić burzę tę, nim spadnie,
A gdy nie mogłem wynaleźć ratunku,
Choć smutkiem litość królewską objawiam.
Helikanus.  Skoro mi, panie, pozwoliłeś mówić,
Myśl mą wypowiem z całą otwartością:
Antyoch słuszną przeraża cię trwogą,
Trwoży cię tyran, który jawną wojną,
Lub tajną zdradą życie ci zabierze.
Puść się więc w podróż daleką, dopóki

Nie wywietrzeje gniew jego szalony,
Lub Parki nici dni jego nie przetną.
Zdaj innym władzę; jeśli mnie wybierzesz,
Będę ci wiernie służył jak dzień światłu.
Perykles  O twej wierności nie wątpię, lecz jeśli
W nieobecności mej na kraj mój spadnie —
Helikanus.  Ziemia ta naszej krwi wypije strugi,
Co nas swą piersią żywiła czas długi.
Perykles  Więc Tyr opuszczam; do Tarsu się udam;
Tam zgłoś się do mnie, bo od twego listu
Dalsze me kroki będą zależały.
Troskliwość moją o dobro mych ludów
Tobie i twojej mądrości powierzam.
Nie żądam przysiąg, daj słowo mi twoje;
Kto łamie jedno, zgwałci i oboje.
A niech z nas każdy w swej tak żyje sferze,
Iż czas rozgłosi z naszym to honorem,
Żeś poddanego, jam króla był wzorem. (Wychodzą).


SCENA III.
Tyr. Przedsionek w pałacu.
(Wchodzi Taliard).

Taliard.  A więc to jest Tyr, a to dwór królewski. Tu muszę zabić króla Peryklesa, bo inaczej mogę być pewny stryczka za powrotem; to rzecz niebezpieczna. Spostrzegam, że mądry to był jegomość i przezorny, który wezwany, aby żądał od króla, czego zechce, prosił o to jedynie, żeby nie był przypuszczony do żadnej z jego tajemnic. Teraz widzę, że miał do tego powody; bo jeśli król każe człowiekowi zostać łotrem, to człowiek obowiązany jest zostać łotrem rotą przysięgi. Cicho! Zbliżają się panowie tyryjscy.

(Wchodzą: Helikanus, Eskanes i inni Panowie tyryjscy).

Helikanus.  Dłużej mnie badać o odjeździe króla
Żadnych powodów nie macie, panowie,
Ten list, pieczęcią jego opatrzony,

Starczy za wszystko: król w podróż się puścił.
Taliard  (na str.). Co? król odjechał?
Helikanus.  Jeśli jednakże chcielibyście wiedzieć,
Czemu miłości waszej się pozbawił
Tkliwych pożegnań, słów kilka dorzucę.
Kiedy Perykles w Antyochii bawił —
Taliard  (na str.). Co on tam prawi o Antyochii?
Helikanus.  Antyoch, nie wiem, dla jakich powodów,
Jak mu się zdało, wstręt powziął ku niemu;
Myśląc, że może jaki grzech popełnił,
Na dowód żalu, jakby na pokutę
Sam się na ciężką majtka pracę skazał,
Któremu śmiercią każda chwila grozi,
Taliard  (na str.). Teraz nie będę wisieć, jak spostrzegam,
Choćbym i pragnął. Lecz skoro odjechał,
Króla zapewne wielce uraduje,
Że ląd porzucił, by na morzu zginąć.
Wystąpmy teraz. (Głośno). Pokój panom Tyru!
Helikanus.  Witaj nam, pośle, króla Antyocha!
Taliard.  On mnie do króla Peryklesa wysłał;
Lecz skoro, jak to lądując, słyszałem,
W nieznaną podróż puścił się Perykles,
Poselstwo moje, skąd przyszło, odniosę,
Helikanus.  Pytać się żadnych nie mamy powodów
O tajemnice nie nam przeznaczone;
Lecz nim od naszych odbijesz wybrzeży,
Znajdziesz przyjęcie, jakie ci należy. (Wychodzą).


SCENA IV.
Tarsus.
(Wchodzą: Eleon, Dyoniza i inni).

Kleon.  O, Dyonizo, spocznijmy tu chwilę;
Opowiadając smutne innych dzieje,
Może o własnych zapomnimy smutkach.
Dyoniza.  Chcesz więc dmuchaniem wielki ogień zgasić?
Kto górę, że zbyt szczytna, podkopuje,

Z gruzów zwalonej szczytniejszą zbuduje;
Drogi mój mężu, tak i smutki nasze
Urosną cudzym smutkiem odświeżane,
Jak bujniej rosną drzewa ostrzygane.
Kleon.  Kto łaknąc chleba nie powie, że głodny?
Kto aż do śmierci głód może utaić?
Niech język głośno smutki nasze woła,
Niech oko płacze; całemi piersiami
Chwyćmy powietrze, aby krzyk nasz głośny
Do nieba wzleciał, jeśli niebo drzymie,
Kiedy stworzenia jego w ciężkiej biedzie,
Pocieszyciela i zbawcę obudził.
Więc będę nasze smutne prawił dzieje,
A łzą dokończę, gdy język omdleje.
Dyoniza.  Zrobię, co będzie w mojej mocy, panie.
Kleon.  Tarsus, któregom jest gubernatorem,
Obfitość niegdyś ręką swą pieściła.
Siejąc bogactwa nawet po ulicach;
Wież jego szczyty całowały niebo
I były wszystkich wędrowców podziwem;
Mieszkańcy blaskiem swych szat tak świecili,
Że byli sobie zwierciadłem nawzajem;
Obfitość stołów weseliła oczy,
A wykwitnością ostrzyła apetyt;
Wygnano nędzę, a duma tak wzrosła,
Że słowo „pomóż!“ było w obrzydzeniu.
Dyoniza.  Ach, prawda!
Kleon.  Ale patrz, co niebo może!
W nagłej przemianie te gęby, dla których
Morze, powietrze i ziemia niedawno
Były za małe, aby je napełnić,
Choć im stworzenia swoje mnogie słały,
Jak dom użycia brakiem zrujnowany,
Schną teraz brakiem ćwiczenia zgłodniałe.
Zaprawie głodu obce podniebienia,
Które podniecać sztuką było trzeba,
Dziś darmo żebrzą o kawałek chleba;
Matki, co znaleźć nie mogły przysmaków

Dla swoich dzieci, gotowe są teraz
Pożreć te małe, kochane stworzenia;
Ząb głodu ostry sprawia, że mąż z żoną
Na losy ciągną, kto pierwszy ma umrzeć,
By nędzne życie drugiego przeciągnąć;
Tu mąż, tam stoi płacząca niewiasta;
Tłumy padają, ale braknie siły
Żyjącym, by je ponieść do mogiły.
Czy to nie prawda?
Dyoniza.  Świadkami są tego:
Twarz nasza wyschła i zapadłe oczy.
Kleon.  O, niech szczęśliwe, bogate dziś miasta,
Pijące z pełnej czary obfitości,
Wśród świąt swych wrzasku i jęk nasz usłyszą!
Bo nędza Tarsu i na nie spaść może. (Wchodzi Pan)
Pan.  Gdzie gubernator?
Kleon.  Tu jest. Powiedz śmiało,
Z jaką bolesną przybywasz nowiną,
Bo darmo czekać na pociechy słowo.
Pan.  Na brzegach naszych ujrzeliśmy w dali
Ku murom naszym żeglującą flotę.
Kleon.  Tegom się lękał, bo nigdy samotny
Nie zbiega smutek, lecz prowadzi z sobą
Swego następcę i swego dziedzica.
Tak z nami dzisiaj; jakiś lud sąsiedni,
Z naszej obecnej korzystając nędzy,
Orężnym tłumem wypchał swe okręty,
By już upadłych do reszty zadeptać,
I żeby podbić mnie nieszczęśliwego,
Nad którym chwałą nie będzie zwycięstwo.
Pan.  Lękać się tego nie mamy powodów,
Bo białe flagi na masztach ich świadczą,
Że nam przynoszą pokój a nie wojnę.
Kleon.  Jeszcześ za młody, lecz dowiesz się w porze,
Że większa zdrada w piękniejszym pozorze.
Lecz niech przynoszą, co chcą i co mogą,
Bo czegóż jeszcze możemy się lękać?
Już na dnie nędzy nie możem spaść głębiej.

Idź do ich wodza, niech się tu przybliży,
Niechaj nam powie, skąd, po co przychodzi,
I czego żąda.
Pan.  Idę spełnić rozkaz.
Kleon.  Aby z pokojem przybywał, daj, Boże!
Bo któż mu opór stawić tutaj może?

(Wchodzi Perykles z Orszakiem).

Perykles.  Niech me okręty i wojsk moich liczba
Gubernatorze, bo mnie nauczono,
Że to twa godność, dla twych ócz nie będzie
Jak rozpalone na postrach ognisko.
O waszej nędzy zaszła wieść do Tyru,
O spustoszeniu waszych pięknych ulic;
Nie przybywamy smutków waszych zwiększać,
Ale boleści waszych zmniejszyć ciężar;
A moje nawy (które w twojej myśli
Może trojańskim zdawały się koniem,
Niosącym zbrojne w bokach swoich tłumy
Przygotowane na zagładę waszą).
Przynoszą zboże, by znów chleba siła
Napół umarłym życie przywróciła.
Wszyscy.  Niech Grecyi bogi twą będą obroną!
Będziem się za was modlić.
Perykles.  Wstańcie, proszę,
Czci nie wymagam, lecz tylko przyjaźni
I dla mych ludzi dobrego przyjęcia.
Kleon.  A kto wam tego chętnem nie da sercem,
Niewdzięczną myślą za dobroć zapłaci,
Choćby to były nasze dzieci, żony,
My nawet sami, niech przekleństwo nieba
I dobrych ludzi nikczemników skarze!
Lecz póki to się nie spełni (a tego
Nikt nie zobaczy, w Bogu mam nadzieję)
Moim i miasta mego jesteś gościem.
Perykles.  Z wdzięcznością waszą przyjmuję ofiarę,
Przeczekam u was, aż się w uśmiech zmieni
Gniew, który dzisiaj gwiazdy me czerwieni. (Wychodzą).


AKT DRUGI.
(Wchodzi Gower).

Gower.  Już widzieliście, jak była skalana
Córka przez ojca, potężnego pana;
A potem książę wystąpił przed wami,
Wzór cnoty czystej słowem i czynami,
Bądźcież cierpliwi, jak mężom przystało,
Aż nieszczęść swoich próbę przetrwa całą.
Patrzcie, jak cnota pod cierpień koroną
Zyskuje góry za słomkę straconą.
Mąż ten cnotliwy (daj mu Boże zdrowie!)
Jeszcze jest w Tarsus, a cokolwiek powie,
Lud zgromadzony w swojej dobrej wierze
Za pismo święte każde słowo bierze.
Na jego chwałę, dla wiecznej pamięci,
Złoty mu posąg wdzięczny naród święci.
Lecz się zbliżają sprawy innej treści,
A widzom mojej nie trzeba powieści.

Pantominy. (Wchodzi jednemi drzwiami Perykles, prowadząc Kleona i Orszaki, drugiemi Szlachcic z listem do Peryklesa. Perykles pokazuje list Kleonowi, daje posłańcowi nagrodę i pasuje go na rycerza. Jednemi drzwiami wychodzi Perykles, drugiemi Kleon).

Gower.  Dobry Helikan w Tyrze zostawiony
Nie, żeby obcą pracą wyrobiony
Pić miód jak truteń, lecz by w czoła pocie,
Plenić występki a pomagać cnocie,
Wierny przysiędze wysłał panu listy,
Tyryjskich dziejów obraz rzeczywisty:
Jak przybył Taliard w grzesznem przedsięwzięciu
Sztyletu ostrzem życie wydrzeć księciu,
Jak dłuższy pobyt w Tarsus niebezpieczny,
Jak śpieszny odjazd jego jest konieczny.
Posłuszny książę puszcza się na wody,
Gdzie trudno ludziom żeglować bez szkody.

Jakoż okrutne zawyły już burze,
Przepaść na dole a piorun na górze,
Aż biedny okręt rozdąsane fale
Rozbiły wkońcu na podwodnej skale.
Cnotliwym księciem, jakby dla igrzyska,
Szalona burza w wszystkie strony ciska;
Wszystko zginęło przez nawy rozbicie,
Za skarb jedyny zostało mu życie,
Aż go bałwany, sprawą bożej łaski,
Rzuciły wkońcu na wybrzeżne piaski.
Gower zamilcza, co się potem stało,
Bo sami sprawę zobaczycie całą. (Wychodzi).

SCENA I.
Pentapolis.
(Wchodzi Perykles zmoczony).

Perykles.  Uśmierzcie dąsy, gniewne niebios gwiazdy,
Pomnijcie wichry, deszcze i pioruny,
Że wam się oprzeć człowiek nie jest zdolny;
Ja też, jak mojej przystoi naturze,
Waszej się woli poddaję. Niestety!
Morze mnie gniewne rzuciło na skały,
Na to mi tylko zostawiając duszę,
Bym lepiej śmierci blizkiej czuł katusze.
Waszej potędze niech dość na tem będzie,
Że księciu całe wydarłyście mienie;
Dziś was o jedną tylko łaskę proszę,
Niech umrę na tych wybrzeżach w pokoju.

(Wchodzą trzej Rybacy).

1 Rybak.  Hola! ho! Serdelko!
2 Rybak.  Przybywaj zabrać sieci.
1 Rybak.  Czy wiesz ty co, Gaciłacie!
3 Rybak.  Co takiego, panie majstrze?
1 Rybak.  Ruszaj mi się tylko, albo ci batem dodam ducha.

3 Rybak.  Bo to widzicie, panie majstrze, myślałem o biedakach właśnie w naszych oczach rozbitych.
1 Rybak.  Ach, biedne niebożątka! Krwawiło mi się serce, gdym słyszał miłosierne ich do nas krzyki, aby ich ratować, kiedy my sami ledwo mogliśmy ujść z duszą.
3 Rybak.  A czy nie przepowiedziałem tego, panie majstrze, kiedym widział morświna przewracającego koziełki? Powiadają, że to pół ryby a pół mięsa. Morowa na nie zaraza! Nie mogą się pokazać, żebym nie czekał na wymycie. Rzecz to jednak dziwna, panie majstrze, jak ryby żyją w morzu.
1 Rybak.  Jak ludzie na lądzie: wielkie jedzą małe. Z niczem nie mogę lepiej porównać naszych bogatych skąpców jak z wielorybem; igra i koziołkuje, pędząc przed sobą biedny drobiazg, który nakoniec jednym kąsem pożera. Słyszałem ja o takich wielorybach na lądzie, które nie zamkną gęby, póki nie połkną całej parafii z kościołem, dzwonnicą, dzwonami i wszystkiem.
Perykles  (na str.). Piękna moralność.
3 Rybak.  Ale, panie majstrze, gdybym był dzwonnikiem, tobym tego dnia nie opuścił wieży.
2 Rybak.  A to dlaczego?
3 Rybak.  Bo i mnieby także połknął; a jakbym był w jego brzuchu, tobym tak bił w dzwony, że nicby nie miał pilniejszego jak wypluć dzwony, dzwonnicę, kościół i parafię. Ale gdyby dobry król Synionides jak ja myślał —
Perykles  (na str.). Symonides?
3 Rybak.  Oczyścilibyśmy kraj z tych trutni, co wykradają miód pszczołom.

Perykles  (na str.). Jak w łuskowatych morskich fal mieszkańcach
Ludzkie słabości odkryli rybacy,
I z morskich głębin dostali niewodem,
Co pochwał ludzkich lub nagan powodem!
(Głośno). Pokój wam w pracy, uczciwe rybaki!

2 Rybak.  Uczciwe, braciszku? Co to się znaczy? Jeśli to jaki święty po twojej myśli, wyskrob go z kalendarza, a nikt się o to nie upomni.
Perykles.  Na brzegi wasze rzuciło mnie morze.

2 Rybak.  Co za pijany hultaj było to morze, rzucając cię tak na naszą drogę.

Perykles.  Mąż, którym wiatry i morskie bałwany
Jak piłką jaką bawiły się długo,
Błaga was teraz o litość. Żebrakiem
Jest waszym człowiek, co nigdy nie żebrał.

1 Rybak.  Czy, przyjacielu, naprawdę nie możesz żebrać? Znam ja tu w naszej Grecyi ludzi, co zarabiają więcej żebraniną, niż my naszą ciężką pracą.
2 Rybak.  To przynajmniej możesz ryby łowić?
Perykles.  Nigdy tego nie praktykowałem.
2 Rybak.  To możesz być pewnym głodnej śmierci, bo żyjemy teraz w czasach, w których nie dostaniesz, czego nie ułowisz.
</poem> Perykles.  Czem byłem dawniej, o tem zapomniałem, Czem jestem, myśleć przymusza mnie bieda; Skostniały zimnem, w odrętwiałych żyłach Ledwo mam dosyć żywotnego ciepła, By język zdołał prosić was o pomoc. A jeśli żywy nie znajdę litości, To umarłego choć pogrzebcie kości. </poem> 1 Rybak.  Umarłego, mówisz? Uchowaj Boże! Mam ja tu dobry kożuch, zarzuć go i rozegrzej się. Patrzcie tylko, to mi chłopak jak lalka! Pójdziesz z nami do naszej chałupy, a tam znajdziemy kawałek mięsa na święta, ryby na post, a do tego miskę prażuchy albo jajecznicy. Rachuj na dobre przyjęcie.
Perykles.  Dziękuję ci, panie.
2 Rybak.  Ale słuchaj, przyjacielu, mówiłeś, że nie możesz żebrać.
Perykles.  Błagałem tylko.
2 Rybak.  Błagałeś tylko? To i ja usiądę na rzemiośle błagania, a ujdę chłosty.
Perykles.  Czy wszyscy u was żebracy dostają chłostę.
2 Rybak.  O, nie wszyscy, mój przyjacielu. Gdyby wszystkich chłostano tu żebraków, to nie pragnąłbym lepszego urzędu od batożnika. Ale czas już, panie majstrze, wyciągnąć sieci. (Wychodzą dwaj Rybacy).
Perykles.  Jak ta uczciwa rubaszność pracy ich przystoi.
1 Rybak.  Słuchaj, panie, czy wiesz ty, gdzie jesteś?
Perykles.  Nie bardzo.
1 Rybak.  To ja ci powiem: Kraj ten nazywa się Pentapolis, a naszym królem jest dobry Symonides.
Perykles.  Nazywasz go dobrym królem Symonidesem?
1 Rybak.  Tak go nazywam, bo zarobił sobie na to przezwisko przez swoje spokojne panowanie i dobre rządy.
Perykles.  Król to szczęśliwy, który zarobił sobie u poddanych na przezwisko dobrego przez swoje rządy. Jak daleko jest dwór od tych wybrzeży?
1 Rybak.  Pół dnia drogi, mój panie, a powiem ci jeszcze, że urodną ma córkę, a jutro jej urodziny; zjeżdżają się tam książęta i rycerze ze czterech rogów świata, żeby turniejować dla jej miłości.
Perykles.  Gdyby moja fortuna dorównała mojej żądzy, chciałbym znajdować się w ich liczbie.
1 Rybak.  Ach, mój panie, rzeczy być muszą, jak być mogą, a czego człowiek sam nie może zyskać, to musi drugim zostawić, jak naprzykład duszę swojej żony.

(Wchodzą dwaj Rybacy ciągnąc sieć).

2 Rybak.  Dopomóż, panie majstrze, dopomóż! Zahaczyła się ryba w sieci jak w matni praw biednego człowieka słuszna sprawa: Ha! do kroćset beczek! Mam ją nakoniec; a pokazuje się, że to zardzewiała zbroja.

Perykles.  Zbroja, powiadasz? Pokaż mi ją, proszę.
Dzięki, fortuno, że po tylu klęskach
Dajesz mi wkońcu naprawy ich sposób.
Zbroja ta cząstką mego jest dziedzictwa,
Mam ją po ojcu; na śmiertelnem łożu
Z tym ją surowym wręczył mi nakazem:
„Chowaj ją, synu, ona mnie od śmierci
Broniła nieraz“, a ten naramiennik
Wskazując, potem rzekł: „w ciężkiej potrzebie
On mnie ocalił, chowaj go, niech tobie
Równą da pomoc w równej konieczności“.
I odtąd nigdy z nią się nie rozstałem,
Aż mi ją morze wszystkim równo srogie,
W swojej wściekłości wydarło, a teraz
Udobruchane wraca mi ją znowu.

Dzięki mu za to! Za nawę rozbitą
Zwrot mi tej zbroi płacą jest sowitą.
1 Rybak.  Co chcesz powiedzieć, panie?
Perykles.  Przyjacielu,
Chcę was o zbroję tę kosztowną prosić,
Bo jak ze znaku tego wnosić mogę,
Tarczą wielkiego była niegdyś króla,
Który mnie kochał; dla jego miłości
Chciałbym ją zabrać jak drogą pamiątkę;
Prosiłbym potem, byście mnie powiedli
Na dwór, gdzie pragnę, zbroją tą odziany,
Wystąpić w innych rycerzy orszaku,
A jeśli uśmiech fortuny tem zyszczę,
Z dziś zaciągniętych długów się uiszczę.
1 Rybak.  Chcesz dla urodnej pani turniejować?
Perykles.  Chcę moje cnoty pokazać rycerskie.

1 Rybak.  To weźże ją sobie, a daj ci z nią Panie Boże szczęście!
2 Rybak.  Ale słuchaj, przyjacielu, myśmy uszyli ci tę szatę w twardym surowego morza warsztacie, a były przy tej robocie pewne kłopoty i niedogodności. Spodziewam się, panie, że jeśli urośniesz, przypomnisz sobie, komu co winieneś.

Perykles.  Że nie zapomnę, możecie mi wierzyć.
Dzięki wam jestem w stal teraz odziany,
A mimo całej morza złośliwości,
Klejnot ten na mem trzyma się ramieniu.
Godnego ciebie dosiądę rumaka,
Który rozkosznem swoich nóg zbieraniem
Zachwyci wszystkich widzów swoich oczy;
Jeszcze mi tylko dwóch brak nagolennic.

2 Rybak.  Znajdziemy na to lekarstwo; dam ci moją najlepszą sukmanę, abyś sobie z niej zrobił parę nagolenników, a potem sam cię poprowadzę do dworu.

Perykles.  Więc idźmy! Honor hasło me jedyne;
Dzisiaj urosnę lub na zawsze zginę. (Wychodzą).


SCENA II.
Pentapolis. Publiczna droga lub taras prowadzący do szranków. Z jednej strony pawilon na przyjęcie króla i księżniczki.
(Wchodzą: Symonides, Taiza, Panowie i Służba).

Symonid.  Czy do turniejów gotowi rycerze?
1 Pan.  Gotowi, królu, i tylko czekają
Twego przybycia, ażeby wystąpić.
Symonid.  A więc niech wejdą, jesteśmy gotowi,
I córka nasza, której dzień urodzin
Uczcić gonitwy te mają, zasiadła,
Piękności dziecię zesłane na ziemię
Zachwycać blaskiem swoim ludzkie plemię.

(Wychodzi jeden Pan).

Taiza.  Królu i panie, słowa twoje dały
Biednym zasługom bogate pochwały.
Symonid.  Tak być powinno, bo królów niebiosa
Na podobieństwo kształtowały swoje:
Jak chwałę traci klejnot zaniedbany,
Tak król swą godność nieuszanowany.
Dziś tobie, córko, należy się honor
Kolejno godła rycerskie tłómaczyć.
Taiza.  Pragnę honoru tego stać się godną.

(Wchodzi Rycerz, przechodzi scenę, a Giermek pokazuje jego tarczę Księżniczce).

Symonid.  Co to za rycerz pierwszy się pokazał?
Taiza.  Spartański rycerz; czarny Etyopczyk
Na jego tarczy wskazuje na słońce;
Godło: Lux tua vita mihi.
Symonid.  Czule cię kocha rycerz, co od ciebie
Życie swe bierze.

(Przechodzi drugi Rycerz).

Kto ten drugi rycerz?
Taiza.  To macedoński jest książę, mój ojcze,
Na jego tarczy godłem zbrojny rycerz
Przez swoją damę zwyciężony; napis
W hiszpańskiej mowie: Piu por dulzura que por fuerza.

(Przechodzi trzeci Rycerz).

Symonid.  Kto trzeci?
Taiza.  Trzeci rycerz z Antyochii,
Rycerski wianek godiem jego tarczy,
A napis: Me pompae provexit apex.

(Przechodzi czwarty Rycerz).

Symonid.  Kto jest ten czwarty?
Taiza.  Na czwartego tarczy
Jest wywrócona płonąca pochodnia,
I napis: Quod me alit, me extinguit.
Symonid.  To znak, że piękność włada nim jedynie,
Gdy przez nią żyje i gdy przez nią ginie.

(Przechodzi piąty Rycerz).

Taiza.   Na piątej tarczy ręka skryta w chmurach
Złota probierczym doświadcza kamieniem,
A napis: Sic spectanda fides.

(Przechodzi szósty Rycerz).

Symonid.  Co mówi szósta i ostatnia tarcza,
Którą sam rycerz tak wdzięcznie przedstawił?
Taiza.   Rycerz ten, zda się, z obcej przybył ziemi,
A tarczy jego godłem uschła gałąź,
Której się tylko wierzchołek zieleni;
Jego dewizą: In hac spe vivo.
Symonid.  Myśl to jest piękna: z swego poniżenia
Jego nadzieją, odkwitnąć przez ciebie.
1 Pan.  Bardzo mu trzeba, by wewnętrzna wartość
Była zewnętrznych braków nagrodzeniem,
Bo z pośniedziałych wnosiłbym pozorów,
Że częściej robił biczyskiem niż kopią.
2 Pan.  Dziwny to rycerz, bo przynajmniej w szranki
W dziwnych przyborach wstąpi niewątpliwie.
3 Pan.  Z umysłu przyniósł zbroję tutaj rdzawą,
By ją turniejów oczyścić kurzawą,
Symonid.  Człek to niemądry i nierzadko błądzi,
Który z pozorów wartość ludzką sądzi.
Ale już pora na krużganku zasiąść,
Rycerze bowiem idą w szranki wstąpić. (Wychodzą).

(Głośne krzyki za sceną: Niech żyje biedny rycerz!)

SCENA III.
Uroczysta sala. Przygotowana biesiada.
(Wchodzą: Symonides, Taiza, Panowie, Służba i Rycerze z turniejów).

Symonid.  Nie potrzebuję mówić wam, rycerze,
Z jaką radością wszystkich tu was witam;
Na czynów waszych księdze wypisywać,
Jak na tytule, dzielność waszych ramion,
Byłoby więcej niż żądacie sami
I jak przystoi, gdyż każda zasługa
Własną wartością światu się zaleca.
Cieszcie się! Radość biesiadom przystoi.
Panowie, gośćmi jesteście moimi.
Taiza.  Lecz ty, rycerzu, i mym jesteś gościem,
Tobie odaję ten wianek zwycięstwa,
Głoszę cię królem tego dnia radości.
Perykles.  Więcej w tem szczęścia, pani, niż zasługi.
Symonid.  Zwiej to, jak zechcesz, lecz dnia jesteś królem,
A tu, jak myślę, nikt ci nie zazdrości.
Kształcąc artystów wolą jest natury,
By w tłumie dobrych jeden stał u góry;
A ty jej uczniem jesteś wyborowym.
Królowo święta (bo jesteś nią, córko),
Zasiądź, a potem każdy z was, rycerze,
Wedle godności niech miejsce swe bierze.
Rycerze.  Wielki nam robisz zaszczyt, Symonidzie.
Symonid.  Wasza obecność dni nasze weseli;
Czczę honor, bo kto honorem się brzydzi,
Ten i w niebiosach bogów nienawidzi.
Marszałek.  To twoje miejsce.
Perykles.  Są przecie godniejsi.
1 Rycerz.  Zajmij je, panie, bo jesteśmy szlachtą,
A serca nasze dwóch nie znają gości:
Pogardy małym a wielkim zazdrości.
Perykles.  Wielka uprzejmość wasza.
Symonid.  Zasiądź, proszę.

Perykles.  Przez króla myśli, Jowisza! myśl o niej
Zabiła we mnie wszelki dziś apetyt.
Taiza.  Przez ludzkich małżeństw królowę, Junonę!
Wszystko mi dzisiaj niesmaczne, jedyną,
On mi potrawą. Ha, dzielny to rycerz!
Symonid.  To tylko prosty szlachcic na zagrodzie;
Więcej od innych rycerzy nie zrobił,
Dwie lub trzy kopie skruszył, na tem koniec.
Taiza.  On mi się zdaje wśród szkieł dyamentem.
Perykles.  Król mi ten ojca mego wizerunkiem;
W takiej żył chwale i ojciec mój niegdyś,
W koło miał książąt niby gwiazd koronę,
A on był słońcem, czci wszystkich przedmiotem;
Ktobądź nań spojrzał, jak mniejsze światełko
Przed jego blaskiem chylił się w pokorze.
Dzisiaj syn jego jak świetlik połyska
Wśród nocy, gaśnie, gdy słońce blask ciska.
Postrzegam teraz, że czas ludzi królem,
On rządzi nami, a gdy się rodzimy,
Co chce, nam daje, a nie co my chcemy,
Symonid.  No, jakże, czy wam wesoło, rycerze?
1 Rycerz.  Ktoby się w takiem nie radował kole!
Symonid.  Puhar ten pełny szlachetnego wina
(Jak serca wasze uczuć dla kochanek);
Wychylam wasze zdrowie.
Rycerze.  Dziękujemy.
Symonid.  Ale czekajcie. Rycerz tamten siedzi
W melancholicznych utopiony myślach,
Jakgdyby dworu naszego zabawy
Na jego baczność nie zasługiwały.
I ty, czy tego nie widzisz, Taizo?
Taiza.  Cóż mnie to może obchodzić, mój ojcze?
Symonid.  Słuchaj mnie, córko; królowie na ziemi
Bogów w niebiosach winni naśladować;
Bogi każdemu szczodrą dają ręką,
Który należny przyszedł hołd im złożyć;
Za tym przykładem nie idące króle
Są jak komary, które głośno brzęczą,

Ale zabite dziwią swą małością.
By mu osłodzić smutki jego, powiedz.
Za jego zdrowie że spełniam ten kielich.
Taiza.  Niestety! śmiałość ta mi nie przystoi,
Mój ojcze, z obcym, nieznanym rycerzem;
Bo zwykle mężczyzn surowe wyroki
Bezwstydem zowią pierwsze niewiast kroki.
Symonid.  Zrób, co ci każę, lub gniew mój rozbudzisz.
Taiza.  (na str.). Nie mógł milszego zrobić mi nakazu.
Symonid.  Dodaj, że chcemy od niego usłyszeć,
Kto on, skąd przyszedł, kto jego rodzice.
Taiza.  Ojciec mój twoje pił zdrowie, rycerzu.
Perykles.  Dzięki mu.
Taiza.  Życząc, aby w twoich żyłach
W krew się zmieniła każda wina kropla.
Perykles.  Dzięki wam składam, a odpijam zdrowie.
Taiza.  A przy tem pragnie usłyszeć od ciebie,
Skąd i kto jesteś, kto twoi rodzice?
Perykles.  Tyr mą ojczyzną, me imię Perykles;
W sztukach i wojnie młodość mą kształciłem;
Szukając czynów i sławy po świecie,
Wśród burzy statki straciłem i ludzi,
Rozbitek, byłem na ten brzeg rzucony.
Taiza.  Dzięki ci składa; zowie się Perykles;
Tyr mu ojczyzną; na burzliwem morzu
I nawy swoje i ludzi swych stracił,
Był na te brzegi rzucony.
Symonid.  Przez Boga,
Nad jego ciężkim lituję się losem,
I w jego czarnych pocieszę go smutkach.
Dalej, panowie, czas tracim na fraszkach,
Kiedy nas inne wołają uciechy.
Zbroje, któremi jesteście odziani,
Najlepiej pląsom rycerskim przystoją.
Nie będzie żadnem dla was tłómaczeniem,
Że to za szorstkie tony dla dziewicy:
Mąż jest jej miły w zbroi jak w łożnicy.

(Rycerze tańczą).

O co prosiłem, pięknie wykonane.
Dalej, rycerzu, mamy tutaj damę,
Któraby chciała pokręcić się trochę,
A wiem, że wasi tyryjscy rycerze
Wiedzą, co trzeba, by skakały damy,
I sami w skokach są niepospolici.
Perykles.  Jeżeli w sztuce tej byli ćwiczeni.
Symonid.  To coś ma minę, jakbyś chciał odmówić
Uprzejmej prośbie. (Rycerze i Barny tańczą).
Dość tego na teraz.
Wszyscyście pięknie sprawili się w tańcu,
(Do Perykl.). Lecz ty najpiękniej. — Zapalcie pochodnie,
Pazie, do komnat prowadźcie rycerzy.
A ty najbliższym mym będziesz sąsiadem.
Perykles.  Wola twa, królu, jest dla mnie rozkazem.
Symonid.  Za późno teraz o miłości mówić,
A wiem, książęta, że to celem waszym.
Idźcie więc spocząć, a z jutrzejszym rankiem
Zobaczym, szczęsnym kto będzie kochankiem.

(Wychodzą).

SCENA IV.
Tyr.
(Wchodzą: Helikanus i Eskanes).

Helikanus.  Wierzaj, Eskanes, Antyocha dusza
Była skalana kazirodztwa grzechem.
Wszechwładne bogi nie chcąc dłużej zwlekać
Kaźni na taką zbrodnię czekającej,
Na dumy jego i na chwały szczycie,
Właśnie, gdy zasiadł z córką na rydwanie
Niezmiernej ceny, spadł ogień niebieski,
Ciała ich zmienił na zgnilizny kupę;
I ci, co wprzódy na ich widok drżeli,
Obrzydłych resztek pogrzebać nie chcieli.
Eskanes.  Dziwne zrządzenie!
Helikanus.  Tylko sprawiedliwe.

Król to był wielki, ale grzeszne skronie
Niebieski piorun znajdzie i na tronie.
Eskanes.  To prawda. (Wchodzi trzech Panów).
1 Pan.  Widzisz, że nikogo więcej
Do zażyłości swojej nie przypuścił,
Ni do rad państwa.
2 Pan.  Tak zostać nie może
Bez skarg.
3 Pan.  Przeklęty, kto skarg tych nie poprze!
1 Pan.  Więc idźmy. Jedno słowo, Helikanie.
Helikanus.  Ze mną? Najchętniej. Z radością was widzę.
1 Pan.  Nasz żal do szczytu swojego już wezbrał
I z swych się brzegów wylewa nakoniec.
Helikanus.  Wasz żal? Dlaczego? Nie krzywdź twego księcia,
Którego kochasz.
1 Pan.  Ty, szlachetny panie,
Samego siebie przestań także krzywdzić.
Jeśli król żyje, powiedz, którą ziemię
Swoim oddechem uszczęśliwia teraz,
A my pobiegniem, aby go pozdrowić;
Jeśli śpi w grobie, i tam go znajdziemy,
Ale stanowczo musimy dziś wiedzieć,
Czy żyje, aby znowu nami rządził,
Czy umarł, byśmy płakali zgon jego,
A potem wolny księcia mieli wybór.
2 Pan.  Śmierć jego, sądem naszym, zda się pewna.
Gdy więc królestwo to nasze bez głowy,
Jak mury gmiachów wspaniałych bez dachu,
W gruzy się wali, wiedząc z doświadczenia,
Że ty, szlachetny panie, wiesz najlepiej,
Jak rządzić krajem, jak ludźmi kierować,
Chylimy głowy przed naszym — monarchą.
Wszyscy.  Niechaj szlachetny żyje Helikanus!
Helikanus.  Słuchajcie głosu honoru, czekajcie,
Czekajcie, jeśli Perykles wam drogi;
Jeśli do waszych życzeń się przychylę,
Trosk kupię lata za radości chwilę.
Bok jeszcze jeden błagam was, panowie,

Znieście cierpliwie króla nieobecność;
Jeśli z dwunastym nie wróci miesiącem,
Poddam się jarzmu z starca cierpliwością.
Jeśli tej laski od was nie otrzymam,
Idźcie, jak wiernej przystoi to szlachcie,
Wśród niebezpieczeństw szukać Peryklesa.
Jeśli zdołacie znaleźć go i skłonić,
By do nas wrócił, będziecie jaśnieli
Jak dyamenty na jego koronie.
1 Pan.  Szalony, mądrej kto nie słucha rady;
Skoro więc takie Helikana zdanie,
W świat się puszczamy szukać Peryklesa.
Helikanus.  Ściśnijmy sobie dłonie na znak zgody:
Gdzie panów jedność, kwitną tam narody.

(Wychodzą).

SCENA V.
Pentapolis.
(Wchodzą: Symonides, czytając list. Rycerze).

1 Rycerz.  Dzień dobry, królu!
Symonid.  Dostojni rycerze,
W imieniu córki mojej wam oświadczam,
Ze o małżeńskich nie chce ślubach myśleć,
Nim rok upłynie; dla jakich powodów,
Ona wie jedna, a wyznać ich nie chce.
2 Rycerz.  Czyli nie raczy dać nam posłuchania?
Symonid.  Nie myślcie o tem; wzbroniła przystępu
Wszystkim do swojej samotnej komnaty.
Rok jeszcze nosić Dyany chce barwę,
To ślubowała na Dyany oczy,
To na dziewiczą czystość swą przysięgła.
3 Rycerz.  Więc z bolejącem żegnamy cię sercem.

(Wychodzą Rycerze).

Symonid.  Już odprawieni. A teraz list córki:
Lub będzie mężem jej rycerz tułaczy,
Lub dnia i nocy więcej nie zobaczy.

To dobrze; w zgodzie z moim twój jest wybór.
Tylko w jej liście co za rezolutność,
Na moją wolę co za obojętność!
Lecz w każdym razie wybór jej pochwalam
I nie chcę jego spełnienia odwlekać.
To on. Utaić jeszcze sprawę muszę.

(Wchodzi Perykles).

Perykles.  Szczęście i radość Symonidesowi!
Symonid.  I tobie szczęście! Panie, przyjm me dzięki
Za twą rozkoszną pieśń ostatniej nocy;
Uszy się moje nigdy nie karmiły
Milszą potrawą harmonijnych dźwięków.
Perykles.  Nie mej zasłudze, lecz twojej dobroci
Za tę pochwałę dziękuję.
Symonid.  Mistrz z ciebie
W kunszcie muzyki.
Perykles.  Uczeń jej najlichszy.
Symonid.  Pozwól mi jedno pytanie ci zrobić:
O mojej córce co myślisz, rycerzu?
Perykles.  Że najcnotliwszą księżną jest.
Symonid.  I piękną;
Nieprawda?
Perykles.  Piękną jak jasny dzień lata!
Symonid.  I ciebie córka ma wysoko ceni;
O, tak wysoko, że chce cię za mistrza,
Że uczennicą twoją pragnie zostać.
Perykles.  Nie jestem godny, panie, być jej mistrzem.
Symonid.  Nie jej to zdanie. Przeczytaj to pismo.
Perykles  (na str.). Co widzę? List jej, a w nim oświadczenie,
Że pokochała tyryjskiego męża!
To podstęp króla na życie jest moje.
(Głośno). Nie szukaj, panie, jak w sidła ułowić
Nieszczęśliwego, obcego szlachcica,
Co nigdy oczu nie wzniósł tak wysoko,
By śmiał twą córkę kochać, dość mu było
Czcić ją, jej służyć.
Symonid.  Tyś ją oczarował,
Chytry nędzniku.

Perykles.  Nie, Bóg mi jest świadkiem!
O tej obrazie nigdym nie pomyślał,
Nigdym nie zrobił kroku, by zarobić,
Z twoją obrazą, na miłość twej córki,
Symonid.  Zdrajco, ty kłamiesz!
Perykles.  Zdrajco?
Symonid.  Tak jest, zdrajco!
Perykles.  Ktoby się ważył (gdyby nie monarcha)
Zdrajcą mnie nazwać, potwarcze to kłamstwo
Tą szablą moją w gardłobym mu wtłoczył,
Symonid  (na str.) Odwadze jego z serca poklaskuję.
Perykles.  Moje uczynki jak myśl ma szlachetne
I szlachetnego godne były rodu;
Na dwór twój szukać przyszedłem honoru,
Nie przeciw jego buntować się prawom,
A kto inakszy o mnie sąd wydaje,
Że jest, dowiodę szabli mej żelazem,
Wrogiem honoru i potwarcą razem,
Symonid.  Nie! Ale widzę, córka ma się zbliża.
Ona me słowa swem stwierdzi świadectwem,

(Wchodzi Taiza).

Perykles.  Ty, coś jest równie piękną jak cnotliwą,
Gniewnego ojca twego wywiedź z błędu,
Powiedz, czy kiedy język mój rzekł słowo,
Jedną sylabę ręka napisała
O mej miłości.
Taiza.  A gdyby tak było,
Kogóż to gniewa, coby mnie cieszyło?
Symonid.  Ho, mościa panno, śmiało rzecz rozstrzygasz.
(Na str.). A to radością serce me przepełnia.
(Głośno). Do posłuszeństwa potrafię cię zmusić.
Jakto? Bez mego chcesz więc pozwolenia
Kochać obcego, nieznanego męża?
(Na str.). Który, o ile domyślać się mogę,
Krwi szlachetnością mnie samemu równy.
(Głośno). Słuchaj, panienko, lub bądź mi posłuszną,
A i ty, panie, lub spełń me rozkazy,
Albo z was zrobię, na znak mego gniewu —

Męża i żonę.
Niech wasze usta i ręce to stwierdzą.
Dobrze. Na nowy smutek wam dodaję
Moje przekleństwo: błogosław wam Boże!
Powiedzcie, czy was cieszy to oboje?
Taiza.  Tak jest, jeżeli ty kochasz mnie, panie.
Perykles.  Jak moje życie, jak krew, co je karmi!
Symonid.  Więc zgoda?
Oboje.  Jeśli taka twoja wola.
Symonid.  Taka ma wola, że bez czasu straty,
Chcę was do ślubnej prowadzić komnaty.

(Wychodzą).

AKT TRZECI.
(Wchodzi Gower).

Gower.  Skończone święto; w zamku całym głucho,
Tylko chrapanie przylatuje w ucho,
A tem głośniejsze, że piersi chrapiące
Rozgrzało wino wesela gorące.
Kot z błyszczącemi jak węgiel oczyma
Nad myszy jamą czujną wartę trzyma;
W kominie świerszcze ćwierkają radośnie
Na znak, że radość ich z gorącem rośnie;
W ślubną małżonków wwiódł Hymen komnatę,
Tam, przez dziewictwa narzeczonej stratę
Kształtuje dziecię. Teraz, mych słuchaczy
Niech wyobraźnia czas przeskoczyć raczy
Pełny wypadków, a ciemne obrazy
Mym widzom moje objaśnią wyrazy.

Pantominy.

Przez jedne drzwi wchodzą Perykles i Symonides z Orszakiem; spotyka ich Posłaniec, klęka i oddaje list Peryklesowi, który go pokazuje Symonidesowi; klękają przed nim Panowie. Wchodzi Taiza z dzieckiem i mamką Lichorydą. Symonides pokazuje córce list, na ten widok raduje się Taiza, a razem z Peryklesem żegna ojca i oddala się.

Gower.  Bez wypoczynku, przez góry, pustkowie
Za Peryklesem biegają panowie,
Przez cztery rogi świata za nim spieszą
To na okrętach, to konno, to pieszo,
Aż po mozołach i zawodach wielu
Wieść ich nakoniec przywiodła do celu.
Na Symonida dwór z Tyru przynoszą
Peryklesowi listy, te donoszą,
Że Antyoch długo nie grzeszył bezkarnie,
Że z córką swoją razem zginął mamie;
Króla koronę tyryjscy panowie
Na Helikana złożyć chcieli głowie;
Starzec odmówił, bunt w zarodku zdławił,
I z odpowiedzią tą panów odprawił:
Gdy król nie wróci, a rok cały zbiegnie,
On woli panów tyryjskich ulegnie
I skronie swoje uwieńczy koroną.
Takie nowiny z Tyru przyniesiono.
Gdy się po mieście rozbiegły nowiny,
Po całej ziemi krzyk zagrzmiał jedyny:
„Znajdujem króla w przyszłym naszym królu;
Komu się o tem śniło w Pentapolu?“
Do Tyru, swego miasta teraz dąży,
Królowa pragnie śpieszyć z nim, choć w ciąży.
Ktoby się oparł pięknej pani woli?
Nie chcę rozstania opisywać boli;
Mamka z nią razem Lichoryda płynie.
Ślizga się nawa po morskiej głębinie;
Zbiegła pół drogi po państwach Neptuna,
Kiedy się nagle zmieniła fortuna.
Surowa północ w nagłym gniewu szale
Ryczącą burzą plunęła na fale;
Nawa, jak kaczka, co pragnie ujść żywa,
To nurka daje, to na wierzch wypływa;
Strwożona księżna, pośród wichrów wycia,

Na świat niemowlę wprowadza do życia.
Co się w tej strasznej burzy potem stało,
Własną źrenicą rzecz ujrzycie całą.
Tu powieść kończę. Dalsze wydarzenie
Łatwo się może rozwinąć na scenie,
Jam opowiedział, co się wprzód zdarzyło.
Teraz, słuchacze, wyobraźni siłą
Patrzcie na okręt, słyszcie wichry w zwadzie,
A Peryklesa widźcie na pokładzie. (Wychodzą).


SCENA I.
(Wchodzi Perykles na pokładzie okrętu na morzu).

Perykles.  Mórz nieskończonych panie, poskrom fale
Obmywające niebiosa i piekło!
Ty, Boże wichrów, od mokrych przepaści
W spiżowym lochu zamknij powołane!
Ucisz głuszące, groźne twe pioruny!
Szybkie, siarczyste zgaś twe błyskawice! —
W jakim królowa stanie? — Lichorydo! —
Wszystkie trucizny czy wypluć chcesz, burzo?
Świst kapitana, jak szept w ucho śmierci,
Niedosłyszany ginie. — Lichorydo! —
O, ty Lucyno, ty boska patronko,
Ty miłosierna dla położnic pani,
Zstąp na nasz okręt burzą kłopotany
I połóż koniec żony mej cierpieniom!
He, Lichorydo! (Wchodzi Lichoryda).
Lichoryda.  Oto jest stworzenie,
Za młode, żeby w takim mieszkać domu,
A które, gdyby tylko rozum miało,
Chciałoby umrzeć, jak ja pewno zrobię.
Weź w twe ramiona tę królowej resztkę.
Perykles.  Co? Lichorydo!
Lichoryda.  Królu, bądź cierpliwy!
I nie pomagaj burzy. Oto wszystko,

Co nam po twojej zostało królowej —
Mała córeczka; dla jej więc miłości
Pokaż się mężem, królu, utul boleść.
Perykles.  O, bogi! czemu, gdyście w sercach miłość
Do waszych pięknych obudziły darów,
Zaraz je potem srogo wydzieracie?
My tu na ziemi darów nie cofamy
Z większą od waszej ducha szlachetnością.
Lichoryda.  Cierpliwość, królu, choć dla tej niebogi!
Perykles.  Bodaj twe życie spokojnie płynęło!
Nikt bowiem nie miał burzliwszych urodzin.
Niech będzie cichy duch twój i łagodny!
Bo nigdy dziecię królewskie tak szorstko,
Na świat przychodząc, nie było witane.
Bodaj szczęśliwe dni twe były przyszłe!
Bo urodzinom twoim, biedna córko,
Towarzyszyły wszystkie razem burze
Ognia, powietrza i wody i ziemi.
Już u bram życia straty poniesionej
Nikt ci i nigdy nie zdoła nagrodzić.
Niech Bóg nad tobą czuwa miłosierny!

(Wchodzi dwóch Majtków).

1 Majtek.  Gdzie twoja odwaga, panie? Niech cię Bóg zachowa!

Perykles.  Dość mam odwagi, nie lękam się burzy,
Już krzywdy zrobić nie może mi większej,
Ale przez miłość tego niemowlęcia,
Co po raz pierwszy żegluje po morzu,
Pragnąłbym, żeby cisza nam wróciła.

1 Majtek.  Hej tam! Popuść rabandy! Hę, co, czy nie chcesz? Dmij, dmij, aż pękniesz!
2 Majtek.  Byle okręt miał się gdzie zawiesić, niech sobie piana i bałwany całują księżyc, kpię z tego.
1 Majtek.  Ale królowę musimy, panie, w morze rzucić; woda kipi, wicher głośno wyje i nie ucichnie, aż okręt pozbędzie się trupa.
Perykles.  To wasz zabobon.
1 Majtek.  Przebacz nam, panie, ale to zawsze był nasz obyczaj na morzu. Wiatry pędzą nas na nadbrzeżne skały, więc ją nam oddaj bez korowodów, bo musim rzucić ją w morze, a to natychmiast.

Perykles.  Róbcie, jak chcecie. — O, biedna królowo!
Lichoryda.  Tu spoczywa jej ciało, panie.
Perykles.  O, droga, jakże straszny połóg miałaś!
Bez światła, ognia; zapomniały ciebie
Srogie żywioły, i ja czasu nie mam
Twe ciało złożyć w grobie poświęconym;
Muszę je nagle w morskie rzucić błoto,
Gdzie za jedyny pomnik na twych kościach,
Za lampy wieczne przy nich gorejące,
Lub pryskający wieloryb, lub morskie
Fale szumiące twój trup będą gniotły,
Śpiący na łożu z muszli usypanem. —
O, Lichorydo, nakaż Nestorowi,
By przyniósł balsam, atrament i pióro
I me klejnoty; co prędzej Nikander
Niech atłasową przyniesie tu skrzynię.
Złóż na wezgłowiu tymczasem niemowlę.
Spiesz się, kobieto, a ja, zanim wrócisz,
Moje pobożne dam jej pożegnanie.

2 Majtek.  Mamy tu, panie, pod pokładem skrzynię już utkaną i smołą wylaną.
Perykles.  Dziękuję ci. Powiedz mi, majtku, co to za wybrzeże?

2 Majtek.  Jesteśmy w blizkości Tarsu.
Perykles.  Tam, nie do Tyru nawę twoją kieruj.
Kiedy tam możesz przybyć, dobry majtku?
2 Majtek.  Ze świtem, byle wiatr się ukołysał.
Perykles.  Płyń więc do Tarsu. Odwiedzę Kleona,
Bo dziecię długiej nie zniesie żeglugi,
Tam ją troskliwej mamki oddam pieczy.
Idź, dobry majtku, kierować okrętem,
A ja tymczasem ciało jej przyniosę.

(Wychodzą).

SCENA II.
Efez, Pokój w domu Cerymona.
(Wchodzą: Cerymon, Sługa i kilku Rozbitków).

Cerymon.  Hej, Filemonie! (Wchodzi Filemon).
Filemon.  Co pan mój rozkaże?
Cerymon.  Zapal im ogień, daj jeść tym biedakom.
Noc to niesforna i burzliwa była.
Sługa.  Niejednąm widział, ale takiej nocy
W mem życiu całem jeszczem nie był świadkiem.
Cerymon.  Przed twym powrotem twój pan ducha odda;
Niema lekarstwa, któreby zdołało
Wrócić mu zdrowie. (Do Filem). Ponieś to natychmiast
Aptekarzowi, a powiesz mi skutek.

(Wychodzą wszyscy prócz Cerymona. — Wchodzi dwóch Szlachciców).

1 Szlach.  Dzień dobry.
2 Szlach.  Panie, dzień dobry ci życzę.
Cerymon.  Co was tak rano zbudziło, panowie?
1 Szlach.  Mieszkania nasze stoją na wybrzeżu,
Chwiały się jakby wśród trzęsienia ziemi,
Trzeszczały belki, zdało się co chwila,
Że wszystko runie; strach wygnał mnie z domu.
2 Szlach.  To, a nie miłość rannego wstawania
Powodem naszych niewczesnych odwiedzin.
Cerymon.  Pojmuję łatwo.
1 Szlach.  Ale ja się dziwię,
Że ty, mój panie, co miałeś nad głową
Dom niezachwiany, o tak rannej porze
Z ócz twoich złoty sen już otrząsnąłeś;
Bo czy nie dziwi, że człek bez przymusu
Za przykrościami goni dobrowolnie?
Cerymon.  Zawsze, mym sądem, cnotę i naukę
Ceniłem wyżej nad ród i bogactwa;
Zły bowiem dziedzic skarby może strwonić,
Blask rodu zaćmić, ale nieśmiertelność
Jest towarzyszką cnoty i nauki;
One człowieka na Boga zmieniają.

Z dawnam natury tajemnice śledził,
A własną pracą i mędrców powagą
Na służbę moją zdołałem obrócić
Błogosławione naciągi, ukryte
W żyłach kamieni, metali i roślin.
Mogę tłómaczyć, jak czasem natura
Nieład sprowadza, jak potem go leczy,
A to mi żywszą, czystszą daje rozkosz,
Niż gdybym łaknął za chwiejnym honorem,
Lub skarb zamykał mój w workach jedwabnych
Na korzyść głupców i na śmierci radość.
2 Szlach.  Twe miłosierdzie rozlało się, panie,
Na cały Efez; tysiące też ludzi
Uratowanych przez ciebie, twojemi
Mienią się teraz, panie, stworzeniami.
Ale nietylko twa mądrość, twa praca,
Lecz i szkatuła twa zawsze otwarta
Cerymonowi zbudowały pomnik
Chwały tak wiecznej, że nigdy czas żaden —

(Wchodzi dwóch Sług ze skrzynią).

Sługa.  Dobrze, tu ją złóżmy.
Cerymon.  Co to takiego?
Sługa.  Morze tę skrzynię na brzeg wyrzuciło,
Pewno rozbitej nawy jakiej resztkę.
Cerymon.  Tu ją postawcie; co to jest, zobaczmy.
2 Szlach.  To coś jak trumna.
Cerymon.  Cobądż to być może,
Dziwnie to ciężkie. Odbijcie co prędzej.
Jeśli żołądek morski przeciążony
Złotem, to dobrze zrobiła fortuna,
Że nam je wypluć burzą przymusiła.
2 Szlach.  Zgadzam się na to.
Cerymon.  Patrzcie, jak jest szczelnie
Smołą zalana i utkana skrzynia!
Czy wyrzuciło ją morze?
Sługa.  O, panie,
Nigdym większego nie widział bałwana,
Niż ten, co nam ją cisnął na wybrzeże.

Cerymon.  Odbijcie wieko. Powoli! Powoli!
Co za woń słodka!
2 Szlach.  Jak rozkoszny zapach!
Cerymon.  Nic podobnego jeszcze nie wąchałem.
Dobrze; otwórzcie! Wszechmogący Boże!
Co widzę? Trupa!
1 Szlach.  Dziwne wydarzenie!
Cerymon.  Owity w płachty kosztownych jedwabiów,
Balsamowany worami pachnideł!
I jakieś pismo; naucz mnie, Apollo,
Jak je przeczytać. (Czyta).
„Niechaj to pismo ludziom wytłómaczy,
(Jeżeli trumna brzeg kiedy zobaczy)
Że król Perykles złożył tutaj ciało
Swej żony, droższej mu nad ziemię całą.
Uczcijcie grobem, o wy, co znajdziecie
Królewską żonę i królewskie dziecię,
A prócz złożonych tu skarbów w zapłacie
Błogosławieństwo Boże otrzymacie“.
Jeżeli jeszcze żyjesz, Peryklesie,
Serce twe teraz pęka się z boleści!
Czy się to stało tej nocy?
2 Szlach.  Tak myślę.
Cerymon.  O, niewątpliwie, bo patrzcie, jak świeża.
Kamienne serce musieli miec ludzie,
Co ją rzucili falom na igraszkę.
Rozpalcie ogień, a z mojej pracowni
Co prędzej wszystkie poznoście pudełka.
Długie godziny zawładnie czasami
Śmierć nad naturą, ogień jednak życia
Zapala znowu przynękane duchy;
Jak to słyszałem, mąż jeden egipski
Przez dziewięć godzin jak umarły leżał,
A znowu ożył przy mądrej pomocy.

(Wchodzi Sługa z serwetami i ogniem).

Właśnie co trzeba: ogień i serwety.
Muzyka nasza, choć licha i smutna,
Niechaj się ozwie. Daj mi to pudełko.

Czy się poruszysz martwy dotąd klocu?
Dalej, muzyko! Odświeżyć powietrze!
Wierzcie, panowie, królowa ożyje.
Powraca ciepło, natura się budzi.
Letarg jej nie trwał dłużej niż pięć godzin.
Patrz, jak się kwiatem życia znów rumieni!
1 Szlach.  Niebo przez ciebie nowe cuda sprawia,
Na wieczne czasy stawę twą utwierdza.
Cerymon.  Żyje! Spojrzyjcie, żyje! Jej powieki,
Drogi pokrowiec niebieskich klejnotów,
Które Perykles stracił, zaczynają
Z czystego złota fręzle swe otwierać;
Najkosztowniejszej wody dyamenty
Świat się nasz zdają podwójnie bogacić.
O, żyj! a losów twych smutną powieścią
Łzy nam wyciskaj, piękne ty stworzenie,
Cudzie nad cuda!
Taiza  (porusza się).O, droga Dyano!
Gdziem jest? Gdzie pan mój? Co za świat przede mną?
2 Szlach.  Czy to nie dziwy?
1 Szlach.  Dziwy niesłychane!
Cerymon.  Cicho, sąsiedzi! Pomóżcie mi teraz,
Do tej poblizkiej ponieśmy ją izby.
Największą teraz baczność mieć należy,
Bo rocydywa byłaby śmiertelną.
Idźmy! Na pomoc przybądź, Eskulapie! (Wychodzą).


SCENA III.
Tarsus. Pokój w domu Kleona.
(Wchodzą: Perykles, Kleon, Dyoniza, Lichoryda i Maryna).

Perykles.  Zacny Kleonie, muszę się oddalić:
Już rok mój ubiegł, w niepewnym pokoju
Miasto me żyje; przyjmij z twoją panią
Najserdeczniejsze moje dziękczynienia,
Za waszą dobroć niech wam Bóg zapłaci!
Kleon.  Strzały fortuny, co ciebie raniły,

Odbite nas też boleśnie dotknęły.
Dyoniza.  O, czemuż srogi los ci nie pozwolił
Drogiej królowej z sobą przyprowadzić,
By jej widokiem mój wzrok uszczęśliwić!
Perykles.  Musimy niebios poddać się wyrokom.
Choćbym szalony ryczał jak to morze,
W którego falach ciało jej spoczywa,
Takby się wszystko jak teraz skończyło.
Córkę mą, której imię jest Maryna
(Bo światło dzienne ujrzała na morzu),
Powierzam pieczy waszej, raczcie, błagam,
Dać jej księżniczki godne wychowanie,
By odpowiedział rodowi obyczaj.
Kleon.  O, bądź spokojny, panie; twoją dobroć,
Gdy mych poddanych twym żywiłeś chlebem,
(Za co do nieba modły ślą za ciebie)
Przynajmniej w twojej córce ci odpłacim.
Gdybym sam nawet nikczemnie zapomniał
Moich przyrzeczeń, lud mój, łask twych pomny,
Do powinności mejby mnie przywołał;
Lecz jeśli w sprawie tej mojemu sercu
Ostrogi trzeba, sprawiedliwe niebo
Niech mści się za to na mnie i na moich
Do ostatniego mego pokolenia.
Perykles.  Wierzę ci, panie. Honor twój i dobroć
Bez twych mi przysiąg twoją są rękojmią.
Póki ma córka nie pojmie małżonka,
Przez wszystkim świętą ślubuję Dyanę,
Mojego włosa nie dotkną nożyce.
Żegnam was teraz, a ty, dobra pani,
Troskliwą pieczą nad mojem dziecięciem
Szczęście mi zapewń!
Dyoniza.  Ja mam także córkę,
Nie będzie ona sercu memu droższą
Od twojej, panie.
Perykles.  Przyjmcie moje dzięki!
Kleon.  Jeszcze cię, panie, na brzeg poprowadzim,
Oddamy pieczy zwodnego Neptuna

I tchnieniom wszystkich pomyślnych ci wiatrów.
Perykles.  Ofiarę waszą z wdzięcznością przyjmuję.
Więc idźmy, pani. Nie płacz, Lichorydo,
Bądź tylko wierną małej twojej pani,
A rachuj na jej wdzięczność. — Idźmy, panie.

(Wychodzą).

SCENA IV.
Efez. Pokój w domu Cerymona.
(Wchodzą: Cerymon i Taiza).

Cerymon.  To pismo, pani, i drogie klejnoty
Zamknięte były w jednej z tobą skrzyni;
Wszystko to składam w twoje teraz ręce.
Czy znasz to pismo?
Taiza.  Ręka mego męża.
Pamiętam dobrze, jak wsiadłam na okręt,
Gdy się dzień zbliżał mego rozwiązania;
Lecz czy tam dziecię moje dzień ujrzało,
Bóg mi jest świadkiem, powiedzieć nie mogę.
Skoro mojego króla, mego męża
Oko już moje więcej nie zobaczy,
W Westalki odzież ciało me oblokę,
Wszystkich rozkoszy świata się wyrzeknę.
Cerymon.  Jeśli jest taka wola twoja, pani,
W blizkości leży świątynia Dyany,
Gdzie strapień wszystkich doczekasz się końca.
Jeśli pozwolisz, moja synowicą
Tam wierną twoją będzie towarzyszką.
Taiza.  Przyjmij me dzięki, to skarb mój jest cały,
Wielka jest dobra wola, choć dar mały.

(Wychodzą).

AKT CZWARTY
(Wchodzi Gower).

Gower.  Niech z Peryklesem myśl wasza pobieży
Do upragnionych tyryjskich wybrzeży.
Kiedy w Efezie biedna jego żona
Żyje w świątyni, Cyntyi poświęcona.
Niech potem waszej wyobraźni oczy
Zachwyci córki jego blask uroczy,
Gdy pod Kleona karmi się przewodem
Chlebem mądrości i muzyki miodem.
Jej też urody sława i rozumu
Zachwyconego podziwem jest tłumu.
Lecz potwór zazdrość, której krwawe ramię
Wszystkie zasługi cnoty nieraz łamie,
Szalona wdzięków Maryny widokiem,
Na pierś jej sztylet mściwem mierzy okiem.
Kleon miał córkę Filotena zwaną,
Burzami myśli zazdrosnych miotaną,
Do bitw małżeńskich dojrzałą już jędzę,
Która, jak w starej wyczytałem księdze,
We dnie i w nocy ni jednej godziny
Nie chciała pięknej opuścić Maryny,
Czy to gdy dłonią liliowej ręki
Tkała jedwabiu malowane pęki,
Czy, gdy palcami ze słoniowej kości
Szyjąc, batystom sporzyła białości,
Lub, gdy przy lutni, pieniem swej gardzieli
Wstydziła nocne żale Filomeli,
Lub kiedy piórem, w uniesieniu myśli,
Na cześć Dyany swojej hymny kreśli,
Zawsze Filoten, którą próżność ludzi,
Walczy z Maryną o chwałę u ludzi,
Jakby kruk pragnął węglem swego skrzydła
Zaćmić pafijskich gołębi bielidła.

Maryna wszystkie odbiera pochwały,
Jak dług należny nie jak dar wspaniały.
Chwałą Maryny zaciemnione jasną
Wszystkie przymioty Filoteny gasną.
Tak, że w ostatku małżonka Kleona,
Zazdrości ogniem nad miarę palona,
Łotra znalazła, co za jej rozkazem
Wszystko ma skończyć zbrodniczem żelazem,
By choć na grobie Maryny jej dziecię
W blasku bez cienia zajaśniało przecie.
By tem łatwiejsze były zbrodni dzieła,
Już Lichoryda w swym grobie spoczęła,
A Dyoniza znalazła człowieka,
Którego sztylet na znak tylko czeka.
Co dalej będzie, zamilczam przed wami,
Za chwilę wszystko zobaczycie sami.
Ja tylko w rymów kulawych ramocie
Chciałem o czasu uprzedzić was locie;
Lecz i w tym nawet omdleję zapędzie,
Gdy mi pomocą wasza myśl nie będzie.
Więc Dyonizę na scenie ujrzycie
Z zbójcą kupionym na Maryny życie (wychodzi).


SCENA I.
Tarsus. Otwarty plac w blizkości morskiego wybrzeża.
(Wchodzą: Dyoniza i Leonin).

Dyoniza.  Przysiągłeś, wiernie dotrzymaj przysięgi;
Twój cios pokryje wieczna tajemnica.
Nicbyś nie zdołał łatwiej, prędzej zrobić,
Coby ci równą mogło przynieść korzyść.
Niechaj sumienie, zimny ten towarzysz,
Niecąc miłości ogień w twojem łonie,
Głupich zarazem nie budzi skrupułów;
Niech litość, którą i kobiety gardzą,
Niewcześnie serca twojego nie miękczy,
Lecz bądź żołnierzem w przedsięwzięciu stałym.

Leonin.  Zrobię to. Piękne jednak to stworzenie.
Dyoniza.  Tem więc godniejsze z bogami się złączyć.
Widzisz, przychodzi, płacząc po swej mamce.
Czy w przedsięwzięciu trwasz zawsze?
Leonin.  Trwam wiernie.

(Wchodzi Maryna z koszykiem kwiatów).

Maryna.  Obedrę ziemię z jej szat, by kwiatami
Twoją zieloną osypać mogiłę;
Złote nagietki, niebieskie fiolki
Jak dywan będą wisieć na twym grobie,
Póki nas letnie nie opuści słonce.
Matka, konając, wśród burz mnie powiła
I świat mi odtąd wieczną tylko burzą,
Od mych przyjaciół mnie odrywającą.
Dyoniza.  Czemu, Maryno, samotną cię widzę?
Czemu ci córka ma nie towarzyszy?
Swej krwi daremnym nie przepalaj smutkiem;
Ja mamką twoją będę. Wielki Boże,
Jak cię zmieniły łzy te nieustanne!
Daj mi te kwiaty, nim morze je zwarzy,
A z Leoninem idź przejść się nad brzegiem,
Ostre powietrze zbudzi twój apetyt.
No, Leoninie, bądź jej towarzyszem,
Podaj jej rękę.
Maryna.  Przebacz, dobra pani,
Nie chcę cię sługi twojego pozbawiać.
Dyoniza.  Nie troszcz się o to. Kocham twego ojca
I ciebie kocham macierzyńskiem sercem.
Przybycia jego lada dzień czekamy,
A gdy zobaczy za swojem przybyciem
Niegdyś piękności cud tak dziś zmieniony,
Będzie żałował swej długiej podróży,
Wyrzuty robił mnie i memu panu,
Żeśmy o ciebie niedość mieli troski.
Idź, proszę, przejdź się, wypogódź znów czoło,
Odzyskaj znowu tę cudowną cerę,
Kradnącą oczy młodzikom i starcom.
Nie troszcz się o mnie, mogę sama wrócić.

Maryna.  Więc dobrze, idę, chociaż nie mam chęci.
Dyoniza.  Idź, bom jest pewna, że ci to na zdrowie.
Idź, Leoninie, a nie zapominaj.
Leonin.  Zaręczam, pani.
Dyoniza.  Żegnam cię, kochanko,
A idź powoli, krwi zbyt nie rozgrzewaj,
Bo widzisz, że cię muszę pielęgnować.
Maryna.  Dzięki ci, pani. (Wychodzi Dyoniza).
Czy to wiatr zachodni
Wieje nam teraz?
Leonin.  Południo-zachodni.
Maryna.  Wiatr był północny przy mem urodzeniu.
Leonin.  Czy tak?
Maryna.  Mój ojciec, jak mówiła mamka,
Nie tracił serca, lecz wołał do majtków:
„Śmiało, a żwawo!“ Królewskie swe ręce
Kaleczył, ciągnąc liny okrętowe,
A przyczepiony do masztu wytrzymał
Cios potężnego bałwana, co prawie
Zdruzgotał pokład.
Leonin.  A kiedy to było?
Maryna.  W dniu mych urodzin. Z podobną wściekłością
Wichry i fale nigdy nie szalały.
Wiatr porwał majtka z bocianiego gniazda,
„Ha!“ ktoś tam krzyknął, „chcesz od nas odlecieć?“
I wszyscy pędzą od sztaby do rufy,
A bosman świszczę, a kapitan krzyczy,
I troją nieład i tak już niemały.
Leonin.  Zmów teraz pacierz.
Maryna.  Co słowa te znaczą?
Leonin.  Jeśli na pacierz potrzeba ci chwili,
Dam ci ją, modl się, tylko nie przewlekaj;
Ostry albowiem bogowie słuch mają,
A ja przysiągłem spiesznie wszystko skończyć.
Maryna.  Czy mnie chcesz zabić?
Leonin.  Na mej pani rozkaz.
Maryna.  Czemużby ona chciała mojej zguby?
Przez całe życie, ile zapamiętam,

Nigdy i w niczem jej nie obraziłam.
Niema stworzenia, coby mnie skarżyło
Lub o złe słowo lub o zły uczynek.
Wierzaj mi, nigdy nie zabiłam myszy,
I nigdy biednej muchy nie skrzywdziłam.
Gdym rozdeptała niechcący robaka,
Płakałam rzewnie nad mem okrucieństwem.
Cóż jej zrobiłam? Jaką dla niej korzyść
Śmierć moja przynieść może, lub me życie
Jakiem zagraża jej niebezpieczeństwem?
Leonin.  Mojem zleceniem jest nie rozumować
O tym uczynku, ale go dokonać.
Maryna.  Nie, nie, nie zrobisz tego za świat cały!
Twoje oblicze dobrocią oddycha,
A z ócz twych widać miłosierne serce.
Czyż nie widziałam, jak, temu niedawno,
Dostałeś cięcie, gdy chciałeś rozdzielić
Walczących parę? Czyn to był szlachetny,
Okaż mi równą i teraz szlachetność;
Na życie moje twoja godzi pani,
Więc stań w pośrodku i ocal słabszego.
Leonin.  Przysiągłem, muszę dotrzymać przysięgi.

(Gdy się szamocą, wbiegają Korsarze).

1 Korsarz.  Stój, łotrze! (Leonin ucieka).
2 Korsarz.  Zdobycz! zdobycz!

3 Korsarz.  Do podziału, koledzy, do podziału! Prowadźmy ją natychmiast na nasz okręt. (Wychodzą z Maryną).

SCENA II.
To samo wybrzeże.
(Wchodzi Leonin).

Leonin.  To są złodzieje sławnego korsarza
Waldesa, oni porwali Marynę.
Niech ją trzymają; nie wróci już pewno;
Przysięgnę, żem ją zabił, w fale rzucił.
Poczekam jednak, bo jeszcze być może,

Że na zabawie tylko z nią przestaną,
Potem zostawią. Jeśli to przeżyje,
Co po korsarzach zostanie, zabiję (wychodzi).


SCENA III.
Mitylena. Izba w zamtuzie.
(Wchodzą: Rajfur, Rajfurka i Rygiel).

Rajfur.  Ryglu!
Rygiel.  Panie?
Rajfur.  Przejrzyj targ bacznie; Mitylena pełna galantów. Za wiele straciliśmy pieniędzy podczas ostatniego jarmarku dla braku pensyonarek.
Rajfurka.  Nigdy jeszcze nie byliśmy w takim niedostatku towaru. Mamy tylko trzy nieboraczki, które nie mogą zrobić więcej, jak mogą, a przez ciągłą pracę są tak dobrze jak zgniłe.
Rajfur.  Musimy więc w świeży towar się zaopatrzyć, nie zważając na cenę. Gdzie niema w handlu sumienia, niema też i zarobku.
Rajfurka.  To prawda, bo pewno nie wychowując biednych bękartów, których, jak mi się zdaje, wychowałam już koło jedenastu —
Rygiel.  Tak jest, wychowała koło jedenastu i pochowała je potem. Ale czy mam targ przetrząść?
Rajfur.  A cóż miałbyś robić innego? Silny wiatr poszarpałby na kawałki towar nasz dzisiejszy, tak już okrutnie wywarzony.
Rajfurka.  Masz racyę, można sumiennie powiedzieć, że są niezdrowe. Biedny Siedmiogrodzianin umarł, co spał z biednym otłuczkiem.
Rygiel.  He, wyekspedyowała go galopem, zrobiła z niego pieczeń dla robaków. Ale idę teraz targ przejrzeć (wychodzi).
Rajfur.  Trzy lub cztery tysiące cekinów byłby to piękny kapitalik, żeby żyć spokojnie i wyrzec się rzemiosła.
Rajfurka.  Czemu się go wyrzekać? Alboż to wstyd zarabiać, kiedy się człowiek postarzeje?
Rajfur.  Bo widzisz, nasza konsyderacya nie rośnie z naszym dochodem, a i dochód nie odpowiada niebezpieczeństwu. Gdybyśmy więc w młodych latach mogli uciułać małą fortunkę, nie byłoby źle drzwi nasze zamknąć. Zła prócz tego komitywa, w której żyjemy z bogami, silną jest nam podnietą, żeby się co prędzej wycofać.
Rajfurka.  Ech, co mi tam pleciesz, toć i inni tak dobrze jak i my grzeszą.
Rajfur.  Tak dobrze jak my? Ja nawet dodam, że lepiej, bo my grzeszymy gorzej. Nasza też profesya nie jest rzemiosłem, żadnem powołaniem. Ale otóż i Rygiel powraca.

(Wchodzą Korsarze i Rygiel, ciągnąc za sobą Marynę).

Rygiel  (do Maryny). Maszeruj mi tylko. Mości panowie, więc powiadacie, że to dziewica?
1 Korsarz.  Ani wątpimy o tem.
Rygiel.  Panie gospodarzu, musiałem za tę sztukę niemało ofiarować. Przypatrz się; jeśli ci do smaku, tem lepiej, jeśli nie, straciłem zadatek.
Rajfurka.  Ryglu, czy posiada jakie przymioty?
Rygiel.  Posiada piękną buzię, pięknie mówi i prześliczne ma suknie, dosyć już na tych przymiotach, żeby jej nie odrzucać.
Rajfurka.  Jaka jej cena, Ryglu?
Rygiel.  Nie ustąpię jednego szeląga od tysiąca cekinów.
Rajfur.  Więc proszę z sobą, panowie, wyliczę wam pieniądze natychmiast. Gospodyni, weź ją z sobą, naucz ją, co ma robić, żeby nie była zbyt surową w swoich ćwiczeniach. (Wychodzą: Rajfur i Korsarze).
Rajfurka.  Ryglu, spisz jej rysopis; zanotuj kolor jej włosów, cerę, wzrost, wiek i zaręczenie dziewictwa, a potem ogłoś; „kto zapłaci najpierwszy, będzie ją miał pierwszy“. Podobne dziewictwo nie byłoby tanią rzeczą, gdyby mężczyźni byli jak bywali dawniej. Zrób, jak ci nakazałam.
Rygiel.  Wszystko będzie wykonane natychmiast. (Wychodzi).

Maryna.  Ach, czemuż tak był leniwym Leonin.

Zamiast słów, czemu na raz nie uderzył!
Albo dlaczego nie dosyć okrutni
Byli korsarze, by mnie w morze rzucić,
Abym tam poszła matki mojej szukać!

Rajfurka.  Dlaczego tak lamentujesz, moja pięknoszko?
Maryna.  Że jestem piękną.
Rajfurka.  To przecie dar był bogów.
Maryna.  Nie skarżę się na nich.
Rajfurka.  Dostałaś się w dobre ręce i będziesz w nich żyła bezpiecznie.
Maryna.  Tem większa moja boleść, żem uszła rąk, z których miałam zginąć.
Rajfurka.  A będziesz żyła w rozkoszach.
Maryna.  Nie.
Rajfurka.  A ja powiadam tak, będziesz; będziesz kosztowała paniczów wszelkiego rodzaju. Użyjesz świata; poznasz różnice wszystkich kompleksyi. Co? Zatykasz sobie uszy?
Maryna.  Czy ty jesteś kobietą?
Rajfurka.  A czemże chcesz, żebym była, jeśli nie jestem kobietą?
Maryna.  Uczciwą kobietą lub nie kobietą.
Rajfurka.  Trzeba ci rózgi, gąsiątko; widzę, że niemało będę miała z tobą kłopotu. Młoda z ciebie, głupiuchna latorośl i trzeba ją będzie nagiąć po mojej myśli.
Maryna.  Niech bogi będą moją obroną!
Rajfurka.  Jeśli się spodoba bogom bronić cię przez mężczyzn, to mężczyźni cię pocieszą, mężczyźni cię nakarmią, mężczyźni cię podniecą. Rygiel wraca. (Wchodzi Rygiel). No, jakże, czy ogłosiłeś już na rynku?
Rygiel.  Ogłosiłem ją prawie tyle razy, ile u niej włosów na głowie; odmalowałem jej portret językiem.
Rajfurka.  Powiedz mi, proszę, jakie znalazłeś skłonności ludu, zwłaszcza młodszego gatunku?
Rygiel.  Słuchali mnie, jakby im czytano ojcowski testament. Był między nimi pewien Hiszpan, któremu tak ślinki przyszły do gęby, że na sam jej opis położył się do łóżka..
Rajfurka.  Odwiedzi nas jutro w swoich najpiękniejszych kryzach.
Rygiel.  Dziś jeszcze, dziś jeszcze. Ale czy przypominasz sobie, pani gospodyni, francuskiego kawalera, pod którym gną, się kolana?
Rajfurka.  Czy chcesz mówić o monsieur Veroles?
Rygiel.  O nim właśnie. Chciał wywrócić koziołka po ogłoszeniu, ale na pierwszą próbę wrzasnął boleśnie i przysiągł, że jutro ją zobaczy.
Rajfurka.  Dobrze, dobrze. Co do niego, przyniósł nam tu swoją chorobę, przyjdzie teraz tylko ją odświeżyć. Wiem, że przyjdzie w naszym cieniu grzać swoje talary na słońcu.
Rygiel.  Gdybyśmy tu mieli wojażera z każdego narodu, ulokowalibyśmy wszystkich pod takim szyldem.
Rajfurka.  Zbliż się tu, serduszko. Szczęście ci się uśmiecha. Słuchaj teraz: musisz udawać, że robisz z przymusu, co robisz z chęci, że gardzisz zyskiem tam, gdzie najwięcej zarabiasz. Płacz nad twojem położeniem, to obudzi litość w twoich kochankach; trudno, żeby litość nie zrobiła ci dobrej reputacyi, a dobra reputacya to pieniądz gotowy.
Maryna.  Nie rozumiem cię wcale.
Rygiel.  Wyprowadź ją, pani gospodyni, wyprowadź ją; trzeba zgasić te jej rumieńce bezpośrednią praktyką.
Rajfurka.  Dobrze mówisz, trzeba je zgasić. Toć nawet i narzeczona idzie ze wstydem, gdzieby iść mogła śmiało za reskryptem.
Rygiel.  Jedne z nich tak robią, inne tak nie robią. Ale, pani gospodyni, skoro wytargowałem polędwicę —
Rajfurka.  Chciałbyś ukroić z niej kawałek jeszcze na rożnie?
Rygiel.  Chciałbym.
Rajfurka.  A któżby ci mógł odmówić? No, chodź panienko. Krój twojej sukni bardzo mi się podoba.
Rygiel.  A na teraz nie trzeba go jeszcze zmieniać.
Rajfurka.  Rygielku, przehulaj to w mieście, a trąb wszędzie, co za pensjonarkę mamy w naszym domu; nie zaszkodzi ci powiększona klientela. Natura, kształtując ten kąsek, miała na myśli twój interes; a więc rozpowiadaj, jakie z niej cudo, a twoje własne słowa będą ci żniwem.
Rygiel.  Możesz mi wierzyć, pani gospodyni, że piorun nie tak budzi gniazda węgorzy, jak moja mowa o jej piękności rozbudzi wszystkich rozpustników. Przyprowadzę tu kilku jeszcze tej nocy.
Rajfurka.  A teraz chodź ze mną.
Maryna.  Jeśli nóż ostry a głębokie wody,
To czystość moja wyjdzie stąd bez szkody.
Pomóż, Dyano!
Rajfurka.  A co ma tu u nas robić Dyana? Proszę, czy łaska pójść ze mną? (Wychodzą).

SCENA IV.
Tarsus. Pokój w domu Kleona.
(Wchodzą: Kleon i Dyoniza).

Dyoniza.  Czyś rozum stracił? Czy można to zmienić?
Kleon.  O, Dyonizo, takiego morderstwa Słońce i księżyc nie widziały jeszcze!
Dyoniza.  Jak mi się zdaje, znów dzieckiem zostaniesz.
Kleon.  Gdybym był nawet wszystkich światów panem,
Dałbym je wszystkie, by ten czyn odrobić.
Szlachetna pani mniej rodem niż cnotą,
Księżniczka sądem godna sprawiedliwym
Choć najpiękniejszej korony na ziemi!
Podły Leonin! Otrułaś go także.
Gdybyś do niego z jednej piła czary,
Jakby obliczu twemu toast przystał!
Co powiesz, gdy się Perykles upomni
O swoją córkę?
Dyoniza.  Powiem, że umarła.
Alboż to mamka Bogiem jest, by mogła
Swą wychowankę od śmierci wyzwolić?
Powiem, umarła w nocy. Kto zaprzeczy?
Chyba w bezbożnej ty sam niewinności,
Aby zarobić na uczciwe imię,

Krzykniesz: zginęła od ręki mordercy!
Kleon.  Ze wszystkich grzechów pod niebem spełnionych
Grzech ten największy gniew bogów rozbudza.
Dyoniza.  Bądźże z tych jednym, co myślą, że z Tarsu
Co prędzej piękne króliki polecą
Peryklesowi wszystko wyświegotać.
Wstyd mnie, że w mężu twego pochodzenia
Tak bojaźliwa zamieszkała dusza.
Kleon.  Kto czyn podobny spełniony potwierdza,
Chociaż poprzednio nie dał zezwolenia,
Ten z prostej drogi honoru wyboczył.
Dyoniza.  Niech i tak będzie. Jednakże nikt nie wie,
Wyjąwszy ciebie, jaki był jej koniec,
I nikt się o tem na przyszłość nie dowie,
Gdy usta zamknął na zawsze Leonin.
Gardziła córką moją, zamykała
Drogę jej szczęścia, bo na moje dziecko
Nikt spojrzeć nie chciał, a wszystkie źrenice
Na twarz Maryny tyko się zwracały;
Przy niej ma córka wszystkim się zdawała
Kopciuchem, nawet spojrzenia niegodnym.
To mi przeszyło serce. Choć, twym sądem,
Nienaturalnym mój uczynek zowiesz,
Ty co sam siebie, nie dziecko twe kochasz,
Ja zawsze myślę, że twej jedynaczce
Wielką usługę oddał ten uczynek.
Kleon.  Odpuść ci Boże!
Dyoniza.  A co nam Perykles
Może zarzucić? Płakaliśmy po niej,
Dziś jeszcze po niej nosimy żałobę;
Prawie skończony jest już jej grobowiec,
A na nim złoty napis opowiada
Jej cnoty, nasze względem niej zasługi,
Których był kosztem ten wzniesiony pomnik.
Kleon.  Jesteś jak harpia: anielskie oblicze
Twej pokazujesz zwiedzionej ofierze,
A potem chwytasz twym orlim ją szponem.
Dyoniza.  A tyś podobny jest do bezbożnika,

Klnącego bogom dlatego, że zima
Zabija muchy. Ale z końcem zwady
Wiem, że usłuchasz mojej dobrej rady. (Wychodzą).

(Wchodzi Gower przed grobowcem Maryny w Tarsus).

Gower.  Przestrzeń się ścieśnia i czas szybko płynie,
Zbiegając morza w orzecha łupinie,
Bo myśli waszej wędrowne źrenice
Widzą kolejno wszystkich państw granice,
A gdzie myśl zmianom sceny towarzyszy,
Wszędzie bez gniewu jedną mowę słyszy.
O chwilę teraz cierpliwości proszę,
Bo wam ciąg dalszy tych dziejów przynoszę.
Perykles, w licznym dworzan swoich gronie,
Znowu kapryśne mórz przebiega tonie,
By znów do piersi przycisnął swe dziecię,
Jedyną swoją rozkosz na tym świecie.
Stary Eskanes, na wielkie urzędy
Przez Helikana wyniesiony względy,
Zarządza miastem, w tej bowiem podróży
I Helikanus za dworaka służy.
Pomyślnych wiatrów pędzone tchem nawy
Do Tarsu wbiegły, słuchaczu łaskawy,
Do portu tego i tyś z nimi dobił,
Jeśliś sternikiem wyobraźnię zrobił.
Chciał córkę zabrać, lecz już jej nie było.
Widzicie teraz, myśli waszej siłą,
Krążących chwilę jak cienie przed zmrokiem.
A teraz ucho pogodzę wam z okiem.

Pantominy.
(Jednemi drzwiami wchodzi Perykles z Orszakiem, drugiemi Kleon i Dyoniza. Kleon pokazuje Peryklesowi grobowiec Maryny; na ten widok Perykles objawia głęboką boleść, przywdziewa włosiennicę i oddala się w rozpaczy).

Gower.  Patrzcie, jak pozór może ludzi zwodzić,
Żal pożyczany za szczery uchodzić!
Z rozpaczą w duszy na cios niespodziany
Perykles, jęcząc i łzami zalany,

Ucieka z Tarsu; przysięgą się wiąże,
Że nigdy twarzy nie umyje książę,
Że nigdy włosa nie tkną mu nożyce.
Zanim odpłynął, przywdział włosiennicę.
Chociaż go długo burze kołatały,
Wytrzymał wszystko i powrócił cały.
Teraz słuchajcie, na Maryny grobie
Taki był napis, w udanej żałobie
Ryty na rozkaz grzesznej Dyonizy:

(Czyta napis na grobie Maryny).

„Najsłodsza, najpiękniejsza dziewica tu leży,
Kwiatek zwiędły w żywota swego wiośnie świeżej;
Nadobną córką była tyryjskiego króla
Ta, którą śmierć okrutna w tym grobie otula!
Miała imię Maryna; w urodzin jej chwilę
Dumna Tetys połknęła lądów długie mile;
Ziemia drżąc, by potopem nie zginęła cała,
Piękne dziecię Tetydy do nieba posłała;
Mszcząc się Tetys przysięgła na czas wiekuisty
Bić swoich wód taranem brzeg ziemi skalisty“.
Łotrowstwu z masek, które sobie wkłada,
Tkliwe pochlebstwo najlepiej przypada.
Perykles myśląc, że Maryna w grobie,
Zdał się na losy w duszy swej żałobie.
Niechże tak myśli, ale wy na scenie
Ujrzycie biednej córki tej cierpienie
W jej strasznej jamie; każcie więc łaskawie
Do Mityleny płynąć myśli nawie (wychodzi).


SCENA V.
Mitylena. Ulica przed zamtuzem.
(Wchodzą z zamtuza dwaj Szlachcice).

1 Szlach.  Czy słyszałeś kiedy co podobnego?
2 Szlach.  Nie, nigdy, i nigdy tego nie usłyszę powtórnie w tym domu, gdy się ona z niego oddali.
1 Szlach.  Słyszeć kazanie z takiej ambony! Czy ci się śniło co podobnego?
2 Szlach.  Nigdy! nigdy! Wyrzekam się na zawsze zamtuzów. Czy chcesz pójść ze mną przysłuchiwać się hymnom Westalek?
1 Szlach.  Jestem gotów na wszystko, co uczciwe. Czasy mojego bekowiska minęły na zawsze! (Wychodzą).

SCENA VI.
Tamże. Izba w zamtuzie.
(Wchodzą: Rajfur, Rajfurka i Rygiel).

Rajfur.  Chciałbym za podwójną jej cenę, żeby tu jej noga nie postała.
Rajfurka.  Obrzydliwa jejmościanka! Toż ona gotowa zmrozić boga Pryapa i zrujnować całe pokolenie. Albo musimy dać ją zgwałcić, albo pozbyć się jej co prędzej. Zamiast służyć klienteli i praktykować uczciwie nasze rzemiosło, ona mi tu wyjeżdża ze swoimi wykrętami, ze swojemi racyami, swojemi arcy-racyami, swojemi modlitwami, swojem klękaniem; gotowa zrobić z dyabła purytana, gdyby chciał u niej pocałunek wytargować.
Rygiel.  Muszę ją utresować, na uczciwość, bo inaczej ona stąd wypłoszy wszystkich naszych kawalerów, a z wszystkich naszych przeklinaczy porobi mnichów.
Rajfur.  Co do mnie, zaraza na jej bladaczkę!
Rajfurka.  Prawdę mówiąc nie widzę innej drogi, żeby się jej pozbyć, jak zarazę. Ale nadchodzi pan hrabia Lizymach przebrany.
Rygiel.  Mielibyśmy tu tak dobrze hrabiów jak kuchcików gdyby ta wierzgająca psubratka chciała służyć klienteli.

(Wchodzi Lizymach).

Lizymach.  A co tam nowego? Po ile tuzin panieństwa?
Rajfurka.  Niech Pan Bóg błogosławi waszej dostojności!
Rygiel.  Rad widzę waszą dostojność przy dobrem zdrowiu.
Lizymach.  A masz racyę radować się, bo i dla was lepiej, kiedy wasi klienci stoją na zdrowych nogach. No, jakże tam, zdrowa nieprawości, czy masz co, z czemby człowiek mógł mieć do czynienia, śmiejąc się z doktora?
Rajfurka.  Mamy tu jedną, panie, która, gdyby chciała — ale nic jej podobnego nie pokazało się jeszcze w Mitylenie.
Lizymach.  Gdyby chciała dopuścić się uczynku ciemności, miałaś zamiar powiedzieć?
Rajfurka.  Wasza dostojność wie sama bardzo dobrze, co się to znaczy.
Lizymach.  Dobrze. Zawołaj jej, zawołaj jej.
Rygiel.  Co do ciała i krwi, panie hrabio, biała i czerwona, jakbyś widział różę, i byłaby naprawdę różą, gdyby tylko —
Lizymach.  Gdyby tylko co, proszę?
Rygiel.  O, panie hrabio, mogę być wstydliwym.
Lizymach.  To uzacnia reputacyę rajfura, a niejednej figlarce daje sławę czystości. (Wchodzi Maryna).
Rajfurka.  Otóż i nadchodzi ta, która kwitnie jeszcze na swojej łodydze, jeszcze nie uszczknięta, zapewniam. Co, czy to nie piękne stworzenie?
Lizymach.  Daję słowo, możnaby na niej przestać po długiej żegludze na morzu. Więc dobrze — to dla ciebie — zostaw nas.
Rajfurka.  Niech wasza dostojność pozwoli mi jeszcze jedno słowo powiedzieć; skończę natychmiast.
Lizymach.  Więc proszę.
Rajfurka  (do Maryny, biorąc ją na stronę). Pragnęłabym najprzód, żebyś zauważyła, że to jest człowiek honorowy.
Maryna.  Pragnę takim go znaleźć, abym go mogła zauważyć.
Rajfurka.  Powtóre, jest on gubernatorem tego kraju i mężem, dla którego mam pewne obowiązki.
Maryna.  Skoro jest gubernatorem tego kraju, masz dla niego obowiązki, bez wątpienia; ale o ile jest on w tej sprawie honorowym, nie wiem.
Rajfurka.  A więc proszę cię, bez dalszych panieńskich ceregielów, czy chcesz go traktować uprzejmie? Podszyje ci on złotem fartuszek.
Maryna.  Co raczy zrobić dla mnie uprzejmego, przyjmę z wdzięcznością.
Lizymach.  Czy skończyłaś?
Rajfurka.  Jaśnie panie, jeszcze nie stąpa regularnie; musi sobie wasza dostojność zadać trochę kłopotu, żeby ją do swojej ręki utresować. Idźmy teraz; zostawmy ją z jego dostojnością sam na sam.

(Wychodzą: Rajfur, Rajfurka i Rygiel).

Lizymach.  Idź sobie swoją drogą. — A teraz moja pięknoszko, jak długo siedzisz na twojem rzemiośle?
Maryna.  Na jakiem rzemiośle, panie?
Lizymach.  Którego nie mogę nazwać bez obrazy.
Maryna.  Moje rzemiosło nie może mnie obrażać; nazwij je, proszę.
Lizymach.  Jak długo praktykujesz twoje rzemiosło?
Maryna.  Od najdawniejszych czasów, które zapamiętam.
Lizymach.  Już tak młodo się do niego wzięłaś? Więc byłaś już figlarką w piątym albo siódmym roku życia?
Maryna.  Wcześniej nawet, panie, jeśli jestem nią dzisiaj.
Lizymach.  Dom jednak, w którym mieszkasz, głosi, że jesteś na sprzedaż.
Maryna.  A ty, panie, wiedząc, że to jest dom tego rodzaju, przychodzisz do niego? Słyszałam, że jesteś człowiekiem honorowym, a gubernatorem tego kraju.
Lizymach.  Jakto? Więc twój pryncypał powiedział ci, kto ja jestem?
Maryna.  Kto jest moim pryncypałem?
Lizymach.  Naturalnie, twoja zieleniarka, która sieje ziarno i sadzi korzenie bezwstydu i niegodziwości. O, zasłyszałaś coś o mojej potędze i stroisz teraz miny, żebym się natrętniej umizgał. Ale zaręczam ci, moja pięknoszko, że moja dostojność albo cię nie będzie wcale widziała, albo tylko przyjacielskiem będzie cię widziała okiem. A teraz poprowadź mnie do jakiego osobnego pokoju; tylko żwawo.

Maryna.  Jeśliś się rodził w honorach, dziś pokaż;
Jeśli zasługi twe niemi odziano,
Nie rób kłamcami tych, co osądzili,

Żeś ich jest godny.
Lizymach.  A cóż to? A cóż to?
Kontynuj, proszę, mądre przekładania.
Maryna.  Jestem dziewicą przez fortuny rękę
W ten chlew obrzydły okrutnie rzuconą,
W którym choroby sprzedają się drożej,
Niźli lekarstwa. Oby Bóg łaskawy
Z tego mnie domu przeklętego wyrwał!
Choćby w najlichszą zmienił mnie ptaszynę,
Wolno w powietrzu czystem latającą!
Lizymach.  Nigdym nie sądził, nigdy nie marzyłem,
Byś rozumować mogła tak wymownie.
Jeślim z popsutą przyszedł tutaj myślą,
To słowa twoje zmieniły ją nagle.
Przyjmij to złoto, idź dalej wytrwale
Po czystej drodze, po której dziś idziesz,
A niechaj bogi dodadzą ci siły!
Maryna.  Boże ci zapłać!
Lizymach.  Co do mnie, bądź pewna,
Że tu w złej żadnej nie przyszedłem myśli,
Bo drzwi tu każde i każde tu okno
Robią mi tylko wstręt i obrzydzenie.
Bądź zdrowa! Cnota mi twoja dowodzi,
Że się w szlachetnym wychowałaś domu.
Poczekaj jeszcze — zabierz i to złoto.
Niech jak przeklęty, niech jak złodziej umrze
Łotr, który z twojej obedrze cię cnoty!
Jeśli usłyszysz jeszcze kiedy o mnie,
To będzie tylko dla twojego dobra.

(Gdy Lizymach chowa sakiewkę, wchodzi Rygiel).

Rygiel.  Jeśli łaska i jabym prosił o sztukę.
Lizymach.  Precz z moich oczu, przeklęty odźwierny!
Domby ten upadł, w gruzach się pogrzebał,
Gdyby go cnota tej czystej dziewicy
Nie podpierała. Precz mi, precz mi z oczu!

(Wychodzi).

Rygiel.  A to co się znaczy? Musimy wziąć się do ciebie w inny sposób. Jeśli twoja nudna czystość, niewarta śniadania w najgorszym kraju pod słońcem, ma rujnować całe gospodarstwo, to niech mnie otrzebią jak bonońskiego pieska. Idźmy!
Maryna.  Gdzie chcesz mnie prowadzić?
Rygiel.  Muszę ci odebrać dziewictwo, albo się kat tego podejmie. Idźmy! Nie można dłużej pozwolić, aby nam stąd szlachtę wyganiano. Raz jeszcze powtarzam idźmy! (Wchodzi Rajfurka).
Rajfurka.  A to co znowu? Co się to znaczy?
Rygiel.  Coraz gorzej i coraz gorzej, pani gospodyni; toć ona mówiła tu święte słowa do hrabiego Lizymacha.
Rajfurka.  O, zgrozo!
Rygiel.  Ona powodem, iż nasza profesya śmierdzi, że tak powiem, pod nosem bogów.
Rajfurka.  A bodaj wisiała na wieczne czasy!
Rygiel.  Pan hrabia chciał ją traktować po hrabiowsku, a ona mi go tu odsyła zimno jak pigułkę ze śniegu, a odmawiającego pacierze w dodatku.
Rajfurka.  Wyprowadź ją, Ryglu, traktuj ją, jak ci się spodoba; potłucz okna jej dziewictwa, a resztę zrób rozpłaszczalną.
Rygiel.  Choćby ciernistszym była gruntem niż jest, potrafimy ją poorać.
Maryna.  Słuchajcie, słuchajcie, o bogi!
Rajfurka.  Zaklina. Precz z nią! A bodaj jej noga nie była postała na moim progu! A bodaj przepadła! Urodziła się na naszą ruinę. Czy nie chcesz iść drogą, którą chodzą wszystkie kobiety? No, patrzcie mi, a to mi czystość z rozmarynem i bobkowymi liściami!

(Wychodzi).

Rygiel.  No, mościa panno, proszę z sobą.
Maryna.  Gdzie chcesz mnie prowadzić?
Rygiel.  Chcę ci zabrać klejnot, który tak drogo cenisz.
Maryna.  Proszę cię, pozwól mi wprzódy zrobić ci jedno pytanie.
Rygiel.  Więc słucham twojego jednego pytania.
Maryna.  Czem chciałbyś zrobić twojego nieprzyjaciela?

Rygiel.  Czem? Chciałbym, żeby został moim gospodarzem, albo raczej moją gospodynią.

Maryna.  Żadne z nich przecie tak złe jak ty nie jest,
Bo co najgorsze, spełniasz na ich rozkaz.
Nie chciałby z tobą najnędzniejszy szatan
Na uważanie i na miejsce mieniąc.
Jesteś odźwiernym każdego hultaja,
Co o hultajkę przychodzi swą pytać;
Musisz cierpliwie słuchać lada łotra,
Kiedy cię w gniewie od słów lży ostatnich;
Twe są pokarmy tylko plwocinami,
Wyrzuconemi przez płuca gnijące.

Rygiel.  A cóż chcesz, żebym robił? Czy chcesz, żebym poszedł na wojnę? Czy chcesz, żebym służył lat siedm, żebym stracił nogę, a z końcem służby nie miał dosyć grosza, aby sobie kupić drewnianą?

Maryna.  Rób, co chcesz, byleś nie robił, co robisz,
Czyść wszystkie stare ścieki i rynsztoki,
Albo najemnym kata sługą zostań,
Od twego lepsze będą te rzemiosła.
Koczkodan nawet, gdyby mógł przemówić,
Z pogardą tweby rzemiosło odrzucił.
Oby Bóg stąd mnie wyratować raczył!
Zabierz to złoto; jeśli twój gospodarz
Chce ze mnie ciągnąć zyski, to mu powiedz,
Że umiem śpiewać, tańczyć, szyć, przetykać,
Że mam talenta, z których się nie chełpię,
Których nauczać chętnie się podejmę,
A jestem pewna, że w tak wielkiem mieście
Na uczennicach zbywać mi nie może.

Rygiel.  Ale czy naprawdę możesz nauczać wszystkiego, o czem mi mówisz?

Maryna.  Jeśli się sprawdzi, że kłamstwo mówiłam,
Daj mnie na pastwę ostatniemu ciurze,
Który przychodzi do waszego domu.

Rygiel.  Więc dobrze, zobaczę, co będzie można dla ciebie zrobić, a jeśli potrafię znaleźć ci miejsce, zrobię to chętnie.
Maryna.  Ale między uczciwemi kobietami?
Rygiel.  Prawdę mówiąc, mało ja mam takich znajomości. Ale skoro mój gospodarz i moja gospodyni kupili cię, nie mogę nic począć bez ich zezwolenia; doniosę im o twoich zamiarach, a nie wątpię, że znajdę ich dość życzliwymi. Zrobię dla ciebie co można; idźmy!

(Wychodzą).

AKT PIĄTY.
(Wchodzi Gower).

Gower  Maryna z grzechów wyciągnięta koła
Do domu ludzi uczciwych się chroni,
Tańcem bogini a śpiewem anioła
Zachwyca wszystkich, jak to czytam o niej.
Mędrcy niemieją; czarami swej rączki
Jedwab’ zamienia na liście i kwiaty,
Z igły się rodzą jagody i pączki,
I śniegi lilii i róży szkarłaty.
Ma tłum uczennic, a płacą jej hojnie;
Rajfurka zyski zabiera Marynie;
Niechże nam teraz żyje tam spokojnie,
A za jej ojcem niech myśl nasza płynie.
Zniknął nam z oczu na morskiej otchłani;
Po burzach, słotach, dobrych wiatrów siła
Do mityleńskiej wpędza go przystani,
Tam nawa jego kotwicę rzuciła,
Gdy miasto święto Neptuna obchodzi.
Widząc sztandary czarne na okręcie,
Lizymach spiesznie do swej siada łodzi,
Spieszy na gości nieznanych przyjęcie.
Niech wyobraźnia wasza znowu raczy
Widzieć tu pokład Peryklesa nawy,
A oko dalszy ciąg sprawy zobaczy;
Żeby więc słuchać, raczcie zasiąść ławy (wychodzi).


SCENA I.
Na pokładzie okrętu Peryklesa w porcie mityleńskim widać pawilon z zasuniętą firanką, w którym spoczywa Perykles na sofie. Łódź przy okręcie tyryjskim.
(Wchodzi dwóch Majtków, jeden należący do okrętu tyryjskiego, drugi do łodzi, nieco później Helikanus).

Majtek tyr.  (do majtka mityleńskiego). Gdzie Helikanus? On cię może objaśnić. Ha, otóż on właśnie. Przybyła barka z Mityleny, jest w niej gubernator miasta, Lizymach, który pragnie wejść na nasz pokład. Jaka twoja wola, panie?
Helikanus.  Żeby się spełniła jego. Przywołaj kilku dworzan.
Majtek tyr.  Hola, ho! panowie! Jego dostojność was wzywa.

(Wchodzi dwóch Dworzan).

1 Dworz.  Co wasza dostojność rozkazuje?
Helikanus.  Mości panowie, przybyła tu osoba wysokiej godności, która pragnie wejść na wasz pokład; idźcie pozdrowić ją uprzejmie.

(Dworzanie i Majtkowie schodzą do barki, skąd wkrótce wracają, a z nimi Lizymach i Orszak).

Majtek tyr.  Oto jest mąż, panie, który cię może o wszystkiem objaśnić.

Lizymach.  Wielebny panie, witam cię! Niech bogi
Swoją cię raczą osłonić opieką!
Helikanus.  I ciebie, panie, żebyś wiek mój przeżył
I śmierci, jakiej pragnę, się doczekał.
Lizymach.  Dobre życzenie. Gdym z lądu zobaczył
(Gdzie obchodzimy tryumfy Neptuna),
Wasz piękny statek w porcie na kotwicy,
Przychodzę pytać, skąd do nas przybywasz?
Helikanus.  Powiedz mi wprzódy, jaka twoja godność?
Lizymach.  Gubernatorem jestem tego miasta.
Helikanus.  Na tej tyryjskiej nawie król żegluje,
Który jednego nie wymówił słowa
Od trzech miesięcy, nie przyjął pokarmu,
Tylko by swoje boleści przedłużyć.

Lizymach.  Co jest powodem tej czarnej rozpaczy?
Helikanus.  Długa to powieść wszystko ci powtarzać,
Lecz w krótkich słowach: rozpaczy powodem
Jest strata żony i drogiej mu córki.
Lizymach.  Mogęż go widzieć?
Helikanus.  Możesz, lecz daremnie,
Bo nie odpowie na żadne pytanie.
Lizymach.  Pozwól, bym moją zaspokoił żądzę.
Helikanus.  Więc patrz. (Widać Peryklesa po odsunięciu firanki).
Cudownej był to mąż urody,
Nim straszną klęskę noc przyniosła jedna,
Do tego stanu go przyprowadziła.
Lizymach.  Witaj nam, królu! Niech bogów opieka
Osłoni twoją monarszą osobę.
Helikanus.  Daremne słowa, on ci nie odpowie.
1 Pan.  Mamy dziewicę w naszej Mitylenie,
Która, o zakład, słów potrafi kilka
Z ust mu wyciągnąć.
Lizymach.  Szczęśliwe natchnienie!
Nie wątpię wcale, że słodkim swym głosem,
Potrafi głuche jego zbudzić uszy,
A całym swojej osoby urokiem
Napół umarłe zmysły jego wskrzesić.
Ta piękna, teraz szczęśliwa istota,
Swych towarzyszek otoczona kołem,
W liściastej teraz spoczywa altanie,
Która brzeg wyspy swoim cieniem chłodzi.

(Mówi po cichu do jednego z fanów swojego Orszaku, który odpływa w barce Lizymacha).

Helikanus.  Wszystko daremne, lecz nic nie ominiem,
Co może nosić lekarstwa nazwisko. —
Gdy już nam tyle okazałeś względów,
Prosić cię jeszcze będę miał odwagę,
Byś nam pozwolił w żywność się opatrzyć.
Nie, żeby na niej zbywało nam teraz,
Lecz nam ją morskie zepsuło powietrze.
Lizymach.  Gdybyśmy twoje odrzucili prośby,
Bóg sprawiedliwy w swym zesłałby gniewie

Na każdą słomkę naszą gąsiennicę,
Głodem nas skarcił. Lecz raz jeszcze proszę,
Opisz mi cały smutków króla powód.
Helikanus.  Usiądź, a wszystko wiernie ci opowiem.
Lecz widzę, czasu na to mi nie stanie.

(Wychodzą z barki Pan i Maryna w towarzystwie młodej Damy).

Lizymach.  Oto jest pani, po którą posłałem.
Witaj nam! Czy to nie piękne stworzenie?
Helikanus.  Zachwycające.
Lizymach.  Jej doskonałości
Są tak kosztowne, iż gdybym był pewny,
Że z szlachetnego domu ród swój wiedzie,
Nie chciałbym robić lepszego wyboru,
Bo takiej żony nigdziebym nie znalazł.
Licz, moja droga, na wielkie nagrody,
(Bo królewskiego masz tu pacyenta),
Jeśli choć jedno słowo odpowiedzi
Sztuką twą zdołasz od niego otrzymać,
Błogosławione leki twoje znajdą
Zapłatę, jakiej żądać będziesz sama.
Maryna.  Całą mą wiedzę przywołam na pomoc,
Byle mnie tylko i mej towarzyszce
Do niego było wolno się przybliżyć.
Lizymach.  Więc ją zostawmy. Dopomóż ci, Boże!

(Maryna śpiewa).

Czy pieśń twa na nim zrobiła wrażenie?
Maryna.  Nie, ani spojrzał.
Lizymach.  Chce do niego mówić.
Maryna.  Witaj nam, panie! Racz nakłonić ucho —
Perykles.  Hum, ha!
Maryna.  Dziewicą jestem, która nigdy
Nie dopraszała się spojrzeń, bo wszyscy
Jak na kometę, na nią poglądali,
Której cierpienia, sprawiedliwą wagą,
Może z twojemi równaćby się mogły.
Chociaż fortuny strąciła mnie ręka,
Przodków mych godność dawała im prawo
W kole potężnych monarchów zasiadać;

Ale czas moją wytępił rodzinę,
Przez dziwne strasznych wypadków splecenie
Na niewolnicę świata mnie przemienił.
(Na str.). Kończę, a jednak coś mnie w sercu pali,
Do ucha szepce: czekaj, aż przemówi.
Perykles.  Moja fortuna — ród mój — moje przodki —
Mnie równa — Czy tak? Co do mnie mówiłaś?
Maryna.  Mówiłam, panie, że gdybyś znał ród mój,
Nie chciałbyś żadnej wyrządzić mi krzywdy.
Perykles.  I ja tak myślę. Proszę, spojrzyj na mnie;
Jesteś do kogoś podobna, co — powiedz,
Skąd jesteś? Czyli z tych jesteś wybrzeży?
Maryna.  Nie, bo ja z żadnych nie jestem wybrzeży;
Śmiertelną jednak przyszłam na tę ziemię
I jestem tylko tem, czem się być zdaję.
Perykles.  Ciężarny bólem łzy muszę porodzić.
Podobną do niej żona moja była
I córka moja tak mogłaby kwitnąć.
To brwi i czoło żony mej; jej kibić
Prosta i smukła jak pręt latorośli;
To głos jej srebrny; oczy jak klejnoty
W równie bogatej osadzie błyszczące;
To ruch jej, jakby stąpała Junona;
To głos, co uszy karmiąc, głodem morzy,
Bo im obfitszą swych słów daje strawę,
Tem większe tylko budzi w nich łakomstwo.
Gdzie żyjesz?
Maryna.  Żyję wśród obcych; z pokładu
Dom możesz ujrzeć.
Perykles.  Gdzie się wychowałaś?
Jak potrafiłaś nabyć tych talentów,
Które są skarbem dla swych posiadaczy?
Maryna.  Gdybym me dzieje chciała opowiedzieć,
Godnem pogardy zdałyby się kłamstwem.
Perykles.  Powiedz je, proszę. Twe usta niezdolne
Wyrzec jednego słowa kłamliwego;
Jak sprawiedliwość, skromna twoja postać;
W mych jesteś oczach świątynią wybraną

Koronowanej prawdzie na mieszkanie;
Twojej powieści zupełną dam wiarę,
Choć niepodobieństw byłaby tkaniną,
Boś jest podobną do tej, którąm kochał.
Powiedz mi, twoi czem byli rodzice?
Czy nie mówiłaś, kiedym cię odepchnął
(Com zrobił, gdym cię ujrzał po raz pierwszy),
Że jesteś córką szlachetnego domu?
Maryna.  Tak powiedziałam.
Perykles.  Mów mi o twych przodkach.
Jak mi się zdaje, mówiłaś mi także,
Że byłaś krzywdy i nieszczęść igrzyskiem,
Ze twe strapienia z memi porównane,
Twym sądem, równeby się im wydały.
Maryna.  Tak powiedziałam, a nie rzekłam więcej,
Niż co mi czystą zdawało się prawdą.
Perykles.  Więc mi opowiedz twe smutki, a jeśli
Będą tysiączną cząstką mych boleści,
To powiem, że masz w piersi męża serce,
A ja cierpiałem jak płaczliwe dziewczę.
Lecz cierpliwości ty jesteś obrazem,
Poglądającej na monarchów groby,
Uśmiechającej się na srogość losów.
Powiedz mi, twoi kto byli rodzice?
Jak ich straciłaś? Jakie twe nazwisko?
Dobra dziewico, siądź przy mnie i powiedz.
Maryna.  Zwię się Maryna.
Perykles.  Czy mi się urągasz?
Czy cię Bóg jaki zagniewany przysłał,
Aby mnie zrobić świata pośmiewiskiem?
Maryna.  Cierpliwość, panie, albo na tem skończę.
Perykles.  Będę cierpliwy; lecz nie wiesz, jak silnie
Moją wstrząsnęłaś duszą, gdyś mi rzekła,
Że imię twoje Maryna.
Maryna.  To imię
Dał mi potężny monarcha, mój ojciec.
Perykles.  Zwiesz się Maryna? Jesteś króla córką?
Maryna.  Przyrzekłeś, panie, słowom moim wierzyć;

Lecz żeby twego nie kłócić pokoju,
Na tem zakończę.
Perykles.  Czy masz krew i ciało?
Czy puls twój bije? Czy nie jesteś wróżką?
Wietrznem zjawiskiem? Przez Boga, odpowiedz,
Gdzie się rodziłaś? Dlaczego ci dano
Maryny imię?
Maryna.  Imię to mi dano,
Bo się na morzu rodziłam.
Perykles.  Na morzu?
Kto twoja matka?
Maryna.  Króla także córka.
Która umarła, gdym ja na świat przyszła,
Jak mi to nieraz, od łez się zanosząc,
Opowiadała mamka Lichoryda.
Perykles.  Wstrzymaj się chwilę. (Na str.). Dziwniejszem marzeniem
Sen nigdy smutnych nie łudził szaleńców.
To być nie może — córka ma umarła!
(Głośno). Powiedz mi teraz, gdzie się wychowałaś?
Będę powieści twej słuchał do końca,
A jednem więcej nie przerwę ci słowem.
Maryna.  Nie dasz mi wiary; lepiej teraz skończyć.
Perykles.  Dam wiarę każdej słów twoich sylabie.
Powiedz mi tylko, jak się tu dostałaś?
Gdzieś wychowana?
Maryna.  W Tarsie mnie zostawił
Król a mój ojciec. Tam okrutny Kleon
Z grzeszną swą żoną chciał mnie zamordować.
Gdy mnie najęty siepacz chciał uderzyć,
Oddział korsarzy z rąk mnie jego wyrwał,
Do Mityleny powiózł. Dobry panie,
Dlaczego płaczesz? Może ci się zdaje,
Żem jest z wodnicą? O, nie, wierzaj panie,
Że jestem córką króla Peryklesa,
Jeżeli jeszcze król Perykles żyje.
Perykles.  Ho, Helikanus!
Helikanus.  Czy mnie pan mój woła?
Perykles.  Jesteś poważnym i szlachetnym radcą,

A mądrym zawsze; powiedz, jeśli możesz,
Kto ta dziewica albo kim być może,
Co mi łez tyle wycisnęła?
Helikanus.  Nie wiem;
Lecz tu obecny Mityleny rządca
W pochlebnych mówił o niej nam wyrazach.
Lizymach.  Nigdy rodziców nie chciała swych wyznać,
A zapytana, płakała w milczeniu.
Perykles.  Uderz mnie, o mój zacny Helikanie,
Zadaj mi ranę, spraw mi jaką boleść,
By szczęścia morze, które mnie zalewa,
Nie przekroczyło śmiertelności brzegów,
Nie utopiło w swojej mnie słodyczy.
O, zbliż się, ojca twojego ty matko,
Wśród mórz powita, w Tarsus pogrzebana,
I znaleziona wśród mórz! Helikanie,
Klęcząc, łaskawym bogom składaj dzięki
Jak piorun głośne. Patrz, to jest Maryna.
Powiedz mi teraz matki twojej imię,
Tylko to jeszcze; nigdy bowiem prawda
Nie może dosyć jasnych mieć dowodów,
Chociaż ja jednej chwili nie wątpiłem.
Maryna.  Wprzód powiedz, panie, jaka twoja godność?
Perykles.  Jestem Perykles, król Tyru. A teraz
Imię królowej powiedz utopionej;
W twej odpowiedzi bądź równie dokładną,
Jak byłaś dotąd w twej całej powieści,
A jesteś królestw dziedziczką i drugiem
Twojego ojca Peryklesa życiem.
Maryna.  Nie trzebaż więcej, by córką twą zostać,
Jak rzec: mej matki imię jest Taiza?
Matka Taiza skończyła swój żywot
W tej chwili, w której ja mój poczynałam.
Perykles.  Wstań teraz, odbierz me błogosławieństwo,
Jesteś mą córką. Podajcie mi szaty.
O, Helikanie, to córka jest moja!
Kleon, jak pragnął, nie zabił jej w Tarsus.
O, ona wszystko, wszystko ci opowie,

A ty uklękniesz, bo uznasz dowodnie,
Że to prawdziwa twoja jest księżniczka.
Kto to?
Helikanus.  To, królu, rządca Mityleny,
Co słysząc o twym opłakanym stanie,
Pragnął cię widzieć.
Perykles.  Ściskam cię, mój panie.
Dajcie mi szaty; wyglądam jak dziki.
O, córko moja, błogosław ci, Boże!
Lecz cicho! Cóż to za muzykę słyszę?
Moja Maryno, opowiedz mu wszystko,
Słowo do słowa, jeszcze bowiem teraz
Wątpić się zdaje, żeś jest moją córką,
Ale powiedzcie, co to za muzyka?
Helikanus.  Nie słyszę żadnej.
Perykles.  Żadnej? O, to pewno
Sfer jest muzyka. Słuchaj jej, Maryno.
Lizymach.  Nie trzeba mu się sprzeciwiać, ustąpmy.
Perykles.  Jak słodkie tony! Czy ich nie słyszycie?
Lizymach.  Muzyka? Słyszę.
Perykles.  Niebieska harmonia!
Wszystkie me zmysły przenika; sen ciężki
Oczy me gniecie; pozwólcie mi spocząć (zasypia).
Lizymach.  Dajcie wezgłowie. Zostawmy go teraz.
Wy, towarzysze, przyjaciele moi,
Jeśli się wszystko, jak myślę, zakończy,
Bądźcie spokojni, nie zapomnę o was.

(Wychodzą: Lizymach, Helikanus, Maryna i towarzysząca jej Dama).

SCENA II.
Tamże.
(Perykles na pokładzie uśpiony. Pokazuje mu się Dyana, jak w widzeniu).

Dyana.  Spiesz do Efezu, do mego kościoła,
Tam na ołtarzu moim złóż ofiary,
A wśród kapłanek, moich dziewic koła,

Wśród tłumów ludu opowiedz twe dzieje,
Opowiedz żony twej stratę na morzu;
Twoje i córki twej smutne koleje
Słuchaczom w żywych odmaluj kolorach.
Spełń me rozkazy, a ja cię w nagrodę,
Na łuk mój srebrny! do szczęścia powiodę.
Obudź się teraz i sen twój opowiedz (znika Dyana).
Perykles.  Srebrna bogini, niebieska Dyano!
Spełnię rozkazy twoje. Helikanus!

(Wchodzą: Lizymach, Helikanus, Maryna).

Myśla mą było do Tarsu żeglować,
Niegościnnego skarcić tam Kleona;
Ale wprzód inną spełnić muszę służbę;
A więc skierujcie żagle do Efezu.
(Do Helikana). Niebawem powiem ci moje powody.
(Do Lizymacha). Czy mi pozwolisz, panie, na twych brzegach
Za nasze złoto porobić zapasy,
Których nasz statek może potrzebować?
Lizymach.  Z całego serca. W murach mego miasta
I ja też prośbę do ciebie zaniosę.
Perykles.  Wszystko otrzymasz, choćbyś nawet prosił
O rękę córki mojej, bo słyszałem,
Żeś jej dowody twej dał szlachetności.
Lizymach.  Daj mi twą rękę, panie.
Perykles.  Idźmy, córko. (Wychodzą).

(Wchodzi Gower, przed świątynią Dyany w Efezie).

Gower.  Już się ostatnie ziarnka piasku sieją,
Za chwilę usta moje oniemieją.
Na jeden jeszcze dowód swej przyjaźni
Niech każdy słuchacz raczy w wyobraźni
Patrzeć na święta i wesołe sceny,
Któremi wita rządca Mityleny
Swojego gościa. Na zasług podziękę
Pięknej Maryny król daje mu rękę,
Lecz uroczyste zwleczone wesele,
Póki nie spełni w efeskim kościele
Woli Dyany. Już król fale porze;
Niechaj szerokie nie straszy was morze;

Na żagle wiatry wieją mu łaskawe,
Jak lekkie piórko ciężką niosą nawę.
To Efez, to jest świątynia Dyany,
To król i orszak jego tu zebrany.
Wszystko się łatwo i śpiesznie odbyło
Waszej uprzejmej wyobraźni siłą (wychodni).


SCENA III.
Świątynia Dyany w Efezie.
(Taiza stoi w blizkości ołtarza jak wielka kapłanka, po każdej stronie pewna liczba Dziewic: do okoła Cerymon i inni mieszkańcy Efezu. Wchodzi Perykles z Orszakiem; Lizymach, Helikanus, Maryna i jej Towarzyszka.).

Perykles.  Dyano, twoim posłuszny rozkazom,
Ogłaszam tutaj, żem tyryjskim królem,
Że w Pentapolis szukając schronienia,
Piękną Taizę pojąłem za żonę,
Która na morzu wśród burzy skonała,
Gdy na świat przyszła córka jej Maryna,
Co jeszcze dotąd nosi, o bogini,
Twą srebrną barwę. W Tarsus nasza córka
Była w Kleona domu wychowana;
On ją w czternastym roku jej żywota
Chciał zamordować, lecz gwiazdy jej lepsze
Do Mityleny naprzód ją pognały,
A tam na pokład naszego okrętu
Fortuna piękną przywiodła dziewicę,
Która pamiątek swych żywym obrazem
Jasno dowiodła, że córką jest moją.
Taiza.  Ten głos — ta postać — ty jesteś — ty jesteś —
O, Peryklesie! (mdleje).
Perykles.  Co chce powiedzieć ta niewiasta? Umiera. Ratujcie ją, panowie!
Cerymon.  Szchetny panie, jeśli są prawdziwe
Słowa przed bóstwa rzeczone ołtarzem,
To żona twoja.

Perykles.  Nie, dostojny mowco,
Ciałom jej rzucił do morza tą ręką.
Cerymon.  Na tem wybrzeżu.
Perykles.  To zbyt tylko pewne!
Cerymon.  Dajcie jej pomoc; to zbytek radości.
Ciało tej pani w burzliwym poranku
Na naszą ziemię wyrzuciły fale.
Otwarłem trumnę, tam przy niej znalazłem
Drogie klejnoty; wróciłem jej życie
I tum osiedlił w świątyni Dyany.
Perykles.  Mogęż je widzieć?
Cerymon.  Zapraszam cię, panie,
Do mego domu, tam ci je przyniosą.
Lecz patrz, Taiza do zmysłów przychodzi.
Taiza.  O, niech nań spojrzę! Jeśli mi jest obcy,
Świętość ma, głucha na zmysłów podszepty,
Milczeć im każe mimo ócz świadectwa.
O, panie, powiedz, czy ty nie Perykles?
I głos masz jego i jego postawę.
Czy nie mówiłeś o burzy o śmierci,
O urodzeniu?
Perykles.  Głos zmarłej Taizy!
Taiza.  Jestem Taiza, którą jak umarłą
Rzuciłeś w morze.
Perykles.  Potężna Dyano!
Taiza.  Teraz cię lepiej poznaję. Gdy płacząc,
Opuszczaliśmy mury Pontapolis,
Król a mój ojciec ten pierścień mi włożył.

(Pokazuje mu pierścień).

Perykles.  Ten, ten, dość na tem! Wszechmogące bogi
Wasza obecna dobroć na żart zmienia
Wszystkie ubiegłych lat moich boleści!
Sprawcie, ażebym na ust jej dotknięcie
W nic się rozpłynął! Przybliż się, o droga,
Niech cię w ramionach znowu mych pogrzebię!
Maryna.  Me serce z moich wyskoczyć chce piersi,
Aby się rzucić na matki mej łono.

(Klęka przed Taizą).

Perykles.  Widzisz, kto klęczy przed tobą, Taizo.
To ciało ciała twojego, twa córka,
Której daliśmy nazwisko Maryny,
Bo światło dzienne ujrzała na morzu.
Taiza.  O, córko moja, błogosław ci, Boże!
Helikanus.  Witam cię, pani, a moja królowo!
Taiza.  Nie znam cię, panie.
Perykles.  Słyszałaś, Taizo,
Że kiedy z Tyru musiałem uciekać,
Na namiestnika zostawiłem starca.
Czy sobie imię jego przypominasz,
Które tak często z moich ust słyszałaś?
Taiza.  To Helikanus!
Perykles.  Nowy dowód prawdy.
To on, uściskaj go, droga Taizo.
Powiedz mi teraz, jak cię znaleziono,
Jak znów ożyłaś i komu, po bogach,
Za ten cud wielki mam wiecznie dziękować.
Taiza.  Oto dostojny Cerymon; przez niego
Swoją potęgę objawiły bogi,
On ci wypadków cały ciąg opowie.
Perykles.  Szanowny panie, w śmiertelnym człowieku
Bóg nie mógł znaleźć woli swej narzędzia,
Coby się więcej zbliżało do bóstwa.
Racz mi powiedzieć, jak zmarła królowa
Znów powróciła do życia.
Cerymon.  Opowiem.
Lecz wprzódy, królu, wejdź do mego domu,
Gdzie ujrzysz wszystko, co przy niej znalazłem;
Usłyszysz potem, jak do tej świątyni
Przyszła spoczynku i pociechy szukać.
Perykles.  Czysta Dyano, przyjmij moje dzięki
Za twe zjawienie! Na twoje ołtarze
Co noc przyniosę dziękczynne ofiary.
Ten książę córki twej jest narzeczonym,
Ślubny ich obrząd złączy w Pentapolis.
Droga Maryno, ten włos, co mej twarzy
Tak groźną daje postać, spadnie teraz;

Czego nie tknęła brzytwa lat czternaście,
Zniknie na twego małżeństwa uczczenie.
Taiza.  Do Cerymona listy z Pentapolis
O mego ojca śmierci mu donoszą.
Perykles.  Niechaj go bogi na gwiazdę przemienią!
Tam jednak ślubne wyprawimy gody
I dni tam naszych przepędzimy resztę;
Na tron tyryjski dzieci nasze siędą.
Teraz nam w swoim domu raczysz, panie,
Skończyć cudowne twe opowiadanie.

(Wychodzą wszyscy. — Wchodzi Gower).

Gower.  Potworną miłość jak Bóg karze mściwy,
Antyoch z córką przykład dał wam żywy;
Perykles, jego żona, jego dziecię
Uczą, że cnota, na tym nawet świecie,
Przez życia próby, mimo losów złości,
Zawija wkońcu do portu radości;
Kolejno dał wam Helikanus stary
Obraz honoru, prawości i wiary;
Przykład zacnego dowiódł Cerymona,
Jak piękna mądrość z cnotą połączona.
O Dyonizy czynach gdy wieść głucha
Mieszkańców miasta doleciała ucha,
Z całym ją rodem lud w gniewu godzinie
W własnego domu zagrzebał perzynie,
Na znak, jak karze niebo zagniewane
Występne myśli choć niedokonane.
Tu koniec sztuki; niechaj niebo raczy
Zapłacić szczęściem cierpliwość słuchaczy.








  1. The Famous Historia of Troylus and Cressida. Excellently expressing the beginning of their loves, with the conceited wooing of Pandarus Prince of Licia. Written by William Shakespeare, 1609.
  2. As it was acted by the Kings Maiestics servants at the Globe.
  3. Wedle zwyczaju, aktor przedstawiający Prolog, występował w czarnym płaszczu.
  4. Pałac Pryama.
  5. Siostrę Pryamna, Hezyonę, porwał Herkules i dał Telamonowi. Ajax był synem Telamona i Hezyony.
  6. W poemacie o zburzeniu Troi jest mowa o Łuczniku (Sagittary), coś na kształt Centaura.
  7. Gęś winczesterska, znaczyło: wrzód weneryczny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.