Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach
Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIEŁA DRAMATYCZNE
WILLIAMA SHAKESPEARE
(SZEKSPIRA)
W DWUNASTU TOMACH
PRZEKŁAD
L.  ULRICHA
Z OBJAŚNIENIAMI J. I. KRASZEWSKIEGO



WYDANIE NOWE
Z RYCINAMI TYTUŁOWEMI



KRAKÓW
NAKŁAD G. GEBETHNERA I SPÓŁKI
WARSZAWA — GEBETHNER I WOLFF
1895



KRAKÓW. — DRUK WŁ. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.

ROMEO & JULIET.



ROMEO I JULIA.

K

Któż ze zwiedzających Weronę nie dał się przewodnikowi wprowadzić dla obejrzenia starego sarkofagu z czerwonego marmuru, obitego i zniszczonego wiekami, stojącego dziś wśród winnicy, która niegdyś była cmentarzem, nieopodal od klasztoru Franciszkanów? W tej rozbitej trumnie kamiennej z wezgłowiem twardem, Br. Laurenty miał przed laty złożyć ciało uśpionej, pięknej Julii Kapulet. Nad pustą dziś, wiją się latorośle winne i świergocą ptaszki. Przylgnęła do tej bryły miłosna historya, którą długo wprzódy powtarzano, nim pod piórem wielkiego mistrza stała się onym cudnym poematem miłości, obrazem życia dziwnie splecionym z przędzy ideału złotej i czarnych nici najpowszedniejszej rzeczywistości.

Historya sama tego dramatu niezmiernie jest zajmująca. Sięga ona trzynastego wieku, i niewątpliwie, z tem co tu dodała fantazya ludu i poety, snuje się z jakiegoś rzeczywistego wypadku i podania. Pierwszy Luigi (Luidżi) da Porto, wojskowy w służbie weneckiej, spisał ją z opowiadania żołnierza ze szczegółami, których wiele własna jego wyobraźnia dopełnić musiała. Zaród i cała osnowa dramatu już się znajdują w tem opowiadaniu łucznika Peregrino, spisanem w powieści La Giulietta, (Dżiulieta) wydanej w Wenecyi w r. 1535.
W ośmnaście lat później, powieściopisarz swojego czasu bardzo ulubiony i chętnie czytany, mnich Dominikanin Mateo Bandello, historyjkę oficera przerobił i parafrazował na nowo, drukując w zbiorku różnych podobnych osobliwych przygód, po większej części miłosnych, w r. 1553.
Fantastyczna jej osnowa, tragiczny koniec kochanków, szczegóły żywo zajmujące, trzeciego nareszcie nowelistę Francuza Piotra Boisteau zachęciły do nowego przerobienia tego materyału, z dodatkami (nawet osób). Podanie weroneńskie nie wiele na tem zyskało, tło zresztą nienaruszonem zostało. Z Francyi powieść przeszła do Anglii.
Z Piotra Boisteau, (Boasto) niejaki Artur Brooke, (Bruk), przerobił powieść na poemat, około 4000 wierszy zawierający, drukowany w roku 1562, pod szumnym tytułem: „Tragiczna historya Romeusa i Juliety, zawierająca w sobie rzadki przykład stałości, jakoteż subtelne rady i praktyki starego mnicha i fatalne ich skutki“[1].
Oprócz tego poematu, w pięć lat potem William Paynter, herold królowej Elżbiety, wydał proste już tłómaczenie powieści Boisteau i dołączył je do zbiorku różnych, niewielkiej wartości historyjek, wydanego pod tytułem: Pałac rozkoszy w r. 1567. Była to popularna książczyna przeznaczona dla pospolitych czytelników, gwoli rozrywce ich i zaspokojeniu ciekawości[2].
Z tej to treści naostatek, Szekspir, (jak wnoszą ze wspomnienia o trzęsieniu ziemi), około r. 1591 stworzył pierwszy zarys swej tragedyi, która była drukowaną w r. 1597 pod tytułem: „Tragedya doskonale wymyślona Romea i Julii, tak jak bywała częstokroć grywaną, przy wielkich aplauzach publiczności, przez sługi czcigodnego lorda Hunsdon“.
Jest to pierwszy zarys tylko, bo w r. 1599 wykończoną, przerobioną, udoskonaloną, Szekspir wydał pod nieco zmienionym tytułem:
„Wielce doskonała i żałośliwa tragedya Romeo i Julii, teraz na nowo poprawiona, powiększona, przerobiona, tak jak była grywaną wielekroć publicznie przez sługi wielce czcigodnego lorda Kanclerza“.
Pomiędzy pierwszym zarysem z r. 1591 (wyd. 1597), a wykończoną tragedyą 1599 r. różnice są bardzo znaczne, jako studyum dla badającego sposób, w jaki poeta pracował ulepszał swe utwory — niezmiernie nauczające. Powrócimy do nich jeszcze.
Zajmującem jest i ten fakt, że prawie w tej samej chwili, gdy Szekspir podanie włoskie przenosił na angielską scenę, tworząc z niego tragedyę — Lpez de Vega, w inny zupełnie sposób zużytkował je w Hiszpanii, tworząc z niego rodzaj komedyi, pod tytułem: Kastelvini i Montesi. Nim rzucimy okiem na jedno z arcydzieł angielskiego poety, obaczmy, jak się z osnową tą obszedł Lopez de Vega.
Przy pierwszej odsłonie, jesteśmy na publicznym placu w Weronie. W głębi widać piękny pałac starego Antonio, głowy i wodza stronnictwa Kastelvinów. Antonio daje właśnie bal, słychać zdala muzykę; na scenie, Roselo, młodzieniec z przeciwnego obozu Montesich, rozmawia z przyjacielem Anzelmem i przyznaje mu się, że miałby wielką ochotę być na zabawie w pałacu Antonia. Anzelm mu to odradza — następuje spór, Roselo się upiera, zapala i powodowany jakby przeczuciem jakiemś, któremu się oprzeć nie może, skłania przyjaciela, aby mu towarzyszył. Maskują się i wchodzą, a za nimi nieodstępny gracioso Marin, którego okrutny strach rozśmiesza widzów.
Zmiana dekoracyi — jesteśmy w ogrodzie Kastelvinów, wśród zabawiających się wesoło sproszonych gości. Młody Oktawio, syn Teobalda, Kastelvin, prawi słodycze pięknej Julii, córce Antonia, swej narzeczonej, która je dosyć zimno przyjmuje. Wtem wchodzi zamaskowany Roselo, postrzega Julię, i uderzony nadzwyczajną jej pięknością, straciwszy głowę, zrzuca maskę. Antonio go poznaje i wpada w gniew na zuchwalca — chcąc się nań rzucić z mieczem. Szczęściem, Teobald go wstrzymuje, przypominając mu prawa gościnności. Roselo więc bezkarnie napawa się wdziękami Julii. Ta ujrzawszy go, zarówno się czuje pociągnioną ku niemu; wśród tłumu i zamieszania zbliżają się do siebie, Roselo oświadcza jej swą miłość (w teatrze hiszpańskim idzie wszystko nadzwyczaj szybko), a Julia ukradkiem daje mu pierścionek i naznacza w nocy schadzkę. O zmierzchu kończy się zabawa, rozchodzą wszyscy, Julia zostaje sama ze swą towarzyszką Celią, której wyznaje uczucia swe dla nieznajomego. Ta jej dopiero objawia, że Roselo należy do wrogów rodziny i domu, zaklinając, ażeby starała się zwyciężyć swą miłość. Próżne są rady i postrachy, Julia postanowiła czekać w ogrodzie i nocą schodzi się w alei z Roselo, sama jedna... zrazu tylko po to, ażeby mu oświadczyć, iż między nimi, jako dziećmi rodzin zwaśnionych, miłość jest niemożliwą. — Każe mu odejść natychmiast. Roselo opiera się, klęka, gotów jest umrzeć z jej ręki... Wtem zdala słychać wrzawę, ojciec nadchodzi, Julia obawia się o życie kochanka, który nie daje się odpędzić i postanawia czekać śmierci — ratując go, przyrzeka mu rękę swoją. Na tem się kończy dzień pierwszy.
Dzień drugi, jesteśmy na placu w Weronie, Roselo wyznaje przyjacielowi Anzelmowi, iż został połączony z córką Antonia; ojciec Aurelio dał mu z nią ślub potajemnie. Wtem, gdy rozmawiają, od drzwi katedralnego kościoła słychać szczęk broni, wypadają z nich dwie rozwścieczone gromady ludzi, Kastelvini i Montesi, wyzywając się do boju. Roselo usiłuje ich powstrzymać i przejednać. Spór się wszczął o rzecz bardzo błahą. Słudzy jednej z pań Montesich śmieli poruszyć podnóżek, na którym spoczywały nogi pani Doroty Kastelvinowej. Roselo ofiaruje się sam podnóżek przysunąć i zachęca do zgody rodziny, wnosząc, aby się z sobą połączyły małżeństwami Oktawiusza z Donną Andreą, i jego z Julią. Narzeczony Julii, kochający się w niej, oburzony wpada na Rosela, który zmuszony jest do pojedynku. Oktawiusz zabity... Roselo uchodzi. Na wrzawę tę nadbiega książę, władca Werony, rozpytuje się o przyczyny wypadku; wszyscy świadczą, iż Roselo zmuszony był się bronić, ale książę nie chcąc Kastelvinów sobie narazić, skazuje go na wygnanie.
Zmiana sceny, noc, jesteśmy w ogrodzie znowu, w którym się poznali kochankowie. Roselo, mając opuścić Weronę, żegna się z Julią. Scena czuła, wśród której kochankowie tragiczni znikają w altanie, a subretka i gracioso odegrywają parodyę komiczną, scenę dwojga zabawnych kochanków. Roselo jeszcze jest w ogrodzie, gdy ojciec Julii, usłyszawszy hałas, nadciąga z pochodniami i zastaje córkę we łzach. Łzy te przypisuje żalowi po zabitym narzeczonym i, jako dobry ojciec, natychmiast przyrzeka ją wydać za hr. Parysa — pewien, że ją tem ukonsoluje skutecznie. Dalej już Lopez de Vega treść coraz swobodniej zastosowuje do trybów i zwyczajów hiszpańskiego teatru. Roselo w drodze na wygnaniu wpada w zasadzkę Kastelvinów, i już ma paść pod ich ciosami, gdy zjawia się hr. Parys, oswobadza go i daje mu schronienie w sąsiedniej willi swojej. Tu, wobec Rosela, odbiera list od ojca Julii, ofiarujący mu jej rękę... i pokazuje gościowi. Roselo, sądząc się zdradzonym przez żonę, natychmiast wybiera się pomścić na niej.
Dzień trzeci. Ojciec zmusza Julię do wyjścia za mąż za Parysa; ta pisze list do ojca Aurelego, który ślub jej dawał, iż woli umrzeć, niż raz drugi ślubować. Subretka Celia niesie to pismo i powraca z flaszeczką lekarstwa, które ma Julię od tych męczarni uwolnić. Z pełną wiarą w skutek tego zbawczego leku, wypija Julia przysłany napój — lecz doznaje od niego okropnych boleści i pewną jest, że o. Aurelio przez pomyłkę przysłał jej truciznę. Celia wyprowadza ją na pół omdlałą.
Zmiana; ulica w Ferrarze. Roselo wytwornie ustrojony pod balkonem donny Sylwii, sławnej zalotnicy — miłość jej swą gorącą oświadcza. Wśród tej sceny Anzelm przybywa wracający z pogrzebu Julii, od niego dowiaduje się o jej losach Roselo. Chce się zabić, gdy przyjaciel oświadcza mu, że to nie była trucizna, ale napój usypiający, że Julia się następującej nocy przebudzi. Roselo powinien śpieszyć do niej. Lecą tedy z nieodstępnym gracioso do Werony. Zmiana. Jesteśmy w grobach Kastelvinów, wśród trumien i kości. Julia właśnie się przebudziła, ujrzała otaczające ją szkielety, nie wie, co się z nią dzieje — obejmuje ją trwoga, ale Roselo i Marin nadchodzą w porę... Roselo potyka się u wnijścia, pada, światło gaśnie, jednakże kochankowie się poznają i wychodzą co najprędzej ukryć się w blizkim domu, który Antonio posiada w okolicy. Tu znajdujemy ich na wsi, razem z przyjacielem Anzelmem, poprzebieranych za wieśniaków i wiodących życie sielankowe... Nie trwa jednak spokój długo, niespodzianie zjawia się Antonio w orszaku licznym towarzyszących mu osób. Nieszczęśliwy ojciec, który córkę po śmierci narzeczonego chciał, dla prędszego utulenia w żalu, natychmiast wyswatać za drugiego, sam też po bolesnej stracie dziecięcia, postanowił się ożenić z panną Dorotą, siostrą Oktawia... Przybywają ślub odbyć na wsi i wesele. Roselo i Julia, lękając się, aby ich nie poznano, rozbiegają się i kryją. Mężczyzni biegną w pole, Julia znająca lepiej dom, chowa się na górę do logiety (lodżiety) nad pokojem ojca. Stamtąd, grając rolę ducha, odzywa się do niego jakby z drugiego świata, wyrzucając mu jego surowość i okrucieństwo, wymawiając, iż był przyczyną jej śmierci przez to, że ją zmuszał do zaślubienia Parysa, gdy już była żoną Rosela. Ojciec, sądząc że w istocie ma do czynienia z duchem córki, przerażony przysięga jej, że tego Rosela jak syna kochać będzie. W chwili, gdy uroczyście dopełnił tej przysięgi, zjawia się Teobald z towarzyszami, którzy pochwycili uchodzących Rosela, Anzelma i Marina i zabrali ich do niewoli. Kastelvini zabierają się zemstę na nich wywierać; lecz Antonio się opiera, bierze w opiekę zięcia i posuwa tak dalece czułość dla niego, iż mu gotów odstąpić własnej narzeczonej panny Doroty. Małżeństwo to improwizowane już się klei, gdy Julia zstępuje z niebios, to jest z logiety, upominając się o męża... Zdumienie ogólne! Antonio uszczęśliwiony z odzyskania córki, zgadza się na jej zamęźcie, a w dodatku tysiącem dukatów wyposaża subretkę i graciosa. Lopez de Vega z tej tragicznej treści zrobił fantastyczną komedyę wesołą, żywą, w przeprowadzeniu charakterów nie koniecznie logiczną i surową. Jest to rodzaj parodyi Romea i Julii.
Szekspir zwyczajem swoim, ściśle poszedł za włoskiem podaniem, tak się go trzymając wiernie, iż wszystkie sceny, jakie wskazywało, pomieścił w swym dramacie, a wykończeniem ich stworzył arcydzieło. Z tych bladych postaci starej legendy u niego rosną energiczną indywidualnością oznaczone, dramat się rozwija pełen barwy i życia, tak prawdziwy, tak gorący, iż dziwić się co chwila przychodzi potędze ducha, który tak ufał sobie, że nic nie poświęcił dla upoetyzowania go, nie cofnął się przed żadnym szczegółem prawdy, nie uląkł żadnej na pozór dysharmonijnej nuty i na tem tle chropawem a plamistem rzeczywistości, wywiódł dwie śliczne, młode, poetycznym blaskiem otoczone kochanków postacie...
Szczegółowy rozbiór byłby zbytecznym. Podziwiać tylko musimy poetę, który nigdy może śmielszym, zuchwalszym i szczęśliwszym nie był. Krytyka płytka i pedantyczna zarzuca tej miłości zbyt szybkie jej rozwinięcie się, jej gwałtowność i zmysłowość. Hartman, autor nowej filozofii, w świeżo wydanym rozbiorze dramatu, zaprzecza poetyczności obrazu, czysto cielesną widząc w nim tylko namiętność. Krytyka to niesłuszna. Szekspir usprawiedliwił ten wybuch gwałtowny i przygotował nas do niego. Romeo jest u niego trawiony potrzebą kochania, biega za piękną Rozaliną, która go odpycha, spragniony miłości, szukając do niej przedmiotu. Julia, kończąca zaledwie lat czternaście, jest na pół dziecięciem rozmarzonem, ciekawem, z całą młodzieńczą siłą serca i ducha; w tej pierwszej miłości dwojga kochanków, nie tylko ich dusze, ale zmysły muszą mieć taki udział gorący, jaki u Szekspira mają. Nie jest to trwożliwa, tająca się z sobą, kłamliwie eteryczna miłość dwojga młodych ludzi, którzy się wstydzą jej objawów, bo stracili niewinność myśli... — ale uczucie roznamiętnione, prawdziwe, pełne, takie, jakie Bóg stworzył w piersi człowieka, którego kłamać nie nauczyło wychowanie powierzchownie ogładzające, psujące wewnętrznie. Jest to pierwsza młoda miłość, z którą życie rozkwita.
Jakby dla sprzeczności z tą poezyą ducha i ciała — otaczający świat, wyjąwszy brata Laurentego, to najchropawsza proza dni powszednich, genialnie odwzorowana ze wszystkiemi zmarszczkami starości. Każda z tych figur żyje, zdaje się być znaną gdzieś i widzianą... Stary Kapulet, szlachcic, który chce być panem wszechwładnym w swoim domu, miesza się, rządzi, gderze, rozkazuje, łaje i rozporządza, zarówno kuchnią jak ręką i sercem córki. — Marta, mamka Julii, doskonały typ kumoszki bezmyślnej, gadatliwej, zasilającej się w strapieniu akwawitą, i gotowej na wszystko dla świętego spokoju; Merkucyo, którego drwiny nie opuszczają nawet w chwili zgonu, słudzy, wszystko to żywy, boży świat — i tu, jak na żywym świecie, rozlega się pieśń wonią niebios zaprawna, obok gminnej kłótni, śmierdzącej rynkiem i kuchnią. Kochankowie marzą o raju miłości, pospolity lud rozpustuje i szydzi, tragiczność i komika plotą się genialnie na pasmo żywota.
W legendzie swej Luigi da Porto umieścił w końcu scenę okropną w grobach Kapuletów. Julia przebudza się wprzódy, nim Romeo skonał otruty, kochankowie przemawiają do siebie po raz ostatni — żegnają się na wieki i Julia, przeżyć nie chcąc męża — zabija się. Boisteau i angielscy jego tłómacze inne dorobili rozwiązanie, w którem, jak u Szekspira, sceny tej okropnej niema; — zgoda dwóch rodzin przy zwłokach kochanków myślą jaśniejszą zamyka dramat grobowy.
Daniel Garrik, który w Anglii wskrzesił miłość i cześć dla geniuszu Szekspira, w Romeo i Julii ośmielił się przerobić zakończenie, według włoskiego podania. Czy dramat tak poprawiony zyskuje czy traci — to wielkie pytanie. Wielu krytyków, do których trudno się nie przyłączyć — przenoszą smutne, poważne, wznioślejszą myślą natchnione zakończenie poety nad jaskrawą scenę Garrika. Efekt tragiczny posunięty za daleko, przesadzony, razi raczej i niepokoi niż porusza. U Szekspira Monteki i Kapulety godzą się u grobu, u Garrika spada zasłona na ostatni rozpaczliwy jęk boleści.
Wskażemy jeszcze kilka przynajmniej zmian, poczynionych przez poetę, przy wykończeniu dramatu ostatecznem, około 1597—98 roku. Między 1591 a 1598, to jest pierwszym zarysem tej tragedyi i zupełnem jej wyrobieniem, poeta wydał wszystkie prawie swe historyczne dramata, poemata, sonety i dwie komedye: Kupca Weneckiego i Sen nocy letniej, geniusz jego dojrzał i nabrał siły. To też druga redakcya tragedyi nieskończenie od pierwszej jest wyższą.
Scenaryo w obu jest prawie jednakie, wyjąwszy śmierci Benvolia; ale charaktery, naprzód słabo tylko oznaczone, w drugiem wydaniu występują wyraziście, dzielnie i jasno; miłość dwojga kochanków złoci się poezyą nową, Kapulet, Merkucyo, br. Laurenty nabierają indywidualności. W pierwszym rysie Parys mocno zakochany w Julii, w drugim występuje obojętnie. Zmian drobnych i dodatków niezmiernie wiele, sceny niemal wszystkie rozszerzone i rozwinięte, wiersz staranniej wyrzeźbiony delikatnie. W sławnym ustępie o królowej Mab pierwsze wydanie ogranicza się króciuchnym obrazkiem. Odjęto w ogóle mało, dorzucono znacznie.




OSOBY:
Eskalus, książę Werony.
Parys (Paris), młody pan, krewny księcia.
Monteki (Montechi),   naczelnicy dwóch rodzin nieprzyjaznych.
Kapulet (Capuletti),
Stary Stryj Kapuleta.
Romeo, syn Monteka.
Merkucyo, krewny księcia,   przyjaciele Romea.
Benvolio, synowiec Monteka,
Tybalt, synowiec pani Kapulet.
Brat Laurenty,   Franciszkanie.
Brat Jan,
Baltazar, sługa Romea.
Samson,   słudzy Kapuleta.
Grzegorz,
Abraham, sługa Monteka.
Aptekarz. Muzykanci. Chór. Chłopiec. Paź Parysa. Piotr. Oficer.
Pani Monteki (Montechi).
Pani Kapulet (Capuletti).
Julia, córka Kapuleta.
Mamka Julii.
Obywatele Werony, wielu mężczyzn i kobiet, krewnych obu rodzin, Maski, Straż i Służba.
Scena w Weronie, część piątego aktu w Mantui.
ROMEO I JULIA.


PROLOG.

Dwa wielkie domy w uroczej Weronie,
Równie słynące z bogactwa i chwały,
Codzień odwieczną zawiść odnawiały,
Obywatelską krwią broczyły dłonie.

Lecz gdy nienawiść pierś ojców pożera,
Fatalna miłość dzieci ich jednoczy;
I krwawa wojna, co z wieków się toczy,
W cichym ich grobie na wieki umiera.

Miłość kochanków śmiercią naznaczona,
Wściekłość rodziców i wojna szalona,
Zerwana późno, nad mogiłą dzieci,

Przed waszem okiem na scenie przeleci.
Jeśli nas słuchać będziecie łaskawi,
Błędy obrazu chęć nasza naprawi.




AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Plac publiczny.
(Wchodzą: Samson i Grzegorz, zbrojni w miecze i tarcze)

Samson.  Daję słowo honoru, Grzegorzu, nie pozwolimy jeździć po sobie.
Grzegorz.  Nie, zapewne, bobyśmy byli końmi.
Samson.  Chcę powiedzieć, że jeśli mnie rozgniewają, nauczę
ich po kościele gwizdać.

Grzegorz.  Daj tyko baczność, żeby ciebie wprzód nie świsnęli.
Samson.  Biję żwawo raz poruszony.
Grzegorz.  Tylko, że nie poruszasz się żwawo do bicia.
Samson.  Pies z domu Monteków porusza mnie do żywego.
Grzegorz.  Poruszać znaczy: zmieniać miejsce; być odważnym, znaczy: dostać na miejscu, dlatego też ty, jako poruszony umykasz.
Samson.  Pies tego domu do tego stopnia mnie poruszy, że dostoję nakoniec i o mur się oprę z każdym mężczyzną lub kobietą z domu Monteków.
Grzegorz.  To dowodzi, że jesteś słabym niewolnikiem, bo tylko słabych dociera się do muru.
Samson.  Masz racyę, dlatego też zawsze docieramy do muru kobiety, te słabe naczynia; i ja więc domowników domu Monteków odepchnę od muru, a jego domownice przyprę do muru.
Grzegorz.  Spór toczy się tylko między naszymi panami i nami, ich ludźmi.
Samson.  Mniejsza o to; będę tyranem. Zwalczywszy mężczyzn, rzucę się na kobiety i zacznę płatać dziewki.
Grzegorz.  Jak to rozumiesz?
Samson.  Tłomacz to sobie, jak ci się podoba.
Grzegorz.  Zostawiam to tłomaczom, którym swoją srogość dasz uczuć.
Samson.  Zepewne; poczują oni, że ze mnie dzielny kawał mięsa.
Grzegorz.  Szczęściem, że nie kawał ryby, bo gdybyś był rybą, to chyba śledziem za dwa grosze. Lecz dobądź szabli; widzę dwóch ludzi z domu Monteków.

(Wchodzą: Abraham i Baltazar).

Samson.  Dobyłem szabli, zaczynaj, masz mnie za sobą.
Grzegorz.  Czy dlatego stajesz za mną, żeby łatwiej drapnąć?
Samson.  Nie bój się!
Grzegorz.  Bądź spokojny; ja bać się ciebie?
Samson.  Miejmy prawo po sobie, czekajmy zaczepki!
Grzegorz.  Zmarszczę się przechodząc, niech to sobie tłómaczą jak chcą.
Samson.  Albo jak śmią. Pokażę im figę, a wstyd im, jeśli to ścierpią.

Abraham.  Czy nam pokazujesz figę, mości panie?
Samson.  Pokazuję figę, mości panie.
Abraham.  Czy nam pokazujesz figę, mości panie?
Samson.  Czy będziemy mieli prawo po sobie, jeśli powiem: tak jest, mości panie?
Grzegorz.  Nie.
Samson.  Nie, mości panie; nie wam pokazuję figę, mości panie; ale pokazuję figę, mości panie.
Grzegorz.  Czy szukasz zaczepki, mości panie?
Abraham.  Zaczepki, mości panie? Nie, mości panie.
Samson.  Jeśli szukasz zaczepki, mości panie, masz mnie gotowego; służę tak dobremu panu jak twój.
Abraham.  Nie lepszemu.
Samson.  Dobrze, mości panie. (Benvolio pokazuje się w odległości).
Grzegorz.  Powiedz lepszemu; widzę w odległości krewnego naszego pana.
Samson.  Lepszemu.
Abraham.  Łżesz!
Samson.  Dobądźcie szabli, jeśli macie serca! Grzegorzu, pamiętaj na twoje cięcie od lewego! (Walczą).
Benvolio.  Przestańcie, waryaty! sami nie wiecie, co robicie!

(Wytrąca im szable. — Wchodzi Tybalt).

Tybalt.  Co? Z nagim mieczem pośród tych zajęcy?
Zwróć się, Benvolio, z mych rąk czekaj śmierci!
Benvolio.  Włóż miecz do pochwy, albo razem ze mną
Staraj się ludzi szalonych rozdzielić.
Tybalt.  Z dobytym mieczem o pokoju prawisz?
Tak nienawidzę z twych ust słów pokoju,
Jak piekła, ciebie i rodu Monteków.
Nie ujdziesz teraz. Broń się, podły tchórzu! (Walczą).

(Wbiegają liczni Stronnicy obu domów; ogólna walka, po chwili wbiegają Obywatele z maczugami).

I Obyw.  Maczugi! dzidy! Bijcie ich! Precz z nimi!
Precz z Montekami! Precz z Kapuletami!

(Wchodzi Kapulet z Żoną).

Kapulet.  Co to za wrzawa? Podajcie mi oręż!
Pani Kap.  Raczej twe kule. Co chcesz od oręża?

Kapulet.  Mój oręż, mówię! Patrz, stary Monteki
Szablą wywija jakby ze mnie szydził.

(Wchodzi Monteki z Żoną).

Monteki.  Dość tego, puść mnie! Podły Kapulecie!
Pani Mont.  Nie stąpisz kroku! Czy znów mordów chcecie?

(Wchodzi Książę i Straż).

Książę.  Wrogi pokoju, rody buntownicze,
Miecz kalające krwią obywateli,
Czy mnie słyszycie? Hej, ludzie, zwierzęta!
Wy co gasicie ogień waszych gniewów
Strugą czerwoną z żył waszych wylaną,
Pod karą tortur, z rąk waszych na ziemię
Rzućcie żelazo, wściekłością hartowne,
Gniewnego pana słuchajcie wyroku!
Trzy już zatargi z wietrznych słów poczęte,
Przez was, Monteki, stary Kapulecie,
Trzykroć zburzyły pokój ulic naszych,
Starych mieszkańców Werony zmusiły
Przystojną odzież odrzucić na stronę,
Rdzawe topory starą dłonią chwycić,
By waszą rdzawą zatrzymać nienawiść;
Jeśli raz jeszcze zaburzycie pokój,
Żywotem wasze opłacicie waśnie.
Na teraz wszyscy wracajcie do domów!
Ty, Kapulecie, natychmiast idź ze mną,
A ty, Monteki, przyjdziesz dziś wieczorem
Do izby naszych sądów na ratuszu,
Gdzie nasze dalsze odbierzesz rozkazy.
Pod karą śmierci rozejdźcie się wszyscy!

(Wychodzą: Książę, Straż, Kapulet z Żoną, Tybult, Obywatele, Służba).

Monteki.  Kto starą wojnę rozniecił na nowo?
Synowcze, powiedz, czy byłeś przytomny?
Benvolio.  Zanim przybyłem, już starli oręże
Twojego wroga służący z twoimi,
Gdym ich rozdzielał, nadbiegł niespodzianie
Tybalt ognisty, z dobytą już szablą,
Krzycząc wyzwanie, nad głową mi błyskał,
I siekał wiatry, które, ran nie czując,

Świstały tylko, jakby na szyderstwo.
Przyszło do razów; na odgłos potyczki
Liczba walczących z obu stron wciąż rosła,
Aż książę nadszedł i zgodę przywrócił.
Pani Mont.  Lecz gdzie Romeo? Dzięki ci, o Boże,
Że bez udziału w tym groźnym był sporze!
Benvolio.  Pani, godzinę wprzódy, niźli słońce
Przez okna złote na wschodzie wyjrzało,
Myśl niespokojna wygnała mnie z domu;
Skrytego w ciemnym sykomorów lesie,
Który to miasto cieni od zachodu,
Twojego syna widziałem dziś rano.
Biegłem ku niemu, postrzegł mnie z daleka,
I w gąszczu przepadł; ja, sądząc po sobie
Uczucia jego — które w moich piersiach
Tem są czynniejsze, im bardziej samotne —
Za własną myślą puściłem się w pogoń,
Chętnie odbiegłem odbiegającego.
Monteki.  Już to niejeden ranek go tam widzą,
Jak łzami świeżą, ranną mnoży rosę,
I do chmur chmury westchnieniem przyrzuca;
Ale, jak tylko słońce pocieszyciel
Odsunie lekko na wschodzie najdalszym
Ciemne firanki od jutrzenki łoża,
Mój syn od światła skrada się do domu,
W swym się samotnym pokoju zamyka,
I przystęp światłu dziennemu tamuje,
Rozpościerając noc wokoło sztuczną.
Smutek ten czarną przyszłość zapowiada,
Jeśli go dobra nie uleczy rada.
Benvolio.  Szlachetny stryju, czy wiesz tego powód?
Monteki.  Ani wiem, ani wybadać go mogę.
Benvolio.  A czy go o to pytałeś się kiedy?
Monteki.  I sam przez siebie i przez mych przyjaciół.
Lecz on, jedyny uczuć swoich radca,
Tak jest dla siebie — nie powiem tak wierny —
Ale dla innych tak ciemny i tajny,
Od wybadania, odkrycia daleki,

Jak pączek zębem podcięty robaka,
Zanim rozwinął wiatrom słodkie lica,
Słońcu pokazał piękności swej blaski.
Gdybym z tych smutków znał się tajemnicą,
Lekarstwo chętną podałbym prawicą.

(Pokazuje się Romeo w odległości).

Benvolio.  Otóż i Romeo! Oddal się na chwilę,
Wszystko mi wyzna, lub bardzo się mylę.
Monteki.  Bodaj ta spowiedź szczęsny skutek wzięła!
Naszą bytnością nie przerwiemy dzieła.

(Wychodzi z Żoną).

Benvolio.  Dzień dobry, bracie!
Romeo.  Jeszczeż dzień tak świeży?
Benvolio.  Właśnie dziewiąta.
Romeo.  Smutek wolno bieży.
Czy to mój ojciec z tym odszedł pośpiechem?
Benvolio.  Tak jest. Twe chwile jakiż żal przeciąga?
Romeo.  Brak tego, coby skrócić mi je mogło.
Benvolio.  Czy miłość?
Romeo.  Brak jej.
Benvolio.  Jakto, brak miłości?
Romeo.  Tej obojętność, którą pokochałem.
Benvolio.  Ach, czemuż miłość, na pozór tak piękna,
W rzeczywistości sroga tak i twarda!
Romeo.  Ach, czemuż miłość, choć z zakrytem okiem,
Tak pewnym bieży do celów swych krokiem!
Gdzie obiadujem? Co bój sprowadziło?
Lecz wstrzymaj powieść, słyszałem o wszystkiem.
Wiele nienawiść, miłość więcej może.
Sporna miłości! czuła nienawiści!
Ty coś jest wszystkiem, stworzona z niczego!
Ciężka lekkości! pustoto poważna!
Szpetny chaosie postaci urodnych!
Puchu z ołowiu! chorowite zdrowie!
Ty jasny dymie! zimny ty płomieniu!
Śnie czuwający, coś nie jest, czem jesteś!
Tę czuję miłość, choć jej w tem nie czuję.
Czy się nie śmiejesz?

Benvolio.  Ubolewam raczej.
Romeo.  Nad czem, mój dobry?
Benvolio.  Nad twoją żałobą.
Romeo.  Takie owoce miłość niesie z sobą.
Pierś mą przygniata ciężkie smutku ramię;
Ty mnie pocieszasz, dobry przyjacielu,
Lecz litość twoja, miłości twej znamię,
Przydaje smutek do smutków tak wielu.
Miłość, to dym jest spłodzony westchnieniem;
W szczęściu, jest w oczach błyszczącym płomieniem,
W męce, jest morzem karmionem łez rzeką;
Jest i mądrością miłość szalejącą,
Zatrutą żółcią, słodyczą leczącą.
Bądź zdrów, kuzynie!
Benvolio.  Pozwól, jeszcze chwilę.
Powiedz, skąd dla mnie oziębłości tyle?
Romeo.  Jam stąd daleko w duszy mej zachwycie;
To nie Romeo, nie tu jego życie.
Benvolio.  Kogóż to kochasz? Odsłoń mi twe żale.
Romeo.  Mam płacząc mówić?
Benvolio.  Płacząc? Nie, Romeo,
Lecz powiedz smutno, co twych cierpień źródłem.
Romeo.  Powiedz choremu, niech testament pisze;
Z równą boleścią pytanie to słyszę.
Słuchaj, kuzynie, kocham się w kobiecie.
Benvolio.  Tak przypuszczałem, słysząc, że się kochasz.
Romeo.  Strzelec tyś dobry! — a w pięknej kobiecie.
Benvolio.  Łatwo jest trafić tam, gdzie cel jest jasny.
Romeo.  Ty przecie chybiasz. Kupidyna strzały
Niczem są dla niej; zimna jak Diana,
Jasną czystości zbroją przyodziana,
Gardzi dziecięcia miłości potęgą;
Ucieka, gdy ją oblegam przysięgą,
Gdy ją źrenicą wyzywam do boju;
Świętych zwodziciel, złoto, jej nie zwiedzie,
Bogata w piękność, lecz na krótką chwilę,
Bo skarb z pięknością spróchnieje w mogile.
Benvolio.  Na wieczną czystość przysięgła więc ona?

Romeo.  Przez jej oszczędność wielki skarb marnieje,
Bo surowością jej piękność głodzona
Kradnie piękności potomstwa nadzieje.
Tak jest cnotliwa, skromna, jak urodna;
Choć mnie zabija, raju przecie godna;
Srogie jej śluby życie mi wydarły —
Choć mówię z tobą, wierz mi, żem umarły.
Benvolio.  Zapomnij, radzę tobie, o niej myśleć.
Romeo.  Naucz mnie wprzódy zapomnieć myślenia.
Daj wolność oczom i rozważaj pilnie
Urodę innych.
Romeo.  Żebym jej piękności
Tem dobitniejsze znalazł tam dowody?
Czarne szczęśliwe maski, dziewic czoło
Całując, każą myśleć, że wdzięk kryją;
Ten, co wzrok stracił, nie może zapomnieć
Kosztownych skarbów z źrenicy wydartych;
Pokaż mi dziewczę cudownej urody,
Piękność jej tę mi tylko przypomina,
Której uroda cudowniejsza jeszcze.
Nie mnie nauczysz zapomnienia sztuki.
Benvolio.  Nauczę, albo zginę śród nauki. (Wychodzą).



SCENA II.
Ulica.
(Wchodzą: Kapulet, Parys, Służący).

Kapulet.  Monteki równie jak ja zagrożony
Gniewem książęcia, a nie trudno, myślę,
Dwom jak my starcom, żyć odtąd w pokoju.
Parys.  Wysoka obu domów waszych godność,
A ich niezgoda publicznem nieszczęściem.
Lecz co na prośbę moją odpowiadasz?
Kapulet.  Co wprzód mówiłem i teraz powtarzam:
Córka jest moja światu jeszcze obca,
Czternastu wiosen jeszcze nie przeżyła;
Wprzód ziemia dwakroć ubierze się w kwiaty,
Zanim jej ślubne pozwolę wziąć szaty.

Parys.  Nie jedna młodsza matką jest szczęśliwą.
Kapulet.  Szczęście zbyt młode zbyt nagle przemija.
Ziemia me wszystkie pożarła nadzieje;
Ona pociechą jest mojej starości.
Lecz zresztą, szukaj do serca jej drogi,
Nie ja odrzucę wybór mej niebogi,
Bo komu ona przychylną dłoń poda,
Temu i stary ojciec powie: zgoda.
Dzisiaj jest zwykłe święto mej rodziny;
Rozsyłam właśnie gościom zaprosiny,
A ty należysz do przyjaciół grona,
Których przytomność zawsze upragniona.
Przyjdź pod ubogą strzechą ujrzeć naszą,
Jak ziemskie gwiazdy blask niebieskich zgaszą.
Wszystko, co w młodej rozbudza się duszy,
Kiedy kulawej zimy lody kruszy
Szczęśliwy kwiecień z różami na czole,
W dziewiczych pączków znajdziesz u mnie kole.
Patrz więc i słuchaj; wybierz na tej grzędzie
Kwiat, co miłości najgodniejszy będzie.
Córkę też moją w tym ujrzysz ogrodzie,
Jedną do liczby, choć żadną w urodzie.
Pójdź ze mną, proszę. (Do Służącego, dając mu papier).
Ty, bez żadnej zwłoki,
Piękną Weronę szybkimi zbież kroki,
A czyje imię śród tej znajdziesz karty,
Powiedz, że dom mój dla niego otwarty.

(Wychodzi z Parysem).

Służący.  Mam szukać tych, których imiona na tej karcie stoją zapisane? Tu stoi zapisane: niech szewc pilnuje swojego łokcia, krawiec swojego kopyta, rybak swojego pędzla, a malarz swojego włoku; ale ja mam szukać osób, których imiona stoją tu zapisane, tylko, że nie mogę znaleźć, co za imiona zapisał tu pisarz. Muszę się zgłosić do jakiego uczonego. W samą porę!

(Wchodzą: Benvolio i Romeo).

Benvolio .  Co ogień spalił, to ogień wypali;
Nowy żal zmniejsza cierpkość dawnych żali;

Odwrotnym tańcem leczysz zawrót głowy;
Drugą łagodzisz boleść pierwszej blizny;
Chwyć tylko okiem zarazy jad nowy,
A zdusisz pierwszej zjadliwość trucizny.
Romeo.  Sądzę, że babki liść pewno uleczy —
Benvolio.  Co, przyjacielu?
Romeo.  Złamany twój goleń.
Benvolio.  Czyś rozum stracił?
Romeo.  Nie, jednakże jestem
Od szalonego potężniej związany,
Zamknięty w lochu, trzymany bez strawy,
Bity, męczony, i — Dzień dobry, bracie!

Służący.  Daj panu, panie Boże, dzień dobry! Powiedz mi, panie, czy umiesz czytać?

Romeo.  Me przeznaczenie w księdze moich cierpień.
Służący.  Tegoś się może nauczył bez książki.
Ale czy umiesz czytać, co pisane?
Romeo.  Jeśli znam język i litery pisma.
Służący.  Mówisz uczciwie; daj ci Bóg wesele!
Romeo.  Czekaj, człowieku; umiem, umiem czytać!

(Czyta) „Signior Martino, jego żona i córki, hrabia Anzelm i jego piękne siostry; wdowa Vitruvio; signior Placencyo i jego miłe synowice; Merkucyo i brat jego Walentyn; stryj mój Kapulet, jego żona i córki; moja piękna siostrzenica Rozalina; Liwia, signior Walencyo i kuzyn jego Tybalt; Lucya i dziarska Helena“.
Piękne zebranie! Gdzież są zaproszeni?
Służący.  Tam.
Romeo.  Gdzie?
Służący.  Tam, do naszego domu, na wieczerzę.
Romeo.  Do czyjego domu?
Służący.  Do domu mojego pana.
Romeo.  Prawda, że naprzód należało mi zapytać, kto twoim panem?
Służący.  To ja wam powiem rzecz całą bez pytania: pan mój jest ów wielki bogacz, Kapulet, a byleś tylko nie był z domu Monteków, i ciebie zapraszam; przyjdź wychylić szklankę wina. Bóg z wami! (Wychodzi).

Benvolio.  Na tej odwiecznej Kapuletów uczcie
Twoja kochanka, Rozalina, będzie,
I co jest tylko piękności w Weronie.
Idź tam, a lica jej, z innych licami
Równaj źrenicą twą nieuprzedzoną,
A powiesz: łabędź mój był tylko wroną.
Romeo.  Jeśli pobożność w oszukanem oku
Skłamie tak, niech się łza w ogień zamieni,
A przezroczyste kacerze, co w stoku
Łez nie przepadły, zginą wśród płomieni!
Od niej piękniejsze! Słoneczne źrenice
Nigdy na czystsze nie patrzały lice.
Benvolio.  Ona jest piękna tam, gdzie innych niema,
Tam, gdzie z nią samą ważysz ją oczyma;
Na kryształowej postaw teraz szali
I przeważ na niej, z kochanką twą, panie,
Które w balowej pokażę ci sali,
A najpiękniejsza piękną nie zostanie.
Romeo.  Pójdę, choć tego nie znajdę widoku;
Pójdę się kąpać w kochanki mej oku. (Wychodzą).


SCENA III.
Pokój w domu Kapuleta.
(Wchodzą: pani Kapulet i Mamka).

Pani Kap.  Mamko, gdzie córka? Zawołaj jej do mnie!
Mamka.  Na me panieństwo, w dwunastej mej wiośnie —
Już ją wołałam — baranku! kanarku!
Uchowaj Boże! — Julko, drogie dziecię!
Julia  (wchodząc). Kto mnie tu woła?
Mamka.  Matka.
Julia.  Jestem, matko!
Co mi rozkażesz?
Pani Kap.  Mamko, odejdź teraz,
Mam do niej sekret. — Lecz nie, mamko, zostań,
I ty mieć musisz w radzie naszej udział.

Wiesz, że ma córka do lat już dochodzi.
Mamka.  Mogę powiedzieć wiek jej do godziny.
Pani Kap.  Nie ma czternastu.
Mamka.  Czternaście mych zębów
Stawiam, choć wprawdzie mam ich tylko cztery,
Nie ma czternastu. Do świętego Piotra
W okowach, jakże jest jeszcze daleko?
Pani Kap.  Od dzisiaj jeszcze z górą dwa tygodnie.
Mamka.  Czy mniej, czy więcej, ze wszystkich dni w roku
Czternaście skończy w wilią Świętopietrza.
Ona i Zuzka — Panie, świeć jej duszy! —
Jeden wiek miały. Zuzka dzisiaj w niebie!
Za dobrą była dla mnie. Otóż mówię,
Czternaście skończy w wilię Świętopietrza.
Tak jest, czternaście; o, pamiętam dobrze!
Lat jedenaście od trzęsienia ziemi,
Jam ją od piersi właśnie odłączyła
Z wszystkich dni roku w tym dniu — nie zapomnę,
Sokiem piołunu potarłam brodawkę,
Pod gołębnikiem usiadłam na słońcu —
A pani z panem byliście w Mantuy —
Ho, mam ja pamięć! — otóż, jak mówiłam,
Śliczny błazenek, kiedy się dotknęła,
Uczuła gorycz piołunu na piersiach,
Skwasiła minkę, główkę odwróciła —
Aż nagle — rrum! rrum! gołębnik się trzęsie —
Nie trzeba było prosić mnie uciekać!
Od tego czasu lat już jedenaście;
Na drzewo krzyża świętego już wtedy
Mogła na nogach stać, dyrdać po izbie.
Dniem właśnie wprzódy zbiła sobie czoło,
A wtedy mąż mój — świeć mu Bóg nad duszą! —
Człek krotofilny, podniósł z ziemi dziecię
I rzekł: „kochanko, na twarz, widzę, padłaś;
Wznak ty upadniesz, jak trochę podrośniesz;
Czy nie, Juleczko?“ i jak mnie Bóg widzi,
Robaczek przestał płakać i rzekł: „padnę“.
No, patrzcie teraz, co to z żartu będzie!

Przysięgam, choćbym i tysiąc lat żyła,
Będę pamiętać: „czy padniesz, Juleczko?“
Piękny błazenek z uśmiechem rzekł: „padnę“.
Pani Kap.  Dość tego, mamko, proszę cię, skończ baśnie!
Mamka.  O, zaraz, pani. Myśląc, śmiać się muszę,
Jak łzy otarła i wyrzekła: „padnę“,
Chociaż przysięgam, że miała na czole
Guz tak ogromny, jak gołębie jaje,
Straszne stłuczenie i gorzko płakała.
Gdy mój powiedział; „Julko, na twarz padłaś,
Wznak ty upadniesz, jak trochę podrośniesz,
Czy nie?“ i rzekła, hamując łzy, „padnę“.
Julia.  I ty też, mamko, pohamuj twój język!
Mamka.  Pani, skończyłam. Błogosław ci, Boże!
Ja piękniejszego nie karmiłam dziecka;
Bylem dożyła dnia twego zamęźcia
Więcej nie pragnę.
Pani Kap.  Właśnie, że zamęźcie
Dziś będzie naszej rozmowy przedmiotem.
Powiedz mi teraz, córko moja, Julko,
Jakie są twoje myśli o małżeństwie?
Julia.  O tym zaszczycie nie myślałam dotąd.
Mamka.  Zaszczycie! Gdybym nie była ci mamką,
Rzekłabym: z mlekiem wyssałaś tę mądrość.
Pani Kap.  Dobrze; myśl teraz, Julko, o małżeństwie.
Damy wysokiej w Weronie powagi,
Młodsze od ciebie, a są już matkami;
I jam już z hrabią moim była matką
W tych latach, w których ty jesteś dziewicą.
Żeby w tej sprawie zbyt się nie rozciągać,
Waleczny Parys prosi o twą rękę.
Mamka.  Młoda panienko, to człowiek jedyny
Jak świat szeroki, to człowiek jak z wosku!
Pani Kap.  Kwiatka równego nie znajdziesz w Weronie.
Mamka.  Nie; to jest kwiatek, czysty z niego kwiatek!
Pani Kap.  Co mówisz, Julko? Czy możesz go kochać?
Na balu naszym ujrzysz go dziś wieczór.
W twarzy Parysa rozczytaj się księdze,

W dziele piękności piórem nakreślonem;
Rozważ, jak w rysach pięknego oblicza
Jeden drugiemu piękności użycza,
Na każde ciemne księgi wyrażenie,
W ócz marginesie znajdziesz objaśnienie.
Dzieło miłości jest nieocenione,
Lecz mu oprawy tylko nie dostało;
Ryby są w morzu; a wielką jest chwałą
Temu, co piękne, piękną dać osłonę.
Księga najdroższa w oczach czytelnika,
Co w złotych klamrach złotą myśl zamyka.
Wszystko, co jego, twojem także będzie,
A z twoich skarbów nic ci nie ubędzie.
Mamka.  Ubędzie? Żonom od mężów przybywa.
Pani Kap.  Czy może Parys jakie mieć nadzieje?
Julia.  Jeśli w spojrzeniu miłość rozetleje,
Choć nie przelecą ciekawe źrenice
Za twoją wolą wskazane granice. (Wchodzi Sługa).
Służący.  Pani, już zebrali się goście, wieczerza zastawiona, wołają pani, pytają się o pannę, klną mamkę w kredensie; wszystko w zamieszaniu. Muszę teraz pędzić do sali. Błagam cię, pani, śpiesz się!
Pani Kap.  Julko, Parysa szczęście w twojej mocy.
Mamka.  Idź do dni słodkich słodszych szukać nocy! (Wychodzą).



SCENA IV.
Ulica.
(Wchodzą: Romeo, Merkucyo, Benvolio, pięć lub sześć Masek, Służący z pochodniami).

Romeo.  Mamyż co prawić na naszą wymówkę,
Czy wejdziem raczej bez żadnej perory?
Benvolio.  Długich gadanin minęły już czasy.
Nie mamy z szarfą na oczach Kupida,
Z tatarskim w dłoni malowanym łukiem,
Jakby straszydło grożącego damom;
Ani prologu, wyraz za wyrazem
Powtarzanego z cicha za suflerem;

Niech więc nas mierzą, jaką zechcą miarą,
My im odmierzym miarę i wyjdziemy.
Romeo.  Daj mi pochodnię; nie mam chęci skakać;
Sam w nocy smutku, światło nieść wam będę.
Merkucyo.  Nie, nie, Romeo, musisz z nami tańczyć.
Romeo.  Wierzaj, nie mogę. Twe stopy i dusza,
Wiem, skrzydła mają; moje są z ołowiu,
Trzymają ciało do ziemi przykute.
Merkucyo.  Jesteś kochankiem, weź skrzydła Kupida
I wznieś się niemi nad skok pospolity.
Romeo.  Zbyt mnie głęboko strzałą swoją ranił,
Bym mógł podlecieć lekkiem jego piórem;
Ciężkiej boleści nie mogę przeskoczyć;
Miłości brzemię ciśnie mnie do ziemi.
Merkucyo.  Powal się na nią, takiego ciężaru
Znieść nie potrafi delikatne dziecię.
Romeo.  Co, delikatne? Miłość zbyt jest srogą,
Dziką, burzliwą i kłuje jak ciernie.
Merkucyo.  Jeśli jest srogą, bądź i ty z nią srogi,
Kluj ją za kłucie, a miłość pobijesz.
Podaj mi maskę, niech nią twarz osłonię.

(Kładzie maskę).

Maska na maskę! Co mi teraz znaczy,
Że wzrok ciekawy ułomności śledzi?
Niech maska teraz rumieni się za mnie.
Benvolio.  Zastukaj, wejdźmy; a gdy staniem w sali,
Niechaj z was żaden nóg swych nie żałuje.
Romeo.  Daj mi pochodnię; niechaj lekkie serca
Trącają stopą nieczułą posadzkę,
Bo na mnie ojców przysłowie się prawdzi:
Trzymając świecę, będę się przyglądał.
Ach, nie ja piękną ułowię zwierzynę,
Gdy sam w sieć wpadłem!
Merkucyo.  My cię wyciągniemy
Z błota miłości, w którem dziś zagrzązłeś.
Na próżno tylko w dzień palimy świece.
Romeo.  Toć nie dzień przecie.
Merkucyo.  Ja chciałem powiedzieć,

Tracąc czas, palim pochodnie jak we dnie.
Zrozum myśl moją wedle moich chęci:
Prędzej sens znajdziesz w chęciach niźli w myśli.
Romeo.  Dobra myśl była, żeśmy na bal przyszli,
A sensu nie ma.
Merkucyo.  Dlaczego? pytanie.
Romeo.  Śniłem dziś.
Merkucyo.  Jam też po snów pływał morzu.
Romeo.  I cóż wyśniłeś?
Merkucyo.  Że sennych sen zwodzi.
Romeo.  Chociaż marzenie nieraz prawda rodzi.
Merkucyo.  Była królowa Mab przy twojem łożu,
Znana to wszystkich wróżek akuszerka,
Zbiega do śpiących, malutka jak agat,
Na aldermana błyszczący pierścieniu;
Ciągniona cugiem drobniuchnych atomów,
Jeździ po nosach śpiących śmiertelników.
U kół jej sprychy z długich nóg pajęczych,
Przykrycie z skrzydeł konika polnego,
Postronki z cienkich pajęczyny nitek,
Lejce z wilgotnych promieni księżyca,
Bicz z kości świerszcza, a z błonki trzaskawka;
Stangretem u niej komar w szarej barwie,
Od okrągłego pół cieńszy robaczka
Z leniwych palców dziewic wykłutego;
Wozem jej pusta łupina orzecha,
Dzieło stolarza wiewiórki lub czerwia,
Stelmachów wróżek z niepamiętnych czasów.
I tak w noc każdą przejeżdża po mózgach
Młodych kochanków — i śnią o miłości;
Kolanach dworzan — i śnią o pokłonach;
Palcach prawników — i śnią o talarach,
Lub po dam ustach — i śnią o całunkach;
Nieraz je gniewna Mab pryszczami karze
Za to, że oddech cukrami popsuły;
Czasem przejeżdża po dworaka nosie —
I marzy zaraz o jakim wakansie;
Czasem ogonkiem wieprza z dziesięciny

Nos połaskocze śpiącego plebana —
I pleban marzy o nowem probostwie;
Czasem przejedzie po karku żołnierza —
I we śnie rąbie swoich nieprzyjaciół,
Marzy o szturmach i klingach hiszpańskich,
I o zasadzkach, o kuflach sążnistych;
Wtem słyszy bębny, budzi się na odgłos,
I pośród przekleństw przebąknie modlitwę,
I znowu zaśnie. Taż sama królowa
Śród ciemnych nocy końskie grzywy splata,
Na ludzkich głowach zawija kołtuny,
Co rozplecione, nieszczęściami grożą;
Ona dziewicom, kiedy na wznak leżą,
Przyciska piersi, uczy ciężar znosić,
I w sztuk kobiecych wprawia tajemnice;
Ona —
Romeo.  O dosyć, dosyć, mój Merkucyo!
Prawisz o niczem.
Merkucyo.  Prawda, o snach prawię,
A sny są dziećmi szalonego mózgu,
Przez czczą fantazyę poczęte z niczego,
Fantazyę wiotką jak płynne powietrze,
A tak niestałą, jak wiatr, co dopiero
Płacząc, całował zimną pierś północy,
I nagle z gniewnem poleciał świstaniem
Ku południowi siejącemu rosę.
Benvolio.  Nas także porwał wiatr, o którym mówisz.
Już po wieczerzy — za późno przyjdziemy.
Romeo.  Zbyt tylko wcześnie. Myśl moja przeczuwa —
Jakiś wypadek, w gwiazdach jeszcze skryty,
Śród tej rozpusty gorzką pocznie datę,
I strasznym ciosem przedwczesnego zgonu
Położy koniec nędznemu bytowi
W głębinach piersi moich zamkniętemu.
Lecz Ten, co dotąd mą nawą kierował,
Niechaj i teraz żagiel mój prowadzi!
Naprzód! Wesoło!
Benvolio.  Dalej, bijcie w bębny! (Wychodzą).



SCENA V.
Sala w domu Kapuletów.
(Muzyka w pogotowiu. — Wchodzą Służący).

1 Sługa.  Gdzie Potpan, że nam nie pomaga do uprzątnienia sali? Właśnie mi to człowiek do roznoszenia półmisków i ścierania stołów!
2 Sługa.  Gdy cały porządek domu spoczywa w rękach jednego lub dwóch ludzi, a dotego nieumytych, brudna to sprawa.
1 Sługa.  Wynieście te krzesła i kredens, a baczność na srebra! Ty, poczciwcze, schowaj mi kawałek marcypana, a jeśli mnie kochasz, powiedz odźwiernemu, żeby wpuścił Zuzannę Toczygłaz i Halkę. — Antoni! Potpan!
3 i 4 Sługa.  Jesteśmy, przyjacielu, jesteśmy!
1 Sługa.  Czekają na was, wołają was, pytają się o was, szukają was w wielkiej sali.
2 Sługa.  Tu i tam być na raz nie możemy. Żwawo, chłopcy! nie żałujcie rąk na chwilę, a który przeżyje, zabierze wszystko. (Wychodzą).

(Wchodzą: Kapulet, Goście, Maski).

Kapulet.  Witam, panowie! Proszę was do tańca
Panie, u których nogi bez nagniotków.
Ha, ha! co, panie? i któraż z was teraz
Tańczyć nie zechce? Która się z was droży,
O, ta, przysięgam, musi mieć nagniotki.
A co? czym trafił? Witajcie, panowie!
Był czas, gdym także i ja maskę nosił,
Mógł szeptać w uszy urodnej dziewicy
Słodkie powieści; czas ten minął! minął!
Witam, panowie! — No, dalej, kapelo!
Miejsce tańczącym! Więc naprzód, dziewczyny!

(Muzyka, tańce).

Więcej świec, łotry! Wynieście te stoły,
Pogaście ognie! w sali zbyt gorąco. —
Niezgorzej nasze udało się święto.
Proszę cię, usiądź, bracie Kapulecie:

Moje i twoje dnie tańca minęły.
Jakże to dawno, gdyśmy raz ostatni
Maski nosili?
2 Kapulet.  Lat temu trzydzieści.
Kapulet.  Jakto? tak wiele? Nie, to być nie może!
Wiem, że to było w dzień ślubu Lucencya,
A będzie temu na Zielone Świątki,
Prawiem jest pewny, lat dwadzieścia i pięć.
2 Kapulet.  O więcej, więcej! Toć syn jego starszy
Ma lat trzydzieści.
Kapulet.  Co mi waszeć prawisz!
Dwa temu lata syn był małoletni.
Romeo  (do jednego ze Sług). Co to za pani, co zaszczyca rękę
Tego młodzieńca?
Sługa.  Nie umiem powiedzieć.
Romeo.  Ach, jak od wszystkich świateł jaśniej płonie!
Piękność jej wisi na ciemności łonie,
Jak perła droga w uszach Etiopa;
Dla biednej ziemi zbyt kosztowne lice!
W kole rówiennic unosi ją stopa,
Jak w stadzie kruków białą gołębicę.
Zbliżę się, niechaj dotknięcie jej ręki
Błogosławieństwo nade mną roztoczy.
Kochałżem dotąd? O nie! moje oczy
Prawdziwe pierwszy raz ujrzały wdzięki.
Tybalt.  To głos Monteka, jeśli się nie mylę.
Chłopcze, mój oręż! Co? toż ten niewolnik,
Śmiesznej postaci maską przyodziany,
Z naszego święta przychodzi tu szydzić?
Na jasny honor naszego imienia,
Zabić go wolno bez zgryzot sumienia!
Kapulet.  Kuzynie, jakie masz gniewu powody?
Tybalt.  Stryju, w tej masce Monteki jest młody,
Który, wmieszany w gości naszych koło,
Śmiać się z naszego święta miał przyjść czoło.
Kapulet.  Co? to Romeo?
Tybalt.  To podlec Romeo!
Kapulet.  Proszę cię, teraz zostaw go w pokoju;

Wszak nie obraził praw przyzwoitości,
A prawdę mówiąc, po całej Weronie
Prawią o jego cnotach i przymiotach.
Nie chcę za wszystkie miasta tego skarby,
By go w mym domu spotkała obelga.
Bądź więc cierpliwy, nie zważaj na niego,
To wola moja; jeśli ją szanujesz,
Miej twarz pogodną i z czoła spędź zmarszczki,
Niezgodne z celem dzisiejszego święta.
Tybalt.  Zgodne, gdy taki łotr jest naszym gościem.
Nie ścierpię tego!
Kapulet.  Musisz jednak ścierpieć.
Ha, cóż to, chłopcze? Ja powiadam, musisz!
Któryż to z dwóch nas w domu tym jest panem?
Nie ścierpisz tego? Ha! odpuść mi Boże!
W kole mych gości chcesz wywołać rozruch?
Wszystko pomieszać? Chcesz mi burdy stroić?
Tybalt.  Stryju, to hańba!
Kapulet.  Dosyć tego, dosyć!
Mości junaku, czy do tego przyszło?
Możesz się sparzyć! wiem jak rzeczy stoją —
Mnie się sprzeciwiać? W porę się wybrałeś! —
Brawo, panowie! — Jesteś impertynent!
Siedź cicho, albo — Światła więcej! — Zgroza!
Ja cię ugłaskam! — Dzieci, dalej, żwawo!
Tybalt.  Cierpliwość z gniewem, krwawe tocząc boje,
Wściekłe po żyłach mych rozlewa drżenie:
Odchodzę, ale nawiedziny twoje,
Słodkie na teraz, ja ci w żółć przemienię! (odchodzi).
Romeo  (do Julii). Gdy się me dłonie profanować ważą
Ten ołtarz święty, (jak słodka rozpusta!)
Dwa rumieniące się pielgrzymy — usta,
Ślady dotknięcia pocałunkiem zmażą.
Julia.  Myśl twa zbyt nizko o ręce twej trzyma,
Boć rąk dotknięcia pobożność nie broni;
Dłoń święci mają, a dotknięcie dłoni
Jest pocałunkiem świętego pielgrzyma.
Romeo.  Toć jak pielgrzymi święte usta mają.

Julia.  Mają, pielgrzymie, tylko do modlenia.
Romeo.  Niechże co ręce i usta działają,
Niechaj się wiara w rozpacz nie przemienia.
Julia.  Święte przyjmują pobożną pokorę.
Romeo.  Pokornych modłów niechże owoc zbiorę (całuje ją).
Ust twoich świętość z mych ust grzech omywa.
Julia.  Więc grzech ust twoich na moich spoczywa.
Romeo.  Twoich wyrzutów nie zniosę potęgi:
Oddaj mi grzech mój!
Julia.  Całujesz jak z księgi.
Mamka.  Pani, twa matka pragnie z tobą mówić.
Romeo.  Kto jest jej matka?
Mamka.  Kto? młody paniczu?
Kto jest jej matka? Pani tego domu,
A pani dobra, mądra i cnotliwa.
Córki jej, z którąś mówił, byłam mamką;
Możesz mi wierzyć, ten, co ją dostanie,
Nie umrze z głodu.
Romeo.  Kapulet jej miano?
Życie me wrogom na dług zapisano!
Benvolio.  Idźmy, czas odejść, kończy się zabawa.
Romeo.  A w duszy mojej zaczyna się wrzawa!
Kapulet.  Panowie moi, raczcie się zatrzymać;
Śmiem was zapraszać na biedną wieczerzę.
Jakto? koniecznie? A więc wam dziękuję,
Z serca dziękuję. Dobranoc! dobranoc!
Poświećcie gościom! — Idźmy więc do łóżka.

(Do drugiego Kapuleta)

Bracie, na honor, widzę, że już późno.
Idę wypocząć. (Wychodzą wszyscy prócz Julii i Mamki).
Julia.  Przybliż się, mamko. Kto to jest ten młodzik?
Mamka.  To syn i dziedzic starego Tyberya.
Julia.  A ten, co teraz do drzwi się przybliża?
Mamka.  Młody Petrukio, jeśli się nie mylę.
Julia.  A ten przy oknie, co to tańczyć nie chciał?
Mamka.  Nie znam go.
Julia.  Spytaj. Jeżeli ma żonę,
Ślubnem mem łożem grób mój tylko będzie!

Mamka.  Zwie się Romeo; jest z rodu Monteków,
Przysięgłych domu twego nieprzyjaciół.
Julia.  Wróg najdawniejszy, najczulej kochany!
Zbyt wcześnie widzian, zbyt późno poznany!
Dziwny miłości początek, przez Boga,
Mieć za kochanka domu swego wroga!
Mamka.  Co to ma znaczyć? hę, co to ma znaczyć?
Julia.  Powtarzam wiersze, których mnie nauczył
Młody mój tancerz. (Słychać za sceną: Julio!)
Mamka.  Idziemy! idziemy!
Czas i nam odejść, bo pałac już niemy. (Wychodzą).
Chór.  Namiętność dawna blednieje i kona,
Na jej mogile kwiat wyrasta nowy;
Piękność, dla której umrzeć był gotowy,
Zbladła już, Julii spojrzeniem zgaszona.
Kocha, kochany; pierś mu rozpłomienia
Czar jej źrenicy; córce przeciwnika
Jak miłość wyzna? A ona połyka
Ponętę miłość z haczyka cierpienia.
Lecz dziecię wroga jak zbliży się do niej?
Jakże jej serca namiętność odsłoni?
Kochanka jeszcze mniejsze ma nadzieje
Ujrzeć lubego ócz ogień, lic róże:
Czas i namiętność da sposób, zaleje
Morzem rozkoszy niebezpieczeństw morze.




AKT DRUGI.
SCENA I.
Otwarty plac przy ogrodzie Kapuleta.
(Wchodzi Romeo).

Romeo.  Mogęż iść dalej, gdy tu serce moje?
Idź, ciężka ziemio, środka swego szukaj!

(Drapie się na mur i zeskakuje na drugą stronę. Wbiegają: Benvolio i Merkucyo).

Benvolio.  Romeo! bracie!
Merkucyo.  Mędrszy on jest od nas,
I, stawiam głowę, oddawna już w łóżku.
Benvolio.  Biegł ku tej stronie i mur ten przeskoczył.
Wołaj, Merkucyo!
Merkucyo.  Będę go zaklinał.
Hola, Romeo! szaleńcze! kochanku!
Pokaż się, wzywam, w postaci westchnienia,
Dwa powiedz rymy, a dosyć mi będzie.
Ach, wymów, rymuj o droga! o sroga!
Znajdź chociaż słówko miłe dla Wenery,
I dla jej synka, Adama Kupida,
Ślepego synka, co strzelił tak sławnie,
Gdy król Kofetua pokochał żebraczkę. —
Lecz on nie słyszy, lecz on się nie rusza —
Zdechła małpeczka — więc zaklnę inaczej.
Więc cię zaklinam na wzrok Rozaliny,
Wysokie czoło, lica jej szkarłatne,
Nogę toczoną, łydki elastyczne,
I wszystkie miejsc tych ziemie pograniczne,
Pokaż się w twojej właściwej postaci!
Benvolio.  Jeśli cię słyszy, gotów się rozgniewać.
Merkucyo.  Temu nie wierzę. Mógłby się rozgniewać,
Gdybym w kochanki jego stawił kole
Strasznego ducha, i stać mu tam kazał,
Ażby go ona zwabiła zaklęciem;
To byłby powód; lecz ja go przyzywam
Prosto, uczciwie, w lubej jego imię
Zaklinam tylko, ażeby sam stanął.
Benvolio.  Darmo, on widzę, w drzew tych skrył się cieniu
W nocy wilgotnej szuka towarzystwa,
Bo miłość ślepa kocha się w ciemności.
Merkucyo.  Miłość, jeżeli ślepa, celu chybi.
On gotów teraz usiąść pod jabłonią
I noc przemarzyć o rajskich jabłuszkach.
A ja spać idę. Dobranoc, Romeo!
Polne to łoże zbyt zimne do spania.
Czy mamy odejść?

Benvolio.  Próżno tego szukać,
Co nie chce, żeby ludzie go znaleźli. (Wychodzą).



SCENA II.
Ogród Kapuleta.
(Wchodzi Romeo).

Romeo.  Może z ran szydzić, kto nie był raniony.

(Julia pokazuje się w oknie na górze).

Lecz cicho! Jakież światło z okna błyska?
Widzę, to wschód jest, a Julia jest słońcem.
Zejdź, piękne słońce, zabij blask księżyca,
Który już pobladł z zazdrości i gniewu,
Że piękniej jego jaśnieje kapłanka;
Odrzuć odzienie zazdrosnego bóstwa,
Tę chorowitą, westalską zieloność,
Szaleńcom tylko przystojną, o, odrzuć! —
To pani moja, to miłość jest moja!
Ach, gdyby o tem, ach, gdyby wiedziała!
Mówi, choć milczy, bo i cóż, choć milczy?
Oczy jej mówią, ja oczom odpowiem.
Lecz skąd ta śmiałość? Słowa ich nie dla mnie.
Dwie najpiękniejsze gwiazdy na błękicie,
Gdzieś biedz zmuszone, proszą, by jej oczy
Tlały w ich sferze, aż do ich powrotu.
Gdyby te gwiazdy świeciły w jej czole,
Jasne jej lica ich blaskby zgasiły,
Jak dzień blask lampy; oczy jej na niebie
Takąby strugę światłości rozlały,
Żeby się ptactwo zbudziło, jak we dnie.
Patrz, patrz, jak lica oparła na dłoni!
Czemuż nie jestem, czemuż rękawiczką,
By lic tych dotknąć!
Julia.  Niestety!
Romeo  Coś mówi.
Jasny aniele, mów jeszcze! mów jeszcze!
Bo ty nad głową mą świecisz tak jasno,

Jak świeci niebios posłaniec skrzydlaty
W osłupiałego oczach śmiertelnika,
Który upada i patrzy do góry,
Gdy anioł stąpa po leniwych chmurach,
I po niebieskich żegluje przestworzach.
Julia.  Romeo, czemuż ty jesteś Romeem!
Wyrzecz się ojca, wyrzecz się nazwiska!
Lub, jeśli nie chcesz, miłość mi przysięgnij,
A ja się zrzeknę rodu Kapuletów.
Romeo  (na str.). Jeszczeż mam słuchać? Mamże odpowiedzieć
Julia.  Wszak tylko imię twe moim jest wrogiem,
A tyś jest tobą, chociaż nie Monteki.
Cóż jest Monteki? Ni ręka, ni noga,
Ramię ni lica, ani żadna cząstka
Ludzkiego ciała. Inne weź nazwisko!
Cóż jest w nazwisku? Co różą zowiemy,
Pod innem mianem dawną woń zachowa;
Tak i Romeo, inaczej nazwany,
Zatrzyma całą drogą doskonałość.
Romeo porzuć, twoje przemień imię,
Za miano, które nie jest cząstką ciebie,
Weź, weź mnie całą!
Romeo.  Przyjmuję ofiarę!
Zwij mnie kochankiem, a przez ten chrzest nowy,
Odtąd na zawsze Romeem nie będę!
Julia.  Nocą odziany, kto moje marzenia
Śmie podsłuchiwać?
Romeo.  Jakie imię moje,
Nie wiem, i nie wiem, jak ci odpowiedzieć.
Święta, me imię jest mi nienawistne,
Gdy twoim, twoich jest nieprzyjacielem.
Zdarłbym je, gdybym miał je napisane!
Julia.  Zaledwie uszy me słów sto wypiły
Z twych ust płynących, znam przecie ich dźwięki;
Tyś jest Romeo, syn domu Monteków.
Romeo.  Piękna dziewico, jeśli cię to gniewa,
Ani Romeem, ni jestem Montekiem.
Julia.  Powiedz mi, jak tu przybyłeś i po co?

Mury ogrodu wysokie i ślizkie;
Pomnij, kim jesteś; miejsce śmiercią grozi,
Gdyby cię który z krewnych moich spotkał.
Romeo.  Miłości skrzydłem mury przeleciałem,
Bo kamień żaden miłości nie wstrzyma;
Co miłość może, miłość śmie wykonać —
Miecz twoich krewnych nie jest mi zaporą!
Julia.  Jeśli cię ujrzą, zabiją cię srogo!
Romeo.  Ach, w twej źrenicy więcej niebezpieczeństw,
Niż w stu ich szablach! tylko ty spójrz słodko,
A tarczę znajdę przeciw ich orężom.
Julia.  O, za świat nie chcę, by cię tu ujrzeli!
Romeo.  Płaszcz nocy przed ich skryje mnie oczyma.
Kochaj mnie tylko, a niechaj mnie znajdą:
Przez ich nienawiść lepiej życie skończyć,
Niż śmierć przewlekać bez twojej miłości.
Julia.  Kto ci pokazał drogę do ogrodu?
Romeo.  Miłość mi pierwsza poleciła szukać,
Dodała rady, jam dał jej me oczy.
Nie jestem majtkiem, przecież, gdybyś żyła
Na brzegach mytych przez najdalsze fale,
Po skarb tak drogi żeglowałbym śmiało.
Julia.  Gdyby mi nocy maska lic nie kryła,
Ujrzałbyś na nich dziewiczy rumieniec
Za słowa, które z moich ust wypadły.
Chętniebym chciała, wedle form zwyczajnych,
Chętnie odwołać; ale precz czcze formy!
Czy mnie ty kochasz? Wiem, że tak odpowiesz,
A ja uwierzę. Lecz, jeśli przysięgniesz,
Zdradzić mnie możesz; na kochanków zdrady
Jowisz się śmieje. Piękny mój Romeo,
Jeśli mnie kochasz szczerze, wyznaj miłość,
Lub, jeśli sądzisz, żem zbyt łatwą była,
Będę się marszczyć, gniewać, nie powtarzać,
Żebyś mnie błagał; lecz nigdy inaczej.
Piękny Monteki, zbyt, o zbyt cię kocham,
A ty mnie może nazwiesz lekkomyślną,
Choć wierzaj, znajdziesz we mnie więcej wiary,

Niż w tych, co zręczniej skłonność grać umieją.
I ja, wyznaję, mniej byłabym śmiałą,
Gdybyś podstępem nie schwytał wyrazów
Mej namiętności. Więc przebacz, mój drogi!
Lekkomyślnością nie nazywaj wyznań,
Tylko przez ciemną noc z piersi wydartych.
Romeo.  Pani, przysięgam na ten piękny księżyc,
Który wierzchołki drzew srebrem powleka —
Julia.  O, nie przysięgaj na niestały księżyc,
Który co miesiąc koło swe odmienia,
Lub miłość twoja równie zmienną będzie!
Romeo.  Na cóż mam przysiądz?
Julia.  Nie przysięgaj wcale,
Albo przysięgnij na własną twą postać,
Która jedynem jest czci mojej bóstwem,
A ja uwierzę.
Romeo.  Droga, gdy me serce —
Julia.  Nie, nie przysięgaj! choć chętnie cię widzę,
Niechętnie widzę nocne te umowy;
Zbyt są gwałtowne, nierozważne, nagłe,
Jak błyskawica na niebie, co gaśnie,
Nim rzekniesz: błysło. Słodki mój, dobranoc!
Pączek miłości ciepłe tchnienie lata,
Gdy się znów ujrzym, w kwiat może rozwinie.
Bądź zdrów! dobranoc! Niech twą pierś owionie
Ten słodki pokój, co gości w mem łonie!
Romeo.  I chcesz mnie rzucić bez żadnej pamiątki?
Julia.  Jakąż ci mogę dać pamiątkę dzisiaj?
Romeo.  Wieczną twą wiarę za wiarę mą zamień!
Julia.  Tę ci już dałam, wprzód nim zażądałeś,
Choćbym ją szczerze pragnęła odebrać.
Romeo.  Czemu, o droga, pragniesz mi ją wydrzeć?
Julia.  Tylko, ażeby dać ci ją na nowo.
Lecz o rzecz proszę, którą już posiadam;
Bo miłość moja, jak morze bez granic
I niezgłębione; im więcej ci daję,
Tem silniej czuję, że jest nieskończoną.

(Mamka woła za sceną).

Głos jakiś słyszę; bądź zdrów, mój kochanku!
Idę już, mamko! — Romeo, bądź wierny!
Zaczekaj chwilkę, bez zwłoki powrócę (oddala się).
Romeo.  Błogosławiona nocy, jak się lękam,
Aby to wszystko marzeniem nie było,
Zbyt słodkiem, pięknem, by miało być jawem!
Julia  (wraca). Trzy słowa, drogi, a potem dobranoc!
Jeśli uczciwe miłości twej cele,
Myślą małżeństwo, odpowiedz mi jutro
Przez posła, który w mem przyjdzie imieniu,
I jak i kiedy ślub chcesz zawrzeć święty;
Ja losy moje u stóp twoich złożę,
I w świat za tobą rzucę się odważnie.
Mamka  (za sceną). Pani!
Julia.  Już idę. — Gdy inaczej myślisz —
Błagam cię —
Mamka  (za sceną).Pani!
Julia.  Już idę, już idę!
Opuść mnie, zostaw mnie mojej boleści!
Pamiętaj, jutro!
Romeo.  Niech tak dusza moja —
Julia.  Dobranoc! drogi, dobranoc! bez końca (oddala się).
Romeo.  Jak ciężko odejść od ócz twoich słońca!
Kochanek spieszy do lubej wesoły,
Jak student ze szkół, od niej, jak do szkoły.

(Oddala się powoli).

Julia  (wracając). Pst! pst! Romeo! O daj mi, daj, Boże,
Głos sokolnika, by sokół mój wrócił!
Cichy niewoli jest głos i chrapliwy,
Inaczej echo zbudziłabym w skałach,
Ażby mu język bardziej niż mój ochrypł,
Mego Romea powtarzając imię.
Romeo.  To dusza moja woła me nazwisko.
Jak głos kochanki brzmi srebrno śród nocy!
To dźwięk najsłodszy dla chciwego ucha.
Julia.  Romeo!
Romeo.  Pani —
Julia.  O której godzinie

Mam jutro przysłać?
Romeo.  O dziewiątej rano.
Julia.  Dobrze. Dwadzieścia lat do tej dziewiątej!
Już zapomniałam, co chciałam powiedzieć.
Romeo.  Dozwól mi czekać, aż sobie przypomnisz.
Julia.  Byś został wiecznie, o wszystkiem zapomnę,
Tak mi jest drogie twoje towarzystwo.
Romeo.  A ja stać będę, żebyś zapomniała,
Jak jam zapomniał, o domu i ludziach.
Julia.  Już prawie ranek, pragnę, żebyś odszedł,
Tylko nie dalej jak ptaszek dziecięcia,
Które czasami biednemu więźniowi
Dozwoli skoczyć w nicianych okowach,
Lecz go jedwabnym przyciąga wnet sznurkiem,
Zazdrosne więźnia chwilowej swobodzie.
Romeo.  Chciałbym być ptakiem twoim!
Julia.  Jabym chciała!
Lecz bym cię zbytkiem pieszczot mych zabiła.
Dobranoc, drogi! Żegnając kochanka,
Powtarzałabym dobranoc do ranka. (Wychodzi).
Romeo.  Niech sen twe oczy, pokój pierś owieje!
Któż mnie w ten pokój, kto w sen ten przemieni!
A teraz mnicha śród klasztornych cieni
Wezwę pomocy, wyznam mu nadzieje. (Wychodzi).



SCENA III.
Cela Br. Laurentego.
(Wchodzi Br. Laurenty z koszykiem).

Brat Laur.  Szydzi z ciemności ranek sinooki,
Na wschodzie złotem haftując obłoki;
Noc, zataczając się jakby pijana,
Przed jasnym wozem ucieka Tytana.
Zanim się słońce na firmament wzbije,
A rosę okiem ognistem wypije,
Idę ziół szukać po łąkach i lesie,
Z których śmierć jedno, drugie życie niesie.

Natury matką i grobem jest ziemia.
Na starych grobach młody świat rozplemia;
Licznych form dzieci z świętego jej łona
Ssą słodki pokarm, którym przepełniona.
Wszystko jak różne! A wszystko to przecie
Śmiertelnych nowem dobrodziejstwem wita:
Jakaż to siła spoczywa ukryta
W każdym kamieniu, roślinie i kwiecie!
Wszystko, co widzi hydnego źrenica,
Do wielkich celów natury się przyda;
Wszystko, co ziemię dobrocią zachwyca,
W niezręcznej dłoni tylko jady wyda.
Bo są występkiem cnoty źle użyte,
Uczynek wadom blasku dodać może.
W cieniuchnej tkance kwiatów tych owite
Jad i lekarstwo jedno mają łoże.
Gdy powonienie żywot z nich wypije,
Smak zdurzy zmysły i serce zabije.
W kwiatach, jak ludziach, dwaj panują króle
Śród wiecznej wojny — dobroć i swawole,
A gdzie król złego górę brać zaczyna,
Robaka śmierci łupem jest roślina. (Wchodzi Romeo).
Romeo.  Dzień dobry, ojcze!
Brat Laur.  Błogosław ci Boże!
Kto mnie wczesnemi witać przyszedł słowy?
Synu mój, chorej dowodem jest głowy
Tak rano twoje miękkie rzucać łoże.
Troska nad starą ulata źrenicą
I czarnym skrzydłem snom przystępu broni,
Ale wezgłowie twojej młodej skroni
Snów jasnych, złotych winno być stolicą,
Twoje więc wczesne zbudzenie dowodzi,
Że coś ważnego z domu cię wygnało,
Lub, jeśli to mnie przypuszczenie zwodzi,
Bez snu Romeo noc przepędził całą.
Romeo.  Zgadłeś, choć słodsze były me marzenia.
Brat Laur.  Odpuść ci, Boże! Co? czy z Rozaliną?
Romeo.  O nie, mój ojcze! w pamięci mej giną

Z imieniem wszystkie dawnych łez wspomnienia.
Brat Laur.  Dobrze więc, synu, gdzie byłeś? mów przecie.
Romeo.  Opowiem wszystko jak posłuszne dziecię.
Z nieprzyjacioły memi ucztowałem,
Chociaż raniony sam, ranę zadałem;
Przyszedłem szukać lekarstwa u ciebie;
Zbawić nas mogą święte twoje dłonie;
Lecz nienawiści niema w mojem łonie,
Przychodzę błagać za wroga i siebie.
Brat Laur.  Synu, mów jasno; gdzie zagadką spowiedź,
Kapłańskie sądy zagadką być muszą.
Romeo.  Więc słuchaj, oto jest moja odpowiedź:
Wrogów mych córkę całą kocham duszą.
Namiętność równa pierś jej rozpłomienia;
Złączona duszą, rąk pragnie złączenia
Świętem małżeństwem. Gdzie, jak ją widziałem,
Jakem pokochał, jak miłość wyznałem,
W drodze opowiem, lecz, ojcze kochany,
Niech dłoń twa dzisiaj związek nasz poświęci.
Brat Laur.  Święty Franciszku! jak dziwne przemiany!
Czy Rozalinę wygnałeś z pamięci
Tak drogą wprzódy? Więc miłość młodzieży
Nie w serc ich głębi, lecz w oczach ich leży.
Jezu Marya! jaka łez krynica
Dla Rozaliny twe skrapiała lica!
Więc zaprawiałeś darmo łez twych solą
Miłość, gdy dzisiaj nic z niej nie zostało.
Jeszcze mnie uszy od skarg twoich bolą,
Chmur twoich westchnień słońce nie zegnało,
Jeszcześ plam nie zmył, któremi twarz twoję
Starych łez twoich oszpeciły zdroje;
Gdy żal twój twoim, ty sam sobą byłeś,
Dla Rozaliny płakałeś i żyłeś;
Dziś, jak zmieniony! W słabych mężów świecie
Niech będzie wolno upaść i kobiecie.
Romeo.  Sam potępiałeś moje przywiązanie.
Brat Laur.  Zbytek kochania, ale nie kochanie.
Romeo.  Rzuć w grób twą miłość, powtarzałeś nieraz.

Brat Laur.  Lecz nie siej nowej na mogile starej.
Romeo.  Nie gań mnie! dziewczę, które kocham teraz,
Serce dla serca, wiarę ma dla wiary,
Gdy pierwsza —
Brat Laur.  Pierwsza znała doskonale,
Żeś plótł z pamięci, na miłości karcie
Sylabizować nie umiałeś wcale.
Lecz, zmienny synu, rachuj na me wsparcie;
Może przemieni święty związek dzieci
Na czystą miłość gniew ojców głęboki.
Romeo.  Idźmy więc, sprawa nie cierpi przewłoki.
Brat Laur.  Roztropnie, zwolna! Upadnie, kto leci. (Wychodzą).



SCENA IV.
Ulica.
(Wchodzą: Benvolio, Merkucyo).

Merkucyo.  Gdzie u szatana Romeo się podział?
Czy nie powrócił dziś w nocy do domu?
Benvolio.  Nie, właśnie z jego mówiłem służącym.
Merkucyo.  Ta Rozalina, blada, z zimnem sercem
W końcu gotowa odebrać mu rozum.
Benvolio.  Krewny starego Kapuleta, Tybalt,
Do ojca jego domu przysłał pismo.
Merkucyo.  Wyzwanie, na honor.
Benvolio.  Romeo mu odpisze.
Merkucyo.  Ktokolwiek umie pisać, może na list odpowiedzieć.
Benvolio.  Nie, ale on odpisze pisarzowi, jak wyzywającemu wyzwany.
Merkucyo.  Niestety, biedny Romeo! On już umarły, zakłuty czarnem okiem białej dziewki; przestrzelony przez ucho miłosną piosneczką; sam środek jego serca rozdarty strzałą ślepego łucznika; jestże to człowiek zdolny stawić czoło Tybaltowi?
Benvolio.  A czemu nie? Któż to jest ten Tybalt?
Merkucyo.  Trochę więcej niż księciem kotów[3], możesz mi

wierzyć. Tybalt jest to waleczny kapitan punktu honoru; bije się jak ty śpiewasz z nut piosneczkę; zachowuje miarę, odległość i wszystkie prawidła sztuki; naprzód powoli, piano, raz, dwa! a za trzeciem pchnięciem, w samo serce! czysty rzeźnik jedwabnego guzika; duelista! duelista! Szlachcic pierwszego domu; wysypie ci jak z rękawa wszystkie powody, dla których wolno jest zabić człowieka. O, nieśmiertelne pchnięcie! punto reverso! raz, dwa, ha!
Benvolio.  Co?
Merkucyo.  Niech choroba tłucze tych śmiesznych, szepleniących, wymuszonych fantastyków, tych nowych przeobrazicieli akcentu! Na Jezusa, wyśmienita klinga! a to mi dryblas! a to mi kortezanka! Nie opłakanaż to rzecz, mój dziaduniu, że musimy dać się dręczyć tym cudzoziemskim muchom, tym handlarzom nowej mody, tym pardonnez-moi, którzy tak się zakochali w nowych prawidłach, że nawet butów nie chcą wkładać na stare. O ich bons! ich bons! (Wchodzi Romeo).
Benvolio.  Otóż i Romeo! otóż i Romeo!
Merkucyo.  Bez mleczu, jak śledź suszony. O ciało, ciało, jakżeś przerybione! Wszystkiem teraz dla niego, rymy w których płynęły uczucia Petrarki! ale Laura przy jego kochance byłaby pomywaczką, choć na swoje szczęście znalazła wierszokletę, który ją obrymował. Dydo, to kopciuszek; Kleopatra, to cyganka; Helena i Hero, to wytłuki; Tysbe, to sinooka dziewka do niczego. Signior Romeo, bon jour! Masz francuskie pozdrowienie twoim francuskim szarawarom. Pięknego wywinąłeś nam kominka.
Romeo.  Dzień dobry wam! Jakiego wywinąłem wam kominka?
Merkucyo.  Wywinąłeś się bardzo zgrabnie; czy nie rozumiesz?
Romeo.  Przebacz mi, dobry Merkucyo, ważne miałem do tego powody, a w takich razach wolno uchybić grzeczności.
Merkucyo.  To jakbyś powiedział, że w takich razach wolno zginać kolana.
Romeo.  Rozumie się, na znak grzeczności.

Merkucyo.  Trafiłeś; dziękuję.
Romeo.  Sam dałeś wyrazom najgrzeczniejsze tłomaczenie.
Merkucyo.  Bo też jestem różą grzeczności.
Romeo.  Różą czy różyczką?
Merkucyo.  Wybieraj.
Romeo.  Więc różyczką, jakich mam całą kępę na moich trzewikach.
Merkucyo.  Co za dowcip! Idź tylko dalej, aż podrzesz twoje trzewiczki; jak odleci podeszwa, może na boso zostanie ci sam dowcip.
Romeo.  Koncept nie kuty, sam przyznaj.
Merkucyo.  Przybądź mi na pomoc, Benvolio, mój dowcip chromieje!
Romeo.  To mu dodaj ostrogi i bata; albo inaczej zawołam: wygrana!
Merkucyo.  Jeśli mamy konceptami polować za szarą gęsią po niebie, skończyłem, bo więcej masz dzikich gęsi w jednym twoim zmyśle, niż ja we wszystkich moich pięciu. Czy ganiałem kiedy z tobą za gęsiami.
Romeo.  Nie ganiałeś ze mną za niczem, jeśli nie ganiałeś za gęsiami.
Merkucyo.  Za żart ten w ucho się uszczypnę.
Romeo.  Nie szczyp, dobra gąsko!
Merkucyo.  Twój dowcip, jak leśne jabłko, ostrym zaprawny sokiem.
Romeo.  Czy to nie najlepsza przyprawa do tłustej gęsi?
Merkucyo.  A to mi dowcip! Podobny do koźlej skóry, która, wprzód na cal szeroka, da się rozciągnąć na sążeń.
Romeo.  Więc go rozciągnę do twojego przymiotnika, który dodany do gąski, zrobi cię sążnistą gąską.
Merkucyo.  Czy to nie lepiej, jak stękać z miłości? Towarzyski teraz z ciebie człowiek; teraz jesteś Romeem; teraz jesteś tem, czem jesteś przez sztukę, jak przez naturę, gdy ta miłość, trzy po trzy plotąca, coś bardzo podobna do wielkiego prostaka, co to z wyciągniętym językiem tam i sam biega, żeby schować swoje cacko w jakiej jamie.
Benvolio.  Stój! stój!

Merkucyo.  Chcesz więc, żebym zatrzymał moją powieść w najpiękniejszem jej miejscu?
Benvolio.  Inaczej będzie bez końca.
Merkucyo.  Mylisz się, bo skrócić ją było moim zamiarem; dotarłem już do samego jej gruntu, i nie miałem chęci, na uczciwość, szermierzyć z wami dłużej.
Romeo.  A to co za straszydło? (Wchodzą: Mamka i Piotr).
Merkucyo.  Żagiel! żagiel! żagiel!
Benvolio.  Dwa nie jeden; spódnica i spodnie.
Mamka.  Pietrze!
Piotr.  Słucham!
Mamka.  Mój wachlarz, Pietrze!
Merkucyo.  Daj jej, Pietrze! niech sobie wachlarzem twarz zakryje, bo wachlarz jej piękniejszy jest od jej twarzy.
Mamka.  Dzień dobry, panowie!
Merkucyo.  Dobry wieczór, piękna pani!
Mamka.  Co? Czy to już wieczór?
Merkucyo.  Niewąpliwie. Jakto, czy nie spostrzegłaś się jeszcze, że się już dobrze pochyliłaś ku wieczorowi?
Mamka.  A to mi impertynent! Co to za człowiek?
Romeo.  Człowiek to, pani, którego Pan Bóg na wstyd swój stworzył.
Mamka.  Na uczciwość, dobrze powiedziałeś. Którego Pan Bóg na wstyd swój stworzył, powiedziałeś; wielka prawda! Panowie, czy nie może z was który powiedzieć mi, gdziebym znalazła młodego Romea?
Romeo.  Ja ci mogę powiedzieć. Lecz młody Romeo, gdy go znajdziesz, będzie starszy, niż był, gdyś go zaczęła szukać. Jestem najmłodszy tego imienia, w braku gorszego.
Mamka.  Dobrze mówisz.
Merkucyo.  Jakto? Czy gorsze staje się dobrem dla braku gorszego? Dobrze trafione, na honor, mądrze, mądrze!
Mamka.  Jeśliś jest Romeo, panie, chciałabym pomówić z tobą sam na sam.
Benvolio.  Zaprosi go na jaki lusztyk.
Merkucyo.  Rajfurka, rajfurka, rajfurka! hyża ho!
Benvolio.  Na jakąż to trafiłeś zwierzynę?

Merkucyo.  Myślę, że na słomkę. Romeo, czy wrócisz do ojcowskiego domu? Idziemy tam na obiad.
Romeo.  Pośpieszę za wami.
Merkucyo.  Żegnam cię, starożytna pani, żegnam cię, pani, pani, pani! (Wychodzą: Merkucyo i Benvolio).
Mamka.  Hm, żegnam! Powiedz mi, panie, co to za niesmaczny kupczyk, tak pełny grubych żartów?
Romeo.  Jest to panicz, mamko, który chętnie słucha własnych powieści, a który mówi więcej przez minutę, niż słucha przez miesiąc.
Mamka.  Niech się tylko poważy ze mnie drwinkować, a ja go nauczę; potrafię ja go powalić, choćby był stateczniejszy niż jest, ba! i dwudziestu takich, jak on, ichmościów; a jeśli sama nie potrafię, znajdę takich, co potrafią. Łotr przeklęty! Alboż to ja jego rajfurka? A i ty hultaju, stoisz jak drąg i pozwalasz, żeby lada łotr traktował mnie wedle upodobania!
Piotr.  Nie widziałem, żeby kto panią wedle upodobania traktował, bo gdybym widział, dobyłbym szabli co prędzej, możesz mi pani wierzyć. Dobywam szabli nie leniwiej od innego, byłem tylko widział powód dobrej sprzeczki, a miał prawo po mojej stronie.
Mamka.  Teraz, Bóg widzi, od złości trzęsę się cała. Łotr przebrzydły! Pozwól, panie, jedno słowo. A jak już powiedziałam, pani moja poleciła mi wyszukać cię; co mi poleciła powiedzieć ci, to zachowam dla siebie; ale naprzód pozwól mi powiedzieć ci, że jeśli masz ją poprowadzić do raju głupców, jak to mówią, to postąpisz sobie nieuczciwie, jak to mówią, bo to panienka młoda, a przeto, jeśli chcesz ją oszukać, lichy to prezent dla młodej szlachcianki i bardzo grzeszne postępowanie.
Romeo.  Mamko, poleć mnie twojej młodej pani. Przysięgam —
Mamka.  Co za poczciwe serce! Na uczciwość, powiem jej to wszystko; panie, panie, co tam będzie za radość!
Romeo.  Cóż jej powiesz, mamko? Jeszcze ci nic nie powiedziałem.

Mamka.  Powiem jej, panie, że przysięgasz, co, jak rozumiem, jest szlachecką propozycyą.
Romeo.  Powiedz, niech znajdzie jakikolwiek sposób
Iść do spowiedzi dzisiaj po południu,
A w swojej celi da nam brat Laurenty
Ślub z rozgrzeszeniem.
Przyjmij to za fatygę.
Mamka.  Nie, nie, panie, nie przyjmę ani szeląga!
Romeo.  Ba, ba, musisz!
Mamka.  Dziś popołudniu, panie? Dobrze, stawi się.
Romeo.  Ty mamko, czekaj za opactwa murem,
A tam służący mój przyjdzie do ciebie,
Przyniesie z sznurów plecioną drabinę,
Po której wbiegnę, pośród nocy cieniów,
Do szczytu mego wesela i szczęścia.
Bądź zdrowa! Wierność twą hojnie zapłacę.
Bądź zdrowa! Poleć mnie młodej twej pani.
Mamka.  Bóg ci błogosław! Słyszysz, mój paniczu —
Romeo.  Co chcesz powiedzieć, droga moja mamko?
Mamka.  Wiernyż twój sługa? Wszakże znasz przysłowie:
Dwóch skryje sekret, gdy go nie wie jeden.
Romeo.  Sługa mój, mamko, wierny jak żelazo.
Mamka.  Więc dobrze, panie. Moja pani jest to najrozkoszniejsza dziewczyna, Boże! Boże! kiedy jeszcze była malutkim, szczebioczącym błazenkiem — O, jest tu w mieście szlachcic, niejaki Parys, który już zagiął na nią parol, ale ona, poczciwa dusza, wolałaby raczej zobaczyć ropuchę, prawdziwą ropuchę, niż jego. Czasem, żeby drażnić, mówię: Parys, piękny to mężczyzna! a kiedy to mówię, możesz mi wierzyć, ona blednieje, jak najbielsza chusta na tym biednym świecie. Czy rozmaryn i Romeo nie zaczynają się od tej samej litery?
Romeo.  Tak jest, mamko. Dlaczego? Oba od R.
Mamka.  A, figlarzu! to psia litera. R, to dla psa dobre. Nie, to musi się zaczynać od jakiejś innej litery; ona też zrobiła najśliczniejszą przypowieść o tobie i rozmarynie, żeby ci się serce rozpłynęło, gdybyś ją słyszał.

Romeo.  Poleć mnie twojej pani.
Mamka.  Po tysiąc razy. — Pietrze!
Piotr.  Słucham.
Mamka.  Weź mój wachlarz i idź przodem, a powoli!

(Wychodzą).


SCENA V.
Ogród Kapuletów.
(Wchodzi Julia).

Julia.  Biła dziewiąta, gdym wysłała mamkę;
Za pół godziny przyrzekła mi wrócić.
Czy go nie może znaleźć? Nie, kulawa!
Miłości posłem myśli być powinny,
Które się chyżej ślizgają niż światło,
Po gór krawędziach cienie spędzające.
Wóz też miłości gołębi cug ciągnie,
A Kupid szybkie jak wiatr skrzydła nosi.
Słońce stanęło na najwyższej górze
Dziennej wędrówki; trzy długie godziny
Jak mamka wyszła, a jeszcze nie wraca!
O, gdyby miała młodą krew i czucie,
Byłaby szybką w polocie jak piłka,
Meby ją słowa podbiły ku niemu,
A ku mnie jego!
Starość jest śmiercią, przysłowie powiada,
Powolna, ciężka i jak ołów blada.

(Wchodzą: Mamka i Piotr).

Boże! to ona! Droga, słodka mamko,
Czyś go widziała? Odpraw twego sługę.
Mamka.  Pietrze, czekaj na mnie u bramy. (Piotr wychodzi).
Julia.  No, dobra mamko? Boże! skąd ten smutek?
Choć wieści smutne, praw o nich wesoło;
Gdy dobre, psujesz słodką ich muzykę,
Śpiewając o nich tak kwaśnem obliczem.
Mamka.  Jakżem zmęczona! Pozwól chwilę wytchnąć.
Ach, moje kości! Piękny miałam spacer!

Julia.  Weź moje kości, a daj twe nowiny.
No, mówże, mamko, droga mamko, mówże!
Mamka.  Jakże ci pilno! Czy nie możesz czekać?
Alboż nie widzisz, że mi tchu nie staje?
Julia.  Tchu ci nie staje? Tchu ci przecie stało,
By mi powiedzieć, że ci tchu nie staje.
Twoje wymówki więcej kradną czasu,
Niźli na całą potrzeba ci powieść.
Powiedz, czy dobre, czy złe masz nowiny?
Tak lub nie; odłóż na potem szczegóły.
Niechaj wiem tylko, czy złe są, czy dobre.
Mamka.  Słuchaj więc, lichy zrobiłaś wybór; bo to wy panienki nie umiecie wybierać mężczyzn. Romeo! nie, nie, to nie dla ciebie; choć twarz jego piękniejsza od innych, to za to noga piękniej od wszystkich nóg utoczona; a co do ręki i stopy i ciała, choć niema co o nich mówić, to przecie nieporównane. Nie jest on kwiatem grzeczności, ale ręczę, jest słodki jak baranek. Idź dalej, jakeś zaczęła, dzieweczko, a chwal Pana Boga! A czy już w domu po obiedzie?
Julia.  Nie, nie. O wszystkiem tem wiedziałam wprzódy;
Lecz co Romeo o małżeństwie mówi?
Mamka.  Ach, Boże, głowa! co ja mam za głowę!
Patrz, bije, jakby młotem mnie kto walił;
A znowu krzyż mój, o mój krzyż, o krzyż mój!
Serduszko, niech ci pan Bóg nie pamięta,
Że mi za śmiercią każesz galopować.
Julia.  Smutno mi, mamko, że czujesz się chorą,
Lecz, słodka mamko, co Romeo mówi?
Mamka.  Jak pan uczciwy, twój mówi Romeo,
Jak szlachcic grzeczny, stateczny i piękny,
A i cnotliwy. A gdzie twoja matka?
Julia.  Gdzie matka moja? W swoim jest pokoju;
Gdzieżby być miała? Dziwnie odpowiadasz:
Jak pan uczciwy twój mówi Romeo,
Gdzie matka twoja?
Mamka.  O Najświętsza Panno,
Co za gorączka! Taki to kataplazm

Przykładasz, rybko, na stare me kości?
Od dziś dnia sama rób twoje poselstwa.
Julia.  Dość ceregieli! Co Romeo mówi?
Mamka.  Masz pozwolenie dziś iść do spowiedzi?
Julia.  Mam.
Mamka.  Więc do celi śpiesz się Laurentego,
Tam już mąż młody na żonę swą czeka.
A, krew ci teraz na policzki tryska,
Lada nowina w szkarłat cię maluje!
Śpiesz do kościoła, ja znowu pobiegnę
Drabiny szukać, po której kochanek
W nocy do gniazda ptaszyny się wdrapie.
Dziś ciężar mojem tylko jest strapieniem,
Lecz i na ciebie spadnie z nocy cieniem.
Idę do kuchni, przegryść mi co trzeba,
Ty idź do mnicha.
Julia.  Do mojego nieba! (Wychodzą).



SCENA VI.
Cela Brata Laurentego.
(Wchodzą: Brat Laurenty, Romeo).

Brat Laur.  Niech ten akt święty błogosławi niebo,
Aby nam przyszłość żalu nie przyniosła.
Romeo.  Amen! Lecz wszystkie niech przyjdą boleści,
Nigdy, nie, nigdy nie zatrą rozkoszy,
Którą mi jedno spojrzenie jej daje!
Ty świętem słowem połącz dłonie nasze,
Niech potem przyjdzie śmierć wszystko trawiąca,
Dla mnie dość, że ją mogę moją nazwać.
Brat Laur.  Gwałtowna rozkosz gwałtownie się kończy,
W tryumfie kona, jako proch i ogień
Giną w całunku; i miód nazbyt słodki
Odrazę budzi zbytkiem przyjemności,
Zbytkiem słodyczy odbiera apetyt.
Więc kochaj w miarę, będziesz kochał długo:
Równo się późnią tak pośpiech jak zwłoka.

(Wchodzi Julia).

Otóż i panna, o, lekka jej stopa,
Zda się, że twardych nie trąca kamieni!
Kochanek może bezpieczną iść nogą
Po pajęczyny nitce, z którą wiatry
Letnie igrają: tak lekką jest próżność!
Julia.  O, dobry wieczór, święty spowiedniku!
Brat Laur.  Romeo dzięki za obu ci złoży.
Julia.  By mógł dziękować, pozdrawiam go pierwsza.
Romeo.  O Julio, jeśli miara twej rozkoszy
Jak moja pełną, lecz ją odmalować
Ty lepiej umiesz, to słodkim oddechem
Napełń powietrze, bogatą ust pieśnią
Rozwiń obrazy rozkoszy bez granic,
Którą w tem błogiem znajdujem spotkaniu!
Julia.  Dusza bogatsza w uczucia niż słowa,
Z uczuć się chełpi, nie z ich wyrażenia:
Żebrak, kto może skarby swoje zliczyć,
Lecz miłość moja tak w skarby urosła,
Że ich połowy zliczyć nie wydołam.
Brat Laur.  Więc idźmy; krótce zakończymy wszystko,
Bo chwil samotnych nie będziecie mieli,
Dopóki w jedno kościół dwóch nie wcieli.

(Wychodzą).



AKT TRZECI.
SCENA I.
Plac publiczny.
(Wchodzą: Merkucyo, Benvolio, Paź i Służba).

Benvolio.  Dobry Merkucyo, wracajmy do domu;
Dzień jest gorący, na ulicach wrogi,
Nie ujdziem kłótni, jeśli ich spotkamy,

Bo dzienny upał krew podsyca wściekłą.
Merkucyo.  Należysz, widzę, do liczby junaków, którzy, przychodząc do karczmy, kładą szablę na stole i mówią: daj Boże, abym cię nie potrzebował! a po drugim już kieliszku dobywają jej na karczmarczyka bez żadnej potrzeby.
Benvolio.  Czy w istocie jestem do nich podobny?
Merkucyo.  Mało od ciebie gorętszych we Włoszech i pochopniejszych do gniewu.
Benvolio.  Co więcej?
Merkucyo.  To więcej, że gdyby dwóch takich jak ty było, wkrótce nie byłoby żadnego, bo jeden zabiłby drugiego. Ty? toć ty gotów szukać zaczepki z człowiekiem za to, że ma od ciebie włos jeden więcej, lub włos jeden mniej w swojej brodzie. Gotów jesteś bić się z człowiekiem pijącym piwo dlatego tylko, że masz oczy piwne. Czyjeż drugie oko podobną wynalazłoby zaczepkę? Głowa twoja tak pełna hałaburd, jak jaje pokarmu, co nie przeszkadza, żeby nie była pusta, jak stłuczone jaje, tak była potłuczona wśród mnogich bijatyk. Poszturkałeś się z człowiekiem za to, że kaszlał na ulicy i zbudził twojego psa śpiącego na słońcu. Alboż nie porąbałeś krawca za to, że wdział nową sukmanę przed Wielkanocą, a innego znowu, że nowe trzewiki starą związał wstążeczką? A teraz prawisz mi kazanie i od kłótni wstrzymujesz?
Benvolio.  Gdybym jak ty był skłonny do bitki, sprzedałbym pierwszemu lepszemu moje życie na zupełną własność, gdyby mi godzinę i kwadrans zapewnił.
Merkucyo.  I jeszcze dobry zrobiłbyś interes.
Benvolio.  Na moją głowę, to Kapuleci!
Merkucyo.  Na moje pięty, mniejsza o to! (Wchodzi Tybalt i inni).
Tybalt.  Bądźcie gotowi; chcę z nimi pogadać —
Witam, panowie! z jednym z was dwa słowa.
Merkucyo.  Z jednym z nas dwa tylko słowa? to za mało; dodaj trochę, niech będzie naprzykład: dwa słowa i dwa cięcia.

Tybalt.  I do tego znajdziesz mnie gotowym, byłeś mi nastręczył sposobność.
Merkucyo.  A czybyś nie mógł jej znaleźć bez nastręczania?
Tybalt.  Merkucyo, ty jesteś w harmonii z Romeem.
Merkucyo.  W harmonii? cóż to? czy chcesz grajka ze mnie zrobić? Jeśli zrobisz ze mnie grajka, nie wiem jak ci będzie do smaku moje granie. Oto mój smyczek, to instrument, którym tańczyć cię nauczę! W harmonii! mospanie, zobaczymy!
Benvolio.  Wszczynacie zwadę na publicznej drodze;
Lub się oddalcie na ustronne miejsce,
Albo z krwią zimną i spokojnie mówcie,
Lub się rozejdźcie; ludzie na was patrzą.
Merkucyo.  Bóg do patrzenia dał oczy, niech patrzą.
Nie ruszę kroku dla ich przyjemności.

(Wchodzi Romeo).

Tybalt.  Zgoda więc z tobą, bo oto mój człowiek!
Merkucyo.  Niech wiszę, jeśli twoją barwę nosi;
Idź jednak w pole, on pójdzie za tobą,
I w tem znaczeniu twoim jest człowiekiem.
Tybalt.  Romeo, na mej miłości świadectwo
Powiem ci krótko: podły z ciebie nędznik!
Romeo.  Tybalt, z powodów, dla których cię kocham,
Przebaczam wściekłość, która ci te słowa
Podała w usta — nędznikiem nie jestem —
Więc bądź mi zdrowy! — widzę, że mnie nie znasz.
Tybalt.  Chłopcze, tem słowem nie potrafisz zmazać
Krzywd mi zadanych; więc dobądź oręża!
Romeo.  Niebo mi świadkiem, że cię nie skrzywdziłem;
Kocham cię więcej, niźli pojąć zdołasz,
Póki nie poznasz miłości mej przyczyn.
Więc, Kapulecie — imię, które kocham
Jak własne moje — uspokój się, proszę!
Merkucyo.  O cicha, podła, nikczemna uległość! (Dobywa oręża).
Alla stoccata zatrze jej niesławę.
Ze mną, Tybalcie, ze mną, myszołapie!
Tybalt.  Powiedz mi wprzódy, czego chcesz ode mnie?
Merkucyo.  Dobry królu kotów, jednego tylko chcę życia z

twoich dziewięciu; na teraz ośmielam się jedno to zabrać, zastrzegając sobie na później, stosownie do twojego ze mną postępowania, prawo posiekania ośmiu pozostałych. Czy raczysz twój oręż za uszy z pochwy wyciągnąć? Śpiesz się, bo inaczej świsnę ci szablą nad uszami, nim twojej dobędziesz!
Tybalt.  Jestem na rozkaz (dobywa oręża).
Romeo.  Dobry Merkucyo, włóż oręż do pochwy!
Merkucyo.  No, panie, baczność! paruj i daj cięcie! (Walczą).
Romeo.  Benvolio, śpiesz się, rozdziel wściekłe szable!
Panowie, gdzież jest, gdzie wstydu uczucie?
Tybalt, Merkucyo, wszak rozkaz książęcia
Zakazał sporów po Werony placach!
Wstrzymaj się, Tybalt! — dobry mój Merkucyo! —

(Wychodzą: Tybalt i jego Stronnicy).

Merkucyo.  Jestem raniony!
Na oba domy zaraza niech padnie!
Dał mi on paszport, a sam wyszedł cały.
Benvolio.  Rannyś?
Merkucyo.  Draśnięty; ale to wystarczy.
Gdzie paź mój? Łotrze, leć mi po doktora!

(Wychodzi Paź).

Romeo.  Bądź dobrej myśli, przyjacielu! rana nie może być głęboka.
Merkucyo.  O nie, ani tak głęboka jak studnia, ani tak szeroka jak drzwi kościelne, lecz dostateczna; właśnie co mi się należało! Pytaj się o mnie jutro, a powiedzą ci, że ruszyłem w daleką drogę. Opieprzył mnie, zaręczam, ile na tamten świat potrzeba. Morowe powietrze na oba wasze domy! Co? pies, szczur, mysz, kot na śmierć mnie zadrapał! Samochwał, łotr, nikczemnik, który się wedle arytmetycznej książki bije! Po co się u dyabła między nas wmieszałeś? Pchnął mnie pod twojem ramieniem.
Romeo.  Myśli moje były najlepsze.
Merkucyo.  Benvolio, wiedź mnie do jakiego domu,
Albo zemdleję. Mór na wasze domy!
Zrobiły ze mnie strawę dla robaków.

Mam, mam za swoje! Mór na wasze domy!

(Merkucyo i Benvolio wychodzą).

Romeo.  Dobry Merkucyo, blizki księcia krewny,
Śmiertelną ranę w mojej sprawie odniósł;
Tybalta słowa mój skaziły honor,
Tybalta, który przed krótką godziną
Krewnym mym został. — Słodka Julio moja,
Twoja mnie piękność zmieniła w niewiastę,
I stal odwagi w mych zmiękczyła myślach!
Benvolio  (wracając). Romeo, dzielny Merkucyo nie żyje!
Duch, który ziemią przedwcześnie pogardził,
Z szlachetnych piersi ku chmurom uleciał.
Romeo.  Kir tej godziny i przyszłość ocienia:
To jest początek, nie koniec cierpienia.

(Wchodzi Tybalt).

Benvolio.  Widzisz, Romeo? Tybalt wraca wściekle.
Romeo.  Merkucyo skonał, a Tybalt nie w piekle!
Łagodna myśli, powracaj do nieba!
Wiedźcie mnie teraz, furye ogniookie!
Tybalcie, teraz w twe ciskam oblicze
Nędznika imię, bo Merkucya dusza
Jeszcze nad naszą głową się unosi,
Na twoją czeka jak na towarzyszkę!
Ty, ja, lub oba musimy pójść za nim!
Tybalt.  Ty, chłopcze, jego byłeś przyjacielem,
Idźże z nim razem!
Romeo.  Niech szabla rozstrzygnie!

(Walczą; Tybalt upada).

Benvolio.  Romeo, uchodź, uciekaj bez zwłoki!
Słyszę już rozruch, a Tybalt zabity.
Czegoś osłupiał? Jeżeli cię schwycą,
Grożą ci śmiercią książęce wyroki.
Romeo.  Jestem fortuny igraszką!
Benvolio.  Czas drogi!

(Wychodzi Romeo. — Wbiegają Obywatele).

I Obyw.  Gdzie kroki zwrócił Merkucya zabójca?
Mów, gdzie morderca Tybalt zwrócił kroki?
Benvolio.  Tybalt tam leży.

I Obyw.  Paniczu, na nogi!
W imię książęcia, wstań i bądź posłuszny!

(Wchodzą: Książę, Monteki, Kapulet, ich Żony i Orszak).

Książę.  Gdzie podli sprawcy tej krwawej rozprawy?
Benvolio.  Racz mnie wysłuchać, książę mój i panie,
Powiem tok cały fatalnego sporu.
Tu przez Romea mąż zabity leży,
Co zabił twego krewnego, Merkucya.
Pani Kap.  O dziecię brata mego, o kuzynie!
Mężu — kuzynie — książę — krew wylana
Woła do ciebie jak sędzi i pana:
Niech krew Monteka za krew naszą płynie!
O Tybalt! Tybalt!
Książę.  Benvolio, kto zaczął?
Benvolio.  Tybalt, poległy od Romea dłoni.
Romeo skromnie prosił go, przekładał,
Jak było drobne sporów wszystkich źródło,
Waszej książęcej mości groził gniewem,
Z spokojną mową, łagodną źrenicą,
Ugiął kolana; próżno wzywał zgody,
Tybalt, na pokój głuchy, wściekłą ręką
Pchnął stal do piersi śmiałego Merkucya,
Ten z równym ogniem, miecz skrzyżował z mieczem.
Z rycerską wzgardą, swem lewem ramieniem
Śmierć odbił zimną, a prawem ją posłał
W piersi Tybalta, który z równą sztuką
Cios jego odparł. Romeo wołając:
Stójcie! o stójcie! szybszy od języka
Zręczną prawicą miecze ich rozdzielił,
Stanął w pośrodku; pod jego ramieniem
Zawistne cięcie Tybalta wydarło
Życie Merkucya; Tybalt potem uciekł,
Za chwilę jednak wrócił do Romea,
W którego piersiach zawrzał ogień zemsty,
I zwarli miecze jakby błyskawice,
Bo zanim szabli dobyłem, już Tybalt
Bez ducha leżał, a Romeo uciekł.
Niech umrę, książę, jeślim taił prawdę.

Pani Kap.  Pomnij, o książę, to krewny Monteka,
A przyjaźń prawdę ukrywać mu każe.
Dwadzieścia mieczów w tym błyszczało swarze,
Ażeby zabić jednego człowieka.
Sprawiedliwości domagać się muszę:
Romeo zabił, niech Romeo ginie!
Książę.  Romeo tylko wziął duszę za duszę.
Na czyjąż głowę krew Tybalta spłynie?
Monteki.  Nie na Romea; on tylko, o panie,
Wydarł, co mściwe wydarłoby prawo,
Życie Tybalta.
Książę.  Za tę zemstę krwawą
Romeo pójdzie na wieczne wygnanie,
Bo i mnie wasze dolegają boje,
Śród nich i moja krew ziemię tę plami;
Lecz tak ciężkiemi dotknę was karami
Że drogo wszyscy krew spłacicie moję.
Będę na wasze głuchy przekładania,
I bez litości na łzy i błagania.
Niech więc Romeo ucieka bez zwłoki,
Albo występek swój krwią swoją zmaże.
Weźcie to ciało — znacie me wyroki —
Zbójcą jest litość, gdy zbójcy nie karze. (Wychodzą).



SCENA II.
Pokój w domu Kapuleta.
Wchodzi Julia.

Julia.  Ognistą nogą lećcie, o rumaki,
Do Feba domu! Faeton woźnica
Jużby was biczem do zachodu przygnał,
I nocby chmurną roztoczył nad światem. —
Matko miłości, nocy! płaszcz twój rozwiń,
Niech niedojrzane mrugają źrenice,
Niedojrzanego niech ścisnę Romea!
Kochankom świeci w miłosnych obrzędach
Piękność ich własna, a gdy miłość ślepa,

Noc jej właściwa. Przyjdź, nocy poważna,
Matrono w skromnej i czarnej odzieży,
Ucz mnie, jak trzeba grę przegrać wygraną,
W której są stawką czyste dwa dziewictwa;
Krew mą wstydliwą, na licach płonącą,
Płaszczem twym osłoń, póki śmielsza miłość
Miłości czynów skromnością nie nazwie!
Nocy, Romeo, przyjdź! ty dniu śród nocy,
Przyjdź! Ty na nocy skrzydłach będziesz wisiał
Bielszy niż śniegu puch na skrzydłach kruka.
Przyjdź, piękna nocy, nocy czarnobrewa,
Przywiedź Romea! a gdy umrzeć musi,
Weź go, posiekaj na drobniuchne gwiazdy,
A on sklep nieba tak pięknie ubierze,
Że noc gwiaździstą świat pokocha cały,
I czcić nie zechce jaskrawego słońca.
Chociaż kupiłam, nie posiadłam jeszcze
Miłości domu, choć jestem sprzedaną,
Ten, co mnie kupił, jeszcze mnie nie posiadł.
Dzień ten tak długi, tak jest dla mnie nudny,
Jak noc przed świtem w niecierpliwej myśli
Małego dziecka, co odzież ma nową,
A wdziać nie może. Lecz otóż i mamka.

(Wchodzi Mamka z drabiną sznurową).

Przynosi wieści; język, co wymawia
Romea imię, niebios na wymowę.
Mamko, co słychać? Cóż to masz? Drabinę,
Którą Romeo dał ci?
Mamka.  Tak, drabinę (rzuca ją).
Julia.  Co za wieść niesiesz? Czemu ręce łamiesz?
Mamka.  O dniu niedoli! umarł! umarł! zginął!
I my zginęły, pani, my zginęły!
O dniu niedoli! zginął! poległ! umarł!
Julia.  Byłożby niebo okrutne do tyla?
Mamka.  Nie niebo, ale Romeo, Romeo!
Ktoby mógł myśleć? Romeo! Romeo!
Julia.  Czyliś złym duchem, żeby mnie tak dręczyć?
Na dnie piekielnem większej męki niema.

Sam się Romeo zabił? tak odpowiedz,
A słowo twoje zabije mnie prędzej,
Niż śmierć siejące oczy bazyliszka.
Zginęłam, jeśli odpowiesz mi tak jest,
Jeśli śmierć jego zamknęła źrenice.
Zginął czy żyje? Tak lub nie odpowiedz,
I jednem słowem losy me rozstrzygnij!
Mamka.  Widziałam ranę na własne me oczy —
Przebacz mi panie! — w męskich jego piersiach.
Ah, trup nieszczęsny, trup nieszczęsny, krwawy,
Blady jak popiół, cały krwią zbryzgany,
Krwią z własnych piersi — zemdlałam na widok.
Julia.  O pęknij serce, ubogi bankrucie!
Z jasnej swobody, oczy, do więzienia!
Niech ruch ustanie, ziemia wróci w ziemię,
Niech ją z Romeem jedno gniecie brzemię!
Mamka.  O mój najlepszy, piękny przyjacielu!
O Tybalt! Tybalt! szlachetny rycerzu!
Czemuż dożyłam, by cię martwym widzieć!
Julia.  Cóż to za burza z przeciwnych stron gnana?
Tybalt nie żyje, Romeo zabity?
Drogi mój krewny, droższy mój małżonek?
Więc, straszna trąbo, grzmij na sąd ostatni!
Kto jeszcze żyje, gdy ci dwaj zginęli?
Mamka.  Tybalt zabity, Romeo wygnany,
Romeo, jego zabójca wygnany!
Julia.  Boże! z Tybalta piersi dłoń Romea
Krew wytoczyła?
Mamka.  Ach tak! dniu nieszczęsny!
Julia.  O serce węża skryte w kwiatach twarzy!
Kiedyż smok krył się w piękniejszej jaskini?
Piękny tyranie! szatanie anielski!
Kruku z gołębiem pierzem! wściekłe jagnię!
Nikczemna duszo pod boską postacią!
Przeciwny temu, czem się być wydajesz,
Szlachetny zbrodniu! święty potępieńcze!
Naturo, po co masz zbiegać do piekła,
Gdy szatańskiego osadziłaś ducha

W śmiertelnym raju tak słodkiego ciała?
Ach, gdzież jest książka tak nikczemnej treści
Piękniej oprawna? Czemuż zdrada mieszka
W tak jasnym domu!
Mamka.  Niema w ludziach wiary,
Ni uczciwości — wszyscy są nicponie,
Wszyscy obłudni i krzywoprzysiężcy!
Gdzie mój pachołek? Daj mi akwawity —
Łzy te i smutki zrobiły mnie starą.
Wstyd ci, Romeo!
Julia.  Niech język twój uschnie
Za to życzenie! Nie na to się rodził.
Wstydby się wstydził na jego siąść czole,
Bo czysty honor, ten monarcha świata,
Nie znajdzie nigdzie jaśniejszego tronu.
A ja szalona potępić go mogłam!
Mamka.  Chcesz bronić zbójcę swojego krewnego?
Julia.  Mamże własnego potępić małżonka?
Kto w sławy twojej obronie wystąpi,
Gdy trzygodzinna potwarza cię żona?
Lecz czemuż, srogi, zabiłeś Tybalta?
Ten srogi Tybalt mężaby mi zabił.
Wróć, łzo szalona, w twe rodzime źródło!
Boleści tylko haracz ten należy,
A ty go błędnie weselu opłacasz.
Wszak mąż mój żyje! — Tybalt chciał go zabić,
A Tybalt zginął, co chciał zabić męża.
Czemuż mam płakać, gdy wszystko szczęśliwe?
Lecz mnie straszniejsze od śmierci Tybalta
Słowo zabiło, pragnę go zapomnieć;
Ale ach! do mej ciśnie się pamięci,
Jak zbrodni pamięć do grzesznika myśli.
Tybalt nie żyje, Romeo wygnany!
Ach, to wygnany, to słowo — wygnany
Dziesięć tysięcy Tybaltów zabiło.
Dość było żalu sama śmierć Tybalta;
Lub, jeśli boleść towarzystwo kocha,
I musi w parze z drugą iść boleścią,

Do „Tybalt zginął“ czemuś nie dodała:
Umarł twój ojciec, matka lub oboje;
Toby zwyczajna ludzka była boleść;
Lecz gdy za śmiercią Tybalta w odwodzie
Straszne wyrazy: Romeo wygnany,
W uszy me wbiegły, samo słów tych brzmienie
Tybalta, ojca, matkę, mnie, Romea,
Wszystkich zabija. Romeo wygnany!
Śmiertelnej treści w tych zamkniętej słowach
Niema granicy, miary, dna ni końca.
Mamko, gdzie ojciec, gdzie matka jest moja?
Mamka.  Jęczą i płaczą nad trupem Tybalta.
Czy chcesz iść do nich? Pokażę ci drogę.
Julia.  Czy łzami pragną omyć jego rany?
I ja też płaczę; Romeo wygnany!
Biedna drabino, dzielisz zawód ze mną,
Bo on wygnany, ty miałaś w noc ciemną
Romea do mej wprowadzić alkowy;
Ja zginę śmiercią dziewicy a wdowy.
Śpieszmy się, mamko, do ślubnych firanek —
Śmierć nie Romeo zabierze mój wianek!
Mamka.  Idź do alkowy; wyszukam Romea,
Niech cię pocieszy; wiem ja, gdzie go szukać.
Słuchaj, Romeo w nocnej przyjdzie porze,
U Laurentego znajdę go w klasztorze.
Julia.  Idź, daj ten pierścień memu rycerzowi,
Niech przyjdzie, wieczne pożegnanie powie!

(Wychodzą).

SCENA III.
Cela Brata Laurentego
(Wchodzą: Brat Laurenty, Romeo).

Brat Laur.  Wystąp, Romeo, ofiaro złych losów!
Niedola, zda się, zakochana w tobie,
I boleść ciebie wybrała za męża.
Romeo.  Co słychać, ojcze, jaki wyrok księcia?

Mej znajomości jakie pragną smutki,
Którychbym nie znał?
Brat Laur.  Zbyt tylko, mój synu,
Zbyt tylko dobrze znasz ich towarzystwo.
Wieść ci przynoszę o sądzie książęcym.
Romeo.  Więc sąd ten będzie sądem ostatecznym.
Brat Laur.  Z ust jego wypadł łagodniejszy wyrok:
Wygnanie ciała zamiast śmierci ciała.
Romeo.  Ha, co? Wygnanie? Powiedz: śmierć, przez litość!
Więcej ma grozy oblicze wygnania,
Niźli śmierć sama; o nie mów: wygnanie!
Brat Laur.  Tak, jesteś z murów Werony wygnany.
Lecz bądź cierpliwy, toć świat jest szeroki.
Romeo.  Nie, niema świata za murem Werony,
Lecz czyściec, męki, ale piekło samo!
Wygnanie z miasta wygnaniem jest z świata,
Wygnanie z świata śmiercią, więc wygnanie
Śmierć ubarwiona. Zowiąc śmierć wygnaniem,
Złotym toporem ucinasz mi głowę,
A na morderczy cios patrzysz z uśmiechem.
Brat Laur.  O grzech śmiertelny! o czarna niewdzięczność!
Prawo cię śmiercią karało, lecz książę
Prawo na stronę łaskawie usunął,
Śmierć, straszne słowo, zmienił na wygnanie,
Ty przecie drogiej tej nie widzisz łaski.
Romeo.  To nie jest łaską, lecz męką: tam niebo
Gdzie Julia żyje; a kot i pies każdy
I mysz najmniejsza, i płaz najpodlejszy
Żyją tu w niebie, patrzeć na nią mogą,
Gdy ja nie mogę. Więcej ma ode mnie
Powagi stanu i swobodnej woli
Mucha na ścierwie gnijącem wylęgła:
Białego cudu, rąk Julii dotyka,
Może z jej drogich ust kraść nieśmiertelność,
Które się w czystej, westalskiej skromności,
Jak na grzech na swój całunek rumienią.
To mucha może, ja uciekać muszę!
Ty przecie mówisz: nie śmiercią wygnanie,

Romeo tego nie może — wygnany!
Ach, czy nie miałeś trucizny, sztyletu,
Lub innych środków choćby najstraszniejszych,
Żeby mnie zabić, prócz słowa: wygnany?
Wygnany! Mnichu, słowo to brzmi w piekle,
Z niem płacz i jęki! Jakże miałeś serce,
Duchowny mężu, święty spowiedniku,
Grzeszników zbawco, a mój przyjacielu,
Szarpać me serce słowem tem — wygnany?
Brat Laur.  Młody szaleńcze, posłuchaj mnie chwilę!
Romeo.  Będziesz mi znowu prawił o wygnaniu!
Brat Laur.  Podam ci zbroję na odparcie słowa,
Słodkie niedoli mleko, filozofię,
Śród dni wygnania na pocieszycielkę.
Romeo.  Jeszcze wygnanie? Powieś filozofię!
Chyba że Julię filozofia stworzy,
Przesadzi miasto, księcia wyrok zniesie,
Inaczej nie mów mi o filozofii!
Brat Laur.  Widzę, że uszu nie mają szaleńcy.
Romeo.  A mądrzy oczu.
Brat Laur.  Pomówmy rozważnie
O twoim stanie —
Romeo.  Nie, ojcze, nie możesz
Mówić mi o tem, czego sam nie czujesz.
Gdybyś był młodym jak ja, gdyby Julia,
Twoja kochanka, ledwo od godziny
Twą była żoną, gdyby z twojej ręki
Jej krewny poległ, gdybyś był wygnany,
Wtedybyś mówić mógł, targać twe włosy,
I tak, jak teraz ja, na ziemię upaść,
Mierząc twem ciałem grób niewykopany!

(Rzuca się na ziemię. Słychać stukanie).

Brat Laur.  Wstań, bo ktoś puka! Ukryj się, Romeo!
Romeo.  Nie, chyba piersi zbolałej westchnienia
Jak mgła przed okiem ciekawem mnie skryją!

(Stukanie).

Brat Laur.  Słuchaj! stuk znowu! Kto tam? Wstań Romeo!
Schwycą cię, powstań, ukryj się na chwilę! (Stukanie).

Wejdź do mej celi! Zaraz. Wielki Boże!
Ach! co za upor! (Stukanie). Już idę, już idę!
Kto jesteś? Po co i skąd tu przychodzisz?
Mamka  (za sceną). Otwórz, a moje poselstwo ci powiem.
Od Julii, pani mej, przychodzę.
Brat Laur.  Witaj!

(Wchodzi Mamka).

Mamka.  O święty mnichu, powiedz, święty mnichu,
Gdzie męża pani mej, Romea, znajdę.
Brat Laur.  Tam, pijanego własnych oczu łzami.
Mamka.  Ach, on jest właśnie tak jak pani moja,
Jak pani moja!
Brat Laur.  Bolesna sympatya!
Stan opłakany!
Mamka.  I ona tak leży,
Szlocha i płacze, i płacze i szlocha.
Brat Laur.  Wstańże więc, wstańże; wstań, jeśliś jest mężem!
Dlaczego wpadłeś w tak głęboką rozpacz?
Romeo.  Mamko!
Mamka.  Ach, panie! Ba! śmierć kończy wszystko.
Romeo.  Mówisz o Julii? O, cóż Julia myśli?
Czy myśli, żem jest zatwardziałym zbójcą,
Kiedym naszego szczęścia czysty ranek
Splamić się ważył krwią tak krwi jej blizką?
Ach, gdzież jest ona? Co myśli, co mówi
O związku w samym zawiązku zerwanym?
Mamka.  Nic, nic nie mówi, lecz płacze i płacze,
Pada na łoże, to znowu się zrywa,
To woła: Tybalt! to woła: Romeo!
I znowu pada.
Romeo.  Jakgdyby to imię,
Z śmiertelnej paszczy działa wyzionięte,
Tak ją zabiło, jak już jej krewnego
Zabiła ręka tego, co je nosi!
Powiedz mi, ojcze, w której cząstce ciała
Mieszka me imię? Powiedz, niech sam zburzę
Dom ten przeklęty! (Dobywa miecza).
Brat Laur.  Wstrzymaj dłoń rozpaczy!

Jestżeś ty mężem? Jesteś, woła postać,
Ale łzy twoje niewieście, twa wściekłość
Jest bezrozumnem szaleństwem zwierzęcia.
Szpetna niewiasto w urodziwym mężu,
W ludzkiej postaci szpetne raczej zwierze,
Jakżeś mnie zdziwił! Na mój święty zakon,
O harcie twoim lepsze miałem myśli!
Sam chcesz się zabić, zabiwszy Tybalta?
Chcesz zabić żonę, co życiem twem żyje,
Pełniąc na sobie potępieńca dzieło?
Czemu klniesz życie i niebo i ziemię,
Gdy życie, kiedy i niebo i ziemia
Zbiegły się spólnie, aby ci dać istność,
A ty chcesz teraz wszystkie razem stracić.
Fe, wstydzisz postać twą, miłość i rozum!
Jak lichwiarz skarby posiadasz bogate,
Lecz nie używasz z tą rzetelną miarą,
Co twej postaci byłaby ozdobą,
Twojej miłości i twego rozumu.
Kształt twój szlachetny formą jest woskową,
Bez hartu męża i bez wytrwałości;
Twoje przysięgi czczem krzywoprzysięstwem,
Gdy tę mordujesz, którąś przysiągł kochać;
Rozum, piękności i miłości krasa,
Skrzywiony, błędnym jest ci przewodnikiem;
Jak proch w żołnierza niezręcznego rogu,
Przez twoją własną nieświadomość spłonął,
Zamiast cię bronić, szarpie twoje ciało.
Wstań! dosyć płaczu. Julia twoja żyje,
Dla której byłeś przed chwilą umarły;
W tem szczęście twoje; Tybalt chciał cię zabić,
Ty go zabiłeś, i w tem znowu szczęście;
Surowe prawo jak przyjaciel zmienia
Śmierć na wygnanie; trzeci szczęścia dowód.
Błogosławieństwo na skroń twoją spływa
I szczęście strojne twojej szuka łaski,
Ty je odpychasz jak niesforna dziewka,
I fochy stroisz miłości i szczęściu.

O strzeż się! Tacy marnie umierają.
Idź do kochanki, jak była umowa,
Pociesz stroskaną w samotnej alkowie,
Lecz wróć, nim straże będą rozstawione,
Bo się inaczej nie przedrzesz do Mantuy,
Gdzie będziesz czekał, aż znajdziemy porę
Twój ślub rozgłosić, pogodzić rodziny,
Przebłagać księcia, wyjednać ci powrót
Z rozkoszy dwakroć sto tysięcy więcej,
Niż stąd unosisz żalu i rozpaczy.
Idź naprzód, mamko, poleć mnie twej pani,
Niechaj dom cały do spoczynku nagli;
W powszechnym żalu łatwo jej to będzie;
Romeo wkrótce pośpieszy za tobą.
Mamka.  O panie, jabym całą noc tu stała
Słuchać słów mądrych. Co to jest nauka!
Mamże powiedzieć pani, że pan przyjdzie?
Romeo.  A dodaj, niech się przygotuje gromić.
Mamka.  Kazała panu oddać ten pierścionek.
Lecz śpiesz się, panie, bo noc już jest późna.

(Wychodzi).

Romeo.  O, jakże moje odżyły nadzieje!
Brat Laur.  Śpiesz się! Dobranoc! Pamiętaj, co mówię:
Lub wyjdź, nim straże będą rozstawione,
Lub ze dnia świtem uciekaj przebrany.
Czekaj w Mantuy; przez twego człowieka
Odbierzesz wieści od czasu do czasu,
Cokolwiek tutaj dobrego wypadnie.
Daj teraz rękę, już późno, dobranoc!
Romeo.  Szczęście bez granic wzywa mnie, inaczej
Rozstanie nasze byłoby śród płaczy.
Bądź zdrów! (Wychodzą).



SCENA IV.
Pokój w domu Kapuletów.
(Wchodzą: Kapulet, Pani Kapulet, Parys).

Kapulet.  Rzeczy tak wzięły nieszczęśliwy obrót,

Że z córką mówić nie mieliśmy czasu.
Patrz, ona czule kochała Tybalta
I jam go kochał, rodzim się, by umrzeć!
Już późno, darmo czekać na nią dzisiaj.
Wierz mi, że gdyby nie twe towarzystwo,
Byłbym już w łóżku od jakiej godziny.
Parys.  Czas żalu złym jest czasem do zalotów.
Pani, dobranoc! Poleć mnie twej córce.
Pani Kap.  A jutro rano myśl jej wyrozumię;
Dziś sama z swoim zamknęła się smutkiem.
Kapulet.  Słuchaj, Parysie, przyrzekam ci śmiało
Córki mej miłość; sądzę, że mej woli
Chętnie usłucha; nie, więcej, nie wątpię.
Żono, dziś jeszcze staraj się z nią widzieć,
Powiedz jej, że ją syn mój Parys kocha,
I nie zapomnij dodać: w przyszłą środę —
Lecz nie, co dzisiaj?
Parys.  Poniedziałek, panie.
Kapulet.  A, poniedziałek; środa więc zawcześnie,
Ale we czwartek. Powiedz jej: we czwartek
Musi być żoną szlachetnego hrabi.
Czy będziesz gotów? Czy dobry ten pośpiech?
Bez ceremonii, jeden, dwóch przyjaciół,
Bo widzisz, Tybalt niedawno zabity,
A światby myślał, gdybyśmy hulali,
Że lekceważym naszego krewnego.
Kilku więc tylko zaprosim przyjaciół,
I na tem koniec. Co mówisz na czwartek?
Parys.  Chciałbym, ażeby ten czwartek był jutro.
Kapulet.  Dobrze; dobranoc! Niech będzie więc czwartek.
Ty, idź do Julii, nim pójdziesz do łóżka,
Myśl jej przygotuj do blizkiego ślubu.
Bądź zdrów, Parysie! — Światła do mej izby!
Na honor, tak już późno, że za chwilę
Będzie nie wieczór, lecz ranek. Dobranoc!

(Wychodzą).

SCENA V.
Balkon pokoju Julii.
(Wchodzą: Romeo i Julia).

Julia.  Już chcesz odchodzić? Dzień jeszcze daleko.
To głos słowika, ale nie skowronka
Uderzył ostro twe strwożone ucho.
Wierzaj mi, drogi, to piosnka słowika:
Co noc on śpiewa na tamtym granacie.
Romeo.  Nie, to skowronek, zwiastunek poranka;
Nie, to nie słowik! Patrz, droga, na wschodzie
Zazdrosne pręgi strzępią już obłoki;
Wygasły lampy nocne; dzień wesoły
Pnie się po góry wilgotnych krawędziach:
Muszę pójść i żyć, lub zostać i umrzeć!
Julia.  Ja wiem, że światło to nie jest dnia światłem.
To jest meteor słonecznych wyziewów,
Aby śród nocy jak pochodnia gorzał,
Aby ci świecił w drodze do Mantuy.
Więc zostań! nie masz przyczyny się śpieszyć.
Romeo.  Niech mnie schwytają, niechaj mnie zabiją;
Umrę szczęśliwy, gdy ty tego pragniesz!
Powiem: ta siność nie jest ranka okiem,
Lecz Cyntyi czoła bladem jest odbiciem;
To nie skowronek pieśń poranną dzwoni
Śród niebios sklepu, wysoko nad głową.
Więcej mam chęci zostać niż uciekać.
Więc witaj, śmierci! Julia tego pragnie.
Tak, duszo moja, dzień jeszcze daleko!
Julia.  Nie, nie, to dzień już; uciekaj! uciekaj!
O, to skowronek, który nad głowami
Ostry, nieznośny ton z gardzieli rzuca.
Skowronek, mówią, słodko pieśni dzieli:
O nie, nie słodko gdy dzieli kochanków!
Gadają także ludzie, że skowronek
Zamienił oczy z obrzydłą ropuchą;
Ach, jakbym chciała, by zmienił i pieśni,

Gdy cię tak nagle z objęć mych wydziera,
Ze dniem cię pędzi jak myśliwca w knieje!
Uciekaj, drogi! Na ziemię noc spada.
Romeo.  Na świat dzień, na nas boleści noc blada!

(Wchodzi Mamka).

Mamka.  Pani!
Julia.  Mamko?
Mamka.  Idzie do ciebie pani, twoja matka.
Dzień już; bądź baczną — drogi czas tracicie.
Julia.  Więc, okno, wprowadź dzień, wyprowadź życie!
Romeo.  Julio, bądź zdrowa! Pocałuj! Bądź zdrowa!

(Spuszcza się na dół).

Julia.  Ach, już odchodzisz, mężu, przyjacielu!
Przysyłaj wieści co dzień, co godzina,
Dnie bowiem długie w każdej są minucie;
A tą rachubą przywalą mnie lata,
Nim znowu mego zobaczę Romea.
Romeo.  Bądź zdrowa! Częste odbierzesz poselstwa
Miłości mojej i moich pozdrowień.
Julia.  Romeo, czyliż spotkamy się znowu?
Romeo.  Nie wątp na chwilę, a nasze boleści
Najsłodszych rozmów staną się przedmiotem.
Julia.  O Boże! dusza moja smutki wróży:
Zda się, że widzę cię nizko, tak nizko,
Jak martwe ciało na zimnem dnie grobu.
Lub wzrok mnie myli, lub bladyś, Romeo.
Romeo.  I na twe lica bladość spadła nowa:
Boleść krew naszą pije. Bądź mi zdrowa! (Znika).
Julia.  Fortuno, ludzie niestałą cię zowią;
Jeśliś niestałą, co zrobisz z Romeem
Słynnym z swej wiary? O bądź, bądź niestałą!
To mi go może nie zatrzymasz długo,
Lecz mi go wrócisz.
Pani Kap.  (za sceną).Córko, czyś już wstała?
Julia.  Kto mnie tam woła? Czy to matka moja?
Tak późno czuwa, czy wstała tak rano?
Co za niezwykły sprowadza ją powód?
Pani Kap.  (wchodząc). Jak się masz, Julio?

Julia.  Matko, jestem chora.
Pani Kap.  Czy zawsze płaczesz po Tybalta śmierci?
Czyliż go łzami wymyć chcesz z mogiły?
Choćbyś wymyła, wskrzesić go nie zdołasz.
Więc skończ, bo smutek w miarę znaczy miłość,
Lecz zbytek smutku, znaczy brak rozumu.
Julia.  Dozwól mi płakać po tak ciężkiej stracie!
Pani Kap.  Uczujesz stratę, ale przyjaciela
Nie wskrzesisz płaczem.
Julia.  Lecz tak czując stratę,
Muszę, o matko, płakać przyjaciela.
Pani Kap.  Wiem, córko, płaczesz nie tak, że on zginął,
Jak, że dotychczas podły żyje zbójca.
Julia.  Kto podły, matko?
Pani Kap.  Ten podły Romeo.
Julia.  Sto mil od siebie podłość i Romeo!
Przebacz mu Boże! Ja z serca przebaczam,
Choć nikt tak ciężko nie zranił mi serca.
Pani Kap.  To stąd pochodzi, że zdrajca ten żyje.
Julia.  O, tak jest, matko, od tych rąk daleko.
O, gdybym była Tybalta mścicielką!
Pani Kap.  Nie smuć się, córko, dosięgnie go zemsta.
Więc przestań płakać. Znam kogoś w Mantuy,
(Gdzie ten wygnany kryje się włóczęga)
Który mu poda tak zaprawną czarę,
Że się niedługo z Tybaltem połączy,
A wtedy, myślę, twoje łzy osuszysz.
Julia.  O matko, nigdy nie będę szczęśliwą,
Póki Romea nie ujrzę — umarłem —
Serce jest moje tą dotknięte stratą.
Gdy znajdziesz kogo, coby do Mantuy
Truciznę poniósł, sama ją zaprawię
Tak, że Romeo, ledwo ją wychyli —
Uśnie w pokoju. Z jakąż słyszę grozą
Romea imię — a pójść doń nie mogę —
Ażeby miłość moją dla Tybalta
Pomścić na piersiach Tybalta zabójcy!
Pani Kap.  Znajdź tylko środki, ja znajdę człowieka. —

Lecz teraz, dziewczę, dobrych słuchaj nowin.
Julia.  A na czas radość w dniu przybywa żalu!
Co za nowiny, droga moja matko?
Pani Kap.  Więc słuchaj, dziecię, dobrego masz ojca,
Który, by z twoich myśli ciężar odjąć,
Nagle ci, Julio, wybrał dzień wesela,
Co ani tobie ani się mnie śniło.
Julia.  Co za dzień, matko, i co za wesele?
Pani Kap.  Więc tylko słuchaj, córko: w przyszły czwartek
Waleczny, młody i szlachetny Parys
Nazwie cię, w Piotra świętego kościele,
Szczęśliwą żoną, szczęśliwy małżonek.
Julia.  Na święty kościół i świętego Piotra,
Parys nie nazwie mnie szczęśliwą żoną!
Dziwi mnie pośpiech; mamże oddać rękę
Wprzód, nim mąż przyszły zaloty rozpoczął?
Proszę cię, powiedz ojcu, memu panu,
Że nie chcę męża; gdy zechcę, przysięgam,
Wezmę Romea, choć go nienawidzę,
Wprzód nim Parysa. Rozkoszne nowiny!
Pani Kap.  Otóż twój ojciec, powiedz mu to sama,
Zobacz, jak przyjmie twoje oświadczenie.

(Wchodzą: Kapulet i Mamka).

Kapulet.  Gdy słońce zajdzie, ziemia rosą płacze;
Lecz po zachodzie syna mego brata
Deszcz spadł ulewą.
Cóż tam, panienko? Jakto, jeszcze we łzach?
Deszcz i deszcz ciągle? W twojem małem ciałku
Barkę i morze i wiatr naśladujesz:
Bo oczy twoje, które morzem nazwę,
Z łez mają fale słone, śród nich barka,
Ciało, żegluje; wiatrem są westchnienia,
Które, szalejąc śród twych łez powodzi,
Pochłoną twoje skołatane ciało
Bez nagłej ciszy. — No, i jakże, żono,
Nasz dekret czy już objawiłaś córce?
Pani Kap.  Ona nic nie chce, dziękuje za wszystko.
Bodajby z grobem ślub wzięła, szalona!

Kapulet.  Powoli żono, powoli, zobaczmy!
Jakto, nic nie chce? Czy nam nie dziękuje,
Żeśmy niegodnej wynaleźli przecie
Tak szlachetnego, dostojnego męża?
Julia.  Nie jestem pyszną, ale jestem wdzięczną.
Nie chcę się pysznić tem, co złe jest dla mnie,
Lecz za złe nawet z serca wam dziękuję,
Gdy złe to było natchnięte miłością.
Kapulet.  A to co znowu? Skąd ta filozofia?
Pyszną — dziękuję — dziękuję i nie chcę!
Tylko bez dzięków, tylko bez pysznienia,
Piękniuchne nóżki przygotuj na czwartek,
I marsz z Parysem do świętego Piotra,
Lub cię na stryczku pociągnę! rozumiesz?
Wybladły trupie, precz, ty markietanko!
Łojowa świeczko!
Pani Kap.  Fe, fe! czyś oszalał?
Julia.  Dobry mój ojcze, na klęczkach cię błagam,
Dozwól mi jedno choć słowo powiedzieć.
Kapulet.  Zgiń, buntownico! młoda markietanko!
Słuchaj — we czwartek idź mi do kościoła,
Lub mi się więcej nie pokaż na oczy!
Bądź cicho, nie mów, ni mi odpowiadaj —
Palce mnie świerzbią! — Skarżyłem się nieraz,
Że mi Bóg jedno zesłał tylko dziecię,
Lecz i to jedno jest jedno za wiele.
Ona się stała dla nas tylko klątwą!
Precz, nic dobrego!
Mamka.  Błogosław jej Boże!
Źle robisz, panie, że ją tak traktujesz.
Kapulet.  Trzymaj, ty mędrku, język za zębami,
Twoją roztropność dla kum twoich schowaj!
Mamka.  Złego nie mówię.
Kapulet.  Szczęść ci, panie Boże!
Mamka.  Nie możnaż mówić?
Kapulet.  Milcz, głupia trajkotko!
Pleć twoje duby przy kumek kieliszku,
Mnie ich nie trzeba!

Pani Kap.  Zbyt jesteś gorący!
Kapulet.  Na Boga, to mi odbierze mój rozum!
We dnie i w nocy, śród zabaw i pracy,
Sam, czy śród tłumu, troszczyłem się tylko,
Jakby ją wydać; a kiedy znalazłem
Męża, znanego z szlachetności rodu,
Z wielkich talentów, majątku, młodości,
Honorem, jak to mówią, nadzianego,
Postaci, jakiej serce życzy mężom —
Aż ci tu prawi płacząca waryatka,
Skwircząca lalka, na dane jej szczęście:
Nie chcę iść za mąż, ani kochać mogę —
Jestem zbyt młoda — błagam — racz przebaczyć!
Nie chcesz iść za mąż? I owszem, panienko,
Żyj odtąd trawą, lecz precz z mego domu!
Pamiętaj tylko, ze mną żartów niema!
Czwartek już blizko; połóż dłoń na sercu;
Jeśliś ty moją, dam cię Parysowi,
Gdy nie, idź, żebraj, zdychaj na ulicy,
Albo się powieś, bo na duszę moją,
To co posiadam, nie dla ciebie będzie!
Ty wiesz, że łamać przysięgi nie zwykłem (wychodzi).
Julia.  O, czyliż niema w niebiosach litości
Widzącej głębie mojego cierpienia?
Choć ty mnie droga nie odpychaj matko!
Zwlecz to małżeństwo na miesiąc, na tydzień,
Lub każ postawić moje ślubne łoże
W ciemnym grobowcu, w którym Tybalt spoczął!
Pani Kap.  Nie mów już do mnie, nie chcę odpowiadać;
Co chcesz, rób teraz, jam z tobą skończyła!

(Wychodzi).

Julia.  O Boże! — Mamko, jak temu przeszkodzić?
Mąż mój na ziemi, wiara moja w niebie;
Jakże ta wiara wrócić ma na ziemię,
Póki małżonek nie ześle jej z nieba,
Ziemię rzucając? — O pociesz mnie, ratuj!
Jak mogło niebo na tak ciężką próbę,
Tak jak ja, słabe wystawić stworzenie?

Co mówisz? Nie maszli pociechy słowa?
Ratuj mnie, mamko!
Mamka.  Słuchaj więc mej rady:
Romeo wygnan; świat przeciw niczemu,
Że lub się nigdy do ciebie nie zgłosi,
Lub, jeśli zgłosi, to chyba ukradkiem;
Kiedy więc rzeczy tak stoją, jak stoją,
Sądzę, najlepiej będzie wziąć hrabiego.
Miły pan z niego; twój Romeo przy nim
Zda mi się ścierką; a sam orzeł, pani,
Nie ma tak żywych i tak jasnych oczu
Jak hrabia Parys. Niech zginę, serduszko,
Jeśli nie myślę, że drugie małżeństwo
Lepsze niż pierwsze; a choćby nie było,
Pierwszy mąż umarł — tak dobrze jak umarł,
Kiedy pożytku z życia jego nie masz.
Julia.  Czy z serca mówisz?
Mamka.  I z serca i z duszy,
Lub niech przepadnę!
Julia.  Amen!
Mamka.  Co to znaczy?
Julia.  Niemało wlałaś mi pociechy w serce.
Idź, powiedz matce, żem poszła do celi
Brata Laurenta, obraziwszy ojca,
Grzechy mu wyznać, dostać rozgrzeszenie.
Mamka.  Idę natychmiast — a rozumnie robisz (wychodzi).
Julia.  Ha, zły szatanie! stary potępieńcze!
Większymli grzechem zbrodnię mi tę radzić,
Lub czernić męża tym samym językiem,
Którym go wprzódy nad miarę wielbiłaś
Po tysiąc razy? — Precz, radco! na przyszłość
Pomiędzy nami rozbrat wiekuisty.
Więc do klasztoru! niech Laurenty radzi;
Śmierć mi zostanie, jeśli wszystko zdradzi (wychodzi).




AKT CZWARTY.
SCENA I.
Cela Brata Laurentego.
(Wchodzą: Brat Laurenty i Parys).

Brat Laur.  We czwartek, mówisz? Czas to nazbyt krótki.
Parys.  To jest życzenie ojca Kapuleta,
A nie ja pewno wstrzymam jego pośpiech.
Brat Laur.  Mówisz, że nie znasz serca twojej przyszłej:
Droga to krzywa i nie po mej myśli.
Parys.  Płacze bez miary po Tybalta śmierci,
Dlategom mało o miłości mówił:
Nie w domu płaczu Wenus się uśmiecha.
Jej ojcu przytem zda się niebezpieczno,
Że się tak czarnej boleści poddaje,
I w swej mądrości dzień ślubu przyśpiesza,
Ażeby łez jej potop zatamować;
Bo co samotność na myśl jej przywodzi,
Może z jej myśli wygnać towarzystwo.
Znasz teraz wszystkie powody pośpiechu.
Brat Laur.  (na str.). Jak chciałbym nie znać powodów odwłoki!

(Wchodzi Julia).

Patrz, narzeczona do mej dąży celi.
Parys.  Szczęśliwe zejście, pani ma i żono!
Julia.  Być może, jeśli mogę być twą żoną.
Parys.  Droga, to może, musi być we czwartek.
Julia.  A co być musi, będzie.
Brat Laur.  Tekst niemylny.
Parys.  Czy się do Ojca spowiadać przychodzisz?
Julia.  Odpowiedź na to byłaby spowiedzią.
Parys.  Miłości dla mnie nie zaprzyj się przed nim.
Julia.  Przed tobą wyznam, że kocham go szczerze.
Parys.  Wyznasz, nie wątpię, że mnie także kochasz.
Julia.  Gdy wyznam, ceny wyznaniu dorzucę,
Mówiąc nie w oczy, ale za oczyma.

Parys.  Łzy, biedna duszo, twarz ci oszpeciły.
Julia.  Łzy te nie wielkie zwycięstwo odniosły:
Twarz była szpetną już przed ich napaścią.
Parys.  Łzy cię skrzwdziły mniej niż twoje słowa.
Julia.  Nie jest potwarzą, panie, co jest prawdą;
A co mówiłam, mówiłam mej twarzy.
Parys.  Twarz ta jest moją, mą własność potwarzasz.
Julia.  Twoją być może, moją bowiem nie jest. —
Mój święty ojcze, maszli chwilę wolną,
Albo czy wrócić mam podczas nieszporów?
Brat Laur.  Córko boleści, jestem teraz wolny.
Błagam, racz, panie, zostawić nas samych.
Parys.  Broń Boże, bym miał modlitwy przerywać! —
Julio, we czwartek obudzę cię wcześnie;
Teraz, tym czystym żegnam cię całunkiem.

(Wychodzi).

Julia.  Zamknij drzwi, ojcze, a potem płacz ze mną:
Niema lekarstwa, ratunku, nadziei!
Brat Laur.  O Julio, znam już wszystkie twe boleści;
Ich ciężar cały mój przygniata rozum.
Wiem już, że musisz, nic dnia nie odwlecze,
We czwartek przyszły hrabiemu dać rękę.
Julia.  Nie mów mi, ojcze, że o tem słyszałeś,
Póki nie powiesz, jak temu zaradzić.
Gdy mi w mądrości twej pomódz nie możesz,
Mój tylko zamiar twem stwierdź przyzwoleniem,
A nóż ten, ojcze, zaradzi wszystkiemu.
Bóg związał serca nasze, a ty ręce,
A nim ta ręka, dana Romeowi,
Zostanie nowych związków ręczycielką,
Nim zbuntowane, wierne moje serce
Pierwszą swą miłość dla nowej poświęci,
Rękę i serce sztylet ten zatrzyma!
Ty, ojcze, długiem doświadczeniem mądry,
Ty daj mi radę, lub patrz, w twoich oczach
Sędzią pomiędzy mną a mą rozpaczą
Nóż krwawy będzie, i skończy zatargi,
Których trybunał twych lat i mądrości

Rozwikłać nie mógł na drodze honoru!
I czemuż milczysz? Do mogiły wzdycham,
Jeśli w twych słowach lekarstwa nie znajdę.
Brat Laur.  Słuchaj mnie, córko, jest jeszcze nadzieja,
Choć wykonanie jest straszne i groźne,
Jak jest nieszczęście, które wstrzymać chcemy!
Lecz jeśli raczej, niż pojąć Parysa,
Do samobójstwa czujesz siłę woli,
Nie zadrżysz, myślę, przed pozorem śmierci,
Aby odegnać grożącą ci hańbę,
Ty, co chcesz umrzeć, aby jej uniknąć!
Jeśli masz serce, lekarstwo ci podam.
Julia.  O, każ mi raczej, niż Parysa pojąć
Skoczyć z najwyższych wieży tamtej szczytów!
Gnaj mnie po drodze rozbójników pełnej,
Każ spać w jaskini, gdzie wężów siedlisko,
Do ryczącego przykuj mnie niedźwiedzia,
Albo śród nocy w kośnicy mnie zamknij,
Pokrytej szatą kości grzechoczących,
Pożółkłych czaszek, spróchniałych goleni,
Każ mi w grób skoczyć wykopany świeżo,
I tam mnie owiń w umarłego całun!
Wszystko, na czego wspomnienie wprzód drżałam,
Spełnię bez trwogi, spełnię bez wahania,
Bylem żyć mogła nieskalaną żoną!
Brat Laur.  Więc idź do domu, bądź wesołą, przyrzecz
Hrabiemu rękę oddać. Jutro środa;
Jutrzejszej nocy staraj się być samą,
Z twojej alkowy mamkę nawet oddal.
Weź tę flaszeczkę, gdy wejdziesz do łoża,
Wychyl aż do dna płyn dystylowany,
A wnet po wszystkich żyłach twych przeleci
Zimno i senność; twej krwi pulsa wszystkie
Swój bieg zwyczajny zatrzymają nagle,
Ciepło ni oddech życia nie poświadczą;
Róże ust twoich i twoich lic zwiędną,
Jak gdy śmierć życia jasny dzień zamyka,
I każdy członek straci życia gibkość,

Zdrętwieje, zmarznie, jak umarłe ciało.
W tem pożyczonem śmierci podobieństwie
Całe czterdzieści dwie godzin zostaniesz,
Potem się zbudzisz, jak ze snu błogiego.
Skoro więc młody przyjdzie oblubieniec
Zbudzić cię rano, umarłą cię znajdzie.
Wtedy, jak ziemi zwyczajem jest naszej,
W ślubnych osłonach, z odkrytem obliczem.
Do rodzinnego poniosą cię grobu,
I w temże samem zamkną cię sklepieniu,
Gdzie Kapuletów ród spoczywa cały.
Ja z mojej strony, zanim się rozbudzisz,
Listem Romea o wszystkiem uprzedzę;
On tu pośpieszy, będzie czuwał ze mną
Nad twem zbudzeniem, i tej samej nocy
Mąż cię powiedzie z sobą do Mantuy.
To cię od hańby obecnej uwolni,
Jeśli niewieścia trwoga albo zmienność
Do wykonania sił ci nie odejmą.
Julia.  Daj mi, o daj mi, a nie mów o trwodze!
Brat Laur.  Weź i powracaj. Bądź mężną, szczęśliwą
W twoim zamiarze! Wyślę do Mantuy
Braciszka z listem do twojego męża.
Julia.  Miłości, daj mi męstwo i zbawienie!
Bądź zdrów, mój ojcze! (Wychodzą).



SCENA II.
Dom Kapuletów.
(Wchodzą: Kapulet, pani Kapulet, Mamka i Słudzy).

Kapulet.  Zaprosisz wszystkich, których tu imiona.

(Wychodzi Służący).

Ty najm dwudziestu ćwiczonych kucharzy.
2 Służący.  Nie przyprowadzę jednego partacza, bo każdego stawię wprzódy na próbę, czy umie oblizywać sobie palce.
Kapulet.  I to ma być dowodem doskonałości?

2 Służący.  Zły to kucharz, panie, co nie oblizuje swoich palców. Kucharz przeto, który nie oblizuje swoich palców, nie może się spodziewać mojego zamówienia.
Kapulet.  Dość tego, w drogę! (Wychodzi Służący).
Lękam się, żeby nie brakło nam czasu. —
Czy córka poszła do brata Laurenta?
Mamka.  Tak jest.
Kapulet.  To dobrze. On może ją zmieni,
Tę krąbrną, zmienną i upartą dziewkę.

(Wchodzi Julia).

Mamka.  Patrz, jak wesoła od spowiedzi wraca.
Kapulet.  Cóż to krąbrnico? Gdzież to się włóczyłaś?
Julia.  Gdzie nauczyłam szczerej się pokuty
Za grzech śmiertelny nieposłusznej woli
Twoim rozkazom; święty więc zakonnik
Do nóg mi twoich polecił się rzucić,
O przebaczenie błagać. Błagam, przebacz!
Odtąd na zawsze twej ulegam woli.
Kapulet.  Posłać po hrabię, donieść mu o wszystkiem;
Węzeł ten jutro rano muszę związać.
Julia.  Młodego hrabię w klasztorze spotkałam,
I tam, o ile dozwalała skromność,
Moich mu uczuć odkryłam tajniki.
Kapulet.  Cieszę się szczerze; to dobrze — wstań, córko —
Tak być powinno! — Muszę widzieć hrabię.
Hej, czy nie słyszysz? Idź, poproś go do mnie! —
Klnę się na Boga, świętemu mnichowi
Cała Werona dług wdzięczności winna!
Julia.  Czy chcesz pójść mamko, do mego pokoju,
Wybrać w ubiorach i klejnotach moich,
Co będzie trzeba na jutrzejsze święto?
Pani Kap.  Nie, nie, do czwartku jeszcze dosyć czasu.
Kapulet.  Idź, idź z nią, mamko! Jutro, do kościoła!

(Julia i Mamka wychodzą).

Pani Kap.  Nie będzie czasu na przygotowania,
Wszak już noc prawie.
Kapulet.  Ja za tem pochodzę;
Licz na mnie; wszystko znajdziesz w pogotowiu.

Ty idź do Julii, pomóż jej w ubraniu,
Ja nie śpię dzisiaj — zostaw mi rzecz całą —
Na ten raz jeden będę gospodynią. —
Hola! a, wszyscy wyszli; sam więc pójdę,
Aby Parysa przygotować umysł
Na dzień jutrzejszy. Lżej mi coś na sercu,
Gdy się tak nagle upór dziewki zmienił (Wychodzą).



SCENA III.
Pokój Julii.
Wchodzą: Julia i Mamka.

Julia.  Ten strój najlepszy. Ale, dobra mamko,
Przez noc tę, proszę, zostaw mnie samotną,
Bo długie, długie muszą być modlitwy,
Zanim się niebo uśmiechnąć mi raczy,
Bo jestem pełna cierpienia i grzechów.

(Wchodzi pani Kapulet).

Pani Kap.  Jeszcze zajęte? Czy mogę wam pomódz?
Julia.  Nie, matko, z mamką już wybrałam wszystko,
Co mi przystało na jutrzejszy obchód.
Teraz racz, matko, zostawić mnie samą,
Pozwól niech mamka noc przeczuwa z tobą,
Bo jestem pewna, że masz pełne ręce
Nagłych przyrządzeń.
Pani Kap.  Więc Julio, dobranoc!
Idź i wypocznij; trzeba ci spoczynku.

(Wychodzi z Mamką).

Julia.  Bądź zdrowa! Bóg wie, kiedy się zobaczym!
Zimna obawa drga po moich żyłach
I wszystko ciepło żywotne wymraża.
Baz jeszcze jeden przywołam je do mnie,
Może obecność ich doda mi siły.
Mamko! — Lecz po co mamka w mym pokoju?
Sama odegrać scenę muszę straszną.
Witaj, napoju! —
Lecz jeśli napój bez skutku zostanie?
Mamże hrabiemu rękę jutro oddać?

Nie — to poradzi — i ty przy mnie spocznij!

(Kładzie sztylet).

Lecz jeśli sztucznie zakonnik zaprawił
Napój trucizną, przez obawę hańby,
Którąby nowy ślub na niego ściągnął,
Gdy mój z Romeem ślub poświęcił wprzódy?
Być może, jednak nie chcę temu wierzyć,
Bo świętość była czynów jego piętnem.
Lecz cóż? Gdy ciało moje w grobie zamkną,
A ja się zbudzę zanim mnie Romeo
Wybawić przyjdzie? o, co za okropność!
Czy mnie zatęchłe nie zdusi sklepienie,
W którego zgniłe usta nigdy świeży
Oddech nie wleciał, nim Romeo przyjdzie?
Lub choćbym żyła, czy stać się nie może
Że myśl okropna i śmierci i nocy,
Złączona z grozą samotnego miejsca,
Głuchego sklepu, omszonego grobu,
W którym od wieków przodków moich kości
Zwalone razem leżą pogrzebane;
Gdzie krwawy Tybalt zieleni się jeszcze,
Gnije w całunie; gdzie, jak powiadają,
Schodzą się duchy o północnej dobie;
O Boże, Boże! czy stać się nie może,
Że rozbudzonej grobowe wyziewy,
Głosy jak ziemi wyrwanych pokrzyków,
Które śmiertelnym rozum odbierają,
I mnie, zbudzonej, obłąkają zmysły,
Tą hydną zewsząd owiewanej trwogą?
Będęż się bawić kośćmi ojców moich?
Wyrwęż z całunu krwawy trup Tybalta,
I wściekła, mego pradziada piszczelem
Cierpiącą głowę strzaskam jak maczugą?
Patrz! Zda się, widzę już, jak duch Tybalta
Romea ściga, który jego ciało
Orężem przeszył; wstrzymaj się, Tybalcie!
O mój Romeo, na zdrowie twe piję!

(Rzuca się na łoże).

SCENA IV.
Sala w domu Kapuleta.
(Wchodzą: pani Kapulet, Mamka).

Pani Kap.  Mamko, weź klucze, idź przynieś korzeni.
Mamka.  Wołają o daktyle i pigwy do pasztetu.

(Wchodzi Kapulet).

Kapulet.  No, dalej! żwawo! Już drugi piał kogut,
Już na pacierze dzwonią, biła trzecia.
Droga Agnieszko, dojrzyj pieczystego,
Nie żałuj kosztów.
Mamka.  Mój panie kucharzu,
Spaćbyś już poszedł; jutro będziesz chory
Za noc bezsenną.
Kapulet.  Nie, nie troszcz się o mnie;
Dla mniejszych przyczyn nie jednąm noc czuwał,
A bezsenności zdrowiem nie płaciłem.
Pani Kap.  O, w swoim czasie byłeś myszołapem;
Ja teraz czuwam, żebyś tak nie czuwał.

(Pani Kapulet i Mamka wychodzą).

Kapulet.  Ha! zazdrość, zazdrość!

(Wchodzą Służący z rożnami, drzewem i koszami).

A to co ma znaczyć?
Służący.  Coś dla kucharzy, panie, lecz co, nie wiem.
Kapulet.  Więc śpiesz się tylko! (Pierwszy służący wychodzi).
Przynieś suchszych drewek;
Zawołaj Piotra, on ci wskaże miejsce.
2 Służący.  Mam jeszcze głowę, aby znaleźć klocek,
I Piotra o to nie będę kłopotał (wychodzi).
Kapulet.  Dobrze, na Boga! Wesoły bękarcie,
Robię cię królem wszystkich suchych klocków.
Za chwilę hrabia z muzyką przybędzie;
Tak mi powiedział. (Muzyka za sceną). Otóż go i słyszę.
Hej, mamko, żono! Hej tam, mamko, mamko!

(Wchodzi Mamka).

Idź, obudź Julią, a ustrój ją pięknie,
Ja tu gawędą zabawię Parysa.

Śpiesz się, pan młody gotowy już czeka;
Śpiesz się, powtarzam! (Wychodzą).



SCENA V.
Pokój Julii.
(Julia na łożu. Wchodzi Mamka)

Mamka.  Pani! hej, Julio! Bóg widzi, jak drewno!
Baranku! Pani! A fe, fe, ty śpioszko!
Kochanko! Pani! Serduszko! Ni słowa —
Oblubienico! Śpisz za twe trzy grosze,
Śpijże za tydzień, bo przyszłą noc, ręczę,
Tak hrabia Parys w myśli postanowił,
Nie zmrużysz oka. Odpuśćże mi, panie,
Odpuść i Amen! Jak twardo zasnęła!
Muszę ją zbudzić. Pani, pani, pani!
Niechże cię hrabia w łóżku jeszcze znajdzie,
Toż cię przestraszy! Co, czy nie przestraszy?
Jakto? ubrana? Ubrana a w łóżku?
Muszę ją zbudzić. Pani, pani, pani!
Przebóg! Ratujcie! Pani ma umarła!
O dniu nieszczęścia! Czemuż się rodziłam!
Hej, akwawity! O pani! o pani!

(Wchodzi pani Kapulet).

Pani Kap.  Cóż to za krzyki?
Mamka.  O dniu opłakany!
Pani Kap.  Cóż się to znaczy?
Mamka.  Patrz! patrz! Dniu boleści!
Pani Kap.  O ja nieszczęsna! Dziecię, życie moje,
Ożyj, spójrz na mnie, albo umrę z tobą!
Boże! Ratujcie! Wołaj o ratunek! (Wchodzi Kapulet).
Kapulet.  Śpieszcie się z Julią, przez Boga! Mąż czeka.
Mamka.  Julia umarła, umarła, niestety!
Pani Kap.  O dniu nieszczęsny! umarła! umarła!
Kapulet.  Ha, niech zobaczę! Niestety! ostygła,
Krew jej zamarzła, członki jej stężały,
Te usta z życiem rozstały się dawno.

Śmierć pierś jej gniecie, jak zawczesne szrony
Najsłodsze kwiaty na zielonem polu.
Mamka.  Dniu opłakany!
Pani Kap.  O czasie boleści!
Kapulet.  Śmierć, co ją wzięła, a każe mi jęczeć,
Wiąże mi język i odbiera mowę.

(Wchodzi: Brat Laurenty i Parys z muzyką).

Brat Laur.  Czy do kościoła gotowa iść panna?
Kapulet.  Tak jest, gotowa — by nigdy nie wrócić!
Synu, tej nocy, przed twoim dniem ślubnym
Śmierć z twoją żoną spała; patrz, tam leży
Ten kwiatek śmierci dotknięciem przekwitły!
Śmierć zięciem moim, śmierć moim dziedzicem;
Śmierć córkę moją pojęła! Niech umrę,
Bo życie tracąc, śmierci oddam wszystko!
Parys.  Po toż tak chciwie na ten dzień czekałem,
Aby mi takie przyniósł widowisko?
Pani Kap.  Dniu nienawistny, nieszczęsny, przeklęty!
Chwili czarniejszej od ciebie nie widział
Czas śród prac wiecznych swojego pielgrzymstwa!
Jedno, jedyne, biedne, drogie dziecię,
Jedno stworzenie na pociechę naszą,
A śmierć okrutna i to nam wydziera!
Mamka.  O biada! O dniu bolesny! bolesny!
Najopłakańszy dniu, najboleśniejszy
Z wszystkich bolesnych dni mego żywota!
Dniu, o dniu, o dniu, o dniu nienawistny!
Dnia czarniejszego nikt nie widział jeszcze.
Dniu opłakany! o dniu opłakany!
Parys.  Zdradzon, skrzywdzony, rozwiedzion, zabity!
Śmierci obrzydła, przez ciebie zdradzony,
Przez ciebie, sroga, zgubiony na zawsze!
Miłości! życie! Nie życie, lecz w śmierci
Miłości!
Kapulet.  Wzgardzon, męczony, zabity!
Okrutny czasie, i po cóż przyszedłeś,
Ażeby zabić, zabić święto nasze?
O dziecię, dziecię! Duszo ma, nie dziecię!

Umarłaś! Boże! Umarło me dziecię!
Z niem cała moja radość pogrzebana!
Brat Laur.  Wstydź się! Skończ skargi! Lekarstwem rozpaczy
Nie rozpacz będzie. Miałeś z niebem udział
W dziewicy życiu: dziś niebo ma wszystko,
I tylko lepsza w tem dziewicy dola.
Twej cząstki bronić od śmierci nie mogłeś,
Niebo zachowa swoją w wiecznem życiu.
Jej podwyższenia nad wszystko szukałeś,
Jej podwyższenie twoim było rajem,
A teraz płaczesz, gdy jest podwyższoną
Nad chmury ziemskie, jak niebo wysoko?
W twojej miłości źle twe kochasz dziecię,
Gdy rozum tracisz, widząc ją szczęśliwą.
Złe to zamęźcie w zamęźciu żyć długo:
Co młodo zmiera, najszczęśliwsza żona.
Osusz łzy twoje, rzuć kwiat rozmarynu
Na trup ten piękny, a starym zwyczajem,
W ślubnych osłonach ponieś do kościoła!
Choć serce boli a oko łzy leje,
Z tych łez natury rozsądek się śmieje.
Kapulet.  Wszystkie zachody na weselny obrząd
Nagle na czarny zmieniają się pogrzeb;
Muzyka nasza na dzwon melancholii,
Weselne krzyki w smutne grobów święto,
Hymn uroczysty na pogrzebne pienie;
Weselne kwiaty stroją łono trupa,
I wszystka radość na boleść się zmienia.
Brat Laur.  Odejdź stąd, panie, ty, pani, idź za nim,
I ty, Parysie! Za chwilę nam trzeba
Trup piękny zanieść do jego mogiły.
Za grzechy wasze to nieba skaranie:
Niech kary nowej nie budzi szemranie!

(Wychodzą: Kapulet, pani Kapulet, Parys i Brat Laurenty).

I Muzyk.  Na uczciwość, możemy, jak widzę, zapakować nasze piszczałki i odejść.
Mamka.  O przyjaciele zabierzcie, odejdźcie!
Widzicie sami jak wielkie nieszczęście (wychodzi).

I Muzyk.  To prawda. Co za szkoda, że nie możemy rzeczy naprawić! (Wchodzi Piotr).
Piotr.  Muzykanci, o muzykanci! Wesołe serce, Wesołe serce, o, jeśli chcecie, żebym żył, zagrajcie mi Wesołe serce!
I Muzyk.  Dlaczego koniecznie Wesołe serce?
Piotr.  O muzykanci, bo własne moje serce gra mi Serce bolesne, zagrajcie mi więc jaką wesołą dumkę na pocieszenie.
2 Muzyk.  Nie czekaj od nas dumki; nie pora teraz grać dumki.
Piotr.  Więc nie chcecie?
I Muzyk.  Nie.
Piotr.  Nie? To ja wam muszę zagrać.
I Muzyk.  A co nam zagrasz?
Piotr.  Zagram wam coś takiego, że będziecie skakali jak jeszcze nikt nie skakał przy waszej muzyce, rzępoły!
I Muzyk.  Co? ty fagasie!
Piotr.  Ten fagas zagra wam takie fa, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałeś, ten fagas przyłoży swój fagasowski nóż do twojej pałki, a to bez żadnej pauzy.
I Muzyk.  A ja ci twoje ra i twoje fa wypiszę gółkami na gółce.
2 Muzyk.  Schowaj lepiej nóż a wydobądź dowcip.
Piotr.  A chcecie się na dowcip próbować? W to mi graj! Zbiję was na leśne jabłko ostrym dowcipem, a schowam mój ostry nóż do pochwy. Odpowiedz mi jak mężczyzna:
Gdy jęczy serce pod ciężkim ciosem,
Gdy troski umysł pokryją nocą,
Wtedy muzyka srebrnym swym głosem —
Dlaczego srebrnym głosem? Dlaczego muzyka srebrnym swym głosem? Co ty na to, Szymonie Baraniakiszko?
I Muzyk.  Dlaczego? rzecz jasna, bo srebro słodki dźwięk wydaje.
Piotr.  Doskonale! A co ty powiesz Jacku Bałabajko?
2 Muzyk.  Ja powiem: dlatego srebrnym głosem, że muzykanci grają dla srebra.
Piotr.  I to niezgorzej. A twoje jakie zdanie, Jakóbie Brzęczadło?
3 Muzyk.  Jeśli mam prawdę powiedzieć, to nie wiem dlaczego.
Piotr.  O przebacz! Ale ty jesteś raczej śpiewakiem niż

muzykantem. Więc ja ci powiem, dlaczego — muzyka srebrnym swym głosem mówią — srebrnym głosem, bo podobne wam rzępoły nie często dostają złoto za swoje rzępolenie.
Wtedy muzyka srebrnym swym głosem
Krzepi upadłych prędką pomocą.

(Wychodzi śpiewając).

I Muzyk.  Powiedz, czy to nie łotr zapowietrzony?
2 Muzyk.  Na szubienicę z nim, Jakóbie! Ale wejdźmy do domu, poczekamy na pogrzeb i zostaniemy na stypę.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.
SCENA I.
Ulica w Mantuy.
(Wchodzi Romeo).

Romeo.  Jeśli mam wierzyć pochlebnej snu prawdzie,
Marzenie moje blizką wróży radość.
Władca mych piersi siadł wesół na tronie;
I dzień ten cały niezwykłe wesele
Myśli mnie skrzydłem nad ziemię wyrzuca.
Umarłem we śnie, przyszła moja żona —
Dziwne marzenie — co myśl daje zmarłym,
Całując, takiem natchnęła mnie życiem,
Żem znowu ożył i byłem cesarzem.
Ileż w miłości posiadanej skarbów,
Gdy cień miłości w radość tak bogaty!

(Wchodzi Baltazar).

Wieści z Werony! Cóż tam, Baltazarze?
Od Laurentego czy przynosisz listy?
Czy żona moja, czy ojciec mój zdrowi?
Jak się ma Julia, jeszcze raz się pytam.

Wszystko szczęśliwe, gdy ona szczęśliwa!
Baltazar.  Ona szczęśliwa, wszystko więc szczęśliwe,
Gdyż w Kapuletów grobie śpi jej ciało,
Duch nieśmiertelny z aniołami żyje!
Widziałem, jak ją w przodków grób złożono,
I z smutną wieścią śpieszyłem do ciebie.
Przebacz mi, panie, nowiny bolesne,
Lecz sam powinność tę na mnie włożyłeś.
Romeo.  Czy tak? Więc gwiazdy, wyzywam was wszystkie!
Wszak wiesz, gdzie moje tutaj jest mieszkanie,
Tam atramentu i papieru przynieś,
A zamów konie — wyjeżdżam tej nocy.
Baltazar.  Błagam cię, panie, w cierpliwość się uzbrój!
Twarz twoja blada, dzikie twoje oczy
Nieszczęście wróżą.
Romeo.  Mylisz się; bądź cicho!
Opuść mnie, wolę moją spiesznie wypełń!
Od Laurentego nie przynosisz listów?
Baltazar.  Nie, dobry panie.
Romeo.  Mniejsza o to! odejdź
I zamów konie; czekaj mnie za chwilę.

(Wychodzi Baltazar).

Tej nocy, Julio, i ja z tobą spocznę!
Myślmy o środkach. O złe, jak ty szybko
Znajdujesz drogę do myśli rozpaczy!
Pamiętam dobrze, gdzieś tutaj w sąsiedztwie
Dom aptekarza, którego widziałem
W podartej sukni, z zapadniętą rzęsą,
Jak zioła zbierał; twarz jego wychudła,
Ostry ząb nędzy do kości go wyjadł;
W ubogim sklepie wypchany krokodyl,
Żółw morski wisiał, przytem ryb potwornych
Skór długie rzędy; w około po szafach
Żebracza pustych pudełek wystawa,
Słoje, pęcherze, zatęchłe nasiona,
Resztki szpagatu, wywietrzałe róże
Porozrzucane jakgdyby na pokaz.
Nędzę tę widząc, rzekłem sam do siebie:

Gdyby truciznę chciał kto w Mantuy kupić,
Chociaż jej sprzedaż prawo śmiercią karze,
Tu mieszka nędzarz, co ją sprzedać gotów.
Myśl ta, jak widzę, było to przeczucie,
I ten sam nędzarz sprzedać mi ją musi.
To jest dom, jeśli pamięć mnie nie myli.
Żebrak w świąteczny dzień zamknął aptekę.
Hej! aptekarzu! (Wchodzi Aptekarz).
Aptekarz.  Kto głośno tak woła?
Romeo.  Przybliż się, słuchaj! Widzę, żeś jest biedny;
Weź te czterdzieści dukatów, daj za nie
Dozę trucizny, ale tak potężnej,
Że w chwili, w której z krwią żył się pomiesza,
Człowiek, znużony życiem, padnie trupem,
A dusza z ciała wypadnie gwałtownie,
Jak proch, za iskry dotknięciem, wyrzuca
Fatalne brzemię z dział żelaznej piersi.
Aptekarz.  Mam tę truciznę, ale jej sprzedawcę
Śmiercią ścigają mantuańskie prawa.
Romeo.  Nagi i pełny cierpienia i nędzy
Umrzeć się lękasz? Głód na twoich licach,
Z ócz twych wygląda ucisk niedostatku,
Na grzbiecie twoim pogarda z żebractwem!
Twym przyjacielem nie jest świat ni prawa.
Świat nie ma prawa, aby cię zbogacić,
Złam prawo, weź to, i przestań być biednym.
Aptekarz.  Nie moja wola, ubóstwo zezwala.
Romeo.  Nie twoją wolę, ubóstwo twe płacę.
Aptekarz.  Wsypiesz ten proszek w jakikolwiek napój,
A gdy wypijesz, chociażbyś miał siły
Dwudziestu mężów, upadniesz bez ducha.
Romeo.  Weź twoje złoto, gorszą dusz truciznę,
Większego zbójcę na tym podłym świecie,
Niż proszki, których wzbroniona ci sprzedaż:
Nie ty mnie, ja ci sprzedałem truciznę.
Bądź zdrów, kup jadła i porośnij w ciało.
Witaj, nie śmierci, lecz życia napoju!
Przez ciebie z Julią spocznę mą w spokoju. (Wychodzą).



SCENA II.
Cela Br. Laurentego.
(Wchodzi Brat Jan).

Brat Jan.  Hej, świątobliwy bracie franciszkański!

(Wchodzi Br. Laurenty).

Brat Laur.  Głos, który słyszę, to głos brata Jana.
Witaj z Mantuy! Co Romeo mówi?
Lub daj list, jeśli myśl swoją wypisał.
Brat Jan.  Kiedym chciał znaleźć drogi towarzysza,
Jednego z braci bosych Franciszkanów,
Który w tem mieście schorzałych nawiedzał,
Wszedłem do domu, aż tu straże miasta,
Myśląc, że oba weszliśmy do domu,
Gdzie swoje rządy rozpostarła dżuma,
Na drzwiach zamkniętych pieczęć przyłożyły,
Wstrzymały gwałtem podróż do Mantuy.
Brat Laur.  Ale kto poniósł mój list do Romea?
Brat Jan.  Nie mogłem posłać, sam ci go odnoszę,
Bo nikt go z mojej przyjąć nie chciał ręki,
Tak wszystkich trwoga zarazy owiała.
Brat Laur.  Okrutny losie! Na mój święty zakon,
List nie był fraszką, ale pełny wagi
I drogich wieści, a niebezpieczeństwem
Niedbalstwo grozi. Śpiesz się, bracie Janie,
Znajdź mi żelazny lewar, i bez zwłoki
Do mej go celi przynieś.
Brat Jan.  Śpieszę, bracie.

(Wychodzi).

Brat Laur.  Teraz samotny śpieszę do grobowca.
Za trzy godziny Julia się obudzi.
Będzie mnie gromić, że o tych wypadkach
Romeo żadnej wieści nie otrzymał.
Ale powtórne wyślę mu poselstwo,
A ją tymczasem w mojej schowam celi.
Trup żywy w grobie umarłych zamknięty!

(Wychodzi).

SCENA III.
Cmentarz. Grobowiec rodziny Kapuletów.
(Wchodzą: Parys i Pai z kwiatami i pochodnią).

Parys.  Daj mi pochodnię, trzymaj się w oddali,
Lub zgaś ją wprzódy; nie chcę być widzianym;
Tam pod cisami połóż się na ziemi,
I przyłóż ucho do grobów rozgłośnych,
A każda stopa, co wnijdzie na cmentarz
Tysiącznych mogił drążony wykopem,
Uszu twych dojdzie; świśnij wtedy głośno,
Będzie to znakiem, że ktoś się przybliża.
Oddaj mi kwiaty. Zrób, jak powiedziałem.
Paź.  Chociaż się lękam na głuchym cmentarzu
Samotny zostać, odważę się jednak. (Wychodzi).
Parys.  Kwiatku, na ślubne twe łoże kwiat rzucam!
Ach! firankami twemi proch i kamień!
Co noc pokropię twój grób pachnidłami,
Lub łzami, które jęczenie wyciśnie.
Wieczną żałobą, znamieniem mej straty
Łzy moje będą i te wonne kwiaty! (Paź śwista).
Paź znać mi daje, że ktoś się przybliża.
Jakaż przeklęta noga śpieszy tędy
Przerwać pogrzebne miłości obrzędy? (Kryje się).

(Wchodzą: Romeo i Baltazar, z pochodnią, motyką i t. d.).

Romeo.  Daj mi motykę i żelazny lewar.
Weź list ten; pomnij, jak tylko zaświta.
Oddać go ojcu mojemu i panu.
Daj mi pochodnię. Jeśli kochasz życie,
Cokolwiek ujrzysz, cokolwiek usłyszysz,
Nie przychodź moich przerywać zatrudnień!
Do łoża śmierci zstępuję samotny,
Aby oblicze mojej żony ujrzeć,
Lecz przedewszystkiem, aby zdjąć z jej palca
Pierścień kosztowny, który mi posłuży
Do wielkich celów. Odejdź więc na stronę.
Lecz gdy zazdrosną pchnięty ciekawością

Wrócisz szpiegować, co potem zamierzam,
Niebo mi świadkiem, podrę cię na części
I po zgłodniałym cmentarzu rozsieję!
Czas i me myśli dzikie są i srogie,
I tysiąc razy są nieubłagańsze,
Niż tygrys głodny lub ryczące morze!
Baltazar.  Nie będę, panie, twych przerywał działań.
Romeo.  Tem mi okażesz przyjaźń. Przyjm to, proszę.
Żyj, bądź szczęśliwy! Bądź zdrów, dobry sługo!
Baltazar.  Pójdę się ukryć śród blizkich drzew cienia;
Trwożą mnie jego słowa i spojrzenia. (Wychodzi).
Romeo.  Ty śmierci łono, przeklęta gardzieli,
Najdroższym ziemi kąskiem nasycona,
Tak twą przegniłą paszczękę otwieram,

(Łamie drzwi grobowca).

Na przekór więcej dorzucę ci strawy!
Parys.  To głos dumnego wygnańca Monteki,
Zbójcy Tybalta, po którego stracie
Żal, mówią, zabił to piękne stworzenie!
Przychodzi teraz zemstę swoją sycić
Na trupach zmarłych: pójdę go zatrzymać.

(Występuje).

Dłoń świętokradzką wstrzymaj, nikczemniku!
Zemstę posunąć chcesz za śmierci krańce?
Podlezę skazany, więźniem jesteś moim,
Woli mej słuchaj, umrzeć bowiem musisz!
Romeo.  O tak jest, muszę i po tom tu przybył.
Dobry młodzieńcze, o, nie kuś rozpaczy!
Oddal się, błagam; pamięć tych umarłych
Niech cię przerazi; błagam cię, młodzieńcze,
Grzechu nowego na mą skroń nie rzucaj,
Wściekłość mą budząc! Niebo mi jest świadkiem,
Lepiej cię kocham, niż siebie, o, odejdź!
Sam przeciw sobie przychodzę tu zbrojny;
Nie czekaj — odejdź — żyj, a potem powiedz,
Że cię szaleńca litość ocaliła!
Parys.  Z twojej litości i zaklęć twych szydzę.
Jesteś mym więźniem jako praw gwałciciel.

Romeo.  Czy mnie wyzywasz? Więc weź, czego chciałeś!

(Walczą).

Paź.  Biją się, Boże! Biegnę straży wołać.
Parys.  Jestem zabity! (Pada). Jeżeli masz litość,
Otwórz grobowiec i złóż mnie przy Julii! (Umiera).
Romeo.  Wolę twą spełnię. Zobaczmy twarz jego.
Szlachetny Parys a krewny Merkucya.
Co mówił sługa, gdy myśl skołatana
Na słowa jego w drodze nie baczyła?
Mówił, że Parys Julią miał poślubić.
Czy mi to mówił? czy o tem marzyłem?
Lub czy szalony, gdy o Julii mówił,
Tak uroiłem? O daj mi dłoń twoją,
Wraz ze mną w księgę niedoli wpisany!
W grób tryumfalny zwłoki twoje złożę —
W grób? W gmach światłości, zabity młodzianie,
Bo tu śpi Julia, piękność jej grób ciemny
Przemienia w salę zalaną światłością!
Przez umarłego śpij tu pogrzebany.

(Składa Parysa w grobowcu).

Jak często ludzie w śmierci swej godzinie
Byli weseli! To stróże ich zowią
Błyskiem przed śmiercią; lecz jakże ja mogę
Błyskiem to nazwać? O kochanko! żono!
Śmierć, co wyssała miód twoich oddechów,
Twojej piękności panią jeszcze nie jest,
Niezwyciężona chorągiew piękności
Jeszcze na licach twoich się rumieni,
Śmierci się sztandar nie przybliżył do nich!
Tybalcie, w krwawych leżysz tu osłonach?
Mogęż ci większe dać zadośćczynienie,
Jak ręką, która twą rozcięła młodość,
Zabić młodziana, twojego wprzód wroga?
Przebacz, Tybalcie! Czemuś, droga Julio,
Tak piękna jeszcze? Ach! czyliż mam wierzyć,
Że bezcielesna śmierć kocha się w tobie,
Że cię ten potwór wychudły, okropny,
W tych kryje cieniach jak swoją kochankę?

Bojąc się tego, przy tobie zostanę,
Nigdy od tego nocy ciemnej zamku
Nie zwrócę kroku: tutaj, tu zamieszkam,
Z służebnicami twemi robakami;
Tu się na wieczny położę spoczynek,
Tu gwiazd złowróżbych ciężkie zrzucę jarzmo
Z mojego ciała znużonego światem.
Oczy me, dajcie ostatnie spojrzenie!
Ramiona, dajcie ściśnienie ostatnie!
Usta, ostatni przyłóżcie całunek,
Pieczęć wiecznego ze śmiercią przymierza!
Pójdź, towarzyszu, gorzki przewodniku,
Wściekły sterniku, i popchnij od razu
Na skały morskie łódkę skołataną!
Do ciebie droga! (pije). Słowny aptekarzu,
Napój skutkuje! całując, umieram. (Umiera).

(Z przeciwnej strony cmentarza wchodzi Br. Laurenty z latarnią, motyką i lewarem).

Brat Laur.  Święty Franciszku, pomóż mi! Jak często
Stare się nogi potknęły na grobach!
Kto tam?
Baltazar.  Przyjaciel i stary znajomy.
Brat Laur.  Bóg ci błogosław! Dobry przyjacielu,
Co za pochodnia blask pożycza słaby
Bezocznym czaszkom i grobów robakom?
Zda się, że świeci w grobie Kapuletów.
Baltazar.  Tak, święty ojcze, a przy niej jest pan mój,
Którego kochasz.
Brat Laur.  Kto mówisz?
Baltazar.  Romeo.
Brat Laur.  A od jak dawna?
Baltazar.  Przeszło pół godziny.
Brat Laur.  Śpiesz do grobowca ze mną!
Baltazar.  Nie śmiem, ojcze.
Pan mój przypuszcza, żem z cmentarza wyszedł,
A nagłą, straszną pogroził mi śmiercią,
Gdybym czynności jego chciał spiegowac.
Brat Laur.  Zostań; sam pójdę. Trwoga mnie osiada

I drżę z obawy jakiego nieszczęścia.
Baltazar.  Kiedy zasnąłem u stóp tego cisu,
Miałem sen, że ktoś z panem moim walczył
I że go pan mój zabił.
Brat Laur.  Hej, Romeo!

(Zbliża się do grobowca).

Przebóg! co krew ta znaczy, która plami
Kamienne wejście do tego grobowca?
Co miecze znaczą bez panów skrwawione,
Zgubione w cichem siedlisku pokoju?

(Wchodzi do grobowca).

Romeo! blady! — Kto z nim? Parys także?
I krwią zbroczony? Jakaż zła godzina
Opłakanego wypadku jest winą?
Julia się budzi. (Julia przebudza się).
Julia.  O dobry ojcze! Ale gdzież jest mąż mój?
Pamiętam dobrze, gdziem się znaleźć miała,
I wiem, gdzie jestem. Lecz, gdzie mój Romeo?

(Wrzawa za sceną).

Brat Laur.  Zgiełk jakiś słyszę. — Julio, opuść gniazdo
Śmierci, zarazy, snu przeciw naturze!
Potęga wyższa, niżeli nasz opór,
Pokrzyżowała myśli nasze — wyjdźmy!
Mąż twój na łonie twem umarły leży,
A przy nim Parys. Pójdź, w zakonnic kole
Święte i ciche schronienie ci znajdę.
Nie traćmy czasu, bo straż się przybliża!
Pójdź, dobra Julio! (Wrzawa za sceną).
Nie śmiem dłużej zostać.
Julia.  Idź, idź stąd, ojcze! ja stąd nie odejdę. —
Cóż to jest? Czara w ukochanej dłoni?
Trucizna sprawcą twej przedwczesnej śmierci?
Niedobry! Wszystko wypić i kropelki
Mnie nie zostawić! — Pocałuję usta,
Może trucizny kroplę na nich znajdę —
Kropla ta moją będzie zbawicielką (całuje go).
Twe usta ciepłe!
I Straż.  (za sceną).Gdzie? pokaż nam drogę!

Julia.  Wrzawa? Czas nagli! Szczęśliwy sztylecie,

(Porywa sztylet Romea).

Tu pochwa twoja! (Przebija się).
Tam rdzewiej, weź życie!

(Pada na ciało Romea i umiera. — Wchodzi Straż z Paziem Parysa).

Paź.  Tu jest miejsce; tam, gdzie ta pochodnia się pali!
I Straż.  Ziemia skrwawiona! Zbieżcie cmentarz cały,
Kogo znajdziecie, przyprowadźcie do mnie!

(Część Straży wychodzi).

Okropny widok! Tu hrabia zabity —
I we krwi Julia; jej trup jeszcze ciepły,
Chociaż dwie doby złożony w grobowcu.
Donieś książęciu, leć do Kapuletów,
Rozbudź Monteków — wy szukajcie wszędzie!

(Inni wychodzą).

Widzimy miejsce okrutnej niedoli,
Ale niedoli tej prawdziwe źródło
Może wyjaśnią nam okoliczności.

(Wchodzi kilku Stróżów z Baltazarem).

2 Straż.  Sługa Romea, krył się na cmentarzu.
I Straż.  Strzeżcie go bacznie do przybycia księcia.

(Wchodzą inni Stróże z bratem Laurentym).

3 Straż.  To mnich jest, który drży, wzdycha i płacze;
Znalazłem przy nim motykę i rydel
Właśnie, gdy wracał z tej strony cmentarza.
I Straż.  Rzecz podejrzana. Trzymajcie i mnicha.

(Wchodzi Książę z Orszakiem).

Książę.  Co za nieszczęście tak wcześnie zbudzone
I nasz poranny spoczynek przerywa?

(Wchodzą Kapulet, pani Kapulet i inni).

Kapulet.  Co mają znaczyć te wrzaski uliczne?
Lud po ulicach tu woła: Romeo,
Tu: Julia, owdzie: Parys, i śród krzyków
Toczy się tłumnie do naszego grobu.
Książę.  Co za wrzask trwogi uszu mych dolata?
I Straż.  Książę, tu Parys spoczywa zabity,
Romeo martwy; Julia raz umarła,
Znowu wskrzeszona i znowu zabita.

Książę.  Kto mógł te straszne popełnić morderstwa?
I Straż.  Ten mnich, mój książę, i Romea sługa
Mieli przy sobie narzędzia potrzebne
Do wyłamania umarłych grobowca.
Kapulet.  O nieba! Żono, patrz na krew twej córki!
Sztylet się zmylił — patrz, jego pokrowiec
Spoczywa pusty przy boku Monteka,
A on wpochwiony mylnie w łono córki!
Pani Kap.  Ach, widok śmierci jest jakby głos dzwonu,
Do grobu starość moją wzywający!

(Wchodzi Monteki i inni).

Książę.  Zbliż się, Monteki, wcześnie bowiem wstałeś,
By widzieć wczesną śmierć twojego syna.
Monteki.  Książę, ma żona umarła tej nocy,
Zabita żalem po wygnaniu syna.
Noważ się boleść na mój wiek sprzysięga?
Książę.  Patrz, a zobaczysz.
Monteki.  Nieposłuszny synu!
Tegoż się w moim nauczyłeś domu,
Przed starym ojcem spieszyć się do grobu?
Książę.  Na chwilę przyłóż na usta twe pieczęć,
Aż wątpliwości wszystkie rozjaśnimy,
Poznamy źródło, początek, bieg cały;
Ja wtedy żalów waszych będę wodzem,
Ja was powiodę choćby do wrót śmierci.
Dziś cierpliwości niechaj niewolnikiem
Nieszczęście będzie. Gdzie są podejrzani?
Brat Laur.  Jam najgłówniejszy, chociaż najmniej zdolny
Do popełnienia tak strasznego czynu;
Najpodejrzańszy, bo i czas i miejsce
Przeciw mnie świadczą i zbójcą mnie głoszą.
Sam się oskarżam teraz i sam bronię,
Sam się potępiam i sam uniewinniam.
Książę.  Więc mów bez zwłoki, co wiesz o tej sprawie.
Brat Laur.  Będę się spieszył, bo oddech mój, książę,
Niezdolny długiej powieści wydołać.
Romeo zmarły był Julii małżonkiem,
A Julia zmarła była jego żoną;

Jam ich połączył; tajemny dzień ślubu
Był dniem ostatnim Tybalta, śmierć jego
Młodego męża wyrwała z Werony.
Nie po Tybalcie, lecz po nim płakała.
(Do Kapul.) Ty, chcąc tę boleść od serca jej odjąć,
Tyś ją zaręczyć, gwałtem chciał połączyć
Z hrabią Parysem. Julia przyszła do mnie
I z obłąkanem spojrzeniem błagała,
By od drugiego wybawić ją związku,
Lub się w mej celi chciała zamordować.
Dałem jej przeto, ufny w moją sztukę,
Senne napoje, a skutki ich były
Po mojej myśli, nadały jej ciału
Śmierci pozory; tymczasem wysłałem
List do Romea, by nocy tej przybył,
Gdy miała ustać napojów potęga,
Z pożyczonego wydobyć ją grobu,
Ale przypadek wstrzymał brata Jana,
I nieoddany list w me ręce wrócił
Wczora wieczorem. Tak więc sam musiałem,
W jej przebudzenia chwilę oznaczoną,
Przyjść ją wydobyć z grobowca rodziny.
Myślą mą było w celi ją mej zamknąć,
Aż ostrzeżony przybędzie Romeo.
Ale gdym przyszedł, minutę przed czasem
Jej rozbudzenia, znalazłem umarłych
Hrabię Parysa, wiernego Romea.
Zbudzoną Julię błagałem, by wyszła,
Znosząc cierpliwie nieba nawiedzenie;
Lecz, gdy mnie wrzawa z grobu wystraszyła,
Ona w rozpaczy nie chciała iść ze mną,
I sama własną zabiła się dłonią.
Nic więcej nie wiem. Lecz o jej małżeństwie
Mamka wie także. Jeśli jest występkiem
Mój błąd w tej sprawie, niech życie me stare,
Na kilka godzin przed niechybnym końcem,
Będzie ofiarą surowości prawa.

Książę.  Życia twojego znana świątobliwość.
Gdzie jest Romea człowiek? Co on powie?
Baltazar.  Przyniosłem panu wieść o Julii zgonie;
Mantuę pocztą opuścił natychmiast,
I tu, na cmentarz, przybiegł do grobowca.
List ten polecił ojcu oddać rano.
Schodząc do grobu śmiercią mi zagroził,
Gdybym go nie chciał samotnym zostawić.
Książę.  List mi ten pokaż, chcę go sam zobaczyć.
Gdzie paź hrabiego, który zbudził straże?
Powiedz, co pan twój na cmentarzu robił?
Paź.  Przyszedł kwiatami osuć grób kochanki;
Polecił odejść, spełniłem rozkazy;
A w tem nadchodzi ktoś z światłem grób łamać;
Po krótkim sporze mój pan miecza dobył,
A ja uciekłem, aby na straż wołać.
Książę.  List ten potwierdza zakonnika słowa,
Bieg ich miłości, o zgonie wiadomość;
Donosi przytem, że kupił truciznę
U aptekarza biednego, że przybył
W grobie tym umrzeć i przy Julii spocząć.
Gdzie wrogi? Przystąp Monteki, Kapulet!
Patrzcie na chłostę waszej nienawiści!
Niebo miłością radość wam zabija!
A ja, żem waszym zatargom pobłażał,
Dwóch krewnych tracę; wszyscyśmy skarceni.
Kapulet.  Bracie Monteki, daj mi twoją rękę:
To córki mojej wiano, więcej bowiem
Nie mogę żądać.
Monteki.  Ja więcej dać mogę:
Z czystego złota posąg jej wystawię.
Póki Werona swe zachowa imię,
Nie ujrzy nigdy droższego posągu
Nad posąg wiernej Julii wystawiony.
Kapulet.  Równie bogato i Romeo spocznie,
Biedne ofiary naszej nienawiści!
Książę.  Ponury pokój ranek ten prowadzi;
Słońce od żalu głowy nie pokaże.

Idźmy; rozwaga i czas mi poradzi,
Komu przebaczę, a kogo ukarzę.
Nad smutne Julii, Romea koleje
Smutniejszych świata nie pokażą dzieje.

(Wychodzą).






OTELLO.


OTELLO.

B


Bniegdyś w Wenecyi Maur bardzo waleczny, którego męstwo i dowody roztropności a biegłości, czasu wojny okazane, uczyniły drogim w oczach starszyzny Rzeczypospolitej. I stało się, że cnotliwa niewiasta, cudownej piękności, imieniem Desdemona, uwiedziona, nie żądzą jakąś skrytą, ale cnotą onego Maura, pokochała go, a on też ujęty pięknością i szlachetnemi uczuciami onej kobiety, rozgorzał ku niej. Miłość im tak sprzyjała, iż połączeni zostali małżeństwem, chociaż rodzina niewiasty czyniła, co było w jej mocy, aby kogo innego zaślubiła. I dopóki zamieszkiwali w Wenecyi, żyli w tak doskonałej zgodzie i tak słodkim pokoju, że nigdy pomiędzy nimi nietylko nic nie zaszło, ale i słowa do siebie nie rzekli, w któremby miłości nie było. Aż zdarzyło się, iż panowie weneccy zmienili załogę, którą na Cyprze trzymali i wybrali Maura za wodza wojsk, jakie tam wysłali. Ten radował się ze czci, jaką mu wyrządzono, lecz radość tę truła myśl o długiej i trudnej podróży. Desdemona, widząc Maura pomieszanym, rzekła mu raz przy stole: — Drogi Maurze, dlaczego, gdy panowie taką ci cześć wyrządzili, ty jesteś smutnym? — Zatruwa moją radość, rzekł Maur, miłość, jaką mam ku tobie, gdyż widzę że albo cię muszę narazić na długą i niebezpieczną przeprawę, albo cię w Wenecyi zostawić. W pierwszym razie boleć będę, gdyż niewczasy, jakich doznasz i niebezpieczeństwo, jakie będziesz narażoną, udręczenie mi sprawią — a drugiego nie zniosę, bo rozdzielić się z tobą, jest to z życiem się rozstać. — Kochany mężu! co znaczą te myśli, które ci serce poruszają? Pójdę za tobą, gdziekolwiek się udasz, gdyby przez ogień trzeba iść w koszuli jednej i tobym uczyniła, a cóż znaczy z tobą się puścić na okręcie mocnym i dobrze opatrzonym? Maur objął rękami szyję żony, i całując ją czule, rzekł: Niech nas Bóg długo uchowa, droga moja, z tą miłością. I popłynęli, i przybyli do Cypru po szczęśliwej morskiej podróży“.

„Maur miał przy sobie Chorążego, mężczyznę pięknego, ale najniecniejszego w świecie człowieka. Niegodziwiec ten wiózł też z sobą żonę, która była piękną i uczciwą, a że Włoszką też była, miłowała ją żona Maura, i większą część dnia spędzały z sobą. Był też w tej wyprawie oficer, którego Maur lubił bardzo; ten przychodził często do domu Maura, razem z nim i żoną jego jadając. Pani widząc, iż go mąż jej kochał, przyjaźń mu też okazywała, z czego i Maur rad był. Niegodziwy Chorąży, nie zważając ani na wierność żonie przysiężoną, ani na przyjaźń, ani na wdzięczność, jaką Maurowi był winien, pokochał gwałtownie Desdemonę i próbował wszelkimi sposoby dać jej poznać swą miłość, a skłonić ją do wzajemności. Ale ona, która tylko Maura na myśli miała, nie zważała wcale na owe natręctwa Chorążego, jakby ich nie widziała... I zdało mu się, że musiała być zakochaną w oficerze... Miłość ku niej zmieniła się w straszną nienawiść, począł myśleć, jakby mógł, pozbywszy się oficera, posiąść niewiastę, lub przynajmniej Maurowi ją odebrać. A tak różne myśli knując niepoczciwe a zbrodnicze, postanowił obwinić Desdemonę o cudzołóztwo, udając, jakoby oficer był jej wspólnikiem. Było to trudnem, póki się zręczność nie podała. Wkrótce potem, gdy oficer żołnierza na warcie zranił mieczem, Maur mu odjął jego dowództwo. Desdemona zmartwiona tem, usiłowała go z mężem pojednać“.
„I jednego razu rzekł Maur do Chorążego, iż go żona tak męczy, prosząc za oficerem, że go nazad przyjmie. — Może też, rzekł zdrajca, Desdemona nie bez przyczyny tak go mile widzi. — Dlaczegożby? zapytał Maur. — Nie chcę między męża a żonę ręki kłaść, ale oczy miej otwarte, dopatrzysz się sam. I pomimo wszelkich nalegań Maura, nie powiedział mu nic więcej“.
W ten prosty sposób Giraldi Cinthio, w swych Hekatommythi (ovvero Cento Novelle, Venezia 1608 r.) opisuje historyę tę tragiczną, z której Szekspir swój dramat ułożył.
Poeta, wedle zwyczaju, przedmiot wziął gotowy z podania, ale z suchej jego treści, z mało oznaczonych postaci, stworzył całość z największą sztuką zbudowaną, jednolitą, rozwijającą się z życiem potężnem z charakterów, których jest logiczną wynikłością. Jego to jest tajemnicą umieć, w ślad idąc za powieścią, podnieść ją, uczynić zrozumiałą, prawdopodobną i z prochu stworzyć życie.
Zakończenie włoskiej powieści tylko zupełnie jest różne i w dramacie zmienionem być musiało.
W opowiadaniu tem, Maur i Chorąży (Jago) oba razem zamordowują Desdemonę nocą, w izbie, w której spała, obalając na nią sufit, jakgdyby ten upadłszy, ją przytłukł. Przez czas jakiś przyczyna istotna jej śmierci jest niewiadoma. Maur wkrótce potem, obrzydziwszy sobie Chorążego, z wojska go wypędza. Ten, powróciwszy do Wenecyi, oskarża Maura o zabójstwo żony; przywieziony do Wenecyi Maur, wydany na męki, nie przyznaje się do niczego, zostaje skazany na wygnanie, a rodzina Desdemony nasyła nań zbójców i wydaje na śmierć. Po zgonie męża dopiero, żona, która o wszystkiem wiedziała, wydała tajemnicę.
Z tej treści poeta zbudował dramat, w którym nie tyle Otello sam, jak idealnej, anielskiej cierpliwości łagodności Desdemona i najszkaradniejszej przewrotności Jago, są postaciami głównemi. Ostatni jest sprężyną główną, poruszającą całym dramatem.
W Jagu poeta wystawił człowieka życiem awanturniczem, żołdaczem, w niwecz zepsutego, istotę, dla której niema nic świętego, której serce ludzkie uschło, litość jest nieznana, który pomiata ludźmi, szydząc z nich, mści się na nich za własną nikczemność, ukrywając swą szkaradę o tyle tylko, o ile mu to dla bezpieczeństwa jest potrzebnem. Postać ta zapożyczona ze starego teatru, z czasów Marlowe’a, której raz już podobną, w samych początkach swojego zawodu, nakreślił Szekspir w Aaronie; ogromna jednak różnica między dwoma, bo pierwszy jaskrawo i przesadnie wychodzi, jakby odblask Barrabasza Marlowe’a, drugi z niemniejszą odmalowany siłą, doskonale jest nacechowany. Żołdak taki najemny, zazdroszczący wszystkiego wszystkim, chciwy życia a przewrotny, stanowi wyborny kontrast z Otellem, rycerzem szlachetnym, mężnym, nieulęknionym, ale charakteru niepohamowanego, gwałtownym, jak człowiek, którego cywilizacya okiełznała, ogładziła, nie mogąc ani mu odjąć pierwotnej prostoty i łatwowierności, ani namiętności w nim poskromić. Jago włada nim jak dzieckiem i na wszystkie jego wady i przymioty rachuje.
Tłómacz nasz poszedł za zdaniem wielu swych poprzedników, którzy w Otellu chcą widzieć Murzyna, gdy poeta miał niezawodnie na myśli Maura śniadej płci, ogorzałego...
Schlegel i wielu innych mają go także za Murzyna. Coleridge (Kolridż) z mniejszością jest za Maurem, my też z tłómaczem francuskim, Fr. V. Hugo, dzielimy przekonanie, iż Szekspir mieć go chciał Maurem. Nic nie dowodzi, iż poeta często czarnym go zowie (black); wyraz ten zarówno oznacza płeć ciemną, czego najlepszym dowodem Sonet (131) Szekspira, w którym woła do ciemnej płci czarnobrewej:

Thy black is fairest in my judgement’s place — i dalej:
Then will I swear beauty herself is black
And all they foul that thy complexion lack... (Son. 132).

W Kupcu Weneckim, książę marokański, zarówno jak Maur w Otellu jest porównany do dyabła. Prawda, że Aaron w Tytusie zowie się tak samo „Moor“, a jest Murzynem jawnie — lecz i to nie przesądza o Otellu. Szlachetność ta i męstwo, które ujęły Desdemonę, były cechą Maurów, nigdy Murzynów. Negr w XVI wieku był uważanym za istotę upośledzoną, której poeta nie śmiałby tknąć i podnosić. O Maurach w Hiszpanii prawiono cuda jako o narodzie rycerskim, krwi gorącej, namiętnym jak Otello i jak on szlachetnym. W roku 1601, na rok przed pierwszem przedstawieniem Otella na scenie, królowa Elżbieta przyjmowała na swym dworze ogorzałych maurytańskich posłów, którym Szekspir mógł się przypatrzeć.
Dla nas zdaje się nie ulegać wątpliwości, że tradycye teatralne zostały zwichnięte. Dramat zyskuje na jaskrawości, na efekcie pewnym, odegrywany przez Murzyna; ale Maur byłby w nim prawdopodobniejszym i całość w nim wspanialszą — piękniejszą.
Między dramatami Szekspira jest to jeden z najdoskonalszych, szczególniej wyrazistością charakterów. Sam Otello, natura pierwotna, przyswojona, ułagodzona, za najmniejszem dotknięciem staje się znowu synem pustyni, dziecięciem Afryki. Stosunek jego do zepsutego płodu cywilizacyi fałszywej, przegniłej, rozuzdanej, polerowanej na pozór, a szkaradnej wewnątrz, którą przedstawia Jago, odmalowany po mistrzowsku. Żadna może z bohaterek poety niema tego wdzięku kobiecego, jakim jest obdarzona Desdemona, zakochana w Maurze dla jego bohaterskich czynów i z anielską słodyczą znosząca wszystko z rąk ukochanego. Miłość, zazdrość, nikczemność żołdaka, stanowią naturalne sprężyny tragedyi, z niezmierną prawdą przeprowadzonej.

Szekspirowskie:
All is true —

nigdzie się lepiej zastosować nie daje. Prawda charakterów, naturalność scen i języka, nawet w chwilach najwyższego natężenia uczuć, napiętnowanego taką rzeczywistości cechą, podnoszą złudzenie do najwyższego stopnia. Dosyć jest Otella porównać do francuskiej tragedyi, aby odróżnić obraz z natury od konwencyonalnego utworu. Szekspira nic nie pęta, nie zna on innych wzorów nad to, co czerpie z natury i z siebie; dla podniesienia wrażenia nie poświęca prawdy, dla jednolitości obrazu nie wyrzeka się rysów na pozór dysharmonijnych; widzi wszędzie życie w kontrastach i w sztuce się ich nie lęka. Kreśli wizerunki człowieka w całej jego nagości, z blaskami razem i sromotą. Wśród postaci wprowadzonych w Otellu, niema też ani jednej, któraby wyrazistą indywidualnością się nie odznaczała. Wrażenie tragiczne, jakie wywołuje szlachetna, anielska, czysta, dziewicza postać Desdemony rzuconej wśród tego obozu brudnego, na łup ludziom wojaczką zdziczałych — jest przerażające. Zdeptaną widzimy tu świętość, sponiewierany w błocie ideał. Lecz nie spotykaż się podobne roli co chwila? podobnych losów co kroku? Zetknięcie się dwóch światów, dwóch natur — jest w całym dramacie najpotężniejszym efektem tragicznym. Nie mamy potrzeby tłómaczyć Jaga. Jest to natura zepsuta, nikczemna, lubująca się w złem, bo niezdolna podnieść się nad kał, z którego wyszła. Nienawidzi Maura za to, że — obcy, przybłęda dobił się stanowiska w Rzeczypospolitej; za to, że jemu nie dał namiestnictwa, że pogłoski chodzą, jakoby w łaskach był u jego żony, za to wreszcie, iż Maur jest szlachetny, mężny, i że takie dwie postacie jak Otello i Jago, nienawidzić się muszą. Szatańska złość i przewrotność Chorążego, jest to płód owej półcywilizacyi, w obozie rozbestwionej, rozpasanej życiem rozpustnem na lagunach, okryty polorem, a przejedzony zgnilizną. Jak Maur wierzy wszystkim i nie podejrzywa nikogo, tak Jago nie kocha nic, nie ufa nikomu, żonę ma za nikczemną istotę, przyjaciołmi posługuje się jak narzędziami — jest to istotny szatan i nie dziw, że w ostatniej scenie Otello patrzy mu na nogi, czy kopyt u nich nie dostrzeże. Kassyo, człek prostoduszny i słaby, Roderigo chciwy rozkoszy głupiec, daje się wyzyskiwać i wyszydzać.
„Ze wszystkich rozwiązań teatru Szekspira, powiada Hugo, śmierć Desdemony i Otella jest najboleśniejszem, najprzykrzejsze czyniącem ważenie. W innych dramatach konieczność takiego krwawego końca sama z siebie tłómaczy się i usprawiedliwia. Hamlet musi umrzeć, bo zabił Ofelii ojca i winien jest jej śmierci; Romeo umiera, bo jest zabójcą Parysa; Lear własną córkę przekleństwem zamordował; Macbeth odpokutowuje za Banqua i Lady Macduff — lecz co zawinił Otello? co uczyniła Desdemona? Padają oni ofiarą złości ludzkiej, a raczej losów człowieka, które na ziemi częściej są niezrozumiałe niż logiczne“.
Schlegel widzi w tem karę Desdemony za nieposłuszeństwo ojcu, za połączenie się z obcym, expiacyę za namiętność, której ona poświęciła wszystko, ojca, rodzinę, dom... Lecz gdyby taką w istocie była myśl poety, nigdyby nie przedstawił bohaterki w takim blasku cnoty, pokory i rezygnacyi.
Malone pierwsze przedstawienie Otella odnosi do roku 1611; Fr. V. Hugo, uwiedziony rękopismem znalezionym jakoby przez p. Collier’a, sądzi, iż sztuka była przedstawianą na zamku Harefield (Herfild), gdy królowę Elżbietę przyjmowała Lady Derby w roku 1602 dnia 3 sierpnia, lecz wielkie odkrycia Collier’a okazały się tak dowodnie fałszerstwami, iż się wcale dziś na nich opierać nie można.
Drukowany wychodzi Otello dopiero w roku 1622 kosztem Tom. Walkley’a (Uokleja) u N. O., ze wzmianką, iż sztuka grywaną bywała wielekroć w teatrze Globe i Black-Friars, przez sługi J. Kr. Mości.
Walkley pisze w przedmowie:

Księgarz do Czytelnika.

Książka wydana bez przedmowy, byłaby, jak mówi stare angielskie przysłowie, suknią niebieską bez galona. Autor umarł, zdało mi się właściwem podnieść jego dzieło. Polecać go nie będę, bo co dobre, to się samo, bez pośrednictwa zaleca wszystkim, a ja tu tem większą mam pewność, że imię autora starczy na postawienie dzieła. A więc, zostawując każdemu sąd wolny, ośmieliłem się wydrukować tę sztukę i poddaję ją krytyce ogółu. WaszTomasz Walkley.
Wydawca zabezpieczył się od przedruków, wpisując swe prawo w Stationer’s Hall dnia 6 października 1621 roku. Drugi raz ukazał się Otello już w wydaniu zbiorowem (folio) 1623 roku podzielony na akty i sceny. Rękopism roku 1622, różni się od tego, który służył wydawcom 1623 roku, oba dopełniają się wzajemnie. Wydanie pierwsze ma o dziesięć wierszy więcej, które nie znajdują się w następnem, ale to o 163 innych jest pełniejsze. Rękopism Walkley’a poprawniejszy, służył do sprostowania 1623 roku.
Imię Otella, nie znajduje się w nowelli Cinthio. Malone znalazł je w innej włoskiej powieści, nadane jakiemuś staremu żołnierzowi Niemcowi. Imiona Jago i Emilii, zapożyczył pono poeta ze starego romansu o Evordanusie, księciu duńskim i Jago, księciu saskim.
W wydaniu 1622 roku osoby (na końcu) oznaczone są jak następuje: Otello, Maur wenecki; Brabanti, ojciec Desdemony; Kassyo, porucznik uczciwy; Jago, złoczyńca; Roderigo, szlachcic oszukany; Doża; Senatorowie; Montano, rządca Cypru; Szlachta; Lodowiko i Graciano, szlachcice; Majtkowie; Clown (Klaun); Desdemona, żona Otella; Emilia, żona Jago; Bianka, nierządnica.
Pieśń o wierzbie, którą nuci Desdemona, znajduje się cała w zbiorze Percy’ego i ma charakter ludowy... lecz, u niego nuci ją opuszczony kochanek.




OSOBY:

Doża Wenecki.
Brabancyo, senator, ojciec Desdemony.
Dwaj inni Senatorowie.
Gracyano, brat Brabancya.
Lodowiko, krewny Brabancya.
Otello, wódz, Murzyn.
Kassyo, jego porucznik.
Jago, jego chorąży.
Roderigo, szlachcic wenecki.
Montano, poprzednik Otella, gubernator Cypru.
Pajac, sługa Otella.
Herold.
Desdemona, żona Otella.
Emilia, żona Jaga.
Bianka, kortezana.
Oficerowie, Szlachta, Posłańcy, Muzykanci, Majtkowie, Służba.

Scena w pierwszym akcie w Wenecyi, w innych aktach w porcie Cypryjskim.
OTELLO.


AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ulica w Wenecyi.
(Wchodzą: Roderigo i Jago).

Roderigo.  Dość tego, przestań! Naprawdę się gniewam,
Że ty, ty Jago, coś miał kieskę moją,
Jakby jej sznurki w twoim były ręku,
Wiedziałeś o tem.
Jago.  Lecz nie chcesz mnie słuchać!
Brzydź się mną, jeślim marzył nawet o tem.
Roderigo.  Mówiłeś nieraz, że go nienawidzisz.
Jago.  Gardź mną, jeżeli nie mówiłem prawdy.
Prosili za mną trzej senatorowie,
Żeby mnie swoim zrobił porucznikiem,
Chodzili za mną, czapkowali przed nim;
Znam moją cenę; wiem, żem godzien stopnia;
Lecz on w swych własnych zakochany planach,
Ciągle ich łudził brzmiącemi słowami,
Epitetami wojny nadzianemi,
A w końcu, z kwitkiem odprawił proszących.
„Prawdziwie, rzekł im, mam już porucznika“.
Któż on? Zaiste, wielki matematyk,
Jakiś Florentczyk, jakiś Michał Kassyo,
Co nie jak żołnierz, ale żył jak panna,
Co nigdy w polu nie rozwijał kolumn,

A na manewrach tak zna się jak szwaczka.
Porządku bitwy z książek się nauczył;
Teorya, którą lada mowny rzecznik
Może wykładać; jego też wojskowość
Czczą jest gawędą. A ja, którym walczył
Pod jego okiem na Cyprze i Rodus,
Po chrześcijańskich i pogańskich ziemiach,
Jak stara nawa muszę w tyle zostać,
Muszę ustąpić temu kupczykowi!
On porucznikiem, a ja, co za łaska!
Jego murzyńskiej mości ot, chorążym!
Roderigo.  Wolałbym raczej jego być oprawcą.
Jago.  Niema lekarstwa; to jest klątwa służby.
Awans zależy od wpływu i łaski
Nie od starszeństwa, jak dawniej bywało,
Gdy drugi miejsce pierwszego dziedziczył.
Sam teraz osądź, czyli mam powody
Murzyna kochać.
Roderigo.  A po cóż z nim płyniesz?
Jago.  Mój Roderigo, niech cię to nie dziwi:
Idę z nim tylko w nadziei odwetu.
Toćże nie każdy panem może zostać,
I pan nie każdy wierne sługi znaleźć.
Czasem zobaczysz pokornego głupca,
Który w niewoli własnej zakochany
Czas swój marnuje, niby osieł pański,
Za lichą strawę; na starość — idź z torbą!
Daj mi batogi tym głupcom uczciwym!
Są inni, biegli w wszystkich formach służby,
Którzy dla siebie baczne strzegą serca,
A łudząc panów usługi pozorem,
Tuczą się na nich; podszywszy kieszenie,
Żyją swobodnie. Tacy mają duszę,
Do takich rzędu ja się także liczę.
Bo tak jest pewna jak to, żeś Rodrygo,
Będąc Murzynem, nie chciałbym być Jagiem.
Idąc z nim, z sobą tylko samym idę;
Niebo mi świadkiem, nie, nie dla miłości,

Choć to jest pozór, lecz dla własnych celów.
Bo kiedy moja zewnętrzna postawa
Zdradzi rodzimą formę mego serca
Znakiem wyraźnym, niezadługo potem
Własne me serce przypnę do rękawa
Na żer dla kawek. Nie jestem, czem jestem!
Roderigo.  Co za fortunę znajdzie grubowargi,
Jeśli mu jego udadzą się plany!
Jago.  Wołajże, krzyczże; ze snu rozbudź ojca;
Goń za nim w tropy, zatruj mu rozkosze;
Trąb o nim w mieście, podszczuwaj jej krewnych,
A chociaż żyje w szczęśliwym klimacie,
Dręcz go muchami; choć radość radością,
Przynajmniej tyle frasunku mu dorzuć,
Żeby choć cząstkę blasku utraciła.
Roderigo.  To dom jej ojca. Głośno go zawołam.
Jago.  Niech głos twój będzie trwożny a wrzaskliwy,
Jak kiedy w nocy, wśród ludnego miasta,
Ujrzy kto nagle płomień buchający.
Roderigo.  Hola, Brabancyo! hej, panie Brabancyo!
Jago.  Wstawaj, Brabancyo! Złodzieje! złodzieje!
Pilnuj twej córki, pilnuj twoich worków!
Wstawaj! Złodzieje!
Brabanc.  (w oknie).Co się to ma znaczyć?
Co za przyczyna tych krzyków ulicznych?
Roderigo.  Panie, czy w domu cała twa rodzina?
Jago.  Czy drzwi zamknięte?
Brabanc.  Dlaczego się pytasz?
Jago.  Boś okradziony; ubierz się co prędzej;
Pierś twa rozdarta, pół duszy straciłeś,
Bo teraz, teraz, stary czarny baran
Tryksa się z twoją bieluchną owieczką.
Wstawaj! Chrapiących zbudź obywateli,
Albo cię wkrótce dyabeł zrobi dziadkiem.
Wstawaj! powtarzam.
Brabanc.  Czy głowę straciłeś?
Roderigo.  Czyli znasz głos mój, przewielebny panie?
Brabanc.  Nie znam. Kto jesteś?

Roderigo.  Jestem Roderigo.
Brabanc.  Tem gorzej. Czym ci raz już nie powiedział,
Abyś się więcej przy mych drzwiach nie włóczył?
Wszak ci z uczciwą otwartością rzekłem,
Że ręka córki mojej nie dla ciebie.
Teraz szalony wieczerzą i winem,
Chcesz mnie, jak widzę, próżno niepokoić,
Sen mój przerywać.
Roderigo.  Panie! panie! panie!
Brabanc.  Ale bądź pewny, dość mam jeszcze wpływu,
Aby ci z lichwą złość twoją zapłacić.
Roderigo.  Cierpliwość, panie!
Brabanc.  Mówisz o kradzieży;
Wszak to Wenecya, dom mój nie stodoła.
Roderigo.  Panie Brabancyo, przychodzę do ciebie
W całej prostocie i szczerości ducha.
Jago.  Należysz, jak widzę, mój panie, do liczby ludzi, którzy nie chcą służyć Bogu, jeśli im dyabeł to radzi. Przychodzimy oddać ci usługę, a ty, biorąc nas za łotrów, wolisz, żeby się twoja córka odstanowiła z afrykańskim ogierem; chcesz, żeby twoje wnuki rżały do ciebie; chcesz mieć rumaki za kuzynów, a za kuzynki klacze.
Brabanc.  Kto jesteś? wyuzdany nędzniku!
Jago.  Jestem człowiek, który przychodzi powiedzieć ci, panie, że twoja córka i Murzyn robią teraz zwierzę o dwóch grzbietach.
Brabanc.  Jesteś nędznikiem!
Jago.  A pan — senatorem!
Brabanc.  Odpowiesz za to; znam cię, Roderigo!
Roderigo.  Za wszystko jestem gotów odpowiedzieć.
Jeśli z twą radą, mądrem zezwoleniem,
(Jak w części wierzę) piękna córko twoja,
W tej chmurnej nocy, tej późnej godzinie,
Sama, wątpliwej powierzona straży
Najemniczego wioślarza gondoli,
Biegnie w lubieżne objęcia Murzyna;
Jeśli wiesz o tem, gdyś na to zezwolił,

Wtedy, wyznaję, masz powód mnie łajać;
Lecz jeśliś dotąd o niczem nie wiedział,
Wyznaj, żeś krzywdził przyjaciół niesłusznie.
Nie sądź, bym ustaw grzeczności niepomny
Chciał szydzić z twojej wysokiej godności.
Twa córka, jeśliś na to nie zezwolił,
Bunt przeciw twojej podniosła powadze,
Łącząc swą piękność, dowcip i majątek
Z awanturnikiem obcego narodu,
Który, bez domu, tuła się po świecie.
Patrz, czyli córka jest w swojej komnacie;
Jeśli ją znajdziesz, cała prawa srogość
Niech spadnie na mnie, żem śmiał cię tak łudzić.
Brabanc.  Rozpalcie ogień! Dajcie mi pochodnię!
Zwołajcie wszystkich moich domowników!
To wydarzenie zgadza się z snem moim,
Wiara w nie ciąży już na duszy mojej.
Światła! powtarzam; dajcie mi pochodnię!

(Znika z okna).

Jago.  Bądź zdrów! Nie mogę z tobą dłużej zostać.
W mem położeniu źle i niebezpiecznie
Stawać jak świadek przeciw Murzynowi,
A to mnie czeka, jeśli nie odejdę.
Senat nie może, chociaż obrażony,
Bez niebezpieczeństw odjąć mu dowództwa,
Bo zbyt ma wiele i ważnych powodów,
By mu cypryjskiej wojny dać kierunek;
I duszy kosztem znaleźćby nie zdołał
Równego jemu wyspy swej obrońcy.
Tak więc, zmuszony koniecznością życia,
Choć się nim brzydzę jak mękami piekła,
Miłości flagę i znaki wywieszam;
Lecz znaki tylko! Dla większej pewności
Brabancya z dworem zaprowadź pod Strzelca,
A tam mnie znajdziesz z Otellem. Więc żegnam.

(Wychodzi. — Wchodzą: Brabancyo i Domownicy z pochodniami).

Brabanc.  O zbyt prawdziwe nieszczęście! Zniknęła!
A dla dni moich nędznego ostatka

Gorycz została. Powiedz, Roderigo,
Gdzie ją widziałeś? — Nieszczęsna dziewczyna! —
Z Murzynem mówisz? — Ktoby chciał być ojcem! —
Jakżeś ją poznał? — O, ty mnie zawiodłaś
Nad myśli miarę! — Co ci powiedziała?
Więcej pochodni! Rozbudźcie mych krewnych!
Czy sądzisz, że już ślub wzięli?
Roderigo.  Tak sądzę.
Brabanc.  O nieba! Ale jakże wyszła z domu?
Zdrada krwi własnej! O, odtąd, ojcowie,
Przestańcie wierzyć, że zewnętrzne znaki
Szczerze tłómaczą córek waszych myśli! —
Niemali czarów, które tajną siłą
Młodej dziewicy uwieść mogą duszę?
Czy nie czytałeś o podobnych czarach?
Roderigo.  Czytałem, panie.
Brabanc.  Zawołać mi brata!
Teraz żałuję, że ci jej nie dałem.
My tą, a tamtą wy pójdziecie stroną.
Czy wiesz, gdzie szukać córki i Murzyna?
Roderigo.  Myślę, że zdołam znaleźć ich schronienie.
Panie, racz tylko dobrą straż wziąć z sobą.
Brabanc.  Prowadź nas, proszę. Wszystkie zburzę domy,
Bo wszędzie prawie mogę rozkazywać.
Wszyscy do broni! Zbudzić komisarzy!
Naprzód, Rodrygo! licz na moją wdzięczność!

(Wychodzą).

SCENA II.
Ulica w Wenecyi.
(Wchodzą: Otello, Jago, Służba z pochodniami).

Jago.  Choć zabijałem w żołnierskiem rzemiośle,
Za treść to jednak sumienia uważam
Niedokonywać rozmyślnego mordu.
Chciałbym mieć czasem więcej trochę złości,
Ażeby sobie w potrzebie poradzić.

Stokroć pod piąte chciałem pchnąć go żebro.
Otello.  Lepiej się stało.
Jago.  Aleć bo on, panie,
Tak w słowach swoich był niepowściągliwy,
Honor twój czysty tak zjadliwie szarpał,
Że ledwo, z trochą mojej pobożności,
Mogłem cierpliwie do końca go słuchać.
Lecz przedewszystkiem, wodzu, czy ślub dany?
W senacie wielka jest ojca jej miłość,
W Radzie głos jego silny i przeważny,
Jakby głos doży. Albo was rozwiedzie,
Lub zwali na was kłopoty i ucisk,
Do jakich zdoła przy swojej powadze
Prawo naciągnąć.
Otello.  Śmieję się z gróźb jego.
Usługi, którem oddał senatowi
Potrafią zgłuszyć skargi jego wszystkie.
Jeśli przechwałki za honor tu służą,
I ja dowiodę, choć dotąd milczałem,
Że ród mój wiodę z królewskiego szczepu,
I że mi prawo dają me zasługi,
Abym z nakrytą przemawiać mógł głową
Do tych, z którymi mój ślub dziś mnie łączy.
Gdybym nie kochał słodkiej Desdemony,
Nie chciałbym stanu mojego swobody
Ujmować w kluby domowego życia
Za morza skarby. Co znaczą te światła?

(Wchodzą: Kassyo i Straż z pochodniami).

Jago.  To pewno ojciec w przyjaciół swych gronie.
Ukryj się, wodzu.
Otello.  Ja kryć się? Broń Boże!
Bo moja godność, charakter, sumienie
Każą mi czoło stawić im otwarcie.
Oniż to idą?
Jago.  O nie, na Janusa!
Otello.  To straże doży z moim porucznikiem.
Pokój tej nocy z wami, przyjaciele!
Co przynosicie?

Kassyo.  Pozdrowienie doży,
I prośbę, wodzu, ażebyś bez zwłoki,
Żebyś natychmiast śpieszył do senatu.
Otello.  Co jest, jak sądzisz, przyczyną pośpiechu?
Kassyo.  Myślę, że jakieś z Cypru wiadomości,
Które najmniejszej przewłoki nie cierpią.
Nasze galery przysłały tej nocy
Dwunastu, jeden po drugim, posłańców;
Większa część Rady, nagle rozbudzona,
Już się zebrała do pałacu doży;
O ciebie, wodzu, pytają się ciągle;
Gdy powiedziano, że niema cię w domu,
Senat wyprawił trzy oddzielne straże
Szukać za tobą.
Otello.  Dobrze, żeś mnie spotkał.
W domu tym tylko kilka słów pomówię,
I razem z tobą śpieszę do senatu (Wychodzi).
Kassyo.  Nie wiesz, chorąży, co go tu sprowadza?
Jago.  Co? Abordował lądową karakę,
A jeśli zdobycz sąd za prawną uzna,
Skarb posiadł wielki.
Kassyo.  Nie rozumiem wcale.
Jago.  Żonę dziś pojął.
Kassyo.  Kogo?
Jago.  Pytasz kogo?
Pojął — (wchodzi Otello). A, wodzu, czyli idziesz z nami?
Otello.  Jestem gotowy.
Kassyo.  Otóż drugi oddział,
Który, jak widzę, szukać cię przychodzi.
Jago.  Ha, to Brabancyo! Miej się na baczności,
Bo, jak mówiłem, w złej przychodzi myśli.

(Wchodzą: Brabancyo, Roderigo, i Oficerowie z pochodniami).

Otello.  Kto idzie? Stój!
Roderigo.  Ha, to jest głos Murzyna!
Brabanc.  Zabić złodzieja! (Z obu stron dobywają szabli).
Jago  (do Roderiga). Chcesz bitki? i owszem.
Otello.  Włóżcie do pochew jasne wasze miecze,
Bo zardzewieją od rosy. Ty, panie,

Przemożesz więcej wiekiem niż żelazem.
Brabanc.  Podły złodzieju, gdzie jest córka moja?
Ty, potępieńcze, tyś ją zaczarował!
Bo odwołuję się do sądu świata,
Czy dziewczę młode, piękne i szczęśliwe,
Unikające przez wstręt do małżeństwa
Hożych, bogatych młodzianów Wenecyi,
Gdyby nie wpadło w czarodziejską matnię,
Chciałoby stać się szyderstwa przedmiotem,
Lecieć w czarnego potworu objęcia,
Przedmiotu trwogi ale nie miłości?
Niech świat mnie sądzi, czy nie jest widoczne,
Żeś czarodziejskich środków na nią zażył,
Żeś ziół sokami, proszkami kamieni
Osłabił władze delikatnej myśli.
To rzecz widoczna, to rzecz niewątpliwa!
Więc cię, Murzynie, aresztuję teraz,
Jak zwodziciela, który śmiał używać
Sztuk przez weneckie prawa zabronionych.
Weźcie go, straże; jeśli opór stawi
Weźcie go, choćby życia, jego kosztem!
Otello.  Ni kroku dalej! niech się nikt nie waży,
Z moich ni twoich, ręki wznieść do góry!
Gdybym chciał walczyć, wiem, jak szabli dobyć
Bez waszych podniet. Gdzie chcesz, abym poszedł
Na zaskarżenie twoje odpowiedzieć?
Brabanc.  Do turmy, póki nie przyjdzie godzina,
W której cię wezwie sąd do zdania liczby!
Otello.  Cóż, gdybym twego rozkazu usłuchał?
Mógłżebym razem spełnić rozkaz doży,
Którego posłów przy mym widzisz boku,
Ażebym śpieszył do izby senatu,
Gdzie mnie wzywają państwa interesa?
I Posłan.  Tak jest, zaprawdę, godny senatorze,
Doża jest w Badzie; niema wątpliwości,
Że i do ciebie posłano wezwanie.
Brabanc.  Co? Doża w Radzie? O tak późnej nocy?
Weźcie go, straże! Moja także sprawa

Zwłoki nie cierpi, i równie sam doża
Jak bracia moi, członkowie senatu,
Krzywdę mą uczuć muszą jak swą własną,
Albo w senacie naszym, naszym sądzie
Podły niewolnik, poganin zasiądzie. (Wychodzą).



SCENA III.
Wenecya. Izba Senatu.
(Doża, Senatorowie na ławach, Służba).

Doża.  Tyle sprzeczności w listach tych znajduję,
Ze im nie mogę zupełnej dać wiary.
I Senator.  To prawda, sprzeczność granice przechodzi.
W liście mym czytam sto i siedem galer.
Doża.  Ja znowu w moim czytam sto czterdzieści.
2 Senator.  Ja w moim dwieście. Ale chociaż listy
Na liczbę statków zgodzić się nie mogą,
Co bywa zwykle, gdy je wieść dyktuje,
Lecz wszystkie mówią o tureckiej flocie,
Wszystkie, że flota żegluje do Cypru.
Doża.  Zważywszy dobrze, wszystko to być może.
Nie uspakaja mnie tych nowin sprzeczność,
Przeciwnie, w groźną treść wszystkich tych listów
Zupełnie wierzę.
Majtek  (za sceną).Hej, hola! hej, hola!
I Sługa.  Nowy posłaniec od floty przybywa. (Wchodzi Majtek).
Doża.  Co nam przynosisz?
Majtek.  Tureckie okręty
Zwróciły nagle ku rodyjskim brzegom.
Signor Angelo z wieścią tą mnie przysłał.
Doża.  Cóż senat na to?
I Senator.  Nie, to być nie może;
Wieści tej zdrowy rozsądek zaprzecza;
Puścił ją Turek, żeby nas oszukać.
Bo gdy zważymy, jak wielkiej jest wagi
Posiadłość Cypru dla sprawy pohańców;
Gdy pomyślimy, że ważniejsza wyspa

Słabszy od Rodu stawić może opór,
Bo ani mur jej ściska naokoło,
Ni mnogie środki upartej obrony,
W które ubrane są brzegi rodyjskie;
Gdy na uwagę wszystko to weźmiemy,
Trudno przypuścić w Turkach tyle głupstwa,
Aby, niepomni ważniejszej wyprawy,
Korzyść i łatwość na bok usunęli,
Niebezpieczeństwo bezowocne budząc.
Doża.  Nie, nie do Rodu zmierzają pohańce.
I Sługa.  Nowy posłaniec. (Wchodzi Posłaniec).
Posłaniec.  Dostojny mój książę,
Turecka flota, płynąca do Rodus
Tam się z oddzielną złączyła eskadrą —
I Senator.  Ach, tak myślałem! W jakiej sądzisz liczbie?
Posłaniec.  Trzydzieści żagli — ster zwróciła nagle,
I jak pozory zmuszają nas mniemać,
Ciągnie z powrotem ku cypryjskim brzegom.
Wierny, waleczny sługa wasz Montano,
Śląc tę wiadomość, śmie senat upraszać,
By o jej prawdzie na chwilę nie wątpił.
Doża.  Do Cypru płyną. Czy Marco Lucchese
Jest w naszem mieście?
Senator.  Jest teraz w Florencyi.
Doża.  Pisać do niego, niech wraca piorunem.
I Senator.  Otóż Brabancyo i waleczny Murzyn.

(Wchodzą: Brabancyo, Otello, Jago, Roderigo, Służba).

Doża.  Dzielny Otello, musim cię natychmiast
Słać na spólnego wroga chrześcijaństwa.
Witaj, Brabancyo, godny senatorze,
Trzeba nam twojej rady i pomocy.
Brabanc.  Mnie trzeba waszej. Przebacz, dobry książę,
Ani mój urząd, ani sprawy państwa
Sen mój przerwały. Narodowe troski
Obce są dla mnie, bo prywatna boleść
Pędem gwałtownym, jak potopu wody,
Topi, pożera wszystkie inne żale,
Sama niezmienna.

Doża.  A co jej powodem?
Brabanc.  O, córka moja, książę, córka moja!
Doża.  Umarła?
Brabanc.  Dla mnie. Podły uwodziciel
Wykradł ją z domu, obłąkał jej duszę
Zdradnym, czarami zaprawnym napojem;
Natura bowiem nie mogłaby nigdy,
Nie będąc ślepej ni kulawej myśli,
Bez czarodziejstwa dziwacznie tak błądzić.
Doża.  Ktokolwiek czarnej dopuścił się zbrodni,
Córkę twą uwiódł i od siebie samej
I od twych objęć, w krwawej ustaw księdze
Sam przeciw niemu gorzkie czytaj słowo,
Sam po swej myśli, choćby syn nasz własny
Był skargi twojej występnym przedmiotem.
Brabanc.  Dzięki ci, książę! Oto jest ten człowiek,
Murzyn, którego, jak zdaje się, książę,
Wezwałeś nagle w interesach państwa.
Wszyscy.  Bolejem nad tem!
Doża  (do Otella).Co na to odpowiesz?
Brabanc.  Nic, jak — wyznaję.
Otello.  Potężny, wielki, poważny senacie,
Moi szlachetni i dobrzy panowie,
Żem uprowadził starca tego córkę
Jest prawda; prawda, że ją poślubiłem,
Lecz na tem cała wielkość moich przestępstw,
Na tem się kończy. Niećwiczony w mowie,
Słodkich pokoju słówek nieświadomy,
(Bo odkąd ramię to lat siedm liczyło,
Oprócz dziewięciu ostatnich księżyców,
Obóz był polem działań mych jedynem),
Mało o rzeczach świata prawić umiem
Prócz krwawych dziejów bitew i zatargów,
Sprawy też mojej upiększyć nie zdołam,
Sam siebie broniąc. W dobroć waszą ufny,
Opowiem prostą, nieozdobną powieść
Miłości mojej, opowiem zaklęcia,
Proszki i czary i magiczne wpływy,

(Bo o to wszystko jestem oskarżony)
Jakimim zyskał miłość jego córki.
Brabanc.  Mogłaż dziewica skromna i wstydliwa,
Którą ruch własny trwożył i rumienił,
Na przekór latom, naturze, opinii,
Znaczeniu ojca, wszystkiemu nakoniec,
Pokochać tego, na którego widok
Drżała z przestrachu? Gdzież jest myśl tak krzywa,
Co zechce wierzyć, aby tyle cnoty,
Tak niespodzianie, w błąd taki popadło
Przeciw odwiecznym natury ustawom?
O nie, do tego wciągnąć ją musiały,
Chytrego piekła podstępy i sztuki!
Dlatego zarzut ponawiam raz jeszcze,
Że lekarstwami krew jej rozpłomienił,
I że napojem na cel ten zaklętym
Myśl jej przewrócił.
Doża.  Skarga nie jest dowód.
Tu nam potrzeba świadectw wyraźniejszych
Nad czcze domysły, nad chude pozory,
Jedyne teraz skargi twej podstawy.
I Senator.  Otello, powiedz czyli podstępami,
Czyli przymusem nie podbiłeś myśli,
Czy nie zatrułeś dziewiczych jej uczuć?
Lub czyś ją zyskał przez czułe zaloty,
Jakiemi dusza przemawia do duszy?
Otello.  Błagam cię, książę, racz posłać pod Strzelca.
Rozkaż ją przywieść do izby senatu,
Niech mówi o mnie w przytomności ojca;
A jeźli jego zarzuty potwierdzi,
Nietylko odbierz mi godności moje,
Ale niech cała praw waszych surowość
Na głowę moją bez litości spadnie.
Doża.  Niech Desdemona stawi się w senacie.
Otello.  Wiedź ich, chorąży! najlepiej znasz miejsce.

(Wychodzą: Jago i kilku ze Służby).

A zanim przyjdzie, tak szczerze jak niebu
Wyznaję grzechy mojej krwi namiętnej,

Poważnym uszom senatu opowiem,
Jak pokochałem tę piękną dziewicę,
A jak mnie ona.
Doża.  Słuchamy, Otello.
Otello.  Jej ojciec lubił mnie, często zapraszał,
Pytał o dzieje mojego żywota.
O oblężenia, bitwy i przygody,
Śród których młode spłynęły mi lata.
Posłuszny, długą rozpocząłem powieść,
Com widział, robił od mych dni chłopięcych.
Mówiłem często o strasznych przygodach,
O krwawych scenach na lądzie i morzu,
Szturmach, gdzie życie na włosku wisiało;
Mówiłem, jak mnie pojmał nieprzyjaciel,
Jak mnie zaprzedał, com w niewoli cierpiał,
Kto mnie wykupił, co się potem stało.
Prawiłem później o moich wędrówkach,
O głuchych puszczach, o wielkich jaskiniach,
O dzikich skałach trącających niebo,
Jak ciąg powieści nastręczał kolejno,
O kanibalach, co krew ludzką piją,
Antropofagach, o ludziach, co głowy
Pod ramionami mają. Desdemona
Wszystkiego pilnie słuchała, lecz nieraz
Wzywał ją od nas zarząd gospodarstwa;
Skoro się tylko zdołała ułatwić,
Wracała do nas i łakomem uchem
Słowa powieści mojej pożerała.
To widząc, chwilę przyjazną schwyciłem,
Serdeczną od niej wyciągnąłem prośbę,
Bym jej pielgrzymki moje rozpowiedział,
Których, choć części urywkowo znała,
Nie znała ciągu. Zezwoliłem chętnie.
Z jasnych jej oczu częstom łzy wywabiał,
Gdy przyszło mówić o niebezpieczeństwach
Mojej młodości. Gdy skończyłem powieść
Za trudy moje świat mi westchnień dała.
Potem mówiła: co za dziwna powieść!

Dziwna a tkliwa, jak serdecznie tkliwa!
Razby wolała nie słyszeć mnie, znowu
Chciała, by Bóg jej takiego dał męża[4]).
Potem dziękując, powtarzała nieraz:
Jeśli przyjaciel twój kocha się we mnie,
Naucz go twojej powieści, a pewno
Miłość mą zyska. To mnie ośmieliło:
Ona kochała mnie dla przygód moich,
A jam ją kochał za litość nad niemi.
Oto są czary, których używałem.
Niechaj mi teraz sama da świadectwo.

(Wchodzą: Desdemona, Jago, Służba).

Doża.  Powieść i moją uwiodłaby córkę.
Dobry Brabancyo, radzę ci zaniechać
W tej nieprzyjemnej sprawie dalszych kroków;
Bo lepiej walczyć połamanym mieczem
Niż nagą ręką.
Brabanc.  Wysłuchaj jej, książę;
Jeśli współudział swej skłonności przyzna,
Niech zginę, jeśli przeciw Murzynowi
Skargę ponowię. Zbliż się, mościa panno,
Czyli spostrzegasz, w tem szlachetnem kole
Komu najpierwsze winnaś posłuszeństwo?
Desdem.  Szlachetny ojcze, w tem dostojnem kole
Moją powinność rozdzieloną widzę;
Bo tobiem winna życie, wychowanie,
A wychowanie i życie mnie uczą,
Jak cię szanować. Ty woli mej panem,
Bom córką twoją. Lecz to mój małżonek,
A posłuszeństwo matki mej dla ciebie,
Dla twojej woli nad ojcowską wolę,
Niechaj mnie broni, jeśli dziś wyznaję
Równą powinność dla mego Otella.
Brabanc.  Bóg z tobą — przestań — dosyć mi już na tem!
Książę, przystąpmy teraz do spraw państwa.
Wolałbym przybrać dziecię, jak je spłodzić!

Zbliż się, Murzynie; całem daję sercem
To, czego gdybyś nie posiadał jeszcze,
Całembym sercem bronił przeciw tobie.
Tyś winna, perło, że cieszę się w duszy,
Że niebo drugiej nie dało mi córki,
Bo na tyrana krok twój by mnie zmienił,
Zmusił pod kluczem niewolnicę trzymać.
Skończyłem, książę.
Doża.  Pozwól mi słów kilka;
Słowa te może za szczeble posłużą,
Po których oni do twej łaski wrócą.
Rozpacz z serc ludzkich z nadzieją ucieka;
Z nadziei śmiercią łez wysycha rzeka.
Po niepowrotnej stracie kto się smuci,
Ten boleść nową do dawnej przyrzuci.
Ciosów fortuny skargi nie odstraszą:
Szydzić z nich możem cierpliwością naszą.
Skradziony, śmiechem okrada złodzieje;
Sam się okrada, kto łzy próżne leje.
Brabanc.  Niech Cypr w tureckich wpadnie dłoń korsarzy;
Nic nie tracimy, póki śmiech na twarzy.
Łatwo tam prawić mądre przypowieści,
Gdzie serce żadnej nie czuje boleści;
Lecz ci, słuchając, po dwa razy tracą,
Którzy swe straty cierpliwością płacą.
Tym jak żółć gorzkie, tym jak miód przyjemne,
Mądre nauki zawsze są daremne,
Bo słowo słowem, a jeszcze nie było,
By ranne serce słowo uleczyło.
Przystąpmy, proszę, do spraw narodowych.
Doża.  Turek z potężną flotą żegluje ku Cyprowi. Otello, zasoby wyspy znane ci są najlepiej; a choć nasz tameczny namiestnik posiada niewątpliwe zdolności, opinia, wszechwładna pani wypadków, więcej liczy na ciebie. Musisz więc blask swojego szczęścia przyćmić tą twardą a niebezpieczną wyprawą.
Otello.  Przyzwyczajenie, ten człowieka tyran,
Wojny kamienne i stalowe łoże

Zmieniło dla mnie na posłanie z puchu.
Wyznaję silny, wrodzony mi pociąg
Do wojny trudów; wyznaję, że chętnie
Śpieszę do boju z tłuszczą Ottomanów.
Chyląc w pokorze czoło przed senatem,
Dla żony mojej błagam o opiekę,
O poważanie, o zaopatrzenie,
O towarzystwo takie, jak przystoi
I jej godności i jej wychowaniu.
Doża.  Czy chcesz ją z ojcem zostawić?
Brabanc.  Ja nie chcę.
Otello.  Ani ja.
Desdem.  Nie chcę w domu ojca zostać,
Mą obecnością gniew jego rozbudzać.
Dostojny książę, słuchaj mnie łaskawie.
I racz do mojej przychylić się prośby,
Racz przybyć mojej prostocie na pomoc.
Doża.  O co mnie błagać pragnie Desdemona?
Desdem.  Że z nim żyć pragnę, że kocham Murzyna,
I krok mój śmiały i burze fortuny
Przed światem głoszą. Serce me podbite
Kocha rzemiosło mojego Otella.
Jam w duszy jego twarz jego widziała,
A jego sławie, a jego odwadze
Poświęcam duszę i moją fortunę.
Tak więc, panowie, jeśli tu zostanę,
Jak mól pokoju, gdy on walczyć pójdzie,
Stracę powody, dla których go kocham,
Nieprzytomności drogiej ciężkie brzemię
Zwali się na mnie. Pozwól nam iść razem.
Otello.  I ja was błagam, nie krępujcie słowem
Wolnej jej woli: a błagam was o to
Nie, żeby moje zaspokoić żądze,
Nasycić ogień młodych namiętności,
W mojem dziś sercu przez nią rozbudzonych,
Lecz żeby chęciom jej zadość uczynić.
Niechaj was niebo od myśli tej strzeże,
Że dla niej wielkie nasze interesa

Puszczę w niepamięć. Gdy skrzydlate cacko
Miłości Boga czynne władze duszy
Zdoła lubieżnem przytępić lenistwem,
Zabawą świętość obowiązków skazić,
Niech hełm mój służy za kocieł kucharce,
I niechaj wszystkie hańbiące nieszczęścia
Zadadzą kłamstwo przyszłej mojej chwale!
Doża.  Rób, jak sam zechcesz; weź ją, albo zostaw;
Nie zwlekaj tylko; rzecz nie cierpi zwłoki.
Tej nocy musisz opuścić Wenecyą.
Otello.  Rozkazy wasze chętnem spełnię sercem.
Doża.  Senat się zbiera jutro o dziewiątej.
Otello, w mieście zostaw oficera,
Który ci nasze poniesie rozkazy,
Wszystkie oznaki względów i honoru,
Które twej nowej przystoją godności.
Otello.  Książę, zostanie w mieście mój chorąży,
Człowiek uczciwy i godny ufności.
Jego opiece żonę mą zostawiam,
A razem wszystko, co senat zamierzy
Wyprawić za mną.
Doża.  Niechże i tak będzie.
Teraz dobranoc! Szlachetny Brabancyo,
Jeżeli cnota wagę ma piękności,
Nikt zięcia twego nie sprosta białości.
I Senator.  Bądź zdrów, Murzynie, kochaj Desdemonę!
Brabanc.  A niech jej strzeże bacznie twa źrenica:
Zwiedzie ta męża, co zwiodła rodzica!

(Wychodzą: Doża, Senatorowie i Oficerowie).

Otello.  O, za jej wierność życiem odpowiadam!
Uczciwy Jago, moją Desdemonę
Zostawiam w twojej żony towarzystwie;
A ile możesz, nie zwlekaj przybycia.
Pójdź Desdemono, godzinę mam tylko,
Którą mi wolno poświęcić miłości,
Słodkim rozmowom. Czas panem jest naszym.

(Wychodzą: Otello i Desdemona).

Roderigo.  Jago —

Jago.  Co chcesz mi powiedzieć, szlachetne serce?
Roderigo.  Co mam począć, jak myślisz?
Jago.  Co? Pójść do łóżka i spać.
Roderigo.  Utopię się natychmiast.
Jago.  Jeśli to zrobisz, przestanę cię kochać na zawsze. Dlaczego chcesz się topić, szaleńcze?
Roderigo.  Szaleństwem jest żyć, kiedy życie jest męczarnią. Naszą receptą jest umrzeć, kiedy śmierć jest naszym
doktorem.
Jago.  Co za nikczemność! Patrzę już na świat lat cztery razy siedem, a odkąd mogłem rozróżnić dobrodziejstwo od krzywdy, jeszcze nie znalazłem człowieka, któryby umiał kochać samego siebie. Nimbym powiedział: utopię się z miłości dla perlicy, pomieniałbym się wprzódy na życie z pawianem.
Roderigo.  Co robić? Wyznaję, że wstyd mi do tego stopnia być zakochanym, lecz nie mam w sobie dość cnoty, aby tę miłość zwyciężyć.
Jago.  Cnoty? fe! Od nas samych zależy być tem, albo owem. Ciała nasze, to nasze ogrody, w których wola nasza jest ogrodnikiem. Czy to chcemy sadzić pokrzywy, czy siać sałatę, hodować hizop, a plewie tymianek; czy to zapełnić go jednym rodzajem ziela, czy go rozdzielić między wiele; czy zrobić jałowym przez niedbalstwo, czy użyźnić przemysłem; siła do tego i wszechwładne środki leżą w naszej woli. Gdyby wagi naszego żywota nie miały jednej szali rozumu dla równoważenia drugiej szali zmysłowości, krew i ułomność naszej natury powiodłyby nas do najopłakańszych konkluzyi. Lecz mamy rozum na ostudzenie naszych szalonych popędów, naszych cielesnych podniet, naszej niepohamowanej lubieżności; a tak więc wnoszę, że co ty nazywasz miłością, jest tylko
pasożytną naroślą.
Roderigo.  To być nie może.
Jago.  Jest tylko wybrykiem krwi, a dopuszczeniem woli. A więc śmiało, pokaż się mężem! Utopić się? Top koty i ślepe szczenięta! Powiedziałem ci już, że

jestem twoim przyjacielem, a teraz dodaję, że wiążą mnie do twoich zasług liny wiecznotrwałej siły. Nigdy jeszcze nie mogłem usłużyć ci lepiej, jak dzisiaj. Wyładuj kieskę pieniędzmi; ruszaj na tę wojnę, a dla niepoznania, przypraw sobie fałszywą brodę; tylko powtarzam: wyładuj kieskę pieniędzmi! Niepodobna, żeby Desdemona trwała długo w miłości dla Murzyna — wyładuj kieskę pieniędzmi! — albo Murzyn w miłości dla niej. Początek był gwałtowny, taki będzie i koniec, zobaczysz. Wyładuj tylko kieskę pieniędzmi! Pokarm teraz mu tak smaczny, jak szarańcza, wyda mu się wkrótce gorzki, jak ośli ogórek. A i ona też trudno, żeby nie zapragnęła młodszego; jak się nim nasyci, odkryje błędy swego wyboru. Ona musi się zmienić, musi — a więc wyładuj kieskę pieniędzmi! Jeśli ci się chce gwałtem iść do piekła, toć szukaj przynajmniej przyjemniejszej drogi, niż utopienie. Zbierz, ile możesz pieniędzy! Jeśli święte a wiotkie przysięgi barbarzyńskiego włóczęgi a przechytrej Wenecyanki nie będą za twarde dla mojego dowcipu i wszystkich potęg piekielnych, będziesz ją miał; zbieraj więc pieniądze! Do dyabła z utopieniem! Nie tędy do niej droga. Staraj się raczej wisieć po zadosyćuczynieniu twojej żądzy, niż tonąć przed jej spełnieniem.
Roderigo.  Czy mnie tylko nie opuścisz, jeśli pójdę za twoją radą i oprę na niej moje nadzieje?
Jago.  Licz na mnie. Idź, zbieraj pieniądze! Mówiłem ci często i powtarzam raz jeszcze: nienawidzę Murzyna! Sprawa moja tkwi mi w głębi serca; twoja nie mniejszej jest wagi. Połączmy się i razem szukajmy zemsty. Jeśli potrafisz rogi mu przyprawić, będzie to rozkoszą dla ciebie, a dla mnie zabawką. Są jeszcze wypadki w łonie czasu, co się później narodzą. A teraz
marsz! Zbieraj pieniądze. Jutro pogadamy o tem obszerniej. Bądź zdrów!
Roderigo.  Gdzie się zejdziemy jutro rano?
Jago.  W mojem mieszkaniu.

Roderigo.  Przyjdę jak najwcześniej.
Jago.  Bądź zdrów! — Ale, ale, Roderigo —
Roderigo.  Co chcesz powiedzieć?
Jago.  Ani słowa więcej o utopieniu! Czy słyszysz?
Roderigo.  Zmieniłem postanowienie. Sprzedam wszystkie moje posiadłości.
Jago.  Dobrze zrobisz. Bądź zdrów! Wyładuj tylko dobrze sakiewkę! (Wychodzi Roderigo).
Tak zawsze głupca w kieskę moją zmieniam.
Krzywdębym robił memu rozumowi,
Gdybym inaczej trawił czas z tym dudkiem,
Jak dla zabawy mojej i korzyści.
Jak nienawidzę Murzyna! Wieść chodzi,
Że w mej łożnicy powinność mą pełnił;
Czy prawda, nie wiem; lecz za podejrzenie
Tak mu zapłacę, jak za pewność samą.
W cnotę mą wierzy — sprawa tem łatwiejsza.
Posłuży Kassyo. Myślmy, jak najłatwiej
Miejsce mu zabrać, a zemstę nasycić
Przez dubeltowe łotrostwo. A jakże?
Po pewnym czasie szepnąć Otellowi,
Że z jego żoną zbyt jest poufale.
Gładka twarz jego, jakgdyby stworzona
Zwodzić kobiety, zbudzi podejrzenie.
Murzyn jest prostej, otwartej natury,
Wierzy w uczciwość, gdzie widzi jej pozór.
Tak mi go łatwo za nos będzie wodzić,
Jak osła — mam go! — myśl jest już poczęta.
Niech teraz ciemność i piekło swą władzą
Potwór co rychlej na dzień wyprowadzą! (Wychodzi).






AKT DRUGI.
SCENA I.
Portowe miasto w Cyprze.
(Wchodzi Montano z dwoma Szlachcicami).

Montano.  Co tam z przylądka spostrzegasz na morzu?
I Szlach.  Nic, jak gniewliwie wybujałe fale;
Pomiędzy niebem a pomiędzy wodą
Daremno żagla chciwem szukam okiem.
Montano.  Nigdy na lądzie gwałtowniejszy wicher
Nie wstrząsał jeszcze twierdzy naszej posad,
Jeżeli równie szalał i po morzu,
Jaki dąb, fali górami tłuczony,
W fugach swych dostał? I cóż usłyszymy?
2 Szlach.  Wieść o tureckiej floty rozproszeniu.
Bo stań na brzegu spienionym, a ujrzysz,
Jak gniewny bałwan, zda się, w chmury skacze,
Zda się, że wodę rozdąsana fala
Ku Niedźwiedzicy płonącej wyrzuca,
Gasi strażnice wiecznego bieguna.
Nigdym podobnych nawałnic nie widział.
Montano.  Jeśli turecka flota do przystani
Jakiej nie wbiegła, na dnie teraz leży,
Bo takiej burzy nie wytrzyma okręt.

(Wchodzi trzeci Szlachcic).

3 Szlach.  Dobre nowiny! skończyła się wojna,
Bo burza flotę Turków skołatała
I kark skręciła wszystkim ich zamiarom.
Szlachetny okręt wenecki na morzu
Widział rozbitki tej groźnej wyprawy.
Montano.  Lecz czy to prawda?
3 Szlach.  Już okręt jest w porcie
I na ląd wysiadł już Kassyo, namiestnik
Nieulękłego Murzyna, Otella;

Sam Murzyn, teraz gubernator Cypru,
Do wyspy także pełnym płynie żaglem.
Montano.  Rad jestem wieści. Dzielny to naczelnik!
3 Szlach.  Lecz tenże Kassyo, choć z weselem mówi
O Turków stratach, smutne wznosi oczy
I prosi nieba o całość Murzyna,
Z którym go wściekła rozdzieliła burza.
Montano.  O, i ja błagam, niech go Bóg ocali!
Służyłem pod nim; człowiek ten dowodzi
Jak stary żołnierz. Idźmy nad brzeg morza
Zobaczyć statek, który już zawinął,
I męczyć oczy za dzielnym Otellem,
Aż morskie fale i powietrzny błękit
Spłyną się w jeden niewyraźny obraz.
3 Szlach.  Idźmy, bo teraz możemy co chwila
Nowych przybyszów ujrzeć w naszym porcie.

(Wchodzi Kassyo).

Kassyo.  Dzięki walecznym tej walecznej wyspy
Za sąd tak chlubny dla mojego wodza.
Niechaj go niebo od żywiołów strzeże,
Bo go straciłem śród fali ryczącej.
Montano.  Czy tylko dobra niesie go tu nawa?
Kassyo.  Z silnego dębu Otella jest barka,
A sternik jego z dawna doświadczony;
Jeszcze też w piersiach mych nadzieja żyje
I umrzeć nie chce.
Głos  (za sceną).Żagiel! żagiel! żagiel!

(Wchodzi czwarty Szlachcic).

Kassyo.  Co krzyk ten znaczy?
4 Szlach.  Miasto nasze puste,
A na krawędzi pieniącej się wody
Tłum ludu stoi i powtarza: żagiel!
Kassyo.  A ja przypuszczam, że to wodza okręt.

(Słychać huk dział).

2 Szlach.  Nasze wybrzeża dział swych ogniem wita:
Przynajmniej pewna, że to przyjaciele.
Kassyo.  Proszę cię, panie, udaj się do portu
I przynieś pewną wiadomość, kto przybył.

2 Szlach.  Chętnie. (Wychodzi).
Montano.  Lecz, panie, czy wódz twój ma żonę?
Kassyo.  Szczęśliwym losem poślubił dziewicę
Wyższą nad opis, wyższą nad wieść wszelką,
Nad wszelki polot piór panegiryków,
I w rzeczywistej stworzenia powłoce
Zamykającą wszelką doskonałość.

(Wchodzi drugi Szlachcic).

Co za nowiny? Kto przybył do portu?
2 Szlach.  Niejaki Jago, chorąży dowódzcy.
Kassyo.  Miał więc żeglugę śpieszną i szczęśliwą.
Burze i wody i wyjące wiatry,
Nawiane piaski i drążone skały,
Niewinnych statków zdrajcy przyczajone,
Jakgdyby miały uczucie piękności,
Z swej się okrutnej wyzuły natury,
Puszczając wolno boską Desdemonę.
Montano.  Kto ona?
Kassyo.  Ona? Wódz naszego wodza,
Oddana straży walecznego Jaga;
A jej przybycie myśl naszą wyprzedza
O tydzień cały. — Boże strzeż Otella!
Wydmij mu żagle potężnem twem tchnieniem!
Niech statek jego port ten błogosławi,
W uściskach żony serce silniej bije,
Niechaj odnowi ogień już gasnący
Śród piersi naszych, wyspę tę pocieszy!

(Wchodzą: Desdemona, Emilia, Jago, Roderigo, Służba).

O patrz, na lądzie już jest skarb okrętu!
Mieszkańcy Cypru, na kolana przed nią!
Witaj nam, pani! Niechaj łaska nieba
Płynie przed tobą, za tobą, przy tobie,
Niech cię owieje do koła!
Desdem.  Dziękuję.
Jakie o mężu moim wiadomości?
Kassyo.  Nie przybył jeszcze, i nic więcej nie wiem,
Jak, że jest zdrowy, że wkrótce przybędzie.
Desdem.  Ach, jak się lękam! — Czemuś go opuścił?

Kassyo.  Wściekły spór między falami a niebem
Rozerwał nagle nasze towarzystwo.
Lecz słuchaj, żagiel!
Głos  (za sceną).Żagiel, żagiel, żagiel!

(Słychać huk strzału).

2 Szlach.  Tym grzmotem okręt wita cytadelę:
A więc przyjaciel!
Kassyo.  Zobacz, kto przybywa.

(Wychodzi drugi Szlachcic).

Witaj, chorąży! (do Emilii) i ty witaj, pani!
Dobry mój Jago, niech cię to gniewa,
Że tak daleko zażyłość posuwam,
Śmiała ta grzeczność w naturze jest mojej.

(Całuje ją).

Jago.  Gdyby ci, panie, ust swych dała tyle,
He mi często języka udziela,
To miałbyś dosyć.
Desdem.  Ona ledwo mówi.
Jago.  Zbyt tylko wiele; czuję to najlepiej,
Kiedy na moje oczy sen się ciśnie.
Przyznaję pani, że w twej przytomności
Swój język trochę do serca zamyka
I w myślach gdera.
Emilia.  Do skarg tych jednakże
Mało, jak sądzę, dałam ci powodów.
Jago.  Ba! na ulicy wyście obrazkami,
Żbikami w kuchni, dzwonkami w salonie,
Świętemi w krzywdach a dyabłami w gniewie,
Komedyantkami w waszem gospodarstwie,
Gospodyniami w łóżku.
Desdem.  Co za potwarz!
Jago.  Albo ja Turkiem lub każda z was, panie,
Pracuje w łóżku, bawi się, gdy wstanie.
Emilia.  Nie dam ci mojej pochwały napisać.
Jago.  Nie proś mnie o to.
Desdem.  Cóżbyś napisał, gdybyś mnie miał chwalić?
Jago.  O, słodka pani, nie naglij mnie proszę,
Bom nie jest niczem, gdym nie jest krytykiem.

Desdem.  No, spróbuj jednak. Poszedł kto do portu?
Jago.  Tak, pani.
Desdem.  Chociaż nie jestem wesołą,
Smutek mój pragnę zwodzić pozorami.
Więc dalej, śmiało; jakżebyś mnie chwalił?
Jago.  Myślę; lecz widzę, że wynalezienie
Wyciskam z głowy jakby lep z flaneli —
Z mózgiem mym razem. Ale muza moja
Zległa nareszcie; i oto jej dziecię:
Tam, gdzie z płcią białą w parze dowcip staje,
Drugi używa, co mu pierwsza daje.
Desdem.  Dobra pochwała! A czarna z dowcipem?
Jago.  Gdy niebo czarnej dowcipu udzieli,
Znajdzie się biały, co czarność jej zbieli.
Desdem.  O, coraz gorzej!
Emilia.  Gdy piękna a głupia?
Jago.  Ta głupią nie jest, co gładką ma postać:
Głupstwo pomoże jej dziedzica dostać.
Desdem.  Stare to, niedorzeczne parodoksa, dobre do śmieszenia głupców po szynkowniach. Jakąż lichą znajdziesz pochwałę dla tej, co i brzydka i głupia?
Jago.  Szpetna i głupia równie płatać umie
Te same figle, co wdzięk przy rozumie.
Desdem.  Co za nieświadomość! Najgorszą chwalisz najlepiej. Lecz jakąż przyznałbyś pochwałę prawdziwie zasługującej na nią kobiecie, która, wartości swojej pewna, zmusza samą nawet złośliwość do oddania jej sprawiedliwości?
Jago.  Tę, co jednoczy skromność przy urodzie;
Mowny ma język, jednak żyje w zgodzie;
Dosyć ma złota, a skromnie się zdobi;
Mówi: to mogę, a jednak nie robi;
Gniewom przystępu do piersi swych broni,
Przebacza krzywdy, choć zemstę ma w dłoni;
Tę, co nie wzięła, przez myśli sąd zdrowy,
Ogona śledzia miast łososia głowy;
Tę, która myśląc, skrycie myśli trzyma;
Na zalotników nie strzela oczyma;

Tę, jeśli znajdziesz, ślej mi ją co żywo —
Desdem.  Gdzie?
Jago.  Niańczyć dzieciom i szynkować piwo.
Desdem.  Co za koślawa i niedołężna konkluzya! Nie ucz się od niego, Emilio, choć on twoim mężem. Czy nie przyznasz, Kassyo, że to najniezbożniejszy i najwyuzdańszy cenzor?
Kassyo.  Mówi, co myśli. Lepiej mu do twarzy żołnierka niż szkolarstwo.
Jago  (na str.). Bierze ją za rękę; ach, dobrze, szeptaj jej do ucha! W tak wątłą, jak ta, pajęczynę złapię muchę tak wielką jak Kassyo. Uśmiechaj się do niej; dobrze dalej! złapię ja cię w twoje własne umizgi. Prawdę mówisz; tak jest, niezawodnie! Jeśli takie ja ta sztuczki obedrą cię z twojego porucznikostwa, to
byłoby lepiej, żebyś nie całował tak często twoich trzech palców, co znowu niewątpliwie powtórzysz, żeby grać rolę galanta. Bardzo dobrze; piękne pocałowanie; dworska grzeczność; tak, tak niezawodnie! I znowu do ust palce; a bodaj ci się w szprycę przemieniły! (Słychać odgłos trąbki). To Murzyn, znam jego trąbkę.
Kassyo.  Tak jest, to on.
Desdem.  Idźmy na jego spotkanie, na jego przyjęcie.
Kassyo.  Otóż i on sam. (Wchodzą: Otello i Służba).
Otello.  Piękna rycerko moja!
Desdem.  Mój Otello!
Otello.  Zdziwienie moje rozkoszy mej równe,
Gdy cię tu widzę. Duszy mej pociecho,
Jeśli po każdej burzy taka cisza,
Niech wiatry wieją, aż samą śmierć zbudzą,
Po morskich górach niech się barka drapie
Aż do Olimpu, potem niech się nurza
Aż na dno piekła! Gdybym skonał teraz,
Byłbym szczęśliwy, dusza moja bowiem
Tyle posiadła rozkoszy bez granic,
Że się już nigdy jej podobna rozkosz
Z cieniów przyszłości nie wysnuje dla mnie!

Desdem.  Nie dopuść Boże, aby miłość nasza,
I szczęście nasze z naszego żywota
Nie rosły dniami!
Otello.  Potęgi niebieskie,
Domówcie: Amen! Ja mówić nie mogę,
Zbytek wesela tu słowa zamyka.
(Całując ją). Niechaj to będą najsroższe zatargi
Pomiędzy mojem a między twem sercem!
Jago  (na str.). Strojniście widzę dzisiaj do akordu;
Lecz ja potrafię odkręcić kołeczki,
Co ton ten dają, jak jestem uczciwy!
Otello.  Teraz do zamku! Moi przyjaciele,
Skończona wojna; Turcy potopieni.
Starzy znajomi wyspy jak się mają?
Cukierku, dobre znajdziesz tu przyjęcie,
Bom wielką miłość znalazł między nimi.
Słodka, spostrzegam, że plotę bez ładu;
Zbytek mi szczęścia odejmuje rozum.
Dobry mój Jago, idź proszę do portu,
Niech na ląd moje sprowadzą bagaże;
Do cytadeli przyprowadź sternika,
Zacny to człowiek, a jego zasługi
Względów są warte. Idźmy Desdemono,
Raz jeszcze witaj na cypryjskiej ziemi!

(Wychodzą: Otello, Desdemona, Służba).

Jago.  Czekam cię w porcie bez zwłoki. Zbliż się. Jeżeli masz serce — a mówią, że i najpotulniejszej natury ludzie, gdy zakochani, wznoszą się do niezwykłej sobie szlachetności charakteru — słuchaj mnie. Porucznik trzyma dziś wartę na głównym odwachu — ale muszę ci powiedzieć sekret. Desdemona kocha się w nim
szalenie.
Roderigo.  W nim? Jakto? Nie, to być nie może!
Jago.  Połóż sobie palec tak na ustach, a słuchaj i ucz się! Rozważ, z jaką gwałtownością pokochała naprzód Murzyna za same junakierye i rozpowiadania łgarstw wierutnych. Będzież go ciągle kochała za gadulstwo?
Niech tak nie myśli twoje niewinne serce. Jej oko

potrzebuje pokarmu; a jakąż znajdzie rozkosz, przyglądając się dyabłu? Kiedy krew ostygnie przez pożycie, do zapalenia jej na nowo, do dania świeżego apetytu sytości, potrzeba wdzięku postaci, sympatyi lat, obyczajów i piękności, a na tem wszystkiem zbywa Murzynowi. Więc dobrze, w braku tych koniecznych warunków, jej czuła delikatność spostrzeże się, że się oszukała, poczuje wstręt i obrzydzenie do Murzyna; sama natura tego ją nauczy i przymusi do innego wyboru. Więc dobrze, to przypuściwszy, — a przypuszczenie jest najwidoczniejsze i najprostsze — kto stoi bliżej tej fortuny od Kassya? Łotr z niego
obrotny; sumienia nie więcej jak trzeba do przywdziania pięknych form obyczajności i uczciwych pozorów, aby tem łatwiej skryte, rozpasane namiętności utaić; nie, nikt bliżej, nikt od niego bliżej! Łotr to ślizki i subtelny, wynalazca okazyi, którego oczy umieją chytrze bić fałszywą monetę sposobności, gdy mu zbywa na prawdziwej; łotr wierutny, wcielony dyabeł, a dotego piękny, młody, mający za sobą wszystko, za czem niedoświadczone głowy szaleją. Morowy łotr stemplowany, a kobieta oczyma już do niego strzyże.
Roderigo.  Nie mogę temu wierzyć; ona, tak pełna myśli bogobojnych!
Jago.  Dobryś sobie z jej bogobojnością! Wino, które ona pije z winogron wytłoczone. Gdyby była bogobojną nigdyby nie kochała Murzyna. Bogobojna lemieszka! Czyś nie widział, jak się cackała z jego ręką? Czyś nie widział?
Roderigo.  I owszem, widziałem, ale to była nic nieznacząca grzeczność.
Jago.  Lubieżność, na moją rękę! wskazówka, niewyraźny prolog do historyi rozwiozłości i wszetecznych myśli! Usta ich tak były blizko, że się pomieszały ich oddechy. Paskudne myśli, Roderigo! Gdzie takie poufałości otwierają drogę, tam w trop za niemi przyjdzie stanowcze ćwiczenie i wcielona konkluzya. Pfe! Lecz mospanie, mnie słuchaj. Sprowadziłem cię z

Wenecyi. Stój na warcie; wydam potrzebne do tego rozkazy. Kassyo cię nie zna. Bądź niedaleko. Staraj się, żeby go w gniew wprowadzić, czy to zbyt głośno mówiąc, czy to szydząc z jego żołnierki, czyto w jakikolwiek inny sposób okolicznością podsunięty.
Roderigo.  Dobrze.
Jago.  Kassyo jest żywy i porywczy; może cię i uderzy; daj mu do tego powód, a zapewniam cię, iż potrafię taki rozruch w Cyprze wywołać, że go tylko oddalenie Kassya uspokoi. Będziesz więc miał krótszą drogę do osiągnienia twoich życzeń, bo znajdę wtedy potrzebne do tego środki, a przedewszystkiem usuniemy szczęśliwie zawadę, która odejmowała nam wszelką nadzieję pomyślnego skutku.
Roderigo.  Zrobię to, byłeś mi nastręczył sposobność.
Jago.  Bądź spokojny, znajdziesz ją. Przyjdź do mnie niebawem do cytadeli. Muszę teraz jego bagaże na ląd sprowadzić. Bądź zdrów!
Roderigo.  Do zobaczenia! (Wychodzi).
Jago.  Że Kassyo kocha ją, w to bardzo wierzę;
Że ona Kassya, i w to wierzyć łatwo.
Murzyn, (przyznaję, choć go nienawidzę)
Jest kochającej, szlachetnej natury,
I śmiem przypuścić, że będzie dla żony
Najlepszym mężem. I ja też ją kocham,
Nie przez lubieżność, chociaż może cięży
Grzech równie wielki na mojem sumieniu,
Lecz, w części, żeby zemstę mą nasycić.
Mam podejrzenie, że lubieżny Murzyn
Mym był zastępcą. Już myśl sama o tem
Toczy mi trzewia jakby witryolej,
I nic nie zdoła duszy mej uleczyć,
Jak wziąć ząb za ząb i żonę za żonę.
Jeśli się na tem zawiodę, przynajmniej
W Murzyna piersiach zazdrość taką zbudzę,
Że rozum na nią lekarstwa nie znajdzie.
Byle ten wyżeł wenecki dotrzymał,
Którego ogień karcić często muszę,

Nasz Michał Kassyo w moje wpadnie szpony,
Przysłużę mu się dobrze u Murzyna,
Bo i on czyha na moją szlafmicę.
Murzyn mnie będzie kochał i dziękował,
Żem z niego osła ogromnego zrobił,
Pókój mu wydarł, do szaleństwa przywiódł.
O, tu mi wszystko, choć jeszcze w mgle, pływa;
Kształty łotrowstwa tylko czyn odkrywa.

(Wychodzi).

SCENA II.
Ulica.
(Wchodzi Herold z proklamacyą, za nim Lud).

Herold.  Oto jest wola Otella, naszego szlachetnego i walecznego generała: Skoro się potwierdza wiadomość
o zupełnem zniszczeniu floty tureckiej, niech ją miasto przyjmie oznakami tryumfu; niech jedni tańczą, inni radosne puszczają fajerwerki, każdy, jak go naturalna skłonność pociąga, bo dzień ten, oprócz tych szczęśliwych wieści, jest także dniem obchodu małżeństwa generała. Taka jest jego wola. Wszystkie pokoje zamku są otwarte; zupełna każdemu wolność bankietowania tam od godziny piątej, dopóki zegar nie wybije jedenastej. Boże błogosław cypryjskiej wyspie i szlachetnemu naszemu dowódzcy Otellowi!

(Wychodzi).

SCENA III.
Sala w zamku.
(Wchodzą: Otello, Desdemona, Kassyo, Służba).

Otello.  Dobry Michale, sam dopilnuj straży.
Bądźmy pierwszymi w zachowaniu miary,
I nie przekroczmy granic przystojności.
Kassyo.  Jago potrzebne odebrał zlecenia;
Lecz dla pewności i ja osobiście

Dojrzę porządku.
Otello.  Jago jest uczciwy.
Kassyo, dobranoc! Jutro o świtaniu
Mam z tobą mówić. Chodź, moja pieszczotko!
Kto pole kupił, rachuje na żniwa:
A dzisiaj owoc i dla mnie dojrzewa.
Dobranoc!

(Wychodzą: Otello, Desdemona, Służba. — Wchodzi Jago).

Kassyo.  Witaj, Jago! Musimy śpieszyć na odwach.
Jago.  Nic śpiesznego, poruczniku, jeszcze niema dziesiątej. Nasz generał odprawił nas tak wcześnie z miłości dla Desdemony; nie ganię go jednak; toć on nie przebaraszkował z nią ani jednej nocy, a to kąsek godny Jowisza.
Kassyo.  Prawda, że zachwycająca to kobieta.
Jago.  I, ręczę, pełna krotofilności.
Kassyo.  Prawda, że to najświeższe, najpiękniejsze stworzenie.
Jago.  A co za oko! Zdaje się, że ciągle wyzywa do boju.
Kassyo.  Ponętne spojrzenie, a jednak, zda mi się, tak skromne!
Jago.  A kiedy mówi, czybyś nie powiedział, że miłość na gwałt dzwoni?
Kassyo.  O prawda, prawda, to żywa doskonałość!
Jago.  A więc szczęście ich prześcieradłom! A teraz chodźmy, poruczniku, znajdziemy u mnie buteleczkę wina i czekających na nas parę cypryjskich chwatów, którzy chętnie wytrząsną miarkę za zdrowie czarnego Otella.
Kassyo.  Nie tej nocy, dobry Jago. Mam nieszczęśliwą, słabą głowę do kieliszka. Pragnąłbym, żeby jaki polityk wynalazł inny sposób objawienia koleżeńskiej serdeczności.
Jago.  O, to nasi przyjaciele! Tylko kubek. Będę pił za ciebie.
Kassyo.  Tej nocy wychyliłem tylko szklankę i to napół z wodą, a patrz, jaka już we mnie zmiana. Nieszczęśliwa to słabość, nie chcę tej głowy nową dolewką przeciążać.
Jago.  A to co znowu, człowieku! Toć to przecie noc hulanki, nasze chwaty życzą sobie tego gorąco.

Kassyo.  Gdzie są?
Jago.  U drzwi czekają. Proszę cię, zawołaj ich.
Kassyo.  Zrobię to, choć z wielką niechęcią (Wychodzi).
Jago.  Bylem wlał w niego jedną jeszcze szklankę,
Będzie tak pełnym burd i kłótliwości,
Jak mały piesek młodej mojej pani.
A i Rodrigo, chore me głupiątko,
Któremu miłość przewróciła głowę,
Widziałem, jak dziś na cześć Desdemony
Spełniał gorliwie rzęsiste kielichy,
A będzie także z nami na odwachu.
Trzech Cypryjczyków, trzy dusze nadęte,
Czystą saletrę tej rycerskiej wyspy,
Gdy o honoru punkt sprawa się toczy,
Do reszty pełną rozpaliłem szklanką.
Pośród tej bandy gorących pijaków
Podszczuję Kassya do jakiego czynu,
Który oburzy wyspę. Otóż oni.
Jeżeli skutek z pomysłem się zgodzi,
Wiatry i prądy mej posłużą łodzi.

(Wchodzą: Montano, Kassyo i kilku Szlachciców).

Kassyo.  Na uczciwość, wlali już we mnie jedną szklankę za wiele.
Montano.  Słowo uczciwości, ledwo kropelkę; nie więcej jak kwaterkę, jakem żołnierz!
Jago.  Hej, wina! (śpiewa).
Niech szklaki i dzbanki dzwonią mi klik, klik,
Hej szklanki i dzbanki klik, klik!
Bo życie żołnierzy
Piędziami się mierzy,
Żołnierzu, co żywo łyk, łyk!
Hej, wina! (Przynoszą wino).
Kassyo.  Daję słowo, przewyborna piosneczka.
Jago.  Nauczyłem się jej w Anglii, gdzie są najpotężniejsze suszykuile. Wasz Duńczyk, wasz Niemiec, wasz opasły Holender — hej, wina! — są niczem przy waszym Angliku.
Kassyo.  Czy twój Anglik taki doskonały pius?

Jago.  On? On ci, śmiejąc się, na śmierć zapije Duńczyka; nie spoci się, powalając z nóg Niemca, a Holendrowi da na wymioty, nim mu drugi kufel zdążą napełnić.
Kassyo.  Zdrowie naszego generała!
Montano.  Przyjmuję wyzwanie, poruczniku, i wychylę zdrowie sumiennie.
Jago.  O słodka Anglio! (śpiewa).
Król Stefan, król Stefan, o, pan to jak mało!
Za pludry on swoje zapłacił talara,
I to mu dwa dytki za wiele się zdało,
I nazwał też krawca swojego niezdara.

Ze strugi szlacheckiej krew Stefana płynie,
A tyś jest chudeusz zrodzony pod ścianą:
Czy nie wiesz, mój bracie, przez dumę świat ginie,
Więc przykryj twą nagość opończą zszarzaną.
Hej, wina!
Kassyo.  Na honor, ta piosneczka jeszcze piękniejsza od pierwszej.
Jago.  Czy mam ją powtórzyć?
Kassyo.  Nie, nie, bo, mojem zdaniem, niegodny swojego stanowiska, kto tak robi. O tak, tak — a Pan Bóg nad wszystkimi! — a są dusze, które będą zbawione, a są dusze, które nie będą zbawione.
Jago.  Wielka prawda, dobry poruczniku.
Kassyo.  Co do mnie, bez obrazy generała i wszystkich dostojników, mam nadzieję, że będę zbawiony.
Jago.  I ja też, poruczniku.
Kassyo.  Prawda, tylko, z przeproszeniem, nie przede mną; porucznik musi być zbawiony przed chorążym. Lecz dosyć tego; teraz, do służby! I odpuść nam nasze winy — panowie, nie zapominajmy służby! Nie myślcie tylko, panowie, żem pijany; to jest mój chorąży, to moja prawa, a to moja lewa ręka — nie jestem wcale pijany; mogę się niezgorzej trzymać na nogach i mówić niezgorzej.
Wszyscy.  Przewybornie.
Kassyo.  A więc dobrze, nie trzeba wam przeto myśleć, że jestem pijany (wychodzi).

Montano.  Panowie, czas śpieszyć na odwach, czas porozstawiać warty.
Jago.  Czyście widzieli męża, który wyszedł?
To żołnierz godny stanąć przy Cezarze,
Prowadzić wojska. Lecz patrzcie, ta słabość
Jest porównaniem dnia z nocą cnót jego,
Równie potężna. Co za wielka szkoda!
Lękam się, by ta wada nieszczęśliwa,
Przez zbytnią ufność ku niemu Otella,
Nie wywołała rozruchów na wyspie.
Montano.  Częstoż go w takim widzieć można stanie?
Jago.  Do snu to jego zwyczajny jest prolog.
Dwaby obroty skazówki przeczuwał,
Gdyby go napój do snu nie kołysał.
Montano.  Trzebaby o tem uprzedzić Otella,
Bo lub nic nie wie, lub przez dobroć serca,
Cnoty szanując, które w Kassyu znalazł,
Na słabość jego nie baczy. Co myślisz?

(Wchodzi Roderigo).

Jago.  Przybyłeś przecie; proszę cię, Rodrigo,
Bez zwłoki tylko śpiesz za porucznikiem.

(Wychodzi Roderigo).

Montano.  Wielka to szkoda, że szlachetny Murzyn
Ważną posadę swego namiestnika
Nałogowemu oddał pijakowi.
Zdaniem też mojem, byłoby uczciwie
Przełożyć całą sprawę Otellowi.
Jago.  Nie ja przynajmniej, za tę piękną wyspę!
Ja kocham Kassya i dałbym niemało,
Byłem go zdołał wyleczyć z tej wady.
Co to za wrzawa? (Wbiega Roderigo, za nim Kassyo).
Roderigo.  Ratujcie! ratujcie!
Kassyo.  A ty łajdaku!
Montano.  Co się to ma znaczyć?
Kassyo.  Mnie powinności mych uczyć, hultaju?
Na leśne jabłko zbiję cię!
Roderigo.  Mnie zbijesz?
Kassyo.  Co, łotrze! jeszcze gębę śmiesz otworzyć? (Uderza go).

Montano.  Przebacz mu, proszę, dobry poruczniku!

(Wstrzymuje go).

Kochany panie, uspokój się tylko!
Kassyo.  Puść mnie natychmiast, lub sam co oberwiesz!
Montano.  Widzę, że jesteś pijany.
Kassyo.  Pijany?

(Dobywają szabli i biją się).

Jago  (na str. do Rod.). Bez straty czasu krzycz po mieście: rozbój!

(Wychodzi Roderigo).

Mój namiestniku — przez Boga, panowie!
Ratujcie! — Kassyo! — panowie — Montano —
Ratujcie! To mi doskonała warta!

(Słychać dzwon bijący na gwałt).

Ktożto w dzwon bije? Tamże do szatana!
Zbudzi się miasto; wstydź się poruczniku!
Skończ, dosyć tego, shańbisz się na wieki!

(Wchodzi Otello z Orszakiem).

Otello.  Co się to znaczy?
Montano.  Krew moja upływa;
Czuję, że jestem raniony śmiertelnie.
Giń!
Otello.  Stójcie, jeśli drogie wam jest życie!
Jago.  Stój, poruczniku, Montano — panowie!
Baczcie na miejsce i na obowiązki;
Wódz do was mówi! Stójcie! Co za hańba!
Otello.  Skądże ta kłótnia? Kto w Turków nas zmienił?
Czy mamy własną prawicą dokonać,
Czego pohańcom niebo zabroniło?
Skończcie te szpetne, barbarzyńskie burdy!
Pierwszy, co swoją wściekłą dłoń podniesie,
Lekce swą duszę waży; jednym ruchem
Śmierć swą przywoła! Dzwon mi ten uciszcie!
Po co daremnie miasto ze snu trwożyć?
Uczciwy Jago, pobladłeś ze żalu;
Na przywiązanie twe ci rozkazuję,
Powiedz, kto pierwszy tę walkę rozpoczął?
Jago.  Nie wiem. Przed chwilą, ledwo przed minutą
Pełni miłości, niby małżonkowie

Wieczór po ślubie; wtem nagle, jakgdyby
Jaka planeta rozum im odjęła,
Dobyli mieczy, rzucili się wściekle
Na piersi swoje. Nie mogę powiedzieć,
Co wywołało tę waśń niepojętą.
O, czemu nóg tych w boju nie straciłem
Wprzód, nim mnie tutaj przywiodły na świadka!
Otello.  Michale, jak się mogłeś tak zapomnieć?
Kassyo.  Przebacz mi, wodzu, lecz nie mogę mówić!
Otello.  Montano, zwykłą była ci przystojność;
Od lat już młodych poważna twa postać
Zwracała baczność; mądrość najsurowsza
Imię twe czciła; jakże się więc stało,
Że sławę zdawna nabytą marnujesz,
I dobrą świata opinię rozpustnie
Na imię burdy nocnego przemieniasz?
Odpowiedz!
Montano.  Wodzu, ciężko jestem ranny.
Gdy mi krwi upływ odejmuje mowę,
Chorąży Jago wszystko ci opowie,
Co wiem; a nie wiem, abym miał tej nocy
Słowem lub czynem przystojność przekroczyć,
Chyba, że miłość życia będzie grzechem,
I grzechem w własnej obronie wystąpić,
Gdy gwałt nam grozi.
Otello.  Czuję, że krew moja
Nad cierpliwością górę brać zaczyna,
Namiętność zimny rozsądek przygniata,
Chce rej prowadzić! Jeśli raz wybuchnę,
Jeśli to ramię do góry podniosę,
Od gniewu mego najlepszy z was padnie!
Mówcie, kto pierwszy ten brudny spór zaczął,
A na którego pierwsza wina spadnie,
Chociażby nawet mym bliźnim był bratem,
Przyjaźń mą straci! — Jak śmiecie w fortecy,
Gdy serca trwogą wojny przepełnione,
Prywatne kłótnie śród nocy rozniecać,
Gdzie straż porządku stoi na odwachu?

Ha, to potwornie! — Jago, kto spór zaczął?
Montano.  Jeśli przez przyjaźń, związki koleżeństwa,
Powiesz mniej albo więcej, niż jest prawda,
Nie jesteś żołnierz.
Jago.  Nie trącaj w mą słabość!
Wprzód, nim zaszkodzę Michałowi Kassyo,
Niechaj mi w ustach grzeszny utną język:
Lecz jestem pewny, że mu nie zaszkodzi
Prawdy wyznanie. — Słuchaj, generale:
Gdym tu z Montanem spokojnie rozmawiał,
Człek jakiś wbiega, wołając: ratujcie!
Tuż za nim Kassyo z dobytym orężem,
Już, już go ciąć miał, gdy podbiegł Montano
I prosił Kassya, żeby się miarkował.
Ja za wrzeszczącym pobiegłem co żywo,
Aby krzykami nie potrwożył ludzi;
(Co na nieszczęście zrobił) szybkonogi
Zniknął mi z oczu; więc co rychlej wracam.
Bo już słyszałem szczękanie pałaszy,
I klęcia Kassya, jakie w jego ustach
Wprzód nie postały. Chwilę nieobecny,
Gdym wszedł do izby, znalazłem już obu
W tym samym wściekłym, krwawym pojedynku,
Który ty, wodzu, słowem rozdzieliłeś.
Otóż i wszystko, co o tej wiem sprawie.
Ludzie są ludźmi; chwile zapomnienia
Najlepsi mają; choć Kassyo go ranił,
(A ludzie w gniewie i własnych przyjaciół
Skrzywdzić gotowi) tego jestem pewny,
Że ten, co uciekł, musiał go obrazić
Nad wszelką miarę ludzkiej cierpliwości.
Otello.  Znam ja cię, Jago; widzę, przez uczciwość
I przyjaźń, sprawy pragniesz zmniejszyć wagę,
Ocalić Kassya. Kassyo, choć cię kocham,
Od dziś nie jesteś moim porucznikiem.

(Wchodzi Desdemona w gronie kobiet).

Patrz, moją miłość ze snu rozbudziłeś.
Będziesz przykładem.

Desdem.  Co znaczą te krzyki?
Otello.  Wszystko skończone; wróćmy do komnaty.
Montano, ran twych ja lekarzem będę.
Weźcie go! — Jago, zbież miasta ulice,
Uspokój ludzi, zbudzonych tą burdą.
Pójdź, Desdemono; żołnierza jest losem,
Sen balsamiczny wojny zrywać głosem.

(Wychodzą wszyscy prócz Jaga i Kassya).

Jago.  Jakże, poruczniku, czy jesteś raniony?
Kassyo.  Bez nadziei ratunku.
Jago.  Uchowaj Boże!
Kassyo.  Dobre imię, dobre imię, dobre imię! O, straciłem moje dobre imię! Straciłem nieśmiertelną cząstkę samego siebie, a co zostało jest bydlęce. — Moje dobre imię, Jago, moje dobre imię!
Jago.  Na uczciwość, myślałem, że jaką cielesną odniosłeś ranę: więcej jest w tem niebezpieczeństwa, niż w ranach dobrego imienia. Dobre imię, to puste i najwierutniejsze kłamstwo, zyskane często bez zasługi, a utracone bez winy. Nie utraciłeś wcale dobrego imienia, byłeś tylko sam nie myślał, że je utraciłeś. Człowieku, alboż to niema sposobów odzyskania łaski generała? Odepchnął cię w paroksyzmie gniewu, więcej przez politykę, niż przez złośliwość, właśnie jak gdy kto chłosta swojego psa niewinnego, żeby przestraszyć lwa, króla zwierząt. Udaj się tylko do niego w prośby, a otrzymasz przebaczenie.
Kassyo.  Wolałbym go raczej prosić o pogardę, niż oszukiwać tak dobrego naczelnika, narzucając mu lekkomyślnego pijanicę, nieroztropnego oficera. Upijać się! paplać jak papuga! bić się i kląć i hajdamaczyć! kłócić się z własnym cieniem! O, ty niewidzialny duchu wina, jeśli nie masz dotąd nazwiska, niech cię nazwą dyabłem!
Jago.  Za kimże to goniłeś z dobytym pałaszem? Co on ci zrobił?
Kassyo.  Nie wiem.
Jago.  Czy być może?

Kassyo.  Przypominam sobie nawał wypadków, lecz wszystko jak we mgle; wiem, że była kłótnia, lecz nie pamiętam powodu. Oh, że też ludzie sami wlewają sobie w usta nieprzyjaciela, aby im rozum wykradał! Że też z radością, rozkoszą, weselem i dumą sami się przemieniamy w bydlęta!
Jago.  Ależ teraz jesteś zupełnie dobrze! Jakim sposobem wytrzeźwiałeś tak prędko?
Kassyo.  Podobało się dyabłu pijaństwa ustąpić miejsca dyabłu gniewu. Jedna ułomność pokazuje mi drugą, abym sobą do szczętu pogardził.
Jago.  No, no, za surowym jesteś moralistą! W obecnym czasie, położeniu i stanie wyspy, pragnąłbym z serca, żeby się to nie było wydarzyło, ale skoro już raz tak są rzeczy, jak są teraz, staraj się je naprawić dla własnego dobra.
Kassyo.  Gdybym zaniósł do niego prośbę o zwrócenie mi mojego stopnia, odpowie mi, żem pijak! Choćbym miał tyle ust co hydra, taka odpowiedź zamknęłaby mi wszystkie. Być rozsądnym człowiekiem, po chwili zostać waryatem, a wkrótce potem bydlęciem! O dziwy! Każdy kieliszek nad miarę jest przeklęty, a na jego dnie siedzi dyabeł!
Jago.  Ba, ba! dobre wino dobre to i miłe stworzenie, byle dobrze użyte, nie wygaduj na nie dłużej. Bądźcobądź, dobry poruczniku, myślę, iż nie wątpisz o mojej przyjaźni.
Kassyo.  Mam jej silne dowody. — Ja pijany!
Jago.  Ty, jak każdy żyjący człowiek może się upić przypadkiem. Powiem ci teraz, co masz zrobić. Żona naszego generała jest teraz generałem. Mogę tak mówić, bo on oddał i poświęcił się cały rozmyślaniu — uważaj! — i czci wszystkich jej przymiotów i wdzięków. Wyspowiadaj się jej szczerze, proś natrętnie, a ona ci pomoże odzyskać stracony stopień. Natura jej tak jest otwarta, tak dobra, tak przychylna, tak błogosławiona, że grzechem się jej zdaje przeciw własnej dobroci nie zrobić więcej niż to, o co jest

proszoną. Proś ją, niech włoży łubki na złamaną przyjaźń między tobą a jej mężem, a zakładam się, o co zechcesz, że pęknięta miłość wasza zrośnie się silniej, niż była przedtem.
Kassyo.  Dobrą mi dajesz radę.
Jago.  Przysięgam, że ją przynajmniej daję ze szczerej miłości i uczciwej przyjaźni.
Kassyo.  Chętnie wierzę. Jutro rano pójdę z prośbą do cnotliwej Desdemony o wstawienie się za mną. Przepadłem bez nadziei, jeśli mnie ten krok zawiedzie.
Jago.  Na dobrej stanąłeś drodze. Dobranoc, poruczniku! muszę teraz spieszyć na odwach.
Kassyo.  Dobranoc, poczciwy Jago! (Wychodzi).
Jago.  I kto mi powie, że jak łotr poczynam?
Wszak rada moja szczera i uczciwa,
I bez wątpienia najpewniej prowadzi
Do przebłagania wodza. Ją tak łatwo
Do każdej prośby uczciwej nakłonić!
Tkliwe jej serce tak jest dobrotliwe,
Jak dobroczynne są żywioły świata,
A jej tak łatwo pociągnąć Murzyna,
Choćby szło nawet o grzeszne odstępstwo
Od chrztu świętego i symbolów wiary!
On tak swą duszę w miłość jej uwikłał,
Że jej nie trudno wznosić i obalać
Wedle przywidzeń swoich, bo jej wola
Słabym rozumem jego jak Bóg rządzi.
Jestemże łotrem, jeśli daję radę,
Wiodącą Kassya niewątpliwą drogą
Do jego dobra? — Teologio piekieł!
Gdy szatan grzechy najczarniejsze knuje,
Naprzód niebieskie przybiera pozory,
Tak jak ja teraz. — Gdy uczciwy głupiec
Na swoją pomoc Desdemonę wzywa,
Ona gorąco do swego Murzyna
Wstawia się za nim, ja w uszy Otella
Wleję truciznę, że za Kassyem wzdycha
Dla nasycenia swoich żądz cielesnych.

Im silniej w jego wystąpi obronie,
Tem większą zbudzi w Murzynie nieufność,
A tak przetopię cnotę jej na smołę,
Z własnej dobroci jej siatkę udzierzgam,
W którą ich wszystkich połapię. — Rodrigo!

(Wchodzi Roderigo).

Co mi nowego przynosisz, Rodrigo?
Roderigo.  Poluję ja tu, jak widzę, nie jak pies, który łapie, ale jak pies, który szczeka. Wydałem już prawie do osta tniego grosza moje pieniądze, a jak mi się zdaje, wszystko się na tem skończy, że za moje kłopoty nabędę trochę doświadczenia i wrócę do Wenecyi z pustą kieszenią, lecz z odrobiną więcej rozumu.
Jago.  Jak jest ubogi człek bez cierpliwości!
Któż kiedy ranę uleczył od razu?
Wiesz, że działamy przez rozum, nie czary,
A rozum tylko z czasem się rozwija.
Źleż stoją rzeczy? Kassyo cię wygrzmocił,
Tyś trochą bólu Kassya zdegradował.
Choć wiele rzeczy w blasku słońca rośnie,
Co pierwej kwitło, dojrzeć pierwej musi.
Bądź więc cierpliwy. Na honor, już świta;
Rozkosz i praca godziny skracają.
Teraz, Rodrigo, wracaj do kwatery,
Wracaj! Niedługo dowiesz się o reszcie.
Wracaj, powtarzam! (Wychodzi Roderigo)
Dwie rzeczy mam zrobić:
Żonę za Kassyem do pani wyprawić —
O to nie trudno — a ja, z mojej strony,
Zręcznie Murzyna na stronę pociągnę,
A potem tak go wprowadzę, że znajdzie
Kassya z swą żoną. Droga to jest łatwa,
Niechże niedbalstwo planu nie zagmatwa! (Wychodzi).





AKT TRZECI.
SCENA I.
Przed zamkiem.
(Wchodzi: Kassyo i Muzykanci).

Kassyo.  Tu mi zagrajcie — zapłacę wam trudy —
Krótko, na dobry dzień generałowi.

(Muzyka. Wychodzi Błazen z pałacu).

Błazen.  Cóż to, panowie, czy wasze instrumenta były w Neapolu, że tak przez nos gadają?
Muzykant.  Co, mospanie? jak to rozumiesz?
Błazen.  Mniejsza, jak to rozumiem; ale weź te pieniądze dla was przeznaczone. Muzyka wasza tak przypadła do smaku generałowi, że zaklina was na waszą dla niego miłość, abyście nie robili więcej hałasu.
Muzykant.  Dobrze, panie, przestaniemy.
Błazen.  Jeśli macie jaką muzykę, której nie słychać, to i owszem, prosimy o nią; ale jak powiadają, generał nasz nie bardzo się troszczy o słuchanie muzyki, którą słychać.
Muzykant.  Nie mamy takiej muzyki.
Błazen.  Więc zapakujcie do miecha wasze piszczałki i w drogę! Dalej, rozpłyńcie się w powietrze i zgińcie!

(Muzyka wychodzi).

Kassyo.  Czy słyszysz, poczciwy mój przyjacielu?
Błazen.  Nie, nie słyszę twojego poczciwego przyjaciela, ale słyszę ciebie.
Kassyo.  Jeśli łaska, schowaj na teraz te koncepta. Oto jest biedny dukat dla ciebie. Jeśli szlachcianka, która towarzyszy żonie generała jest już na nogach, powiedz jej, że niejaki Kassyo blaga ją o chwilę rozmowy. Czy zrobisz to?
Błazen.  Już jest na nogach, panie, a byle zechciała nóg tych użyć, żeby przyjść do ciebie, zobaczę, jakby ją o tem zawiadomić.
Kassyo.  Idź zobacz, dobry mój przyjacielu.

(Wychodzi Błazen. — Wchodzi Jago).

W dobry czas, Jago.
Jago.  Więc nie spałeś wcale?
Kassyo.  Nie, już świtało, gdyśmy się rozeszli.
Przebacz, że śmiałem do żony twej posłać,
Bo chcę ją prosić, bym mógł za jej wpływem
Chwilę z cnotliwą Desdemoną mówić.
Jago.  Czekaj, natychmiast przyślę ją do ciebie,
Sam zaś Murzyna usunę ci z drogi,
Żebyś swobodnie cały twój interes
Mógł jej przedstawić bez wszelkiej obawy (wychodzi).
Kassyo.  Z serca dziękuję. Jeszcze nie spotkałem
Z lepszem, poczciwszem sercem Florentczyka.

(Wchodzi Emilia).

Emilia.  Dzień dobry, Kassyo! Mocno ubolewam
Nad twem nieszczęściem; wszystko się naprawi.
Wódz o tej sprawie z żoną teraz mówi;
Ona cię broni, Murzyn odpowiada,
Żeś ranił męża z wielkiem tu znaczeniem
I wielkim wpływem, że cię przez roztropność
Oddalić musiał, ale, że cię kocha,
Że miłość jego i bez protektorów
Pierwszą sposobność uchwyci bez zwłoki,
Aby cię wrócić do dawnego stopnia.
Kassyo.  Błagam cię, pani, jeśli się to zgadza
Z przyzwoitością, jeśli to być może,
Wyproś mi chwilę rozmowy sam na sam
U Desdemony.
Emilia.  Chodź ze mną do zamku,
A znajdziem sposób, abyś mógł jej śmiało
Serce otworzyć.
Kassyo.  Przyjmij moje dzięki. (Wychodzą).



SCENA II.
Pokój w zamku.
(Wchodzą: Otello, Jago i Służba).

Otello.  Te listy, Jago, oddaj sternikowi,
Niech służby moje senatowi złoży.

Chcę teraz zwiedzić forteczno roboty,
Tam przyjdziesz do mnie.
Jago.  Wykonam rozkazy.
Otello.  Czy chcecie ze mną iść do cytadeli?
Szlachcic.  Jesteśmy, wodzu, na twoje rozkazy. (Wychodzą).



SCENA III.
Przed zamkiem.
(Wchodzą: Desdemona, Kassyo i Emilia).

Desdem.  Dobry mój Kassyo, nie wątp ani chwilę,
Że zrobię wszystko, co w mej będzie mocy.
Emilia.  Zrób, pani. Mąż mój nad tem ubolewa,
Jakgdyby sprawa jego własną była.
Desdem.  Uczciwy człowiek. Bądź pewny, mój Kassyo,
Że pragnę męża mojego i ciebie
Widzieć, jak dawniej, w przyjaźni i zgodzie.
Kassyo.  Szlachetna pani, jakibądź los czeka
Michała Kassyo, on zawsze zostanie
Twym najwdzięczniejszym, najwierniejszym sługą.
Desdem.  Wiem i dziękuję. Kochasz mego męża,
Znasz go od dawna, i wierzaj mi, Kassyo,
Że nigdy jego oziębłość ku tobie
Nie przejdzie granic politycznych względów.
Kassyo.  Lecz ach, o pani, wszak względy te mogą
Lub trwać tak długo, albo też się karmić
Tak delikatną trawą, tak wodnistą,
Okoliczności tak je przewlec mogą,
Że gdy mój stopień kto inny posiędzie,
Wódz mej miłości i usług zapomni.
Desdem.  O, nie myśl o tem. Tu, wobec Emilii,
Mojem ci słowem ten stopień zaręczam.
Bądź pewny, że gdy przyjaźń raz ślubuję,
Spełnię przyjaźni wszystkie powinności.
Lub bezsennością ułaskawię męża,
Prośbą wynudzę, albo mu zamienię
Loże na szkołę, stół na konfesyonał,

Zaprawię wszystkie jego zatrudnienia
Kassya prośbami. Więc przestań się trwożyć,
Bo wprzódy umrze twoja protektorka,
Nim twoją sprawę puści w zapomnienie.

(Otello i Jago pokazują się w odległości).

Emilia.  Otello wraca.
Kassyo.  Żegnam cię więc, pani.
Desdem.  Nie, zostań, słuchaj, co będę mówiła.
Kassyo.  Pani, nie teraz. Nie jestem dziś zdolny
Przemówić słowa w własnej mojej sprawie.
Desdem.  Więc rób jak sądzisz. (Wychodzi Kassyo).
Jago.  Ha, tego nie lubię!
Otello.  Co mówisz?
Jago.  Panie, nic — lub jeśli — nie wiem.
Otello.  Czy to nie Kassyo od żony mej odszedł?
Jago.  Kassyo, mój wodzu? Nie mogę przypuścić,
Aby się Kassyo jak zbrodniarz wykradał
Na twoje przyjście.
Otello.  Zdaje mi się jednak,
Że to był Kassyo.
Desdem.  Dzień dobry, mój mężu!
W porę przychodzisz, właśnie co mówiłam
Z człowiekiem, który ma prośbę do ciebie,
Którego twoja zabija niełaska.
Otello.  O kimże mówisz?
Desdem.  O twym poruczniku.
Dobry mój mężu, jeśli mam u ciebie
Choć trochę łaski, chociaż trochę wpływu,
Daruj mu, przyjmij jego przeproszenie.
Bo jeśli Kassyo nie kocha cię szczerze,
Grzeszy z umysłu nie przez nieświadomość,
Nie znam się wcale na uczciwej twarzy.
Racz go przywrócić.
Otello.  Czy on teraz wyszedł?
Desdem.  On, a tak smutny, tak upokorzony,
Że mi część smutku swojego zostawił.
I ja z nim cierpię. Przywołaj go, drogi.
Otello.  Nie teraz, moja słodka; innym czasem.

Desdem.  Ale to wkrótce?
Otello.  Jak można najprędzej,
Dla twej miłości.
Desdem.  A więc dziś wieczorem.
Otello.  Nie, nie dziś wieczór.
Desdem.  To jutro na obiad.
Otello.  Jutro nie w domu, ale w cytadeli
Z oficerami twierdzy obiaduję.
Desdem.  Więc jutro wieczór, lub we wtorek rano,
Albo w południe, lub we wtorek wieczór,
Lub, co najgorsza, choć we środę rano.
Powiedz mi, kiedy; ale czas, mój drogi,
Niech nie przechodzi trzech dni. On żałuje
Za błąd swój, który w moim biednym sądzie —
Gdyby, jak mówią, rygor nie wymagał
Czasem najlepszych kary dla przykładu —
Ledwo że wart jest prywatnej nagany.
Kiedyż ma wrócić? powiedz mi, Otello.
Ja nie wiem, nie wiem, o cobyś mnie prosił,
Cobym odmówić mogła, lub się wahać
Tak jak ty teraz. Jakto? Michał Kassyo,
Co był miłości twojej powiernikiem,
Stronę twą trzymał, jeślim kiedy słowo
Niechętne rzekła, jegoż mi tak trudno
Do twojej łaski przywrócić? O, jabym —
Otello.  Dość na tem, droga, kiedy chce, niech przyjdzie,
Nic ci odmówić nie mogę.
Desdem.  Otello,
To nie jest łaska, to jest, jakbym chciała
Prosić cię, żebyś rękawiczki nosił,
Zdrowy jadł pokarm, strzegł się przeziębienia,
I robił wszystko, co dobre dla ciebie.
O, gdy czas przyjdzie, w którym się odwołam
Prawdziwie do twej miłości, Otello,
Będzie to prośba ważna, jej spełnienie
Trudne i groźne.
Otello.  Nic ci nie odmówię.
A za to, teraz, proszę cię, na chwilę

Dozwól mi, żebym sam z sobą pozostał.
Desdem.  Jażbym odmówić miała? Nie, bądź zdrowy!
Otello.  Bądź zdrowa! Wkrótce pośpieszę do ciebie.
Desdem.  Idźmy, Emilio. Rób, jak ci chęć przyjdzie,
A zawsze znajdziesz posłuszną mnie żoną.

(Wychodzi z Emilią).

Otello.  Drogie stworzenie! — Niech zginę, jeżeli
Nie kocham ciebie; gdy przestanę kochać,
Świat w chaos wróci!
Jago.  Szlachetny mój panie —
Otello.  Co mówisz, Jago?
Jago.  Czyli Michał Kassyo
Wiedział cokolwiek o twojej miłości,
Gdyś się o rękę pani swojej starał?
Otello.  Wiedział o wszystkiem. Dlaczego się pytasz?
Jago.  Tylko ażeby myśl mą zaspokoić —
I nic, nic więcej!
Otello.  Jaką myśl twa, Jago?
Jago.  Nie byłbym sądził, że o wszystkiem wiedział.
Otello.  Wiedział, i nieraz był mi pośrednikiem.
Jago.  Czy tak?
Otello.  Tak, pewno. Co w tem złego widzisz?
Alboż on nie jest uczciwy?
Jago.  Uczciwy,
Mój wodzu?
Otello.  Tak jest, uczciwy, uczciwy!
Jago.  O ile znam go —
Otello.  Jaka myśl jest twoja?
Jago.  Moja myśl, wodzu?
Otello.  Moja myśl, wodzu? Czemuż mnie powtarzasz,
Jakgdyby potwór jaki był w twej myśli,
Zbyt szpetny, aby na światło go wywieść.
Masz coś na myśli; słyszałem, jak rzekłeś,
Kiedy od żony mojej Kassyo odszedł:
Tego nie lubię! — i czegóż nie lubisz?
Gdym ci powiedział, że był mi pomocą
W moich zalotach, czy tak? zawołałeś,
I pomarszczyłeś, ściągnąłeś brwi twoje,

Jakgdybyś wtedy w mózgu twoim zamknął
Myśl jakąś straszną. Jeżeli mnie kochasz,
Myśl mi tę otwórz.
Jago.  Ty wiesz, że cię kocham.
Otello.  Wierzę, że kochasz, a wiedząc zarazem,
Żeś uczciwości i przyjaźni pełny,
Że ważysz słowa, nim je z piersi wypchniesz,
Twoje przestanki tem bardziej mnie trwożą,
Bo te oznaki w przeniewierczym łotrze
Zwykłą są sztuką, w człeku sprawiedliwym
Są ono skargą mimowolną serca,
Które wzruszenia utaić nie może.
Jago.  Co do Michała Kassyo, jabym przysiągł,
Że on, jak sądzę, uczciwy jest człowiek.
Otello.  I ja tak myślę.
Jago.  Ludzieby powinni
Być, czem się zdają, lub bodajby nigdy,
Czem nie są, tem się i zdawać nie mogli!
Otello.  Tak, ludzie winni być, czem się być zdają!
Jago.  Dlatego sądzę, że Kassyo uczciwy.
Otello.  Nie, nie, coś więcej jeszcze w tem się kryje.
Mów proszę do mnie, jak do własnej myśli,
Jak sam do siebie, i daj, proszę ciebie,
Najgorszej myśli najgorsze nazwisko.
Jago.  Daruj mi, panie. Choć moja powinność
Zawsze ci z wiernem służyć posłuszeństwem,
To przecie moją nie jest powinnością,
W czem i niewolnik jest wolny. Myśl moją
Otworzyć! Powiedz, że fałszywa, podła.
Jestżeli pałac, gdzie się płaz obrzydły
Nie wczołga czasem? Gdzie jest pierś tak czysta,
Gdzieby występne czasem podejrzenie
Nie zasiadało do sądu pospołu
Z godziwą myślą?
Otello.  A więc się sprzysięgasz
Na przyjaciela, Jago, skoro myśląc,
Że pokrzywdzony, jednak ucho jego
Dla myśli twoich obcem pozostawiasz.

Jago.  Błagam cię, panie — ja bowiem, mój wodzu,
Mylę się może w moich przypuszczeniach.
Wyznaję, plagą to mojej natury
Śledzić występki; często ma nieufność
Tam błędy widzi, gdzie ich wcale niema.
W twej więc mądrości nie przywięzuj wagi
Do słów człowieka, co tak błędnie widzi;
Na tak niepewnej i wątłej podstawie
Nie buduj sobie gmachu niepokoju.
Ni się to z twoim pokojem i szczęściem,
Ni się to zgadza z moją uczciwością,
Z moim honorem i moim rozsądkiem
Myśl ci mą odkryć.
Otello.  Co to wszystko znaczy?
Jago.  Bo dobre imię w mężu i kobiecie
Najkosztowniejszy to klejnot ich duszy.
Kto kradnie złoto, kradnie coś — nic — metal,
Który jest jego, był moim, przede mną
Służył tysiącom; ale dobre imię
Kto mi wykrada, sam się nie zbogaca,
A mnie prawdziwie ubogim zostawia.
Otello.  Muszę znać myśli twoje.
Jago.  Nie, nie będziesz,
Choćbyś miał serce moje w twojem ręku,
Ani też będziesz, póki mam ie w piersiach!
Otello.  Ha!
Jago.  O mój wodzu, strzeż się, strzeż zazdrości,
Zielonookiej potwory, co sama
Z swej szydzi strawy! Mąż, choć oszukany,
Choć losu swego pewny, szczęsny żyje,
Jeśli nie kocha swojej krzywdzicielki;
Lecz potępieńca godziny ten pędzi,
Kto wątpiąc kocha, nie wierzy a kocha!
Otello.  O biada!
Jago.  Nędzarz, gdy przestał na swojem,
Dość jest bogaty, lecz skarby bez granic
Są tak, jak zima, ubogie dla tego,
Którego ciągle trwoży myśl ubóstwa.

Boże, strzeż braci moich od zazdrości!
Otello.  Po co to wszystko? Alboż ty przypuszczasz,
Że jabym życie zazdrości chciał pędzić?
Co chwila nowem liczyć podejrzeniem
Zmiany księżyca? Wątpić raz, jest dla mnie
Raz postanowić. Przemień mnie na kozła,
Jeśli do duszy mej otworzysz przystęp
Twym podejrzeniom, czczym jak bańki wodne.
Ten mnie zazdrosnym nie zrobi, co mówi,
Że żona moja piękna i wesoła,
Lubi śpiew, uczty, tańce, towarzystwo:
Tam, gdzie jest cnota, wszystko jest cnotliwe.
Ani dla małej wartości mej będę
Stwarzał obawy i powątpiewania,
Boć miała oczy, mnie przecie wybrała.
Wprzódy chcę widzieć, niźli wątpić zacznę;
Gdy zwątpię, dowiedź, a z dowodem razem
Precz lub z miłością, albo precz z zazdrością!
Jago.  Cieszę się z tego; teraz się nie lękam
Dowieść ci mojej wiary i miłości.
Słuchaj, co w usta powinność mi kładzie;
Jeszcze nie mówię wcale o dowodach;
Uważaj bacznie żonę twoją z Kassyem,
Ani zbyt ufnie, ni zbyt podejrzliwie,
Nie chciałbym, żeby twą szlachetną dobroć
Zdradą płacono; miej czujne źrenice.
Znam dobrze miasta naszego zwyczaje:
Weneckie panie pokazują gwiazdom
Figle, troskliwie ukrywane mężom;
Ich też sumieniem nie jest nie popełnić,
Ale utaić.
Otello.  Czy takie twe zdanie?
Jago.  Pojmując ciebie, ojca oszukała;
Gdy się zdawała spojrzeń twoich lękać,
Wtedy je właśnie kochała najwięcej.
Otello.  To prawda!
Jago.  Dobrze; ona, co tak młoda,
Mogła swym licom pozory te nadać,

I ojca ślepym jak sowa uczynić,
Tak ślepym, że w tem czary jakieś widział —
Ale źle robię; wodzu, racz wybaczyć
Zbytek miłości.
Otello.  Wdzięcznym ci na wieki.
Jago.  Widzę, że słowa moje na twej myśli
Wrażenie robią.
Otello.  Bynajmniej, bynajmniej!
Jago.  Zda mi się jednak, wodzu, że zrobiły.
Mam też nadzieję, że, co powiedziałem,
Weźmiesz za dowód mej szczerej przyjaźni.
Ale spostrzegam, że jesteś wzruszony —
Tylko cię proszę słów mych nie naciągaj
Do rozleglejszych przypuszczeń i wniosków,
Jak podejrzenie.
Otello.  Możesz być spokojny.
Jago.  Gdybyś naciągał, wtedy mowa moja
Zgubneby tylko osiągnęła skutki,
Do których myśli moje nie zmierzały.
Kassyo jest moim zacnym przyjacielem
Lecz, panie, widzę, że jesteś wzruszony.
Otello.  Nie — nie, nie bardzo! — myślę, że cnotliwa
Jest Desdemona —
Jago.  Niech długo tak żyje!
I ty, o wodzu, długo żyj z tą myślą!
Otello.  A przecie, jakże natura zbłąkana —
Jago.  Ach, tu sęk właśnie; bo otwarcie powiem,
Ozięble widzieć mnogich zalotników
Własnego miasta; urody i stopnia,
Odrzucić związki, do których, jak widzim,
Wszystko w naturze ciągnie mimowolnie,
Jasnym jest znakiem woli wyuzdanej,
Nienaturalnych i potwornych myśli.
Przebacz; nie mówię w mojem przypuszczeniu
O niej wyraźnie, choć lękać się mogę,
Że myśl jej, sądem lepszym kierowana,
Zechce cię z dziećmi swej ziemi porównać,
I — i — żałować.

Otello.  Bądź zdrów, bądź zdrów, Jago!
Powiedz mi więcej, gdy się więcej dowiesz.
I żonie powiedz, niech na nią ma oko.
Zostaw mnie, Jago.
Jago.  Żegnam cię, mój wodzu.

(Chce odchodzić).

Otello.  Po com się żenił? — Uczciwy to człowiek,
A bez wątpienia on wie, widzi więcej,
Daleko więcej niźli mi objawił.
Jago  (wracając). Panie, ja chciałbym, ja śmiałbym cię prosić,
Rzecz tę, na teraz czasowi zostawić;
I choć jest słuszna, byś przywrócił Kassya,
Bo bez wątpienia ma zdolność po temu,
Gdybyś chciał jednak przywrócenie odwlec,
Będziesz mógł poznać myśl jego i środki.
Zważaj, czy ona prośbę jego wspiera
Z ciągłem, upartem, gwałtownem natręctwem —
Wiele stąd będzie wnieść można. Tymczasem
Myśl, że zbyt jestem w sądzie popędliwy,
Jak mam przyczyny lękać się, że jestem;
Miej za niewinną Desdemonę, błagam.
Otello.  Bądź pewny, będę umiał się miarkować.
Jago.  A więc raz jeszcze żegnam cię, mój wodzu.

(Wychodzi).

Otello.  Uczciwość jego przechodzi granice,
A doświadczoną myślą sprawy ludzkie
Zna i przenika. Jeżeli ją znajdę
Błędnym sokołem, chociażby jej dłużec
Był do mojego przyczepiony serca,
Pognam ją świstem, z wiatrami ją puszczę,
Na los niech leci[5]! Może, żem jest czarny,
Jak salonowiec nie umiem z pieszczotą
Słów cedzić słodkich, lub żem się pochylił
Na lat dolinie — ale mniejsza o to —

Ona mnie zwiodła, a gardzić nią odtąd
Ulgą mi będzie. O klątwo małżeństwa!
Czemuż tych słodkich stworzeń się możemy
Panami mienić, a nie mamy siły
Żądz ich okiełznać! Lepiej być ropuchą,
Karmić się wieży zapadłej wilgocią,
Niż jeden kątek istot ukochanych
Innym zostawić. To wielkości plaga,
Że los jej sroższy, twardszy od nędzarzy;
To przeznaczenie jak śmierć nieodzowne:
Dwurożna plaga wtedy już nam grozi,
Gdy nam dzień pierwszy wschodzi. Otoż ona.

(Wchodzą: Desdemona i Emilia).

Ona fałszywa! Więc się niebo samo
Urąga sobie! Nie, wierzyć nie mogę!
Desdem.  Dobry Otello, obiad już gotowy;
Zacni wyspiarze, których zaprosiłeś
Czekają na cię.
Otello.  Prawda, moja wina.
Desdem.  Czemu tak słabym, cichym mówisz głosem?
Czyś chory?
Otello.  Czuję niezwykły ból głowy.
Desdem.  Skutek niewczasu; ale za godzinę
Ból ten ustanie; skronie tylko twoje
Pozwól mi ścisnąć.
Otello.  Chustka ta za mała.

(Odwięzuje chustkę i upuszcza).

Daj pokój, proszę. Śpieszmy się do gości.
Desdem.  O jak mi smutno, że cierpisz, mój drogi!

(Wychodzą: Desdemona i Otello).

Emilia.  Szczęście, że chustkę tę znalazłam przecie;
To jej pamiątka pierwsza od Murzyna,
A mąż mój dziwak więcej niż sto razy
Prosił, nalegał, żebym ją wykradła;
Nie mogłam dotąd, Desdemona bowiem
Tak dar ten kocha, bo on ją zaklinał,
Aby go wiecznie przy sobie nosiła,
Że chustkę ciągle przy sercu swem trzyma,

Ciągle całuje, ciągle z nią rozmawia.
Z chustki dla męża wyhaftuję wzorek;
Co z nią chce zrobić, o tem Bóg wie tylko,
Ja przywidzeniom jego zadość czynię. (Wchodzi Jago).
Jago.  Cóż to? O czemże dumasz tak samotnie?
Emilia.  Tylko nie gderaj, bo mam coś dla ciebie.
Jago.  Coś dla mnie? Wierzę, masz o co nie trudno.
Emilia.  Co?
Jago.  Głupią żonę.
Emilia.  Tylko? i nic więcej?
A cóżbyś teraz dał mi za tę chustkę?
Jago.  Za jaką chustkę?
Emilia.  Co, za jaką chustkę?
Murzyna pierwszy dar swej Desdemonie,
Którąś tak często wykraść nakazywał.
Jago.  Czy ją wykradłaś?
Emilia.  Nie, z rąk Desdemony
W mej obecności upadła przypadkiem,
I mam ją; widzisz?
Jago.  Daj mi ją, kochanko.
Emilia.  Co z nią chcesz zrobić? Czemu tak natrętnie
Nagliłeś o nią?
Jago  (Wyrywa jej chustkę). Co tobie do tego!
Emilia.  Jeśli przyczyna nie jest wielkiej wagi,
Zwróć mi ją, proszę. Biedna moja pani!
Gdy jej nie znajdzie, gotowa oszaleć.
Jago.  Mów, że nic nie wiesz; chustka mi potrzebna.
Zostaw mnie teraz. (Wychodzi Emilia).
Bez zwłoki tę chustkę
Podrzucę w domu Kassya, tam ją znajdzie.
Wszak małe, lekkie jak wietrzyk drobnostki
W oczach zazdrosnych mają wagę tekstu
Z Pisma świętego. Może się to przydać.
Murzyn zaczyna czuć wpływ mej trucizny:
Te niebezpieczne myśli są trucizną,
Której smak naprzód ledwo czuć się daje,
Ale działając zwolna, krew jak miny
Siarczane pali. A więc, jak mówiłem —

Lecz patrz, nadchodzi! Mak ni mandragora[6],
Ani napoje senne całej ziemi
Do oczu twoich słodkich snów nie wrócą,
Któreś miał wczora. (Wchodzi Otello).
Otello.  Ha, ha, mnie niewierna!
Jago.  Co, generale? Nie myśl więcej o tem.
Otello.  Precz, precz, tyś serce me ujął w tortury!
Przysięgam, lepiej wiele być zwiedzionym,
Niż wiedzieć o tem mało.
Jago.  Co, mój wodzu?
Otello.  Czułżem rozkosze ukradzione przez nią?
Jam ich nie widział, nie myślałem o nich;
Spałem spokojny, byłem wesół, Kassya
Całunków na jej ustach nie znalazłem.
Komu skradzionych nie potrzeba skarbów,
Nie mów mu o nich, nie jest okradziony.
Jago.  Z boleścią słucham słów twoich, mój wodzu.
Otello.  Byłbym szczęśliwy, gdyby obóz cały,
Cały, kosztował jej słodkiego ciała,
Byłem nie wiedział o tem! Lecz, ach! teraz
Spokojna myśli, na wieki bądź zdrowa!
Wojsk pływające pióra, groźna wojno,
Dla której duma cnotą, bądźcie zdrowe!
Bądźcie mi zdrowe rżące me rumaki,
I głośna trąbko i rycerskie bębny,
Ostra piszczałko, królewskie sztandary,
Chwało, przepychu, cała dumo wojny!
I wy, o działa, których groźne gardła
Nieśmiertelnego Jowisza głos straszny
Naśladowały, bywajcie mi zdrowe!
Otella praca skończona na wieki!
Jago.  Byćże to może? Mój panie, mój wodzu —
Otello.  Podlcze, myśl, żebyś dowiódł jej niewiary,
Myśl, żebyś dowiódł, naocznie mi dowiódł,

(chwytając go)

Lub, klnę się na mą nieśmiertelną duszę,
Byłoby lepiej psem ci się urodzić,
Niż spotkać moją wściekłość rozbudzoną!
Jago.  Czy aż do tego przyszło?
Otello.  Pokaż mi to,
Albo przynajmniej tak mi tego dowiedź,
By nie zostało dziurki, szparki jednej
Dla wątpliwości, lub biada ci, biada!
Jago.  Szlachetny panie —
Otello.  Jeśli ją potwarzasz,
Jeśli mnie męczysz, przestań się już modlić,
Grozę do grozy przyrzucaj, twe zbrodnie
Niech ziemi trwogę, niebu łzy wycisną,
Bo do twojego potępienia więcej
Nic już nie dodasz!
Jago.  O ratuj mnie, Boże!
Jestżeś człowiekiem? Maszże zmysły, duszę?
Wodzu, Bóg z tobą! odbierz godność moją.
Głupcze, uczciwość twoja jest twą zbrodnią!
Potworny świecie! pamiętaj, pamiętaj,
Że niebezpiecznie uczciwą iść drogą!
Od dzisiaj, wodzu, dzięki twej nauce,
Nie znam przyjaciół, skoro miłość rodzi
Takie owoce.
Otello.  Czekaj! Może jesteś
Uczciwym człekiem.
Jago.  Winienem być mądrym:
Uczciwe głupstwo traci swój zarobek.
Otello.  Na niebo, myślę, że ona jest czystą,
I znowu myślę, że nie jest; raz myślę,
Żeś jest uczciwym i znowu, żeś nie jest!
Dowiedź mi tego! Jej imię tak świeże,
Jak twarz Diany, teraz jest tak czarne,
Jako twarz moja. Jeżeli są stryczki,
Noże, trucizna, ogień, wód głębiny,
Nie zniosę tego! Gdybym miał dowody!
Jago.  Spostrzegam, panie, toczy cię namiętność;
Żałuję teraz, że ją rozbudziłem.

Chciałbyś dowodów?
Otello.  Chciałbym? Mieć je muszę!
Jago.  I możesz. Ale jakich chcesz dowodów?
Chceszli być widzem i oczy roztwierać,
Kiedy ją Kassyo —
Otello.  Śmierć i potępienie!
O!
Jago.  Trochę trudno będzie ich nakłonić,
Żeby ci takie dali widowisko.
Wtrąć ich do piekła, jeśli tak ich kiedy
Inne jak własne zobaczą źrenice.
I cóż więc? dobrze, gdzie szukać dowodów?
Niepodobieństwo, żebyś to mógł widzieć,
Chociażby byli jak małpy gorący,
Krewcy, jak kozły, a jak wilki w trui
Lubieżni, jak chłop pijany wszeteczni.
Ale, powtarzam, gdy okoliczności,
Wiodące prostą ku drzwiom prawdy drogą,
Wystarczą tobie, te możemy znaleźć.
Otello.  Daj mi żyjący dowód jej niewiary!
Jago.  Nowy ten urząd nie jest mi do smaku,
Ale w tę sprawę raz już uwikłany,
Przez moją przyjaźń i głupią uczciwość,
Muszę iść dalej. Przed kilkoma dniami
Kassyo noc spędził w jednem ze mną łóżku —
Ja z bólu zębów oka nie zmrużyłem —
Są pewni ludzie niespokojnej duszy,
Co przez sen czasem o sprawach swych mruczą:
Takim jest Kassyo. Tej nocy słyszałem,
Jak przez sen mówił: „Słodka Desdemono,
Bądźmy ostrożni, tajmy naszą miłość!“
Potem dłoń moją chwycił, ściskał, mówiąc:
„Słodkie stworzenie!“ Potem mnie całował,
Jakby chciał wyrwać z korzeniem całunki
Na moich ustach rosnące; założył
Nogę na nogę, wzdychał i całował,
Mówiąc: „Przeklęty los ten, który ciebie
Dał Murzynowi!“

Otello.  Potwornie, potwornie!
Jago.  Lecz to sen tylko.
Otello.  Lecz sen, który zdradza
Czyn dokonany. Chociaż to sen tylko,
Dowód to wielki.
Jago.  A może dopomódz,
Poprzeć dowody, które podejrzenia
Słabo stwierdzają.
Otello.  Poszarpię ją w sztuki!
Jago.  Lecz bądź ostrożny; nie widzimy czynu;
Może być jeszcze niewinną. — Lecz powiedz,
Czyś kiedy w ręku żony twojej widział
Chustkę, na której szyte są poziomki?
Otello.  Ta chustka była pierwszym moim darem.
Jago.  Ha! nie wiedziałem; lecz podobną chustką,
A jestem pewny, że była twej żony —
Widziałem, Kassyo pot ocierał z czoła.
Otello.  Jeśli ta chustka —
Jago.  Czy ta albo nie ta,
Chustka jej była i przeciw niej świadczy.
Otello.  Bodaj niewolnik miał w piersiach żyć tysiąc!
Jedno za mało, mało dla mej zemsty.
Widzę, że wszystko prawda. — Patrzaj, Jago,
Miłość mą całą tak puszczam z wiatrami —
I już jej niema! —
Z podziemnych pieczar powstań, czarna zemsto!
Miłości, ustąp korony i tronu
W mem sercu, ustąp wściekłej nienawiści!
Wezdmij się, piersi, bo jesteś ciężarną
Padalców żądłem!
Jago.  Uspokój się, wodzu.
Otello.  O krwi, krwi, krwi chcę!
Jago.  Cierpliwość, powtarzam
Twoja myśl jeszcze przemienić się może.
Otello.  O nigdy, Jago! Jak Pontyjskie morze,
Którego pchnięte lodowate wody
Nie czują nigdy odstępnego biegu,
Do Helespontu wiecznym płyną prądem,

Tak myśl ma krwawa kroku nie odwróci,
Nigdy do cichej miłości nie spłynie,
Póki jej straszna zemsta nie pochłonie! (Klęka)
Teraz przez niebo to jasne nad głową,
Pomny świętości wykonanych ślubów,
Teraz przysięgam —
Jago.  Wstrzymaj się na chwilę (klęka).
Bądźcie mi świadkiem wy światła niebieskie,
I wy żywioły, świat ten ściskające,
Bądźcie świadkami, gdy Jago poświęca
Swój dowcip, serce, ramion swoich siłę
Pokrzywdzonego Otella usłudze!
Choćby mi wydał najkrwawsze rozkazy,
Sumienie moje zgryzoty nie znajdzie,
Aby mnie wstrzymać.
Otello.  Miłość twą przyjmuję,
Nie czczą podzięką, ale chętnem sercem,
I bez przewłoki na próbę ją stawiam.
Powiedz mi, Jago, nim dzień trzeci minie:
Kassyo nie żyje.
Jago.  Przyjaciel mój umarł,
Umarł z twej woli. Lecz niech ona żyje.
Otello.  O, z nierządnicą do piekła! do piekła!
Pójdź ze mną, Jago, musimy wynaleźć
Śmierć jaką nagłą dla pięknego czarta.
A teraz jesteś moim porucznikiem.
Jago.  Wodzu, na zawsze jestem twoim sługą. (Wychodzą.).



SCENA IV.
Sala w pałacu.
(Wchodzą: Desdemona, Emilia i Błazen).

Desdem.  Hej, błazenku, czy wiesz, gdzie się kryje Kassyo?
Błazen.  Nie śmiałbym powiedzieć, że się gdziekolwiek kryje.
Desdem.  A to dlaczego?
Błazen.  Boć to żołnierz, a powiedzieć o żołnierzu, że się kryje, to pachnie sztyletem.
Desdem.  Więc dobrze, czy wiesz, gdzie mieszka?

Błazen.  Powiedzieć ci, gdzie mieszka, byłoby ogłosić się łgarzem.
Desdem.  A to dlaczego?
Błazen.   Bo nie wiem, gdzie mieszka, musiałbym więc wymyśleć mieszkanie, a mówiąc, że tam mieszka, omieszkałbym prawdzie.
Desdem.  Czy nie mógłbyś się o niego wypytać, wywiedzieć się o nim od ludzi?
Błazen.   Będę o niego świat katechizował, to jest robił pytania, a przyniosę odpowiedź, jaką dostanę.
Desdem.  Poszukaj go, powiedz mu, niech tu przyjdzie, dodaj, że wymogłam na mężu przebaczenie dla niego i mam nadzieję, że wszystko skończy się szczęśliwie.
Błazen.   Sprawa nie przechodzi granic ludzkiego rozumu, spróbuję, czy mi się uda (wychodzi).
Desdem.  Gdziebym tę chustkę zgubiła, Emilio?
Emilia.  Nie wiem.
Desdem.  Prawdziwie, wolałabym zgubić
Kieskę dublonów. Gdyby mąż mój nie był
Szlachetnej myśli, obcy nikczemności
Właściwej wszystkich zazdrośników sercom,
Ta strata chustki zbudzićby w nim mogła
Złe podejrzenia.
Emilia.  Czy on nie zazdrosny?
Desdem.  Nie. Zda się słońce, pod którem się rodził,
Wyssało z niego zazdrość do kropelki.
Emilia.  Właśnie nadchodzi.
Desdem.  Teraz go nie puszczę,
Dopóki Kassya do łaski nie wróci. (Wchodzi Otello).
Jak się masz mężu?
Otello.  Dobrze, moja pani.
(Na str.). Męko obłudy! (Głośno) A ty, Desdemono?
Desdem.  Dobrze, mój mężu.
Otello.  Daj mi twoją rękę.
Jak widzę, pani, ręka jest wilgotna.
Desdem.  Nie czuła wieku, nie znała cierpienia.
Otello.  To płodność znaczy, serce szczodrobliwe.
Ręka wilgotna, gorąca. Ta ręka

Wymaga postu, modlitw, samotności,
Utrapień ciała i ćwiczeń pobożnych;
Siedzi tam dyabeł młody a gorący,
Który do buntu zbyt tylko pochopny.
Dobra to ręka, ręka szczodrobliwa!
Desdem.  Tak możesz śmiało powiedzieć, Otello,
Boć ci ta ręka serce me oddała.
Otello.  O, hojna ręka! Dawniej zwykle serca
Dawały rękę; wedle nowej mody
Ręka bez serca.
Desdem.  Tego nie rozumiem.
Lecz wróćmy, mężu, do twej obietnicy.
Otello.  Drogie kurczątko, jakiej obietnicy?
Desdem.  Wezwałam Kassya do rozmowy z tobą.
Otello.  Jakże mi katar okrutnie dokucza!
Daj mi twą chustkę.
Desdem.  Oto jest, mój mężu.
Otello.  Tę, co ci dałem.
Desdem.  Nie mam jej przy sobie.
Otello.  Nie?
Desdem.  Nie, mój mężu.
Otello.  To bardzo źle robisz.
Mej matce dała chustkę tę cyganka,
Która przez czary mogła w myślach czytać,
Mówiąc, że póki chustkę tę zatrzyma,
Ojciec mój będzie w miłości jej wierny;
Jeśli ją straci, lub da w podarunku,
Mój ojciec od niej swe odwróci serce,
Pogoni myśli do nowych miłostek.
W godzinę śmierci matka mi ją dała,
I zaleciła, jeśli pojmę żonę,
Dać jej tę chustkę. Spełniłem jej rozkaz.
Strzeżże jej pilnie, strzeż jej jak twych źrenic;
Dać ją lub stracić byłoby nieszczęściem,
Któremu niema równego na ziemi.
Desdem.  Byćże to może?
Otello.  Powiedziałem prawdę.
Jest w jej tkaninie siła czarodziejska;

Sybilla, która zliczyła na ziemi
Dwieście obiegów koła słonecznego,
W szale wieszczego natchnienia ją szyła;
Jedwab był snuty z zaklętych robaczków,
Ufarbowany w serc dziewiczych soku,
Przez mądre głowy wydystylowanym.
Desdem.  I czy to prawda?
Otello.  Prawda niewątpliwa.
Pilnujże chustki!
Desdem.  Więc dałoby niebo,
Żebym jej nigdy, nigdy nie widziała!
Otello.  Ha, co? dlaczego?
Desdem.  Skądże ta gwałtowność?
Otello.  Czy ją straciłaś? Mów, czy ją straciłaś?
Desdem.  Boże!
Otello.  Co mówisz? Odpowiedz, straciłaś?
Desdem.  Nie, nie straciłam. Lecz gdybym straciła?
Otello.  Ha!
Desdem.  Lecz powtarzam, że jej nie straciłam.
Otello.  Więc mi ją pokaż.
Desdem.  Chętnie, lecz nie teraz.
To wykręt, żeby prośbę mą odrzucić.
Proszę cię, przywróć Kassya do twej łaski.
Otello.  Przynieś mi chustkę! zaczynam się trwożyć —
Desdem.  Nie znajdziesz nigdy lepszego człowieka.
Otello.  Chustka!
Desdem.  Mój drogi, mówże mi o Kassyu —
Otello.  Chustka!
Desdem.  Człowieku, który życie całe
Swe szczęście na twej miłości opierał,
Niebezpieczeństwa dzielił z tobą.
Otello.  Chustka!
Desdem.  Źle postępujesz.
Otello.  Precz! (Wychodzi).
Emilia.  Czy to nie zazdrość?
Desdem.  W takim go stanie nigdy nie widziałam.
Tak jest, spostrzegam, w chustce czary były.
Co za nieszczęście, że ją utraciłam!

Emilia.  Poznajem mężów nie w rok ni w dwa lata.
Naprzód są tylko żołądkiem, my strawą,
Którą łakomo, chciwie pożerają,
A nasyceni odpychają z wstrętem.
Lecz widzę Kassyo z mym mężem nadchodzi.

(Wchodzą: Kassyo i Jago).

Jago.  Nikt, jeśli ona tego nie załatwi.
Patrz, co za szczęście! Idźże i nalegaj.
Desdem.  Jak się masz, dobry Kassyo? Co nowego?
Kassyo.  Z starą przychodzę prośbą, droga pani.
Niech twoja dobroć przywróci mi życie,
Odda mi cząstkę przyjaźni dowódcy,
Któregom zawsze sercem przywiązanem
Czcił i szanował. Nie zniosę przewłoki.
Jeśli obraza moja tak śmiertelna,
Że żal obecny, minione zasługi,
Ni obietnice przyszłej gorliwości
W jego mnie przyjaźń wkupić nie potrafią,
Wiedzieć mi o tem dobrodziejstwem będzie;
Wtedy pociechy przymuszonej szatą
Myśli oblokę i na innych drogach
Pobiegnę szukać jałmużny fortuny.
Desdem.  Niestety, dobry Kassyo, ma obrona
Nie w porę dzisiaj; mąż mój bowiem dzisiaj
Nie jest mym mężem; nibym go poznała,
Gdyby twarz jego jak myśl się zmieniła.
Niechaj mi w niebie tak Bóg dopomoże,
Jak jam ci chciała na ziemi dopomódz;
Moje natręctwo zrobiło mnie celem
Gniewu Otella. Musisz być cierpliwy.
Zrobię, co będę mogła; zrobię więcej,
Niżbym dla siebie samej zrobić śmiała.
Przestań więc na tem.
Jago.  Czy pan mój był w gniewie?
Emilia.  Tylko co wyszedł w dziwnym niepokoju.
Jago.  Możeż się gniewać? Widziałem, jak kule
Szeregi z jego wyrywały kolumn,
Jak z objęć jego, niby duch piekielny,

Brata wydarły — możeż on się gniewać?
Coś w tem ważnego — muszę się z nim widzieć —
Coś jest ważnego, kiedy on się gniewa.
Desdem.  Idź proszę, zobacz. (Wychodzi Jago). Jakieś sprawy państwa,
Może z Wenecyi a może na Cyprze
Nagle odkryty spisek niebezpieczny
Zmąciły jego myśl czystą; w tym razie
Dusza, choć wielkich spraw zajęta myślą,
Z małemi walczy. Tak bywa zazwyczaj.
Niech nas zaboli palec, wnet rozleje
Po zdrowych członkach uczucie boleści.
Zresztą pomyślmy, człowiek nie jest Bogiem,
Nie można zawsze od niego wymagać
Dni jak dzień ślubu. O łaj, mnie, Emilio!
Niezręczny szermierz, chciałam w mojej duszy
Skarżyć Otella o niedobre serce,
Lecz widzę, że mych przekupiłam świadków,
I że fałszywe moje zaskarżenie.
Emilia.  Daj Boże, aby wedle twojej myśli,
Były to skutki interesów państwa.
A nie podejrzeń, zazdrosnych przywidzeń!
Desdem.  Ach, dobry Boże! dałamże mu powód?
Emilia.  Nie dość zazdrosnym na tej odpowiedzi.
Nie zawsze bowiem zazdrość ma powody,
Jest, bo jest; jest to okrutna potwora
Z siebie poczęta, z siebie urodzona.
Desdem.  Oddal ją Boże od duszy Otella!
Emilia.  Amen, o pani!
Desdem.  Śpieszę do niego. Zatrzymaj się, Kassyo!
Jeśli myśl jego przystępniejszą znajdę,
Użyję wszelkich sprężyn w twojej sprawie.
Kassyo.  Dziękuję, pani, z głębi mego serca.

(Wychodzą: Desdemona i Emilia. — Wchodzi Bianka).

Bianka.  Poszczęść ci Boże, przyjacielu Kassyo.
Kassyo.  Co za przyczyna z domu cię wygnała?
Jakże się miewasz, piękna moja Bianko?
Słodka kochanko, właśniem szedł do ciebie.
Bianka.  A ja do ciebie. Nie przyjść tydzień cały!

Siedm dni i nocy! Dwadzieścia i cztery
Godzin siedm razy! A zegar kochanków,
W nieobecności, sto razy nudniejsze
Bije godziny; jak nudny rachunek!
Kassyo.  Przebacz mi, Bianko, lecz przez ten czas cały
Gniotły mi duszę myśli ołowiane.
W szczęśliwszych chwilach, wierzaj, słodka Bianko,
Wszystkie stracone godziny odpłacę.

(Dając jej chustkę Desdemony).

Chustki tej wzorek przehaftuj mi, proszę.
Bianka.  Ach, skądże, Kassyo, dostałeś tej chustki?
Pewno zadatek od nowej kochanki.
Ha, teraz widzę, co cię wstrzymywało!
Na toż mi przyszło? Kassyo, dobrze, dobrze!
Kassyo.  Kobieto, słuchaj! co ci się przyśniło?
Rzuć czartu w zęby twoje podejrzenia,
On ci je natchnął. Widzę, żeś zazdrosna;
W chustce dar widzisz mej nowej kochanki;
Tak nie jest, wierzaj.
Bianka.  Skądżeś do niej przyszedł?
Kassyo.  Sam nie wiem; w moim domu ją znalazłem;
Wzorek jest piękny; nim się kto upomni,
Chciałbym, ażebyś kopią z niego zdjęła.
Zrób to; a teraz zostaw mnie na chwilę.
Bianka.  Zostawić? Czemu?
Kassyo.  Czekam na Otella;
A to ni sprawie mojej dopomoże,
Ani się z mojem zgadza też życzeniem,
Żeby mnie widział w kobiet towarzystwie.
Bianka.  Dlaczego, proszę?
Kassyo.  Nie przez brak miłości.
Bianka.  Lecz brak kochania. Proszę cię, przynajmniej
Ku mojej stronie odprowadź mnie trochę,
I powiedz, czy cię zobaczę tej nocy.
Kassyo.  Bianko, nie mogę iść z tobą daleko;
Tu muszę czekać. Lecz przyjdę wieczorem.
Bianka.  Co robić! trzeba uledz konieczności. (Wychodzą).





AKT CZWARTY.
SCENA I.
Przed zamkiem.
(Wchodzą: Otello i Jago).

Jago.  Czy w to uwierzysz?
Otello.  Czy uwierzę, Jago?
Jago.  Całować skrycie?
Otello.  Występny całunek!
Jago.  Albo przepędzić w łóżku z przyjacielem
Małą godzinkę bez żadnej złej myśli?
Otello.  Przepędzić w łóżku bez żadnej złej myśli?
Jago, to przeciw piekłu hipokryzya!
Ci, co kochają cnotę, a tak robią
Piekło ich cnotę, oni kuszą niebo.
Jago.  To grzech powszedni, jeśli nic nie robią.
Lecz jeśli żonie mej daruję chustkę —
Otello.  I cóż więc?
Jago.  Co więc? Chustka jej własnością,
A własność swoją, komu chce, dać może.
Otello.  Toć jej własnością honor jest jej także,
Czy i nim może zarówno szafować?
Jago.  Honor, to rzecz jest lotna, niewidzialna,
Często go mają ci, co go nie mają.
Lecz co do chustki —
Otello.  Chciałbym jej zapomnieć.
Mówiłeś, Jago — słowa na mą pamięć
Jak kruk spadają na dom zarażony,
Wróżąc — mówiłeś, że miał chustkę moją.
Jago.  Tak jest, i cóż stąd?
Otello.  O, stąd bardzo wiele!
Jago.  A cóż dopiero, gdybym ci powiedział:
Widziałem, jak cię skrzywdził, lub słyszałem,
Jak mówił o tem — są albowiem łotry,

Co gdy przez długie, przez namiętne prośby,
Albo przez chętny swej kochanki kaprys,
Po swojej woli myśli jej nagięły,
Natychmiast muszą wypaplać o wszystkiem.
Otello.  Czy co powiedział?
Jago.  Tak jest, lecz bądź pewny
Nie więcej jak jest gotowy odprzysiądz.
Otello.  Cóż przecie mówił?
Jago.  On mówił, że nieraz,
Że nieraz — nie wiem — że nieraz
Otello.  Co? co? co?
Jago.  Leżał —
Otello.  Z nią leżał?
Jago.  Leżał z nią lub na niej,
Możesz wybierać.
Otello.  Leżał z nią! leżał na niej! Leżał z nią! oh, to okropnie! Chustka — wyznania — chustka. Niech wyzna i umrze, nie, niech wprzódy umrze a potem wyzna! Drżę na myśl samą! Natura nie zabłąkałaby się w ten szał namiętności bez tajemniczego przeczucia prawdy. Nie słowa mną tak wstrząsają — fe — nosy — uszy — usta. Byćże to może? Wyznaj! Chustka! O szatanie!

(Pada w konwulsyach).

Jago.  Działaj, wciąż działaj, moja ty trucizno!
Tak się to głupców łatwowiernych łapie;
Tak to niejedna pani skromna, czysta,
Niepokalana, potwarzom ulega.
Czy słyszysz, panie? Wodzu mój! Otello!

(Wchodzi Kassyo).

A, to ty Kassyo?
Kassyo.  Co się krzyk ten znaczy?
Jago.  Nasz wódz Otello wpadł nagle w konwulsye;
Wczora miał jeden, dziś drugi paroksyzm.
Kassyo.  Nacieraj skronie.
Jago.  O nie, nie rób tego.
Niemoc mieć musi swój bieg naturalny,
Albo inaczej usta mu się pienią,
A potem dzika napada go wściekłość.

Rusza się, widzisz? Oddal się na chwilę;
Wraca do zmysłów; jak tylko odejdzie,
Mam mówić z tobą o ważnym przedmiocie.

(Wychodzi Kassyo).

Jakże mój wodzu? Czyś głowy nie ranił?
Otello.  Czy szydzisz ze mnie?
Jago.  Uchowaj mnie Boże!
Chciałbym, byś los swój męskiem znosił sercem.
Otello.  Człowiek z rogami jest potworną bestyą.
Jago.  To w ludnem mieście potworów niemało,
Niemało bestyi cywilizowanych.
Otello.  Czy wyznał?
Jago.  Dobry panie, bądź człowiekiem,
Pomnij, że każdy, co ma żonę, jarzmo
Ciągnąć twe może. Są miliony ludzi,
Którzy swe noce w spólnem pędzą łożu,
Gotowi przysiądz, że ich jest wyłącznie.
Los twój jest lepszy. Bo żart to piekielny,
Arcyszyderstwo szatana, całować
Usta niewiernej w bezpiecznej komnacie,
I myśleć, że jest czystą. Niech wiem wszystko;
Wiedząc czem jestem, wiem czem ona będzie.
Otello.  O, bez wątpienia! Jago, mędrzec z ciebie.
Jago.  Odejdź na stronę a cierpliwie słuchaj.
Kiedyś tu leżał powalony żalem
I namiętnością duszy twej niegodną,
Wszedł Kassyo, ale odejść go skłoniłem,
Twą słabość zręcznym tłómacząc pozorem.
Przyrzekł mi jednak, że wróci za chwilę
Pomówić ze mną. Ukryj się, mój wodzu,
Patrz, jak szyderstwo i uśmiech pogardy
Po całej jego rozleje się twarzy,
Skoro go skłonię, by na nowo prawił,
Gdzie, jak, jak często, jak długo i kiedy
Z żoną twą miewał schadzki i mieć będzie.
Zważaj na gęsta, ale bądź cierpliwy,
Lub powiem, żeś jest ulepiony z gniewu,
Że nie masz w sobie jednej żyłki męża.

Otello.  Czy słyszysz, Jago? Będę najchytrzejszy
W mej cierpliwości, lecz Jago, czy słyszysz?
Razem najkrwawszy.
Jago.  Tego nie potępiam.
Jest czas na wszystko. Oddal się, mój wodzu.

(Wychodzi Otello).

Pociągnę Kassya w rozmowę o Biance,
Kobiecie, która za całunków sprzedaż
Chleb swój i odzież kupuje. Biedaczka
Szaleje za nim; takich jejmościanek
Zwykłym jest losem uwodzić tysiące,
A przez jednego być znów zwiedzionemi.
Ilekroć razy Kassyo o niej słyszy,
Z serca się śmieje. Lecz otóż nadchodzi.

(Wchodzi Kassyo).

Śmiech jego rozum Otella przewróci,
Bo jego zazdrość głupia wytłomaczy
Biednego Kassya uśmiechy i żarty
Zupełnie mylnie. Dobry poruczniku,
Jak się masz?
Kassyo.  Gorzej, gdy mi tytuł dajesz,
Którego ujma właśnie mnie zabija.
Jago.  Miej Desdemonę za sobą a wygrasz.
(ciszej). Ach, gdyby skutek od Bianki zależał,
Jakbyś już dawno do łaski powrócił!
Kassyo.  O biedna dziewka!
Otello  (na str.).Patrz, jak się już śmieje.
Jago.  Tak zakochanej jeszcze nie widziałem.
Kassyo.  Ach, nieboraczka! myślę, że mnie kocha.
Otello  (na str.). Przeczy, a śmiechem zaciera przeczenie.
Jago.  Czy słyszysz Kassyo? (Mówi z nim na stronie).
Otello.  A teraz nalega,
By rzecz opisał. Dobrze, dalej, dalej!
Jago.  Ona powiada, że się z nią ożenisz.
Czy to myśl, twoja Kassyo?
Kassyo.  Ha, ha, ha, ha!
Otello  (na str.). Ha, tryumfujesz ze mnie, Rzymianinie!

Kassyo.  Ja się z nią żenić? ja? żenić się z gamratką? Proszę cię, miej litość nad moim rozumem, nie myśl znowu, że do tego stopnia chory. Ha, ha, ha!
Otello  (na str.). Tak, naturalnie; śmieje się, kto wygrał.
Jago.  Na uczciwość, biegają wieści, że się z nią ożenisz.
Kassyo.  Doprawdy?
Jago.  Jestem łotrem, jeżeli zmyślam.
Otello  (na str.). Już się rządzicie, jakby mnie nie było?
Kassyo.  To plotki tej małpy. Zaślepiona miłością wmówiła w siebie, że ją wezmę za żonę, bo przyrzeczenia mojego nie ma, możesz mi wierzyć.
Otello  (na str.). Jago znak daje; zaczyna się powieść.
Kassyo.  Była tu przed chwilą; wszędzie włóczy się za mną. Rozmawiałem niedawno nad brzegami morza z kilku znajomymi Wenetczykami, aż tu wbiega mój gagatek i tak mi się rzuca na szyję —
Otello  (na str.). Wołając: o drogi Kassyo! jakbym ją słyszał. Jego ruch to oznacza.
Kassyo.  I wiesza mi się na szyi, na piersiach opiera głowę i płacze, i szczypie mnie i ciągnie; ha, ha, ha!
Otello  (na str.). A teraz opowiada, jak go wciągnęła do mojej alkowy. O, widzę twój nos, lecz nie widzę psa, któremu go rzucę!
Kassyo.  Nie zostaje mi, jak zerwać z nią stosunki.
Jago.  W mojej obecności, bo patrz, otóż i ona.

(Wchodzi Bianka).

Kassyo.  Przez Boga, to tchórz mój, choć uperfumowany. Czemu włóczysz się ciągle za mną?
Bianka.  Niech się dyabeł i mać jego włóczą za tobą! Co znaczy ta chustka, którą mi dałeś przed chwilą? Biorąc ją sławne zrobiłam głupstwo. Wzorek ci przehaftować? Co za prawdopodobieństwo, że znalazłeś tak
piękną robotę, a nie wiesz, kto ją tam zostawił. To zadatek jakiego wytłuczka; a ja mam wzorek kopiować? Daj ją, komu ci się podoba; skądbądź ją masz, nie myślę ani listka z niej haftować.
Kassyo.  Co się to znaczy, słodka Bianko? Co ci się przyśniło?
Otello  (na str.). Na nieba, to jest pewno chustka moja!

Bianka.  Jeśli chcesz dziś wieczór wieczerzać ze mną, to dobrze; jeśli nie chcesz, przyjdź kiedy ci się spodoba.

(Wychodzi).

Jago.  Goń za nią! goń za nią!
Kassyo.  Muszę; inaczej gotowa narobić breweryi na ulicy.
Jago.  Czy pójdziesz dziś do niej na wieczerzę?
Kassyo.  Taki przynajmniej mój zamiar.
Jago.  To dobrze; być może, że zajrzę do was, bo mam z tobą do pogadania.
Kassyo.  Proszę cię, przyjdź; czy przyjdziesz?
Jago.  Rachuj na mnie i na tem koniec.

(Wychodzi Kassyo).

Otello.  Jak go mam zamordować, Jago?
Jago.  Czy widziałeś, jak się śmiał ze swojego łotrostwa?
Otello.  O Jago!
Jago.  A chustkę, czy widziałeś?
Otello.  To była moja?
Jago.  Twoja, na tę rękę ! Jawny dowód, jak wysoko ceni szaloną kobietę, twoją żonę. Ona mu dała swoją chustkę, a on ją dał swojej gamratce.
Otello.  Chciałbym go całe dziewięć lat mordować!
Piękna kobieta! o, słodka kobieta!
Jago.  Wodzu, trzeba ci o tem zapomnieć.
Otello.  Niech zginie i przepadnie i pójdzie do piekła tej nocy, bo jej nie przeżyje! Nie, moje serce zmieniło się w kamień: uderzam w nie i czuję, że mi rani rękę. O, świat niema słodszego stworzenia! Godna zasiąść przy boku cesarza i rozkazy mu wydawać.
Jago.  Nie, wodzu, nie twoja rzecz o tem myśleć.
Otello.  Na gałąź z nią! Ja tylko mówię, jak jest; a jak ćwiczona w kobiecych robotach! a jaka śpiewaczka! ach! onaby z niedźwiedzia dzikość jego wyśpiewała. A myśli jej jak szczytne, jak bujne!
Jago.  Tem występniejsza dla wszystkich tych przymiotów.
Otello.  O tysiąc, tysiąc razy! A potem jak uprzejma!
Jago.  To prawda, zbyt tylko uprzejma.
Otello.  Bez wątpienia. A jednak, co za szkoda, Jago! och Jago, co za szkoda! Jago!

Jago.  Jeśli się tak rozczulasz nad jej grzechem, to daj jej patent wolnego krzywdzenia cię, boć jeśli to ciebie nie obchodzi, to pewno nie obejdzie nikogo.
Otello.  Posiekam ją na kawałki. Mnie rogi przyprawić!
Jago.  Co za nikczemność z jej strony!
Otello.  Z moim podwładnym!
Jago.  Jeszcze nikczemniej.
Otello.  Postaraj mi się o truciznę, Jago, tej nocy; nie będę się z nią rozprawiał, żeby jej postać i jej piękność nie zmieniły znowu mojego postanowienia. Tej nocy, Jago!
Jago.  Po co trucizna? Uduś ją w jej łożu,
W tem samem łożu, które pokalała.
Otello.  O dobrze, dobrze! Sprawiedliwość kary
Podoba mi się; dobrze, bardzo dobrze!
Jago.  A co do Kassya, zostaw mi tę sprawę;
Usłyszysz o niej więcej przed północą.

(Słychać trąbkę za sceną).

Otello.  Wybornie, Jago. Co znaczy ta trąbka?
Jago.  Pewno z Wenecyi listy. Lodowiko
Przybył od doży; z nim jest żona twoja.

(Wchodzą: Lodowiko, Desdemona, Orszak).

Lodowiko.  Niech Bóg cię strzeże, godny generale!
Otello.  Dziękuję.
Lodowiko.  Doża, senat cię pozdrawia. (Oddaje mu listy).
Otello.  Całuję wyraz wszechwładnej ich woli. (Czyta).
Desdem.  Co za nowiny, dobry mój kuzynie?
Jago.  Rad jestem, panie, że cię widzieć mogę;
Witaj nam w Cyprze!
Lodowiko.  Dziękuję; a Kassyo
Jakże się miewa?
Jago.  Kassyo? Żyje, panie.
Desdem.  Wielki jest rozbrat między mężem moim
A między Kassyem; lecz ty to naprawisz.
Otello.  Czyś tego pewna?
Desdem.  Mężu?
Otello  (czyta).„Nie zaniedbaj
Dokonać tego spiesznie, a gdy będziesz“ —

Lodowiko.  On nic nie mówił, czytaniem zajęty.
Jest między nimi, jak mówisz, oziębłość?
Desdem.  Najnieszczęśliwsza. Pragnę ich pogodzić
Z szczerej przyjaźni, którą mam dla Kassya.
Otello.  Ogień i siarka!
Desdem.  Mężu?
Otello.  Maszli rozum?
Desdem.  Czy on się gniewa?
Lodowiko.  Może list to sprawił.
Senat podobno wracać mu nakazał,
A zarząd wyspy w ręce Kassya złożyć.
Desdem.  Wierzaj, kuzynie, bardzo mnie to cieszy.
Otello.  Czy tak?
Desdem.  Mój mężu?
Otello.  O, i ja się cieszę,
Widząc, że rozum tracisz i szalejesz.
Desdem.  Cóż to jest, słodki Otello?
Otello.  Dyablico! (Uderza ją).
Desdem.  Nie zasłużyłam na to.
Lodowiko.  Generale,
W Wenecyi niktby uwierzyć mi nie chciał,
Choćbym przysięgał, że sam to widziałem.
To nadto. Przeproś ją; czy widzisz? płacze.
Otello.  O ty dyablico! Gdyby łzy niewieście
Mogły zapłodnić ziemię, owoc wydać,
Z każdejby kropli wylągł się krokodyl.
Precz z moich ocza!
Desdem.  Nie chcę cię dłużej widokiem mym gniewać.

(Chce odchodzić).

Lodowiko.  Posłuszna żona. Błagam cię, mój wodzu,
Pozwól niech wróci.
Otello.  Pani!
Desdem.  Co, mój panie?
Otello.  Czego chcesz od niej?
Lodowiko.  Ja od niej, mój wodzu?
Otello.  Ty, ty. Wszak chciałeś, ażeby wróciła.
O, ona może powracać, odchodzić,
I wracać znowu; może płakać, płakać,

I jest posłuszna, jak mówisz, posłuszna,
Bardzo posłuszna, no, proszę, płacz dalej!
Co do tej sprawy, dobrze grana boleść!
Mam wracać śpiesznie. Idź precz! a niebawem
Poślę po ciebie; do Wenecyi wrócę
Wedle rozkazu. Idź precz! (Wychodzi Desdemona).
Moje miejsce
Kassyo zastąpi. Spodziewam się, panie,
Że raczysz przyjąć dziś u mnie wieczerzę.
Witaj nam, panie, na cypryjskiej ziemi!
Kozły i małpy! (Wychodzi).
Lodowiko.  Jestże to Murzyn, którego nasz senat
Nazywa mężem do wszystkich spraw zdolnym?
Jestże to dusza, której wstrząść nie mogła
Namiętność żadna? dusza, której hartu
Żaden strzał losu, żaden cios wypadków
Nie zdołał przeszyć i zadrasnąć nie mógł?
Jago.  Zmienił się bardzo.
Lodowiko.  Czy zmysły utracił?
Czy mu się w głowie mózg nagle przewrócił?
Jago.  On tem jest, czem jest; nie moja rzecz sądzić,
A czemby mógł być, jeżeli tem nie jest,
Daj Bóg, by został!
Lodowiko.  Jakto, bić swą żonę!
Jago.  To źle, wyznaję. Ale z duszy pragnę,
By uderzenie złem największem było.
Lodowiko.  Zwykłeż to jego jest postępowanie?
Lub czy te listy krew jego zburzyły,
I wywołały chwilowe szaleństwo ?
Jago.  Niestety, panie, uczciwość mi broni
Mówić, com widział, czegom się dowiedział;
Sam go uważaj, własne jego czyny
Bez słów go moich dokładnie opiszą.
Nie trać go z oczu, patrz tylko, co robi.
Lodowiko.  Żal mi, żem w sądzie o nim tak się zawiódł.

(Wychodzi).


SCENA II.
Pokój w zamku.
(Wchodzą: Otello i Emilia).

Otello.  Więc utrzymujesz, żeś nic nie widziała?
Emilia.  Ani słyszała, nie marzyła nawet.
Otello.  Przecież z nią razem widywałaś Kassya?
Emilia.  Ale nic złego wtedy nie widziałam;
Słyszałam każde wymówione słówko.
Otello.  Jakto? Czy nigdy nie szeptali cicho?
Emilia.  Nie, panie, nigdy.
Otello.  Czy cię z rozkazami
Nie odsyłali?
Emilia.  Nigdy.
Otello.  To po wachlarz,
Po rękawiczki, maskę, po cokolwiek?
Emilia.  Nie, panie, nigdy.
Otello.  To rzecz niepojęta!
Emilia.  Ja za jej cnotę, panie, daję w zakład
Mą duszę własną. Gdy inaczej sądzisz,
Odepchnij myśl tę, bo zwodzi twe serce.
Jeśli łotr jaki szepnął ci do ucha,
Niech go przekleństwem węża niebo skarze!
Bo jeśli ona nie jest czysta, wierna,
Niema szczęśliwych mężów na tej ziemi,
Najczystsza żona, jak potwarz jest czarna.
Otello.  Powiedz, niech przyjdzie! (Wychodzi Emilia).
Nagadała dosyć;
Aleć ostatnia rajfurka to samo
Z równą wymową powiedziećby mogła;
A to jest zręczna i chytra gamratka,
Klucz i szkatuła wszetecznych tajemnic;
A jednak klęknąć, modlić się gotowa,
Toć ją widziałem modlącą się nieraz.

(Wchodzą: Desdemona i Emilia).

Desdem.  Co chcesz, mój panie?
Otello.  Zbliż się tu, kurczątko!

Desdem.  Co mi rozkażesz?
Otello.  Podnieś twoje oczy
I w twarz mi spojrzyj!
Desdem.  Cóż to za myśl straszna?
Otello  (do Emilii). A ty, wacpani, do twego rzemiosła;
Zostaw kochanków, drzwi zamknij na rygiel,
Chrząkaj lub kasłaj, jeśli się kto zbliży.
No, do rzemiosła twego, do rzemiosła!

(Wychodzi Emilia).

Desdem.  Na klęczkach błagam, co znaczy to wszystko?
Rozumiem wściekłość, w słowach twych zawartą,
Słów nie rozumiem.
Otello.  Powiedz mi, kto jesteś?
Desdem.  Jestem twą żoną, twoją wierną żoną.
Otello.  Przysiąż więc na to i potęp się sama,
Bo dyabły, widząc twą anielską postać,
Lękałyby się chwycić cię. Więc przysiąż,
Żeś jest uczciwą; potęp się podwójnie!
Desdem.  Niebo mi świadkiem —
Otello.  Niebo ci jest świadkiem,
Żeś jest fałszywą, jak piekło!
Desdem.  I komuż?
I z kim, mój mężu? Jak jestem fałszywą?
Otello.  O, Desdemono! Precz, precz, precz!
Desdem.  Niestety!
O dniu boleści! I dlaczegóż płaczesz?
Jamże łez twoich powodem, Otello?
Jeśli przypuszczasz, że wpływ mego ojca
Stał się przyczyną twego odwołania,
Nie skarż mnie o to; jeśliś ty utracił,
I jam też jego utraciła miłość.
Otello.  Gdyby zesłało niebo na mnie próby
Ciężkich utrapień, na mą głowę nagą
Lunęło deszczem hańby i boleści,
W nędzy bezdenne popchnęło mnie morze,
Mnie, me nadzieje, w niewolę podało,
Jeszczebym znalazł w jakim duszy kątku
Pociechy kroplę; lecz zrobić mnie celem,

Który pogardy wytykają dłonie
Swoim leniwym a szyderczym palcem —
Ale to nawet, i tobym wycierpiał!
Lecz być wygnanym z świątyni, gdziem złożył
Serce me całe, której tak mi trzeba,
Że bez niej chwili jednej żyć nie mogę;
Źródło to stracić, bez którego strumień
Mego żywota albo do dna wyschnie,
Lub się w kałużę zmieni, gdzie plugawe
Płodzą się żaby — spojrzyj, cierpliwości,
Ty cherubinie z różanemi usty,
A na ten widok na twojem obliczu
Uśmiech na wściekłość zmieni się piekielną!
Desdem.  Tuszę, mój mężu, że w cnotę mą wierzysz.
Otello.  Tak, jak w much letnich, co ledwo wylęgłe,
A już się płodzą. — O ty jasny kwiecie,
Tak wdzięczny, piękny i tak słodkiej woni,
Że wszystkie zmysły mdleją odurzone,
Bodajeś nigdy był się nie urodził!
Desdem.  Jakąż nieznaną popełniłam zbrodnię?
Otello.  Na toż stworzony był ten piękny papier,
By napisano na nim: nierządnica!
Coś popełniła? Ty, ty wszetecznico!
Licabym moje na kuźnię przemienił,
A skromność moją na węgiel w niej spalił,
Gdybym chciał twoje czyny rozpowiadać.
Coś popełniła? Na czyny twe niebo,
Nos swój zatyka, księżyc oczy mruży;
Rozpustny wietrzyk, co wszystko całuje,
Chowa się z wstydu wśród ziemskich przepaści,
Słuchać ich nie chcąc! Ha, coś popełniła?
Ty nierządnico bezczelna!
Desdem.  Otello,
Krzywdzisz mnie!
Otello.  Toś więc nie jest nierządnicą?
Desdem.  O nie, nie, mężu, jakem chrześcijanka!
Jeżeli ciała tego strzedz dla ciebie
Od wszelkich dotknięć nieprawych, występnych,

Być nierządnicą nie jest, to nie jestem.
Otello.  Co? Więc nie jesteś?
Desdem.  Nie, jak chcę zbawienia!
Otello.  Byćże to może?
Desdem.  O, przebacz nam, Panie!
Otello.  Więc cię przepraszam. Ja cię dotąd brałem
Za tę wenecką, chytrą nierządnicę,
Co Otellowi swą oddała rękę.
Hej, mościapani, co pełniłaś urząd
Na opak z Piotra świętego urzędem,
Strzegąc bram piekła, ty! ty! o tak, ty!

(Wchodzi Emilia).

Rzecz już skończona — weź to za fatygę —
Teraz drzwi zamknij, a zachowaj sekret (wychodzi).
Emilia.  Niestety, pani, co to wszystko znaczy?
Pani, co tobie? o pani, co tobie?
Desdem.  Napół uśpionam.
Emilia.  Co się z panem dzieje?
Desdem.  Z kim?
Emilia.  Z moim panem.
Desdem.  Kto jest panem twoim?
Emilia.  Ten, słodka pani, co jest twoim mężem.
Desdem.  Ja nie mam męża. Przestań do mnie mówić!
Nie mogę płakać, nie mam odpowiedzi,
Prócz tej, co może we łzach gorzkich płynąć.
Proszę cię, połóż ślubne prześcieradło
Dziś na mem łożu — nie zapomnij tylko! —
Zawołaj twego męża.
Emilia.  Co za zmiana! (Wychodzi).
Desdem.  Na los ten ciężki zasłużyłam przecie:
Czem jednak mogłam tej największej zbrodni
Choćby najmniejsze dać mu podejrzenie?

(Wchodzą: Emilia i Jago).

Jago.  Co mi rozkażesz, pani? Co ci, pani?
Desdem.  Nie wiem, o Jago. Ci, co uczą dzieci,
Łatwą je pracą i dobrocią uczą;
On środków równie łagodnych mógł użyć,
Bo jestem dzieckiem, kiedy mnie kto łaje.

Jago.  Co się to znaczy?
Emilia.  Niestety, pan mój tak ją znierządniczył,
Tak wzgardliwemi obrzucił ją słowy,
Ze znieść uczciwe nie może ich serce.
Desdem.  Czy zasłużyłam, Jago, na to imię?
Jago.  Na jakie imię?
Desdem.  Na imię to, którem,
Jak ona mówi, nazwał mnie Otello?
Emilia.  On nierządnicą ją nazwał; pijany
Żebrak tak swojej nie zwałby gamratki!
Jago.  Skądże to wszystko?
Desdem.  Nie wiem; to wiem tylko
Że tem nie jestem.
Jago.  Pani, nie płacz! nie płacz!
O dniu boleści!
Emilia.  Po toż pani moja
Tylu szlachetnych wyrzekła się związków,
Swojego ojca, przyjaciół, swej ziemi,
By ją nazwano w końcu nierządnicą?
Kto by nie płakał?
Desdem.  To jest los mój gorzki!
Jago.  A bodaj przepadł! Skądże mu to przyszło?
Desdem.  To Bóg wie jeden.
Emilia.  Niech mnie powieszą, jeśli tej potwarzy
Jaki przeklęty łotr nie ukartował,
Jaki zausznik, nikczemny pochlebca,
Jaki niewolnik liżący się, chytry,
Aby w nagrodę urząd jaki dostał.
Jago.  To być nie może; niema takich ludzi.
Desdem.  Jeśli są tacy, niech im Bóg przebaczy!
Emilia.  Niechaj im stryczek przebaczy! niech piekło
Kości ich pożre! Czemuż nierządnicą
Ma ją nazywać? Z kimże ją kto widział?
I gdzie, i kiedy? Jakie podobieństwo?
Murzyna uwiódł jakiś łotr wierutny,
Jakiś nikczemny, jakiś podły łajdak.
Czemuż go, Boże, czemu nie odkryjesz,
W wszystkie uczciwe ręce nie dasz bicza,

Aby nagiego chłostały potwarcę
Po ziemi całej, od wschodu na zachód?
Jago.  Mów tylko ciszej!
Emilia.  Wieczna hańba na nich!
I tobie także podobny jegomość
Przewrócił głowę i rozum tak zmącił,
Żeś mnie z Murzynem w podejrzeniu trzymał.
Jago.  Waryatka z ciebie — ale dosyć na tem!
Desdem.  Niestety! Jago, jakże mego męża
Przebłagać zdołam? Idź, proszę, do niego,
Na to niebieskie światło ci przysięgam,
Czem rozgniewałam go, nie wiem; tu klękam,
Jeżelim kiedy wolą albo słowem,
Czynem lub myślą złamała mu wiarę;
Jeśli me oczy, uszy, zmysły moje,
Dla innych, chwilę o nim zapomniały;
Jeśli nie kocham, jeśli nie kochałam,
Jeśli go wiecznie nie będę kochała,
Choćby rozwodem żebraczką mnie zrobił,
Niech bez pociechy umrę! Gniew jest silny;
Gniew jego może pozbawić mnie życia,
Lecz mej miłości skazić nie potrafi.
Ha, nierządnica! Nie mogę bez zgrozy
Wymówić słowa, a popełnić czynu,
Którym na imiębym to zasłużyła,
Skarby całego świata mnie nie skłonią!
Jago.  Ukój się, pani! Gniew jego przeminie.
Pewno sprawami państwa rozdrażniony
Mści się na tobie.
Desdem.  Bodajby tak było!
Jago.  Tak jest, zaręczam. (Słychać trąby)
To znak wieczerzy. Weneccy posłowie
Czekają na was w pałacowej sali.
Idź, pani, nie płacz; wszystko będzie dobrze.

(Wychodzą: Desdemona i Emilia. — Wchodzi Roderigo).

Jak się masz, Roderigo?
Roderigo.  Coś mi się wszystko zdaje, że nie postępujesz ze mną uczciwie.

Jago.  A to dlaczego?
Roderigo.  Jago, co dzień zbywasz mnie jakim nowym wykrętem, a jak teraz spostrzegam, usuwasz raczej ode mnie wszelkie sposobności, zamiast pokrzepiać moich nadziei choćby najmniejszym postępem. Nie zniosę tego dłużej, jak nie myślę schować do kieszeni w milczeniu, co już przez moją głupotę wycierpiałem.
Jago.  Czy chcesz mnie słuchać, Roderigo?
Roderigo.  Słuchałem cię już zbyt długo, bo słowa twoje nie idą w parze z czynami.
Jago.  Najniesłuszniej mnie oskarżasz.
Roderigo.  Prawdę tylko mówię. Zmarnotrawiłem cały mój majątek. Za połowę klejnotów, które ci dałem, aby je wręczyć Desdemonie, uwiódłbym zakonnicę. Powiedziałeś mi, że je przyjęła, a w zapłatę dała mi oczekiwania i nadzieje śpiesznych względów i zażyłości, lecz dotąd czekałem na nie daremno.
Jago.  Dobrze, dalej, bardzo dobrze!
Roderigo.  Bardzo dobrze, dalej! nie mogę już dalej, a niema w tem nic dobrego. Myślę, że mnie traktujesz nieuczciwie, i zaczynam spostrzegać, że mnie wystrychnąłeś na dudka.
Jago.  Bardzo dobrze!
Roderigo.  A ja ci powiadam, że nie bardzo dobrze! Dam się poznać Desdemonie, a byle mi chciała zwrócić klejnoty, wyrzeknę się zalotów, oświadczę żal za moje występne nalegania; w przeciwnym razie możesz być przekonany, że będę na tobie strat moich poszukiwał.
Jago.  Czy skończyłeś?
Roderigo.  Tak jest, skończyłem, a przysięgam, że nie powiedziałem słowa, któregobym nie miał na myśli wykonać.
Jago.  No, teraz dopiero spostrzegam, że masz ducha; odtąd też lepsze niż kiedykolwiek buduję na tobie nadzieje. Daj mi rękę, Roderigo. Powziąłeś ku mnie najsprawiedliwszą urazę, choć przysięgam, że szczerze pracowałem w twoim interesie.
Roderigo.  Nie pokazało się to wcale.

Jago.  Wyznaję, że się to nie pokazało; twój zarzut nie jest bez dowcipu i sensu. Lecz, Roderigo, jeżeli prawdziwie masz w sobie to, co teraz mam więcej niż kiedykolwiek przyczyn wierzyć, że masz, to jest postanowienie, odwagę i męstwo, dowiedź tego tej nocy, a jeżeli następującej zaraz nocy nie będziesz miał Desdemony, spiskuj na moje życie, sprzątnij mnie podstępnie.
Roderigo.  Zobaczmy, o co idzie. Czy to w granicach rozsądku i możebności?
Jago.  Słuchaj: przyszedł szczególny rozkaz z Wenecyi, mianujący Kassya następcą Otella.
Roderigo.  Czy być może! Więc Otello i Desdemona wracają do Wenecyi?
Jago.  O nie! Otello płynie do Maurytanii i zabiera z sobą piękną Desdemonę, chyba że jaki niespodziewany wypadek jego tu pobyt przedłuży, a najpewniejszym takiego rodzaju wypadkiem byłoby sprzątnienie Kassya.
Roderigo.  Co rozumiesz przez sprzątnienie Kassya?
Jago.  Rozumiem zrobienie go niezdolnym do zajęcia posady Otella: rozpłatanie mu czaszki.
Roderigo.  I chciałbyś, żebym ja to zrobił?
Jago.  Tak jest, jeśli chcesz oddać sobie usługę i sprawiedliwość. Kassyo wieczerza tej nocy z pewną jejmościanką, u której mam się z nim spotkać. Nic on jeszcze nie wie o swojej świetnej fortunie; jeżeli zechcesz czatować na niego przy wyjściu, które tak urządzę, że wypadnie między dwunastą a pierwszą, możesz go napaść w najlepszą porę; ja też będę w blizkości, żeby ci dopomódz w potrzebie; toć przecie we dwóch przyjdziem z nim do ładu. Chodź ze mną, a nie wytrzeszczaj tak oczu; chodź tylko za mną, a ja ci tak wykażę potrzebę jego śmierci, że zadać mu ją będziesz uważał za obowiązek. Już czas wieczerzy; noc przemija; do dzieła!
Roderigo.  Chcę wprzódy coś więcej słyszeć o twoich przyczynach.
Jago.  Będziesz je miał. (Wychodzą).



SCENA III.
Inny pokój w zamku.
(Wchodzą: Otello, Lodowiko, Desdemona, Emilia, Orszak).

Lodowiko.  Tylko się dalej nie fatyguj, proszę.
Otello.  O nie, przechadzka potrzebna mi teraz.
Lodowiko.  Dobranoc, pani; dzięki za uprzejmość!
Desdem.  Jesteś nam, panie, miłym zawsze gościem.
Otello.  A teraz, panie, idźmy! — Desdemono —
Desdem.  Mój mężu?
Otello.  Idź natychmiast spać się położyć; za chwilę wrócę.
Odeślij twoją towarzyszkę; zrób, jak ci mówię.
Desdem.  Zrobię, jak rozkazujesz.

(Wychodzą: Otello, Lodowiko i Orszak).

Emilia.  A jak on teraz? Zda się spokojniejszy.
Desdem.  Słyszałaś, mówił, że za chwilę wróci;
Polecił, żebym natychmiast spać poszła,
Żebym bez zwłoki ciebie odesłała.
Emilia.  Mnie odesłała?
Desdem.  Taka jego wola.
Dlatego daj mi, proszę, nocny ubiór,
I bądź mi zdrowa; nie chcę go rozgniewać.
Emilia.  Bodaj go nigdy oczy twe nie znały!
Desdem.  Tego nie powiem, bo ja go tak kocham,
Że nawet jego groźby, gniewy, fuki —
Odejm tę śpilkę — urok dla mnie mają.
Emilia.  Wedle rozkazu w ślubne prześcieradła
Łoże oblekłam.
Desdem.  Wszystko mi to jedno.
O Boże, co za dziwne myśli nasze!
Jeśli przed tobą umrę, moje ciało
W jedno z tych owiń, proszę, prześcieradeł.
Emilia.  Ach, nie myśl o tem! Co za myśl dziwaczna!
Desdem.  Matki mej panna, nazwiskiem Barbara,
Miała kochanka, który ją opuścił,
Umiała ona piosenkę o wierzbie.
Pieśń była stara, ale malowała

Dobrze, jej losy; nucąc ją umarła.
Ta pieśń mi teraz ciągle w myśli stoi,
I coś mnie nagli, bym zwiesiła głowę
I tak śpiewała, jak biedna Barbara.
Śpiesz się.
Emilia.  Czy nocny mam znieść pani ubiór?
Desdem.  Rozbierz mnie tylko. Jakże ci się zdaje?
Ten Lodowiko miły bardzo człowiek.
Emilia.  Przy tem urodny.
Desdem.  A jak pięknie mówi!
Emilia.  Znam w Wenecyi jedną panią, któraby poszła boso do Palestyny za jedno dotknięcie jego dolnej wargi.
Desdem.  (śpiewa).
I.
Szumią nad dziewczyną gałązki wierzbowe,
O wierzbo zielona!
Dłoń sparła na sercu, na kolanach głowę,
O wierzbo zielona!
Świeża srebrna struga jej wtórzy westchnienie,
O wierzbo zielona!
Słone łzy jej oczu zmiękczyły kamienie.
Włóż to do szufladki.
O wierzbo zielona!
Śpiesz się tylko, bo wkrótce powróci.
O wierzbo zielona, ty będziesz mi wiankiem.

II.
Niech nikt go nie gani, on słusznie mną gardzi —
Nie, nie ten wiersz teraz. — Cicho! Kto stuka?
Emilia.  To wiatr.
Desdem.  (śpiewa).
Jam rzekła, niewierny! on na to, coż z tego.
O wierzbo zielona!
Gdy inną ja kocham, ty kochaj innego.
A więc dobranoc! Swędzą mnie powieki;
Czy to łzy znaczy?
Emilia.  Nie, to nic nie znaczy.
Desdem.  A mnie mówiono, że to łzy ma znaczyć,

O ci mężczyźni! Powiedz mi, Emilio,
Czy są, jak myślisz, na ziemi kobiety,
Zdolne tak ciężko mężów swych pokrzywdzić?
Emilia.  O są, są, pani, wątpliwości niema.
Desdem.  Chciałabyś zrobić to za ziemię całą?
Emilia.  Czybyś ty, pani, nie chciała?
Desdem.  Emilio,
O nie! te gwiazdy niebieskie mi świadkiem.
Emilia.  I ja przy gwiazdach świadkachbym nie chciała;
Rzeczy te lepiej robią się po ciemku.
Desdem.  Więcbyś zrobiła to za świata cenę?
Emilia.  Świat, rzecz to wielka, i wielka to cena za grzech nie wielki.
Desdem.  Nie, nie wierzę, abyś chciała to zrobić.
Emilia.  A mnie się zdaje, żebym zrobiła, a odrobiłabym zrobiwszy. Naturalnie, nie chciałabym takiej dopuścić się sprawy ani za obrączkę, ani za łokieć batystu, ani za sukienkę, ani za spódniczkę, ani za kapelusz, ani za jakie inne podobnego rodzaju bagatele, ale za świat cały! Ba! ktoby nie przyprawił rogów, żeby go zrobić monarchą? Za taką cenę gotowam ryzykować się na czyściec.
Desdem.  Niech zginę, jeślibym występek ten popełniła za świat cały!
Emilia.  Lecz pomnij, pani, że występek jest tylko występkiem na świecie, a mając świat za twoją pracę, byłby to występek na twoim własnym świecie i mogłabyś go łatwo na cnotę przemienić.
Desdem.  Nie myślę, żeby była taka kobieta na ziemi.
Emilia.  O, tuzinami; a w dodatku tyle, żeby niemi można było zaludnić świat, który w grze tej był stawką.
Lecz, mojem zdaniem, jeśli żony grzeszą,
Mężów to wina. Lub stygną w uczuciach,
Skarb nasz na obce wylewają łona,
Lub wybuchają z zazdrością zgryźliwą,
Krępują wolność, biją nas czasami,
W gniewie zbyt nasze ścieśniają wydatki;
My też żółć mamy, choć skore przebaczać,

Nie gardzim zemstą. Niech wiedzą mężowie,
Że tak jak oni, żony zmysły mają,
Widzą, smakują kwasy i słodycze,
Wąchają wonie. Czego oni pragną,
Gdy inne nad nas przenoszą? Rozkoszy.
Tak sądzę; czyli namiętność ich goni?
Tak myślę; czyli ułomność w tem ludzka?
Tak, bez wątpienia. A w naszych też piersiach
Czy namiętności, ułomności niema?
Niech nas szanują, lub niech pamiętają,
Że grzesząc, przykład do grzechu nam dają.
Desdem.  Dobranoc! — Boże, racz mną tak kierować,
By złe naprawić, a nie naśladować! (Wychodzą).






AKT PIĄTY.
SCENA I.
Ulica.
(Wchodzą: Jago, Roderigo).

Jago.  Stań za tym murem. Za chwilę nadejdzie:
Dobądź twej dobrej szabli, a mierz w serce,
Żwawo, bez trwogi! będę niedaleko.
Wzrośniem lub zgnijem, pomnij tylko na to
I utwierdź silnie twe postanowienie.
Roderigo.  Bądź tylko blizko, dłoń może mnie zawieść.
Jago.  Widzisz, tam będę. Zajmij stanowisko.

(Odchodzi na stronę).

Roderigo.  Nie wielką w sercu czuję chęć do tego;
Przyczyny jednak dał mi dostateczne.
Mniej jeden człowiek i koniec. Niech ginie.

(Zajmuje swoje stanowisko).

Jago.  Młodą wrzodziankę przytarłem do żywa;
Wścieka się z gniewu. Czy zabije Kassya,

Czy Kassyo jego, czy też oba zginą,
Ja zawsze wygram. Roderigo, żyjąc,
O zwrot mnie będzie bez ustanku dręczył
Złota i pereł, którem zeń wyłudził,
Dla Desdemony niby na prezenta.
Tak być nie może. Jeśli Kassyo żyje,
W dniu każdym jasna czynów jego piękność
Mnie szpetnym robi, a przytem, co gorsza,
Otello mógłby wszystko mu wyjawić.
On musi zginąć! Tak! Otóż nadchodzi.

(Wchodzi Kassyo).

Roderigo.  Chód mi ten znany; to on.

(Wybiega z zasadzki i uderza Kassya).

Giń, nędzniku!
Cios był mistrzowski, mógł być niebezpieczny,
Lecz karacena lepsza, niżliś myślał.
Spróbujmy teraz twojej!

(Walczą. Roderigo ranny upada).

Roderigo.  Ach, umieram!

(Wbiega Jago, rani Kassya w udo i wychodzi).

Kassyo.  O, jam kaleką na wieki! Ratujcie!

(Upada. — Wchodzi Otello w odległości).

Otello.  Głos Kassya! Jago dotrzymał mi słowa.
Roderigo.  O ja nikczemnik!
Otello.  Prawdę powiedziałeś.
Kassyo.  Zbójcy! ratujcie! światła! och, doktora!
Otello.  To on! Uczciwy, sprawiedliwy Jago,
Krzywd przyjaciela szlachetnem uczuciem
Uczy mnie — Duszko, kochanek twój zginął,
I twój los blizki! — Idę, nierządnico!
Precz z serca czary siane jej oczami!
Splamione przez cię łoże krew twa splami!

(Wychodzi. — Wchodzą: Gracyano i Lodowiko w odległości).

Kassyo.  Niktże nie przyjdzie? Och, zbójcy! ratujcie!
Gracyano.  Jakieś nieszczęście; to jest krzyk boleści!
Kassyo.  Ratujcie!
Lodowiko.  Słuchaj!

Roderigo.  O podlec nikczemny!
Lodowiko.  Dwa lub trzy jęki! Wszystko ciemność kryje;
Może to podstęp; zbyt jest niebezpiecznie
W tak malej liczbie za krzykiem tym śpieszyć.
Roderigo.  Niktże nie przyjdzie? Na śmierć mnie krew ujdzie!

(Wchodzi Jago z pochodnią).

Lodowiko.  Cicho!
Gracyano.  Z szablą i światłem ktoś w koszuli bieży.
Jago.  Kto tam? Kto wołał: zbójcy! na ratunek!
Lodowiko.  Nie wiemy wcale.
Jago.  Nic nie słyszeliście?
Kassyo.  Tu! tu! na Boga! Ratujcie! ratujcie!
Jago.  Kto to?
Gracyano.  Jak widzę, to chorąży wodza.
Lodowiko.  To on, zaprawdę; zuch to próbowany.
Jago.  Kto jesteś, co tak miłosiernie wołasz?
Kassyo.  O Jago, jestem raniony przez łotrów,
Ratuj mnie, ratuj!
Jago.  Drogi poruczniku,
Cóż to za łotry zbrodni tej sprawcami?
Kassyo.  Jeden z nich musi blizko tutaj leżeć,
Bo nie mógł uciec.
Jago.  O zdradzieckie łotry!

(Do Lodowika i Gracyana).

Kto idzie? Śpieszcie, śpieszcie tu na pomoc!
Roderigo.  Och, tu! ratunku!
Kassyo.  To jeden z nich, słyszysz?
Jago.  O podły zbójco! nędzny niewolniku!

(Przebija Roderiga).

Roderigo.  Przeklęty Jago! O ty psie nieludzki! (Umiera).
Jago.  Krwawi złodzieje! po nocy zabijać!
Jak głuche miasto! Ratujcie! ratujcie!
Kto idzie? mówcie; czy wróg, czy przyjaciel?
Lodowiko.  Po czynach naszysz zdołasz nas osądzić.
Jago.  Czy Lodowiko?
Lodowiko.  On sam.
Jago.  Śpieszcie, proszę!
Tu leży Kassyo przez zbójców raniony.

Lodowiko.  Kassyo?
Jago.  Mój bracie, co ci jest takiego?
Kassyo.  Och, noga moja rozcięta na dwoje!
Jago.  Uchowaj Boże! Hej światła, panowie!
Niech ranę jego owinę koszulą.

(Wchodzi Bianka).

Bianka.  Co się tu dzieje? Czyje to są krzyki?
Jago.  Czyje to krzyki?
Bianka.  O mój drogi Kassyo?
Mój słodki Kassyo! Kassyo! Kassyo! Kassyo!
Jago.  Ty nierządnico! Czyli się domyślasz,
Dobry Kassyo, kto cię mógł tak ranić?
Kassyo.  Nie.
Gracyano.  Z szczerym żalem w tym widzę cię stanie.
Właśniem cię szukał.
Jago.  Daj mi twą podwiązkę.
Tak. Gdyby można znaleźć gdzie nosidła!
Bianka.  Boże! on mdleje. Kassyo, Kassyo, Kassyo!
Panowie moi, mam powody mniemać,
Że ta szurgotka w zbrodni miała udział.
Cierpliwość, Kassyo! Przybliżcie się, proszę,
Dajcie pochodnię. Czy znam ja te rysy?
Ach, mój przyjaciel, drogi mój spółziomek,
Rodrigo! Lecz nie — tak — to on, Rodrigo!
Gracyano.  Wenetczyk?
Jago.  Tak jest. Czyli go pan znałeś?
Gracyano.  Czyli go znałem? ach!
Jago.  Signior Gracyano?
Przebacz mi, proszę. Te krwawe wypadki
Mej niegrzeczności niech tłomaczem będą.
Gracyano.  Rad ciebie witam.
Jago.  Jak się masz, Kassyo?
Prędzej, nosidła! nosidła!
Gracyano.  Rodrigo?
Jago.  Tak, on. O szczęście! otóż i nosidła!

(Wnoszą lektykę).

Niech go stąd dobrzy jacy ludzie wezmą;
Ja zamkowego poszukam chirurga.

(Do Bianki). Ty, mościa panno, oszczędź sobie pracy.
Ten, co tu leży, był mym przyjacielem;
Jakiż mu dałeś powód nienawiści?
Kassyo.  Żadnego w świecie; ja go nie znam nawet.
Jago  (do Bianki). Cóż to? bledniejesz? Wnieście go do domu!

(Wynoszą Kassya i Roderiga).

Panowie, chwilę! Zbladłaś, mościapanno?
Czy uważacie wzrok jej obłąkany?
Trwożysz się, ptaszku? Wnet usłyszym więcej,
Tylko uważnie raczcie spojrzeć na nią;
Czy spostrzegacie? Występek przez siebie
Dość jest wymowny — słów mu nie potrzeba.

(Wchodzi Emilia).

Emilia.  Co się tu stało, mężu, co się stało?
Jago.  Na Kassya napadł pośród nocy cieniów
Rodrigo z bandą nieodkrytych zbójców;
Rodrigo zginął, Kassyo ciężko ranny.
Emilia.  Ach, dobry, biedny, nieszczęśliwy Kassyo!
Jago.  Oto są skutki nierządnego życia.
Emilio, proszę, idź zapytaj Kassya,
Gdzie wieczór spędził. Co? Drżysz na pytanie?
Bianka.  Spędził go u mnie, lecz nie drżę dlatego.
Jago.  Spędził u ciebie? A więc pójdziesz ze mną.
Emilia.  Hańba ci, hańba, podła nierządnico!
Bianka.  Nie jestem wcale podłą nierządnicą,
Ale uczciwą, tak jak ty kobietą.
Emilia.  Jak ja? O zgrozo!
Jago.  Łaskawi panowie,
Idźmy o stanie Kassya się dowiedzieć.
Ty, aśćko, będziesz inną śpiewać piosnkę.
Do cytadeli spiesz co tchu, Emilio,
Panu i pani zdarzenie opowiedz!
Idźmy, panowie! (Na str.). Za krótką godzinę
Urosnę, albo bez nadziei zginę.

(Wychodzą).


SCENA II.
Sypialny pokój.
(Desdemona uśpiona w łóżku; wchodzi Otello z lampą i mieczem).

Otello.  Te mam powody, te mam, moja duszo!
Wy, czyste gwiazdy, nie pytajcie o nie!
Te mam powody! — Krwi jej nie przeleję,
Ani zadrasnę nad śnieg bielszej skóry,
Nad alabaster monumentów gładszej.

(Kładzie na stronę miecz).

Lecz musi umrzeć, albo innych zdradzi.
Zagaśmy światło, potem — zgaśmy światło.
Ty, lampo, jeśli twój zagaszę płomień,
Wzniecić go mogę, gdyby żal mi było,
Żem go przydusił; ale ciebie, lampo,
Najczulszy wzorze arcydzieł natury,
Jeżeli zgaszę, gdzie jest Prometeusz,
Który cię zdoła rozpalić na nowo?
Jeśli tę różę uszczknę raz z gałęzi,
Żywotnych soków nie zdołam jej wrócić,
I zwiędnąć musi. Na krzu ją powącham (całuje ją).
O słodki oddech, który, sprawiedliwość
Prawie przymusza, aby miecz strzaskała!
O, jeszcze jeden! Bądź tak, kiedy umrzesz,
Ja cię zabiję, potem kochać będę.
O, jeszcze jeden, jeden i ostatni!
Tak słodki nie był nigdy tak fatalny!
Ja płakać muszę; lecz to łzy okrutne.
Żal mój niebieski: uderza, gdzie kocha.
Ona się budzi.
Desdem.  Czy to ty, Otello?
Otello.  Ja, Desdemono!
Desdem.  Chcesz się spać położyć?
Otello.  Czyś wieczór twoje zmówiła modlitwy?
Desdem.  Zmówiłam, mężu.
Otello.  Jeśli, Desdemono,

Grzech jeszcze jaki przypominasz sobie,
Którego szczerą nie omyłaś skruchą,
To módl się teraz!
Desdem.  Niestety, mój mężu,
Co myślisz przez te słowa?
Otello.  Spiesz się tylko!
Odejdę na bok, bo nie chciałbym razem
Zabić twej duszy nieprzygotowanej;
Nie, broń mnie Boże, nie chcę duszy zabić!
Desdem.  Czy o zabiciu mówisz?
Otello.  O zabiciu.
Desdem.  Więc niech się niebo zlituje nade mną!
Otello.  Ja na to: Amen z głębi serca wtórzę.
Desdem.  Choć mówisz, ty mnie przecie nie zabijesz.
Otello.  Hm!
Desdem.  Lecz drżę jednak, bo śmierć niedaleka,
Gdy oczy twoje tak srogo się iskrzą.
Czemu drżę, nie wiem, bo się w sercu mojem
Niewinną czuję; lecz wiem, że drżę cała.
Otello.  Myśl o twych grzechach!
Desdem.  Chyba grzechem będzie
Miłość ku tobie.
Otello.  I dlatego umrzesz!
Desdem.  O jak okropnie ginąć dla miłości!
Niestety, czemuż tak przygryzasz wargi?
Cała twa istność drga od namiętności;
Wszystko strasznego coś tu zapowiada;
Lecz mam nadzieję, że nie mnie ta groźba.
Otello.  Milcz!
Desdem.  Będę, mężu. Lecz o co mnie skarżysz?
Otello.  Tą chustkę, którąm dał ci w upominku,
Którąm tak kochał, ty Kassyowi dałaś.
Desdem.  Nie, na me życie, nie, na duszę moją!
Poślej po Kassya, zapytaj go o to!
Otello.  O duszko, strzeż się, strzeż krzywoprzysięstwa;
Pomnij, że jesteś na śmiertelnem łożu!
Desdem.  Lecz ach! nie umrę jeszcze!
Otello.  Tak, natychmiast!

Więc szczerze wyznaj wszystkie grzechy twoje,
Bo przecząc jeden po drugim przysięgą,
Nie zdołasz zmienić silnych postanowień,
Które szaleją w mej śmiertelnej duszy.
Ty musisz umrzeć.
Desdem.  Zlituj się, o Boże!
Otello.  Ja mówię: Amen!
Desdem.  A i ty miej litość!
Nie obraziłam ciebie nigdy, nigdy!
Inną miłością nie kochałam Kassya,
Jak tą, na którą niebo przyzwoliło.
Jam mu żadnego nie dała podarku.
Otello.  Na Boga! Chustkęm w jego ręku widział.
Krzywoprzysięstwem serce me na kamień
Zmieniasz, przymuszasz, abym czyn mój nazwał
Morderstwem, gdy go brałem za ofiarę.
Widziałem chustkę!
Desdem.  Więc Kassyo ją znalazł.
Jam jej nie dała. Każ posłać po niego,
Niech prawdę wyzna.
Otello.  On już wyznał prawdę.
Desdem.  Co wyznał, panie?
Otello.  Że — że byłaś jego.
Desdem.  Jego i grzesznie?
Otello.  Tak.
Desdem.  Tego nie powie.
Otello.  Nie, usta jego zamknięte na wieki;
Uczciwy Jago zaradził już temu.
Desdem.  Wytłómaczona teraz trwoga moja.
On zginął?
Otello.  Gdyby każdy włosek jego
Na jego głowie udzielnem bił życiem,
Ma wielka zemsta wszystkieby pożarła.
Desdem.  Ach, on zdradzony, a jam jest zgubiona!
Otello.  Ha, nierządnico! przy mnie płaczesz po nim?
Desdem.  Wygnaj mnie, panie, lecz mnie nie zabijaj!
Otello.  Giń, nierządnico!
Desdem.  Pozwól mi żyć dzisiaj,

Zabij mnie jutro!
Otello.  Jeśli chcesz się bronić —
Desdem.  Choć pół godziny!
Otello.  Ani jednej chwili!
Desdem.  Choć daj mi zmówić modlitwę!
Otello.  Zapóźno! (dusi ją).
Cóż to za wrzawa? Czy jeszcze oddycha?
Chociaż okrutny, jestem miłosierny,
I nie chcę twoich przedłużać boleści.
Tak, tak!
Emilia  (za sceną). Hej, panie! mój panie! mój panie!
Otello.  Kto tam?
Emilia  (za sceną). Mój panie, pragnę mówić z tobą.
Otello.  Tak, to Emilia. Zaraz! Już skonała.
Chce pewno donieść mi o śmierci Kassya.
Krzyk tam był wielki. — Żadnego już ruchu.
Już jak grób cicha. — Mamże jej otworzyć?
Rusza się znowu? Nie. Co ja mam począć?
Gdy wejdzie, mówić z moją zechce żoną.
Z mą żoną? Jaką żoną? Nie mam żony!
O ty fatalna, ty straszna godzino!
Zda mi się teraz, że księżyc i słońce
Zaćmić się winny, a strwożona ziemia
Drżeć z przerażenia!
Emilia  (za sceną).Błagam cię, mój panie
Pozwól mi z sobą mówić!
Otello.  Zapomniałem.
O wejdź, Emilio! Ale czekaj chwilę.
Spuśćmy firanki (otwiera drzwi). Co cię tu sprowadza?
Emilia  (wchodząc). Jak tam okropne spełniono zabojstwo!
Otello.  Co? Kiedy? Teraz?
Emilia  Przed chwilą mój panie.
Wina księżyca, który bliżej ziemi
Toczy się dzisiaj, niż miał zwyczaj dawniej.
Nic też dziwnego, że ludzie szaleją.
Emilia  Kassyo młodego zabił Wenetczyka,
Rodriga.
Otello.  Zabił? Lecz i Kassyo zginął?

Emilia.  Nie, on nie zginął.
Otello.  Nie? Kassyo nie zginął?
Więc odstrojone jest, widzę, morderstwo,
I słodka zemsta ostre daje tony.
Desdem.  Zamordowana niewinnie! niewinnie!
Emilia.  Niestety! Co ten krzyk znaczy?
Otello.  Krzyk? Jaki?
Emilia.  Tam. Ha, niestety! to był krzyk mej pani.
Och! na ratunek! Pani, przemów jeszcze!
Przemów, o słodka pani, Desdemono!
Desdem.  Niewinną śmiercią ginę.
Emilia.  Kto cię zabił?
Desdem.  Nikt, nikt; ja sama. Bądź zdrowa! bądź zdrowa!
Poleć mnie męża mojego pamięci (kona).
Otello.  Jakto, i któżby miał ją zamordować?
Emilia.  Kto wie? Niestety!
Otello.  Lecz nie ja przynajmniej,
Wszak sama z ust jej wyznanie słyszałaś.
Emilia.  Tak powiedziała; prawdę zeznać muszę.
Otello.  Z kłamstwem na ustach poszła w piekła ogień:
Ja ją zabiłem!
Emilia.  Tem czystszym aniołem
Ona, czarniejszym dyabłem ty, morderco!
Otello.  Żyła nierządnie, była mi niewierną.
Emilia.  Ty ją potwarzasz, a sam dyabłem jesteś.
Otello.  Jak fale wody była mi fałszywą.
Emilia.  A ty jak ogień jesteś popędliwy,
O fałsz ją skarżąc. Ona była wierną
Jak niebo.
Otello.  Kassyo posiadał ją. Jaga
Pytaj się o to. Niechaj się zapadnę
Głębiej niż piekła dno, jeślim ją zabił
Bez ważnych przyczyn! Twój mąż wie o wszystkiem.
Emilia.  Mój mąż?
Otello.  Tak, mąż twój.
Emilia.  Że była niewierną?
Otello.  Niewierną z Kassyem. Gdyby wierną była,
A Bóg mi drugi taki świat ulepił,

Z nieskażonego dyamentu cały,
I takbym w zamian dać jej nie chciał.
Emilia.  Mąż mój?
Otello.  Twój mąż. On pierwszy odkrył mi rzecz całą.
Uczciwy człowiek, co się z serca brzydzi
Szlamem, sromotne kryjącym występki.
Emilia.  Mój mąż?
Otello.  Dopókiż powtarzać ci muszę;
Tak jest, tak, mąż twój.
Emilia.  Droga moja pani,
Czemuż łotrostwo miłość oszukało!
Mój mąż powiedział, że była niewierną?
Otello.  On, mąż twój, mówię. Czy mnie nie rozumiesz?
Twój mąż, przyjaciel mój, uczciwy Jago.
Emilia.  Jeśli tak mówił, niechaj po pół grama
Co dzień przeklętej jego duszy gnije!
Kłamca bezczelny! Zbyt tylko kochała
Swój lekkomyślny wybór a potworny.
Otello.  Ha!
Emilia.  Rób, co zechcesz. Ten czyn twój okrutny
Nie więcej nieba wart, jak ty jej serca!
Otello.  Milcz! dla twojego dobra ci to radzę.
Emilia.  Krzywdzić mnie nie masz połowy tej siły,
Którą ja czuję do zniesienia krzywdy.
O głupcze! głupcze! plugawy i głupi,
Szydzę z twej szabli! Czyn odkryję światu,
Choćbym dwadzieścia razy miała zginąć.
Ratujcie! Murzyn zabił panią moją!
Ratujcie! Zbójcy!

(Wchodzą: Montano, Gracyano i Jago).

Montano.  Cóż to, generale?
Emilia.  Dobrze, żeś przyszedł. Jago, coś ty zrobił,
Że ludzie zbrodnie swe na grzbiet twój kładą?
Gracyano.  Co się tu stało?
Emilia.  Jeżeliś jest mężem
Zaprzecz, o zaprzecz temu zbrodniarzowi,
Który śmie mówić, iż od ciebie słyszał,
Że żona jego była mu niewierną.

Ja wiem, żeś tego nie powiedział, Jago,
Boś nie jest łotrem. Odpowiedz mi Jago,
Serce me pełne!
Jago.  Mówiłem, com myślał;
Nie powiedziałem ani słowa więcej,
Jak sam mógł stwierdzić i za prawdę uznać.
Emilia.  Lecz, Jago, czy mu powiedziałeś kiedy,
Że mu niewierną była?
Jago.  Powiedziałem.
Emilia.  Podłe, piekielne powiedziałeś kłamstwo,
Zbrodnicze kłamstwo, na duszę przysięgam!
Niewierna z Kassyem! Z Kassyem powiedziałeś?
Jago.  Tak, mościapani; kiełznaj tylko język!
Emilia.  Mam kiełznać język? Muszę, muszę mówić!
Zabita pani na łożu tem leży.
Wszyscy.  Uchowaj Boże!
Emilia.  A twoje raporta
Stały się tego morderstwa powodem.
Gracyano.  Potworna prawda!
Montano.  Okropny uczynek!
Emilia.  Pojmuję teraz — myślę — widzę — zbrodnia!
Zaraz myślałam — zabiję się z żalu!
O zbrodnia! zbrodnia!
Jago.  Czy straciłaś rozum?
Wyjdź stąd natychmiast i do domu wracaj!
Emilia.  Dobrzy panowie, pozwólcie mi mówić.
Mą powinnością słuchać go — nie teraz.
Już nigdy może do domu nie wrócę.
Otello.  Och! och! och! (pada na łóżko).
Emilia.  Wij się i rycz wśród rozpaczy,
Boś zamordował najsłodszą niewinność,
Co kiedykolwiek na ziemi tej żyła!
Otello.  Była niewierną! Ledwo cię poznałem,
Stryju; patrz, oto twoja synowicą.
Ta dłoń jej żywot przed chwilą przecięła.
Czyn się wam zdaje czarny i okrutny.
Gracyano.  O Desdemono moja biedna, teraz
Cieszę się z tego, że ojciec twój umarł!

Ślub go twój zabił, ciężki żal po tobie
Nie życia jego na dwoje rozerwał.
Widok ten pewno w rozpaczby go pchnął,
Anioła stróża odkląłby od siebie
I w potępieńców rzucił się gromady!
Otello.  O, to okropnie! Lecz Jago wie dobrze,
Że z Kassyem tysiąc razy dokonała
Sprośnego czynu. Sam Kassyo to wyznał,
A ona, w jego uczynków nagrodę,
Dała mu mojej miłości zadatek,
Który ja w Kassya sam widziałem ręku.
Była to chustka niegdyś mojej matce
Przez ojca dana.
Emilia.  Niebieskie potęgi!
Jago.  Idź! milcz!
Emilia.  Ja milczeć? o nigdy! o nigdy!
Jak wiatr północny wolna mówić będę;
Niechaj powstaną przeciw mnie niebiosa,
Ziemia i piekło, i tak mówić będę!
Jago.  Roztropność, radzę, a wracaj do domu.
Emilia.  Nie. (Jago chce ją sztyletem uderzyć).
Gracyano.  Wstydź się! Jakto, miecz przeciw kobiecie?
Emilia.  Głupi Murzynie, przypadkiem znalazłam
Tę twoją chustkę i dałam mężowi,
Bo często, długo, uroczystą prośbą,
Większą niż warta podobna drobnostka,
Błagał, zaklinał, abym ją ukradła.
Jago.  Precz, nierządnico!
Emilia.  Dała ją Kassyowi?
Jam ją znalazła i mężowi dała.
Jago.  Kłamiesz, nędznico!
Emilia.  Nie kłamię, Bóg widzi!
Nie, nie, panowie! Podły rozbójniku!
Co miał z tak dobrą żoną taki głupiec,
Co miał spólnego? (Jago przebija Emilię i ucieka).
Otello.  O czyliż w niebiosach
Pocisków niema? Na co są pioruny?
O łotr nikczemny!

Gracyano.  Kobieta upada:
Niema wątpienia, on żonę swą zabił.
Emilia.  Zabił. Połóżcie mnie przy pani mojej.
Gracyano.  On uszedł, ale żonę zamordował.
Montano.  Ha, łotr nikczemny! Zachowajcie oręż,
Który z Murzyna dłoni odebrałem.
Drzwi te obsadźcie; niechaj wprzódy zginie,
Nim próg przestąpi; ja biegnę tymczasem
Za tym zbrodniarzem, za tym potępieńcem.

(Wychodzą: Montano i Gracyano).

Otello.  Nie mam odwagi; lada dzieciuch może
Miecz mi odebrać; lecz dlaczegóż honor
Chwilą ma przeżyć straconą uczciwość?
Niech ginie wszystko!
Emilia.  O pani, o pani,
I cóż nam twoja piosenka wróżyła?
Czy mnie ty słyszysz? Niech będę łabędziem,
Niech w pieśni skonam! O wierzbo zielona!
Murzynie, słuchaj, ona była czystą;
Srogi Murzynie, ona cię kochała;
Jak prawdę mówię, niech Bóg mnie tak zbawi!
Mówię, co myślę — umieram! umieram! (Kona).
Otello.  Mam tu miecz drugi; hiszpańska w nim klinga,
A w lodowatej hartowana wodzie.
Mam go. Mój stryju, muszę wyjść z tej izby.
Gracyano  (za sceną). Strzeż się, bo drogo twój przypłacisz zamiar.
Jesteś bezbronny, musisz uledz sile.
Otello.  A więc przyjdź do mnie na chwilę rozmowy,
Lub z gołą ręką rzucę się na ciebie.
Grac.  (wchodząc). Co chcesz?
Otello.  Czy widzisz miecz w mojej prawicy?
Nigdy przy męskim nie wisiała boku
Wierniejsza klinga. Wierz mi, dnie widziałem,
W których tą dłonią i tą dobrą szablą
Przez więcej zawad przerąbałem drogę,
Niźli dwadzieścia razy piersi twoje.
Lecz próżna chwalba! Kto swój los przemoże?
Nie tak jest dzisiaj. Nie lękaj się miecza,

Bo tu jest koniec, tu cel mych podróży,
Dla żagli moich tu port jest ostatni.
Czemu się cofasz? Daremna obawa;
Zwróć wiotką trzcinę ku piersiom Otella,
A on ustąpi. Gdzież pójdzie Otello?
Jakże wyglądasz teraz, Desdemono,
Kobieto pod złą urodzona gwiazdą?
Jak twe osłonki blada! Tam, w dniu sądu,
Twój widok z niebios duszę moją strąci
I czartom wyda. O dziewico moja,
Zimnaś jest, zimna tak jak twoja czystość!
O niewolniku przeklęty! Szatanie,
Odpędź mnie od tej niebieskiej postaci,
Wiatrem mnie miotaj, siarką pal me ciało,
Rzuć mnie w ocean ognia płynącego!
O Desdemono! Desdemono moja!
Umarła! o! o!

(Wchodzą: Lodowiko, Montano, Kassyo niesiony na krześle, Oficerowie, Jago pod strażą).

Lodowiko.  Gdzie ten szalony, nieszczęśliwy człowiek?
Otello.  Jam jest, co niegdyś zwałem się Otello.
Lodowiko.  A gdzie ta żmija? Przywiedźcie tu łotra.
Otello.  Patrzę na stopę jego — lecz to bajka[7].
Jeśliś jest dyabłem, nie zdołam cię zabić. (Rani Jaga).
Lodowiko.  Miecz mu odbierzcie!
Jago.  Tylkom jest raniony.
Otello.  Cieszę się z tego. Bodajeś żył długo!
Bo śmierć, mem zdaniem, jest błogosławieństwem.
Lodowiko.  O ty, Otello! niegdyś tak szlachetny,
Zgubiony podłą niewolnika sztuką,
Jak cię mam nazwać?
Otello.  Daj mi, jeśli zechcesz,
Honorowego mordercy nazwisko,
Bo mną kierował honor nie nienawiść.

Lodowiko.  Ten nędznik zbrodnię swą po części wyznał.
Czy z nim o Kassya śmierć się ułożyłeś?
Otello.  Tak jest.
Kassyo.  Do tego, drogi generale,
Nigdy ci żadnych nie dałem powodów.
Wierzę ci, Kassyo, i przebacz mi, proszę.
Zapytaj teraz tego pół-szatana,
Czemu me ciało i duszę uwikłał?
Daremno pytać; co wiecie już, wiecie,
Odtąd z ust moich słowa nie usłyszysz.
Lodowiko.  Jakto, ni słowa jednego modlitwy?
Gracyano.  Czekaj, męczarnie otworzą ci usta.
Otello.  Najlepiej zrobisz.
Lodowiko.  Potrzeba, Otello,
Abyś zrozumiał cały bieg wypadków;
Nie znasz go jeszcze. Oto są dwa listy,
Wzięte z kieszeni zmarłego Rodriga.
Jeden z nich mówi, że morderstwo Kassya
Miało być dziełem ręki Roderiga.
Otello.  O podły zbójca!
Kassyo.  Nikczemny poganin!
Lodowiko.  Drugi list, przy nim także znaleziony,
A zda się w wielkim napisany gniewie,
Miał być do tego wyprawiony łotra,
Ale, jak sądzę, widział się z nim Jago,
I wybuch gniewu umiał załagodzić.
Otello.  O ty nędzniku! Lecz wytłomacz, Kassyo,
Jak otrzymałeś chustkę mojej żony?
Kassyo.  Przypadkiem w mem ją znalazłem mieszkaniu,
A i sam Jago przed chwilą nam wyznał,
Że tam dla własnych podrzucił ją celów,
I celów dopiął.
Otello.  Głupcze! głupcze! głupcze!
Kassyo.  W Rodriga liście znajduje się ustęp,
W którym Jagowi surowo wyrzuca,
Że go podmówił, aby gniew mój drażnił
W tej nocy, która nieszczęść mych początkiem.
Z pozornej śmierci rozbudzony wyznał,

Że gdy mnie ranił, na podszepty Jaga,
Jago mu zdradnie cios śmiertelny zadał.
Lodowiko.  A teraz musisz pójść z nami, Otello,
Bo ci odjęta władza i dowództwo;
Gubernatorem Cypru Kassyo teraz.
Jeśli męczarnie jakie nowe, długie,
Odkryje twórczy okrucieństwa przemysł,
Na tym nędzniku pierwszą znajdą próbę.
Otello, jesteś teraz naszym więźniem,
Aż o naturze twojego występku
Senat się dowie. Spieszmy się, czas nagli.
Otello.  Stój, jedno słowo, zanim się oddalisz.
Wie senat, żem mu nieraz służył wiernie.
Nie mówmy o tem. Błagam cię, w twych listach,
Opowiadając te straszne wypadki,
Mów o mnie tak jak jestem; nic nie ujmij,
Lecz nic nie dodaj przez złośliwość serca.
Mów, że niemądrze, ale zbyt kochałem;
Obcy zazdrości, gdy ją raz uczułem,
Ostateczności dosiągnąłem granic;
Że jak Indyanin głupi odrzuciłem
Perłę niż całe jego plemię droższą;
Że oczy moje, choć do łez niezwykłe,
Roniły krople jak arabskie drzewa
Gummy woniące. Wszystko to opowiedz,
A dodaj potem, że niegdyś, w Alepie,
Złośliwy Turek, z turbanem na głowie,
Szydził z Wenecyi, krzywdząc jej mieszkańca,
Jam za kark chwycił psa obrzezanego
I tak go skarcił! (Przebija się).
Lodowiko.  O krwawa godzino!
Gracyano.  Daremne wszystkie nasze polecenia.
Otello.  Jam cię całował w śmierci twej godzinie,
Niech teraz duch mój z całunkiem wypłynie! (Umiera).
Kassyo.  Tegom się lękał, bo wielkie miał serce;
Ale sądziłem, że bez broni został.
Lodowiko  (do Jaga). Ty psie spartański, sroższy niźli wściekłość,
Niż głód, powietrze, niźli morza fale,

Patrz na tragiczny łoża tego ciężar!
To dzieło twoje; widok wzrok zatruwa.
Spuśćcie zasłonę. A teraz, Gracyano,
Na ciebie spada fortuna Otella;
Zabierz dziedzictwo. Ty, gubernatorze,
Ukarzesz zbrodnię piekielną nędznika;
A niech męczarnie będą srogie, długie.
Ja sam pośpieszę w senacie się stawić,
By smutne dzieje smutnem sercem prawić.

(Wychodzą).





MAKBET.



MACBETH.

T

Treść tej tragedyi, z podań szkockich, wpisanych przez Holinsheda do jego kroniki, zaczerpnął Szekspir z tego ulubionego mu źródła. Myśl zaś stworzenia dramatu, do któregoby wchodziła przepowiednia uczyniona Macbethowi i Banquo, mógł nastręczyć rodzaj dyalogu, odegranego, a raczej oddeklamowanego przez studentów oxfordzkich w roku 1605 przed królem Jakóbem po łacinie, a po angielsku przed królową, która się też tam znajdowała. Występowały na scenę tylko trzy osoby, w mowach swych przypominające przepowiednię uczynioną potomkom Banqua, pozdrawiające z kolei Jakóba królem Anglii, Szkocyi i Irlandyi. Kronika Holinsheda bajeczne te dzieje, sięgające początku XI wieku, opisuje obszernie.

Na tron Szkocyi w roku 1307, wstąpił po Malcolmie II, Duncan, stworzony raczej na mnicha niż na króla i wodza owych czasów burzliwych. Był on tak dobrym i łagodnym, że właśni poddani zwali go żartobliwie: „mleczną polewką“. Korzystali z tego zuchwalsi, odmawiając mu posłuszeństwa. Przeciwko zbuntowanym Duncan wysłał naprzód Banqua. Powstańcom dowodził Macdonwald, który pobił wojska królewskie, i po Banqu’u wyprawionego przeciw sobie Malcolma wziął w niewolę, głowę mu uciąć rozkazując. Król już się chciał schronić do klasztoru, gdy Macbeth, syn Sinela, krewny jego, rycerz mężny, trzecie wojsko zgromadziwszy, poszedł przeciwko buntownikom, rozbił ich, a Macdonwalda zmusił schronić się do zamku, w którym sobie sam śmierć zadał z rozpaczy.
Był to pierwszy czyn Macbetha. Później, gdy Swenon, król Norwegii, wylądował w Szkocyi, a Duncan sam wystąpił przeciwko niemu, i przegrawszy bitwę, schronił się do Perth, gdzie go Norwegczycy oblegli — Macbeth ocalił go, przywodząc mu odsiecz, i zadając klęskę okrutną najezdnikom. Naostatek, gdy Kanut chciał się pomścić za Swenona, brata swego i wylądował z wielką siłą w Fife, poprzedzony sławą już pozyskaną znakomitymi wojennymi czyny, Macbeth zwołał klany i z Banqu’iem razem w stanowczej bitwie poraził na głowę Kanuta, zwycięzcę Sasów. Po tem to zwycięstwie miał Macbeth widzenie dziwne:
„Pewnego dnia, pisze Holinshed, gdy Macbeth z Banqu’iem jechali do Forres, gdzie król naówczas nocował, snując się drogami, sami we dwu, przebywszy lasy i pola, spotkali wśród polanki trzy kobiety dziwnie poubierane, dziko wyglądające, podobne do istot świata starożytnego. Gdy się im z uwagą przypatrywali, mocno zdziwieni tym widokiem, pierwsza z tych kobiet odezwała się i rzekła: — Witaj, Macbecie, thanie (wodzu) Glamis! — a druga dodała: — Witaj, Macbecie, thanie Cawdor! — Trzecia wreszcie: — Witaj, Macbecie, który będziesz królem Szkocyi! — Cóż wy za niewiasty jesteście? zawołał naówczas Banquo, wy co mnie tak mało sprzyjacie, gdy memu towarzyszowi ofiarujecie i wysokie dostojeństwa i nawet królestwo, a mnie nic?
— „Przeciwnie, odezwała się pierwsza, my ci większe dobrodziejstwa obiecujemy niż jemu, bo chociaż panować będzie, ale skończy nieszczęśliwie i nie zostawi po sobie potomstwa, coby go zastąpiło, gdy ty, prawda, że panować nie będziesz, ale z ciebie się narodzą książęta, które rządzić będą królestwem Szkocyi przez długie pokolenia, w prostej linii następujące.
„I niewiasty owe znikły... Widzenie to Banquo i Macbeth uważali za złudzenie próżne i dziwaczne, tak, że Banquo na śmiech zwał Macbetha królem Szkocyi, a nawzajem Macbeth jego, ojcem królów tylu... Ale później powszechne było mniemanie, że niewiasty te były siostry Doli, to jest, boginie przeznaczenia, albo też nimfy czyli czarownice, które czarnoksięstwo obdarzyło darem wieszczym, bo wszystko się spełniło, jak one przepowiedziały. W istocie, wkrótce potem than Cawdoru został skazany za zdradę przeciw królowi, a ziemie jego, majętności i godność król szczodrobliwie oddał Macbethowi“.
Gdy się spełniło w części proroctwo, Macbeth uwierzywszy w nie, począł myśleć, jakby i trzecią część przepowiedni przyśpieszyć. Żona jego nagliła i zachęcała go ku temu, zapragnąwszy koniecznie imienia królowej; użyła więc wszelkiego wpływu, jaki na męża mieć mogła, aby go zmusić do działania. Podobne przywłaszczenia władzy, krwawe i gwałtowne, wcale bezprzykładne nie były. Macbeth wahał się jeszcze, aż żona sromotnie lżyć go zaczęła, zowiąc tchórzem, wyrzucając mu, że czci nie był żądny, że nie śmiał sięgnąć nawet po to, co mu los przeznaczył. Znękany wyrzutami tymi, Macbeth ważył się naostatek, i wziąwszy w pomoc przyjaciół wiernych, (Banqua między innymi), zabił króla Duncana, poczem kazał się w Skone królem ogłosić, wedle narodowego zwyczaju i obrzędu.
Tak dobiwszy się do tronu przez krew, Macbeth lękać się zaczął, aby go w tenże sam sposób nie stracił; musiał więc jednych trwogą trzymać, drugich łaską przyciągać, szlachtę straszył, lud rozbrajał, duchowieństwu się przypochlebiał. Nie wolno było we dwu iść razem do kościoła, na targ, na rynek; koni nie dozwalano trzymać oprócz do roli, sąsiadujący z sobą panowie, dzieci małżeżstwem z sobą łączyć nie mieli prawa. Szlacheckie sądy ustały. Macbeth stał się pobożnym i w roku 1049 udał się do papieża Leona IX do Rzymu, po rozgrzeszenie.
Otrzymawszy je i powróciwszy, niepokoił się tem jednak zawsze, że potomstwo Banqua, nie jego, tron posiąść miało. Postanowił więc zgładzić go z synem razem, i zaprosiwszy ich na ucztę, gdy z niej wyjeżdżali, zasadzkę im zgotował, w której paść mieli niby od ludzi nieznanych, tak, że wina ich śmierci na Macbetha nie spadała. Banquo w istocie zabity został; ale syn jego uszedł, i przestrzeżony, że na życie jego czyhano, do Walii się schronił.
Po śmierci Banqua, Szkocya uspokojoną była i posłuszna, obawy wszelkie znikły. Jeden tylko Macduff usunął się ode dworu, zamknął w domu z rodziną i oddalił od wszystkiego. Miano więc oko na niego. Czarownicy, w których Macbeth wierzył, ostrzegli, aby się miał na baczności od Macduffa; inna wszakże czarownica zapewniła go iż: „mąż z niewiasty narodzony nigdy go zabić nie może“, i że zwyciężonym nie będzie, aż las Birnamu nie zbliży się do zamku Dunsinane. To go ośmieliło — puścił więc wodze okrucieństwu. Macduff, lękając się o życie, uszedł do Anglii, aby skłonić Malcolma Kammor do upomnienia się o koronę Szkocyi. Dowiedział się o tem Macbeth przez swoich szpiegów i wpadł na zamek Macduffa, który zdobywszy, wyrznął wszystkich jego mieszkańców: żonę, dzieci, i całą rodzinę, zbiega ogłosił zdrajcą i skazał na wieczne wygnanie.
Malcolm Kammor był synem zabitego Duncana; Holinshed przywodzi całą rozmowę Macduffa z Malcolmem i próżne zrazu namowy, dopóki Malcolm o szczerości jego się nie przekonał. Postanowiono kraj poruszyć; pobożny Edward Wyznawca dał im w pomoc wojsko, pod wodzą Siwarda hr. Northumberland. Z niem zająwszy Szkocyę, ogłoszono królem Malcolma III. Macbeth schronił się do zamku Dunsinane i urągał z zawojowania kraju. Ścigając go Malcolm, przybył do lasu Birnam w nocy przed bitwą stanowczą. Tu, gdy wojsko wypoczęło, nakazał żołnierzom, aby każdy z nich wziął gałąź drzewa jak najogromniejszą, tak, aby nazajutrz, zakryte niemi wojsko ku nieprzyjacielowi niepostrzeżone się zbliżyło.
„Nazajutrz, powiada Holinshed, gdy Macbeth spostrzegł ich tak postępujących, począł się naprzód pytać zdziwiony, coby to znaczyć miało? ale wkońcu przypomniał sobie przepowiednię i uląkł się, aby się ona nie spełniła. Jednakże ludzi uszykował do boju, zachęcając ich, aby się walecznie potykali; ale żołnierze zaledwie rzucili gałęzie, gdy liczbę ich ujrzawszy, Macbeth uszedł.
Ścigał go Macduff z zaciętością wielką aż do Lunfannaine. Tu Macbeth widząc, iż mu prawie na karku siedział, skoczył z konia, wołając: — Zdrajco! po co mnie ścigasz napróżno! mnie, którego żadna istota z niewiasty zrodzona zabić nie może. Na! oto nagroda, która ci się za trud należy. I wtem miecz podniósł, chcąc go zamordować. Lecz Macduff, uniknąwszy zamachu szybkim ruchem konia swego, oparł mu, trzymając miecz obnażony w ręku:
— Prawdę rzekłe, Macbecie, nadeszła chwila, gdy twe nienasycone okrucieństwo koniec mieć musi, bom ja jest ten, o którym ci mówili twoi czarownicy; nie urodzony jestem bowiem z matki mojej, ale dobyty zostałem z jej wnętrzności. I natarłszy nań, zabił go w miejscu. A uciąwszy mu głowę, wetknął ją na żerdź i zaniósł Malcolmowi. Taki był koniec Macbetha, który przez lat siedemnaście panował Szkotom. W początku swojego panowania wiele dokonał czynów dobrych, bardzo rzeczypospolitej korzystnych, ale później uległszy złudzeniom złego ducha, zbezcześcił się najsroższem okrucieństwem. Zabity był w roku od przyjścia na świat Chr. 1057, a szesnastego panowania Edwarda króla Anglii“.
Na tem kończy Holinshed. Wiele się uwag nastręcza, zastanawiając się nad Macbethem; naprzód co do samego sposobu tworzenia z treści danej, która jest wiernie zachowaną, ale, jak w wielu innych dramatach historycznych ściśniętą i związaną tak, iż interwale czasu znikają, wypadki zbliżają się, przyczyny i skutki szybko następują po sobie, a całość przez to zyskuje na potędze akcyi. Głównemi postaciami są: Macbeth i żona jego, a raczej ona sama tylko, gdyż bohater, który imię swe daje tragedyi, jest bardziej słabym niż złym i przewrotnym; słabość ta czyni go uległym i wpływowi czarów i namowom żony i radom ludzi. Mężny w boju, Macbeth nie ma własnej woli, kieruje nim zawsze coś zewnątrz.
Lady Macbeth postawiona na równi z czarownicami, jak one jest złym duchem, który kusi, podszeptuje, radzi, popycha do czynu, sama do niego nie mając siły. Lecz, choć krwi nie rozlewa, zbroczonych nią rąk obmyć nie może. Owe wiedźmy na rozdrożach, jak ona, grają rolę kusicieli. Fatalizm jakiś popycha rycerza, do szlachetniejszych uczuć nawykłego, w ten kał zbrodni, zaledwie uległ raz, zaprzedany już jest złemu, niewolnikiem jego się staje.
Zarzucano nieraz Szekspirowi drobne jego anachronizmy, wspomnienia rzeczy świętych w ustach pogan, dzwony zegarów, bijące w Rzymie Cezarów, działa, rozlegające się u niego w czasach, gdy ich na świecie nie było — małej to wagi usterki. Na obronę jego, prawdę moralną, zachowaną ściśle, podnieść należy. Gdy maluje króla Leara i społeczność pogańską, dziką, rozpustną, bez serca, nigdzie tam niema śladu tego, co z sobą chrześcijaństwo przyniosło — sumienia. W Macbecie, któremuby „Sumienia“ tytuł dać można, gra ono główną rolę. Sam Macbeth i żona jego ulegają pokusom, szałowi, namiętności, ale w nich żyje sumienie i rodzi zgryzoty. Ono sprowadza na ucztę cień Banqua, ono przez sen myć każe niestartą niczem krew z rąk Lady Macbeth, odzywa się co chwila w każdem jej i jego słowie.
Zbrodniarze starają się zapomnieć o tem, co popełnili, a sumienie bez ustanku na pamięć im przywodzi ich zbrodnie. Nie mają snu, spoczynku, spokoju, wiary w nikogo, miłości ku nikomu. Jedno popełnione przestępstwo ciągnie cały szereg za sobą nieubłaganą koniecznością. Duncan zabity zmusza do zamordowania Banqua; duch Banqua śle go na zamek Macduffa; z krwi przelanej rodzi się przymus coraz nowej zbrodni. Jak Lady Macbeth obmywa ręce, tak on niepokój swój myje we krwi coraz nowej.
Żywioł fantastyczny, nadprzyrodzony, zła siła, złe duchy, które w Macbecie są jedną ze sprężyn dramatu, zastępuje w nim fatum starożytnych. Jedno poddanie się sercem temu nieczystemu duchowi, zaprzęga w jego niewolę. Banquo napróżno ostrzega o tem Macbetha:

Nieraz ciemności narzędzia,
Żeby do naszej pociągnąć nas zguby,
Prawdę nam mówią; chwytają nam dusze,
Zwodzą ponętą uczciwych drobnostek,
Aby nas potem potem popchnąć w ciemną przepaść!

Głęboka myśl moralna z wielką potęgą wyraża się w tym dramacie — z grzechu grzech się rodzi, małe ustępstwo złemu niewyrachowane za sobą ciągnie skutki.
Mniej tu może, niż w innych tragedyach Szekspira, odznaczone są inne osoby dramatu, otaczające dwie główne, Macbetha i jego żonę, — około niego skupia się cały interes, w ich sercach odegrywa się wszystko. Reszta postaci lekko narysowanych, przesuwa się jak widma, ale rozpoznajemy w nich twarze charakterystyczne. Jakże ślicznie ubarwiony ten kwiatek, zaledwie rozwity, dziecię Macduffa, które się tak uśmiecha do życia, gdy śmierć stoi już w progu! Ze scen epizodycznych, rozmowa Macduffa z Malcolmem, cała wyjęta jest z Holinsheda. Kronika przewybornego dostarczyła wątku.
Poeta, który i zwyczajowi dawnemu hołdując i fantazyi własnej, w Learze i w wielu swych najtragiczniejszych utworach, wprowadził żywioł ironiczny i szyderski, uczuł, że na tle tej krwi uśmiechby raził, — toczy się więc akcya ciągle jednem czarnem korytem krwawem, wśród mroków i mgły.
Jak współcześni Szekspira zdawali sobie sprawę z tej tragedyi i jak ona ich zajmowała, da nam wyobrażenie ciekawy, następujący wyjątek z dziennika Dr. Simona Forman, który tak pisze:
„W Macbecie, w teatrze Globus, r. 1610 d. 20 kwietnia, w sobotę, mieliśmy do widzenia, naprzód, jak Macbeth i Banquo, dwaj szkoccy szlachcice, przez las jadąc, trzy wróżki czy nimfy spotykają, które Macbetha witają, wołając doń trzy razy: Cześć Macbethowi, królowi Cawdor, gdyż ty będziesz królem, ale z ciebie nie wyjdą królowie i t. d. Natenczas Banquo rzecze; Co? Macbeth wszystkiem, a ja niczem? Tak — rzekły nimfy. Cześć ci, Banquo, z ciebie wyjdzie pokolenie królów, ale ty królem nie będziesz. I tak dalej jadąc, przybyli na dwór szkocki Duncana, króla Szkotów, a działo się to za króla Edwarda Wyznawcy. Duncan przyjął obu wdzięcznie i uczynił zaraz Macbetha księciem Northumberlandu i posłał go do domu na zamek jego, nakazując mu tam dla siebie (króla) przygotować wszystko, bo miał następnego dnia albo nocy być u niego w gościnie — co się też stało.
„A Macbeth umyślił sobie Duncana zabić, będąc do tego namówiony przez żonę i zamordował tejże nocy króla, gościa swego, we własnym zamku. A nocy tej widzianych było wiele znaków cudownych, jakoteż dniem przedtem. A gdy Macbeth króla zamordował, nie mógł rąk swych obmyć ze krwi, ani też z rąk żony, która krwawe sztylety chowała. Stąd oboje zdziwieni byli i przerażeni.
„Gdy się morderstwo wydało, uszli dwaj synowie Duncana, jeden do Anglii, drugi do Walii, ratując się — a gdy uciekli, obwiniono ich o zabicie ojca, czemu wcale winni nie byli.
„Potem zaś Macbeth królem był koronowany i wkrótce zaraz, z obawy, że Banquo, dawny jego towarzysz, ma być ojcem królów, choć sam królem nie miał być, postanowił Banqua wydać na śmierć, rozkazując go zamordować na drodze, którą jechał. Wieczorem, gdy ze swą szlachtą biesiadował, zaprosiwszy ich na ucztę, (na której i Banquo miał się znajdować) począł mówić o Banqu’u, niby pragnąc jego przytomności. I mówiąc to, wstał, aby pić za zdrowie jego, aż ukazał się duch Banqua, i siadł za nim na stołku jego. Zwróciwszy się, aby zająć to miejsce, postrzegł ducha Banqua, który mu w oczy patrzał, tak, że z trwogi i wściekłości wpadł w wielki szał i wiele mu się wyrwało wyrazów o mordach, które podejrzenie na niego rzuciły, gdy się o śmierci Banqua dowiedziano.
„Uciekł potem Macduff do Anglii, do syna królewskiego, zebrali tam wojsko i przybyli do Szkocyi i w Dunston pobił Anyse Macbetha. W tym czasie, gdy Macduff był w Anglii, Macbeth zabił jego żonę i dzieci, a potem w boju Macduff zabił Macbetha.
„I to godna uwagi, jak Macbethowa, królowa, nocą we śnie wstaje, chodzi i mówi, zeznaje wszystko, a lekarz spisuje jej słowa“.
Z dziennika tego widać, które sceny mianowicie najwięcej widzów uderzały i jak fantastyczność dramatu przypadała do smaku[8].
Macbeth nie był drukowany oddzielnie, wyszedł po raz pierwszy w zbiorowem wydaniu 1623 r., podzielony na akty i sceny, ale bez spisu osób.




OSOBY:

Duncan, król Szkocyi.

Malcolm,   jego synowie
Donalbain,
Macbeth,   dowódzcy królewskiej armii.
Banque
Macduff,   panowie szkoccy.
Lennox,
Ross,
Menteith,
Angus,
Cailhness,

Fleance (Flins), syn Banqua.
Siward, hrabia Northumberland, dowódzca armii angielskiej.
Młody Siward, syn jego.
Seyton, oficer ze służby Macbetha.
Syn Macduffa.
Angielski Doktor, Szkocki Doktor, Starzec.
Lady Macbeth.
Lady Macduff.
Szlachcianka ze służby lady Macbeth.
Hekate i trzy Czarownice.
Panowie, Szlachta, Oficerowie, Żołnierze, Mordercy, Służba, Posłańcy.
Duch Banqua i inne zjawiska.

Scena przy końcu czwartego aktu w Anglii, reszta w Szkocyi po większej części w zamku Macbetha.
MACBETH.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Otwarte pole.
(Grzmoty i błyskawice. — Wchodzą trzy Czarownice).

1 Czar.  Gdzie, kiedy nowe spotkanie?
W grzmotach, błyskach, uraganie?
2 Czar.  Gdy wrzawa bitwy ustanie,
Jedno wojsko z pola pierzchnie.
3 Czar.  A więc jeszcze, zanim zmierzchnie.
1 Czar.  Gdzie?
2 Czar.  Na stepie.
3 Czar.  Sam na sam,
By Macbetha spotkać tam.
1 Czar.  Idę, kotku.
Wszystkie.  Już ropucha
Woła na nas. Zaraz! zaraz!
Brzydnieje uroda, brzydota pięknieje,
Więc dalej, więc dalej, przez mgły i zawieje! (Znikają).


SCENA II.
Obóz niedaleko Forres.
(Alarm, za sceną. — Wchodzą: król Duncan, Malcolm, Donalbain, Lennox, Służba, spotykają rannego Żołnierza).

Król Dunc.  Co to za żołnierz? Wnosząc z jego stanu,
On nam potrafi świeżą dać wiadomość,

Jak stoi teraz bój z buntownikami.
Malcolm.   To sierżant, który z lwią odwagą walczył,
Aby mię wyrwać z rąk nieprzyjaciela.
Witaj, kolego! Opowiedz królowi,
Jak się ważyły losy wojujących,
Kiedy plac bitwy ranny opuszczałeś.
Żołnierz.   Zwycięstwo, królu, wahało się jeszcze,
Armie podobne dwom były pływakom,
Co się chwytając śmiertelnym uściskiem,
Daremnią całą sztuki swojej biegłość.
Srogi Macdonwald (wart być buntownikiem,
Tak wszystkie ludzkiej natury sprosności
Do jego podłej zleciały się duszy)
Przyzwał do siebie z zachodnich wysp Kernów[9]
I Galloglasów[10], a zmienna fortuna
Do buntownika uśmiechać się zdała,
Jakby chcąc jego nałożnicą zostać.
Wszystko daremno, bo Macbeth waleczny,
(Nikt na tę nazwę lepiej nie zasłużył)
Gardząc fortuną, z dobytym orężem,
Który się dymił krwią nieprzyjaciela,
Chwały kochanek, do tego nędznika
Drogę wyrąbał, nie ścisnął mu ręki,
Ni go pożegnał, dopóki mu wprzódy
Czaszki po samą nie rozpłatał szczękę,
Głowy na naszych nie zawiesił blankach.
Król Dunc.  Dzielny szlachcicu! waleczny kuzynie!
Żołnierz.  Jak nieraz z strony, z której wstaje słońce,
Wybiega chmura gromami brzemienna,
Tak nam ze źródła spodziewanych zwycięstw
Niebezpieczeństwo wytrysnęło nowe.
Słuchaj mnie tylko, królu Szkocyi, słuchaj!
Zaledwo męstwem wsparta sprawiedliwość
Z placu potyczki zniosła Kernów śmiecie,
Gdy król norwegski, który na nas czyhał,

Z świeżym zastępem, z wyostrzoną bronią,
Rozpoczął atak.
Król Dunc.  Czy to nie strwożyło
Mych wodzów dzielnych, Macbetha i Banqua?
Żołnierz.  O tak, jak stado wróbli trwoży orła,
Albo lwa zając. By prawdę powiedzieć,
Byli jak działa podwójnie nabite,
Tak swoje krwawe ciosy podwoili,
Jakby się chcieli kąpać w krwi dymiącej,
Lub jaką drugą uwiecznić Golgotę.
Lecz rany moje wołają o pomoc.
Król Dunc.  Słowa ci twoje, jak rany przystoją,
W obu zarówno jasny świeci honor.
Więc go bez zwłoki wiedźcie do doktora!

(Wyprowadzają Żołnierza. — Wchodzi Boss).

Kto się tam zbliża?
Malcolm.  Ross. nasz than waleczny.
Lenox.  Jaki w źrenicach jego pośpiech widać!
Twarz to człowieka, który wiadomości
Przynosi dziwne.
Ross.  Boże, strzeż nam króla!
Król Dunc.  Waleczny thanie, skąd do nas przybywasz?
Ross.  Z Fife, wielki królu, gdzie norwegska flaga,
Miotana wichrem, mrozi naszych serca.
Sam król norwegski, z niezliczoną armią,
Przez niewiernego popierany zdrajcę,
Thana Cawdoiu, bój rozpoczął straszny.
Lecz nasz waleczny Bellony małżonek,
Zbrojny odwagą, stanął z nim się mierzyć
Ramię na ramię, szabla przeciw szabli,
I dziką jego poskromił odwagę.
Zwycięstwo przy nas!
Król Dunc.  O szczęście bez granic!
Ross.  Sweno, norwegski król, błaga o pokój.
Zanim otrzymał od nas przyzwolenie,
Aby pogrzebał swych poległych trupy,
Na Kolumbana świętego wprzód wyspie
Dziesięć tysięcy talarów nam spłacił.

Król Dunc.  Than nas Cawdoru drugi raz nie zdradzi.
Idź, niech, natychmiast głowa jego spadnie,
A pozdrów jego tytułem Macbetha!
Ross.  Spełni się wola króla, mego pana.
Król Dunc.  Co Cawdor przegrał, Macbetha wygrana. (Wychodzą).


SCENA III.
Step.
(Pioruny. — Wchodzą trzy Czarownice).

1 Czar.  Gdzie byłaś, siostro?
2 Czar.  Zabijałam świnie.
3 Czar.  A ty gdzie?
1 Czar.  Żona majtka w swym fartuchu
Miała kasztany; mlaska, mlaska, mlaska!
Daj mi, mówiłam. — Precz stąd, czarownico!
Otyłe ścierwo zawołało do mnie.
Mąż jej na Tygrze płynie do Alepu,
By go dognać, w przetak siędę,
Bez ogona szczurem będę,
Będę deski gryść, gryść, gryść!
2 Czar.  Wiatr ci jeden w pomoc dam.
1 Czar.  Dzięki wam!
3 Czar.  Ja dam drugi.
1 Czar.  Ja mam resztę na usługi,
Wiem gdzie, kiedy, wieje jaki,
Znam każdego wszystkie szlaki,
Jakby na żeglarza karcie.
Ja wysuszę go jak siano;
Ani wieczór, ani rano
Sen nie zamknie jego powiek;
Jak wyklęty będzie człowiek.
Miesiące, tygodnie, dnie,
Niech więdnie, marnieje, schnie;
Choć się barka nie rozpryska,
Niech nią wieczna burza ciska!
Patrzcie, co mam.

2 Czar.  Pokaż! pokaż!
1 Czar.  Palec majtka, który zginął,
Kiedy już do domu płynął. (Bęben za sceną).
3 Czar.  Bębny biją; czas już nam!
Macbeth tam!
Wszystkie.  Przeznaczeń siostry, dłoń w dłoni,
Posłanki lądów i toni,
Tak kołują, krążą tak.
Trzy te biorę, te trzy ty,
Do dziewiątki jeszcze trzy.
Koło czarów zakreślone.

(Wchodzą: Macbeth i Banquo).

Macbeth.  Dnia tak szpetnego i pięknego razem
Nie miałem jeszcze.
Banquo.  Do Forres jak daleko? —
Co to za wyschłe i dziwne stworzenia?
Nie wyglądają na mieszkańców ziemi,
Chociaż są na niej. Mówcie, czy żyjecie?
Czy was śmiertelny człowiek pytać może?
Zda się, że moje rozumiecie słowa,
Każda z was bowiem suchy kładzie palec
Na zwiędłe usta. Macie kobiet postać,
Lecz brody wasze tak myśleć mi bronią.
Macbeth.  Jeśli możecie, mówcie, kto jesteście?
1 Czar.  Witaj, Macbecie, witaj, thanie Glamis!
2 Czar.  Witaj, Macbecie, witaj, thanie Cawdor!
3 Czar.  Witaj, Macbecie, przyszły witaj królu!
Banquo.  Dobry mój panie, dlaczego się wzdrygasz,
Lękasz się rzeczy, co brzmi tak rozkosznie?
W imię was prawdy zaklinam, powiedźcie,
Czy tylko zmysłów jesteście złudzeniem,
Czy kształty wasze są rzeczywistością?
Kolegę mego godnością dzisiejszą
Witacie, razem z wielką przepowiednią
Przyszłych dostojeństw, królewskiej nadziei,
Tak, że oniemiał, jakby zachwycony.
Dla mnie milczycie; lecz jeśli możecie
Sięgnąć spojrzeniem w przyszłości nasiona,

I przepowiedzieć jakie ziarno puści,
Przemówcie do mnie, do mnie, co nie proszę
O łaskę waszą, jak się nienawiści
Waszej nie lękam.
1 Czar.  Witaj!
2 Czar.  Witaj!
3 Czar.  Witaj!
1 Czar.  Mniejszy, a przecie większy od Macbetha.
2 Czar.  Nie tak szczęśliwy, a przecie szczęśliwy.
3 Czar.  Ty królów spłodzisz, choć nie jesteś królem.
Witajcie przeto, Macbecie i Banquo!
1 Czar.  Banquo, Macbecie, witajcie, witajcie!
Macbeth.  O, jeszcze jedno słowo, ciemne wieszczki!
Przez śmierć Sinela[11] jestem thanem Glamis,
Lecz jak Cawdoru? Than Cawdoru żyje,
Żyje szczęśliwy; żeby królem zostać,
To równie wiary przechodzi granice,
Ja to, że jestem dziś thanem Cawdoru.
Mówcie, skąd dziwna wiedza wam ta przyszła
Mówcie, dlaczego na tym dzikim stepie,
Tem pozdrowieniem proroczem nasz pochód
Zatrzymujecie? Zaklinam was, mówcie!

(Czarownice znikają).

Banquo.  Ziemia, jak woda, ma także swe bańki;
To były bańki ziemskie; gdzie zniknęły?
Macbeth.  W powietrzu; co nam zdało się cielesne,
Jakgdyby oddech w wiatr się rozpłynęło.
Ach, jakbym pragnął, by zostały dłużej!
Banquo.  Czy to stworzenia były tu istotne,
Lub czyśmy jedli zatrute korzonki,
Których nasz rozum został niewolnikiem?
Macbeth.  Twe dzieci będą królami.
Banquo.  Ty królem.
Macbeth.  Thanem Cawdoru wprzódy, czy nie prawda?
Banquo.  Tak jest, to były własne ich wyrazy.
Kto się przybliża? (Wchodzą: Ross i Angus).

Ross.  Król błogą wiadomość
O twych zwycięstwach odebrał, Macbecie;
Czytając twoje wśród walki przygody,
Niepewny, czy ma wielbić, czy się dziwić,
Sam nie wie, jak ma objawić swe czucia,
Dumając niemy, przy rozprawy końcu,
Widzi cię znowu wśród norwegskich pułków,
Niestrwożonego własnej szabli dziełem;
Co chwila nowe odbiera poselstwa
O nowych kształtach potyczki i śmierci;
Każdy posłaniec do nóg jego ciska
Nowe pochwały dzieł twych bohaterskich,
Spełnionych w jego królestwa obronie.
Angus.  Naszego pana dzięki ci przynosim,
Nie żeby twoje zasługi zapłacić,
Żeby cię tylko prowadzić do niego.
Ross.  A na zadatek świetniejszych zaszczytów
Thanem Cawdoru pozdrowić cię kazał.
Więc cię tytułem witam, thanie, nowym,
Jest twoim.
Banquo.  Możesz dyabeł mówić prawdę?
Macbeth.  Jakto? Wszak jeszcze than Cawdoru żyje,
Czemu mnie w odzież stroisz pożyczaną?
Angus.  Żyje ten, który Cawdoru był thanem,
Lecz życiu jego sąd grozi surowy,
Które utracić zbrodnią swą zasłużył.
Czy spiski knował z Norwegią otwarte,
Czy buntownikom tajemnie pomagał,
Czy z dwoma razem wrogami pracował
Na zgubę kraju, nie umiem powiedzieć,
Lecz dowiedziona zdrada i wyznana
Potępia zdrajcę.
Macbeth  (na str.). Glamis, than Cawdoru,
A potem — potem — jeszcze tytuł wyższy!

(Do Rossa i Angusa).

Przyjmcie me dzięki! (Do Bangua). Czy się nie spodziewasz,
Że kiedyś dzieci twe królami będą,
Gdy mają na to od tych obietnice,

Które mi thaństwo Cawdoru przyrzekły?
Banquo.  Wiara w ich słowa może w thanie Cawdor
Rozbudzić także myśli o koronie.
To dziwna! Nie raz ciemności narzędzia,
Żeby do naszej pociągnąć nas zguby,
Prawdę nam mówią; chwytają nam dusze
Zwodną ponętą uczciwych drobnostek,
Aby nas potem popchnąć w ciemną przepaść. —
Kuzynie, słowo.
Macbeth  (na str.). Dwie ich przepowiednie
Już się spełniły, jak szczęśliwy prolog
Do królewskiego w przyszłości dramatu. —
Raz jeszcze dzięki składam wam, panowie! —
(Na str.). Nadprzyrodzone trzech istot podszepty
Złe być nie mogą, nie mogą być dobre.
Jeśli złe, czemu prawdą zaczynają
I pomyślności dają mi zadatek?
Jestem Cawdoru thanem. Jeśli dobre,
Dlaczego ucho nadstawiam pokusom,
Na których straszny obraz włos się jeży,
Mężne me serce w mych się tłucze piersiach,
Z siłą naturze ludzkiej niezwyczajną?
Strach mniej jest straszny, mniej ma w sobie grozy
W rzeczywistości, niż strach w wyobraźni.
Myśl, której tylko marzeniem morderstwo,
Wstrząsa tak słabą ludzką mą naturą,
Że siły duszy mdleją w przypuszczeniach,
I nie istnieje tylko to, co nie jest.
Banquo.  Patrzcie, towarzysz nasz jak zadumany!
Macbeth  (na str.). Jeśli chce los mój, abym królem został,
Bez mej pomocy los zrobi mnie królem.
Banquo.  Zaszczyt dla niego jak nowa jest odzież,
Czasu jej trzeba, by przylgła do ciała.
Macbeth  (na str.). Niech co chce będzie; czas i sposobności
Burz najgroźniejsze znoszą przeciwności.
Banquo.  Macbecie, na twe czekamy rozkazy.
Macbeth.  Przebaczcie, proszę, ale mózg mój ciężki
Dręczyły sprawy dawno zapomniane.

Wasze usługi wciągnąłem do księgi,
W której codziennie jedną czytam kartę.
Idźmy do króla. — Myśl o tem co zaszło,
Przy wolnej chwili, po dobrej rozwadze,
Otworzym sobie naszych serc tajniki.
Banquo.  Chętnie.
Macbeth.  Tymczasem dość na tem. Idziemy.

(Wychodzą).


SCENA IV.
Forres. Sala w pałacu.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: król Duncan, Malcolm, Donalbain, Lennox, Służba).

Król Dunc.  Czy egzekucya Cawdora spełnionia?
Czy komisarze nasi powrócili?
Malcolm.  Jeszcze nie, królu, lecz miałem sposobność
Rozmawiać chwilę z świadkiem jego śmierci.
Na rusztowaniu zdradę swoją wyznał,
O twe królewskie błagał przebaczenie,
Swój żal serdeczny za zbrodnię objawił.
Nic piękniejszego nie miał w swojem życiu,
Jak chwila, w której z życiem się tem żegnał;
Umarł, jak człowiek, co umrzeć się uczył;
Skarb swój najdroższy oddał obojętnie,
Jak liche cacko.
Król Dunc.  O nie, niema sztuki,
Zdolnej na twarzy tajnie myśli czytać:
Ja w nim zupełną ufność pokładałem.

(Wchodzą: Macbeth, Banquo, Ross i Angus).

Dzielny kuzynie, grzech mej niewdzięczności
Na duszy mojej niby kamień ciężał,
Tak się wysoko wzbiły twe zasługi,
Że ich doścignąć nigdy nie wydoła
Najszybsze skrzydło monarszej nagrody.
Jakżebym pragnął, abyś mniej zasłużył!
Aby zapłata moja i ma wdzięczność
Mogły dorównać wszystkiemu, com dłużny!

Teraz mi tylko wyznanie zostało,
Ze na me długi skarbów mych za mało.
Macbeth.  Wierność ma, królu, i me posłuszeństwo
Same się płacą, gdy ci mogą służyć.
Twa rzecz przyjmować nasze powinności,
A powinności nasze są dla tronu
I dla królestwa jak dzieci i sługi;
Gdy robią wszystko, co zdolne są zrobić
Dla twej miłości i dla twojej chwały,
Tylko należny pełnią obowiązek.
Król Dunc.  Witaj nam tutaj! Zacząłem cię szczepić,
Dołożę pracy, byś z czasem zakwitnął.
Szlachetny Banquo, i twoje zasługi
Równie są wielkie; świat się o nich dowie;
Pozwól do moich przycisnąć cię piersi.
Banquo.  Jeśli tam wzrosnę, żniwo jest dla ciebie.
Król Dunc.  Przepełniająca moje serce radość
Chce teraz w kroplach smutku się utaić.
Synowie, krewni i wy dostojnicy
Najbliżej berła mego postawieni,
Wiedzcie, że myślą naszą tron zostawić
Pierworodnemu memu Malcolmowi;
Dziś go mianuję księciem Cumberlandu.
Lecz nie samotny ten zostanie honor,
Na każdej bowiem zasłudze, jak gwiazdy,
Mojej wdzięczności oznaki zaświecą.
Teraz, Macbecie, śpieszmy do Inverness,
Przyjaźni naszej silniej ścisnąć węzeł.
Macbeth.  Każda godzina jest dla mnie straconą,
Której nie mogę służbie twej poświęcić.
Sam będę posłem twojego przybycia,
Sam serce żony wieścią tą pocieszę.
A teraz, składam pokorne me służby.
Król Dunc.  Zacny Cawdorze!
Macbeth  (na str.). Książę Cumberlandu!
Ten kamień, który zawala mi drogę,
Przeskoczyć muszę, jeśli upaść nie chcę.
Przymrużcie, gwiazdy, ogniste źrenice,

Na czarne duszy mojej tajemnice!
Niechaj mej ręki oko me nie widzi!
Niech się czyn spełni, którym wzrok się brzydzi!

(Wychodzi).

Król Dunc.  Tak jest, mój Banquo, wielka jego dzielność;
Jego pochwała jest moim pokarmem,
Jest mym bankietem. Śpieszmy teraz za nim,
Już nas troskliwość jego wyprzedziła,
Aby uprzejme dać nam powitanie.
Nieporównanym Macbeth jest kuzynem.

(Wychodzą przy odgłosie trąb).


SCENA V.
Inverness. Sala w zamku Macbetha.
(Wchodzi Lady Macbeth czytając list).

L. Macb.  (czyta). „Spotkały mnie w dniu zwycięstwa; a bieg wypadków przekonał mnie, że więcej w nich jest niż śmiertelna wiedza. Gdy pałałem żądzą pytania się o więcej, rozpłynęły się w powietrzu i zniknęły. Stałem jeszcze zachwycony cudownem zjawiskiem, gdy przybyli posłańcy od króla i pozdrowili mnie thanem Cawdoru, tytuł, którym przed chwilą powitały mnie siostry przeznaczeń, odraczając mnie do przyszłości przepowiednią: „Przyszły witaj królu!“ Uznałem za stosowne przesłać ci tę wiadomość, najdroższa towarzyszko mojej wielkości, abyś nie straciła należnej ci cząstki wesela nieświadomością, jaka przyobiecana ci jest wielkość. Zachowaj to w twojem sercu i bądź mi zdrowa“.

Jesteś już thanem Glamis i Cawdoru,
I tem zostaniesz co ci obiecane —
Tylko, że twojej lękam się natury,
Zbyt jest tkliwości ludzkiej pełna mleka,
Aby najkrótszą pogoniła drogą.
Być wielkim chciałbyś, ambicyę masz w sercu,
Ale ci słabość stoi na przeszkodzie;
Chcesz zajść wysoko, ale chcesz uczciwie,

Nie chcesz szachrować, a wygrać chcesz grzesznie;
To, czego pragniesz, woła ci, Glamisie:
„To zrobić musisz, jeśli chcesz mnie posiąść,
A czego raczej wykonać się lękasz,
Niż żebyś pragnął, aby się nie stało“.
Śpiesz się, przybywaj! abym mego ducha
W twe uszy wlała, moich słów potęgą
Zdołała wszystkie zażegnać zawady,
Które od złotej dzielą cię obręczy,
Twojemu czołu, zda się, obiecanej
Wolą przeznaczeń i nadprzyrodzonych
Potęg pomocą. (Wchodzi Sługa). Co za wieść przynosisz?
Sługa.  Dziś wieczór, pani, król tutaj przybywa.
L. Macb.  Czyś rozum stracił? Czy pan twój z nim nie jest?
Gdyby tak było, przysłałby wiadomość,
Przygotowania nakazał należne.
Sługa.  Wierzaj mi, pani, nasz than niedaleko,
Jeden go sługa na chwilę wyprzedził,
A bez tchu prawie i napół umarły
Ledwo potrafił spełnić swe poselstwo.
L. Macb.  Idź go pokrzepić; wielkie przyniósł wieści.

(Sługa wychodzi).

Kruk nawet ochrypł, który pod me blanki
Kracze fatalne przybycie Duncana.
Duchy, morderczych towarzysze myśli,
Do mnie tu! duszę moją odniewieśćcie,
A najczarniejszym jadem okrucieństwa
Od stóp do głowy napełńcie mnie całą!
Krew moją zgęśćcie, zamknijcie szczeliny,
Któremi wkraśćby mogła się zgryzota,
By żadnych ludzkich uczuć nawiedzenie
Mym nie zachwiało okrutnym zamiarem,
Nie rozdzieliło myśli od spełnienia!
Wejdźcie w pierś moją, mleko w żółć przemieńcie,
Morderstwa duchy, gdziekolwiek w przestrzeniach
Czatuje wasza istność niewidoma
Na złe natury! Przybądź, nocy ciemna,
W najgęstsze dymy piekła owinięta!

By nóż nie dojrzał rany którą zada,
By przez zasłonę nie przejrzało niebo,
Nie zawołało: stój! stój! (Wchodzi Macbeth).
Wielki Glamis,
Szlachetny Cawdor! a większy od obu
Przez pozdrowienie trzecie, niespełnione!
List twój mnie uniósł za teraźniejszości
Ciemne granice i w chwili obecnej
Już czuję przyszłość.
Macbeth.  Duncan, droga żono,
Dziś tu przybywa.
L. Macb.  A kiedy odjedzie?
Macbeth.  Jutro, jak myśli.
L. Macb.  Nigdy tego jutra
Słońce nie ujrzy!
Twoje oblicze jest podobne księdze,
Treść której dziwną czytać mogą ludzie.
By świat oszukać, bądź jak świat jest cały,
Nieś pozdrowienie w oku, ręce, ustach,
I niewinnego miej pozory kwiatka,
Ale bądź wężem, co się pod nim kryje.
Ten, co przybywa, znajdzie tu przyjęcie;
Lecz wielką nocy tej sprawę mnie zostaw,
Która na wszystkie dnie potem i noce
Całej nas robi ziemi tej panami.
Macbeth.  Pomówim o tem.
L. Macb.  Wypogodź spojrzenia;
Trwogę ten zdradza, co oblicze zmienia.
Mnie zostaw resztę. (Wychodzą).


SCENA VI.
Inverness. Przed zamkiem.
(Oboje. Domownicy Macbetha stoją zebrani pod bramą. Wchodzą: Duncan, Malcolm, Donalbain, Banquo, Lennox, Macduff, Ross, Angus, Służba).

Król Dunc.  Zamek ten w pięknej leży okolicy;
Łagodny wietrzyk słodkiem swojem tchnieniem

Wdzięcznie przenika zachwycone zmysły.
Banquo.  I ten gość lata, kościołów mieszkanka,
Jaskółka świadczy miłą obecnością,
Że oddech niebios przynosi tu wonie.
Na każdym fryzie, każdym kapitelu,
Każdej wystawie, byle jakim kątku,
Ptak ten zawiesił płodną swą kolebkę.
Zauważałem, że tam, gdzie jaskółka
Swe gniazdo lepi, czyste jest powietrze.

(Wchodzi Lady Macbeth).

Król Dunc.  Patrz! patrz! dostojna nasza gospodyni!
Choć miłość, która w trop za nami leci,
Dręczy nas nieraz, wdzięczność za nią mamy,
Zawsze to miłość; to uczy cię, pani,
Że powinnością twą Boga jest prosić,
By nam zapłacił za wszystkie kłopoty,
Które ci dajem.
L. Macb.  Wszystkie nasze służby,
Choć dwakroć, choćby czterykroć zwiększone,
Lichą są pracą za wielkie honory,
Którymi dom nasz raczyłeś obsypać.
Za wszystkie dawne i nowe zaszczyty,
Dom nasz się zmieni, królu, na kaplicę,
W której się modlić będziemy za ciebie.
Król Dunc.  Gdzie than Cawdoru? Pędziliśmy za nim,
Chcąc sami donieść o jego przybyciu;
Lepszy zeń jeździec; wierna jego miłość
Była ostrogą, która mu pomogła,
Że nas wyprzedził i przed nami stanął.
Szlachetna, piękna gospodyni nasza,
Na tę noc gośćmi twoimi jesteśmy.
L. Macb.  Sługi twe, królu, swój dom, swoje mienie,
I siebie samych mają jak depozyt,
Gotowi zawsze, na pierwszy twój rozkaz,
Rachunek złożyć i własność twą zwrócić.
Król Dunc.  Daj mi twą rękę, pani, racz prowadzić
Do gospodarza; kochamy go z serca,

Nigdy go nasza nie opuści taska.
Więc idźmy, proszę, piękna gospodyni. (Wychodzą).


SCENA VII.
Inverness. Sala w zamku.
(Oboje i pochodnie. Przechodzą scenę Krajczy i tłum Sług z półmiskami. Wchodzi Macbeth).

Macbeth.  Gdyby z uczynkiem skończyło się wszystko,
Byłoby dobrze czyn wykonać śpiesznie;
Gdyby morderstwo, swe niszcząc następstwa,
Pomyślność śmiercią jego nam złowiło;
Gdyby wszystkiego ten cios był tu końcem,
Choćby tu tylko, tu, na tem wybrzeżu
Ziemskiego życia: bez trwogibym przyjął
Wszystko, co może za grobem mnie czekać;
Lecz w takich sprawach zawsze tu sąd mamy;
Krwawa nauka, przez nas samych dana,
Na mistrza swego odwraca się zgubę;
Bezstronną dłonią sprawiedliwość zbliża
Zatruty przez nas kielich do ust naszych.
Nad nim tu dzisiaj podwójna straż czuwa:
Naprzód, jak krewny jego i poddany
Dwa mam powody wzdrygać się przed czynem;
Potem, jak jego gospodarz, winienem
Drzwi jego izby przed mordercą zamknąć,
Nie sam na głowę jego nóż podnosić.
A potem, Duncan, tak łagodnie władał,
Na tronie swoim posadził cnót tyle,
Że wszystkie, jakby chór świętych aniołów,
Głosem od trąby grzmotu potężniejszym,
Przeciw tej czarnej odezwą się zbrodni;
Litość, jak nagie, nowonarodzone
Na skrzydłach burzy lecące niemowlę,
Lub jak niebieski posłaniec, cherubin,
Na niewidomym powietrznym rumaku,
W każdeby oko czyn dmuchała krwawy,

I w łez potoku zatopiła wichry.
Jedyną moich zamiarów ostrogą
Moja ambicya, własną pochopnością
Za szranki celów swych przeskakująca.

(Wchodzi Lady Macbeth).

Co tam?
L. Macb.  Już prawie skończył swą wieczerzę.
Czemu tak nagle izbę opuściłeś?
Macbeth.  Czy pytał o mnie?
L. Macb.  Czy nie wiesz, że pytał?
Macbeth.  Dalszego kroku w sprawie tej nie zrobim.
Tyle niedawno zlał na mnie honorów;
Na złotąm chwałę u ludzi zarobił,
Chciałbym ją w całej dziś świetności nosić,
A nie tak prędko z pogardą odrzucać.
L. Macb.  Alboż pijaną była ta nadzieja,
W którąś się ubrał? Czyli spała dotąd?
A rozbudzona blednieje z przestrachu
Na myśl, tak skrzętnie wprzód pielęgnowaną?
Tak samo odtąd miłość twoją cenię.
Czyliż się lękasz w twoim być uczynku
I rezolucyi, czem jesteś w twej żądzy?
Chcesz mieć, co krasą zdaje ci się życia,
A razem w własnem uznaniu być tchórzem,
Za „chciałbym“ w pogoń wysyłać „lecz nie śmiem“,
Jak kot w przysłowiu.[12]
Macbeth.  O cicho, skończ, proszę!
Śmiem wszystko zrobić co mężom przystoi,
A kto śmie więcej, ten nie jest człowiekiem.
L. Macb.  Jakież to bydlę było ci podnietą,
Żeś mi się z twoim otworzył zamiarem?
Gdyś śmiał to zrobić, wtedy byłeś mężem;
Bądź więcej, niźli byłeś, będziesz razem
I więcej mężem. Ni ci czas ni miejsce
Sprzyjały ongi, sam chciałeś je stworzyć;
Dziś przyszły same, a ty serce tracisz?

Karmiłam dzieci i wiem, jak jest drogie
Przy matki łonie wiszące niemowlę,
A przecie, gdy się uśmiechało do mnie,
Pierśbym wyrwała z dziąsł jego bezzębnych,
A mózgiem jego zbryzgałabym kamień,
Gdybym przysięgła, tak jak ty przysiągłeś!
Macbeth.  Gdy się nie uda zamiar —
L. Macb.  To nie uda!
Dośrubuj męstwo do ostatnich gwintów,
A rzecz się uda. Skoro Duncan zaśnie —
Męcząca podróż sen mu ześle łatwy —
Dwóch jego dworzan tak winem upoję,
Że pamięć wszelka, ta mózgu strażnica,
W dym się ulotni, siedlisko rozumu
W alembik przejdzie; kiedy w śnie zwierzęcym,
Jakgdyby w śmierci, natura ich legnie,
Czegóż z Duncanem nie potrafim zrobić?
Trudnoż nam będzie na pijanych dworzan
Naszego dzieła całą zwalić winę?
Macbeth.  Ródź tylko synów! twój hart nieugięty
Mężów jedynie powinien kształtować!
Naszemu słowu czyż świat nie uwierzy,
Gdy krwią pobroczym izby jego stróżów,
Do czynu własnej broni ich użyjem,
Że to ich sprawa?
L. Macb.  Ktoby się odważył
Inaczej myśleć, gdy krzyki usłyszy
Boleści naszej nad Duncana śmiercią?
Macbeth.  Postanowiłem. Do strasznego czynu
Przywołam wszystkie duszy mej potęgi.
Idźmy pozorem pięknym zwodzić gości,
Serc kłamstwo ukryć w twarzy kłamliwości!

(Wychodzą).

AKT DRUGI.
SCENA I.
Inverness. Dziedziniec zamkowy.
(Wchodzą: Banquo i Fleance, przed nimi Sługa z pochodnią).

Banquo.  Jak noc daleko?
Fleance.   Już księżyc się schował,
Lecz nie słyszałem bijącej godziny.
Banquo.  Księżyc zachodzi dziś koło północy.
Fleance.  Lecz jabym myślał, ojcze, że jest później.
Banquo.  Weź miecz mój. — Niebo, myślę, przez oszczędność
Wszystkie swe lampy zgasiło. — I to weź.
Senność, jak ołów, cięży mi na oczach,
A spaćbym nie chciał. Litosne potęgi,
Brońcie mnie, proszę, od myśli przeklętych,
Którym natura we śnie daje przystęp! —
Daj mi miecz. (Wchodzi Macbeth i Sługa z pochodnią).
Kto tam?
Macbeth.   Przyjaciel.
Banquo.   Co, panie,
Jeszcze nie w łóżku? Król spać się położył.
Dziś był nadzwyczaj dobrego humoru,
Sługom twym drogie rozdał podarunki,
A ten diament twej posyła żonie,
Najuprzejmiejszej swojej gospodyni.
Pełny radości wszedł do swej komnaty.
Macbeth.  Gościnność nasza nieprzygotowana
Była koniecznych niedostatków sługą,
A chęciom naszym nie mogła wystarczyć.
Banquo.  Wszystko jest dobrze. — Miałem sen tej nocy
O trzech przeznaczeń siostrach; co do ciebie,
Słowa ich trochę zawierały prawdy.
Macbeth.  Nie myślę o nich. Później jednakowo,
Jeśli sposobna nadarzy się pora,
Chciałbym słów kilka w sprawie tej powiedzieć,

Gdybyś mnie zechciał słuchać.
Banquo.   Każdej chwili.
Macbeth.  Gdy me podzielisz zdanie, a czas przyjdzie,
Rzeczby ci mogła przysporzyć honoru.
Banquo.  Byłem nic z tego, co mam, nie uronił,
Pragnąc przysporzyć, byłem mógł zachować
Sumienie czyste i wiarę bez skazy,
Posłucham rady.
Macbeth.   Tymczasem, dobranoc!
Banquo.  Dzięki! racz przyjąć wzajemne życzenie (wychodzi).
Macbeth.  Idź, powiedz pani, że skoro gotowy
Będzie mój napój, niech mi da znać dzwonkiem.

(Wychodzi Sługa).

Czy to jest sztylet, co przede mną błyszczy,
Zwrócony do mej dłoni rękojeścią i
Przyjdź, niech cię chwycę! Chociaż cię nie trzymam,
Ciągle cię widzę. O widmo fatalne,
Czy dotykaniu nie jesteś przystępne,
Tak jak widzeniu? Lub czy jesteś tylko
Sztyletem myśli, ułudnem zjawiskiem,
Rozpalonego mózgu czczem stworzeniem?
Widzę cię jednak w dotykalnym kształcie
Jak sztylet, który z pochwy tej wyciągam.
Ty drogę, którą miałem iść, wskazujesz
Tam, gdziem miał użyć takiego narzędzia.
Oczy me innych zmysłów są igraszką,
Lub mi od wszystkich innych służą wierniej.
Ciągle cię widzę; na twej rękojeści
I twym brzeszczocie widzę krwi kropelki,
Których przed chwilą jeszcze tam nie było.
Wszystko to mara! — krwawe przedsięwzięcie
Takie mym oczom przedstawia widziadła.
Teraz pół świata zdaje się umarło,
Sen pod firanką dręczą złe marzenia,
Hekacie składa guślarka ofiary,
A mord wychudły, zbudzony przez wilka,
Swojego stróża, co przeciągłem wyciem
Hasło mu daje, do swojego celu

Jak duch się skrada, krokiem Tarkwiniusza
Gwałt knującego. — Ziemio nieruchoma,
Nie patrz gdzie zmierzam, stąpań mych nie słuchaj
By twe kamienie nawet nie zdradziły
Gdziem jest, gdzie idę, nie odarły czasu
Z tej groźnej ciszy, co mu tak przystoi.
On żyje jeszcze, a ja tylko grożę,
Chłodem słów moich ogień czynu mrożę.

(Słychać dzwonek)

To znak mój; idę, dzwonek na mnie woła.
Niech dzwon ten, królu, twych snów nie przerywa
On cię do piekła lub do raju wzywa (wychodzi).


SCENA II.
Tamże.
(Wchodzi lady Macbeth).

L. Macb.  Mnie to ośmiela, co ich upoiło,
A co ich gasi, mnie ognia dodaje.
Cicho! Co słyszę? Ha, to puszczyk woła
Złowróżbym głosem fatalne dobranoc. —
Teraz czyn spełnia — drzwi stoją otworem,
Dworzanie chrapiąc szydzą z powinności,
Bo tak ich napój zaprawiłam dzielnie,
Ze śmierć z naturą spiera się, czy żyją,
Czyli umarli.
Macbeth  (za sceną). Kto tam? co tam? Hola!
L. Macb.  Przebóg! Drżę cała, by się nie zbudzili;
Rzecz niespełniona; zamiar nie uczynek
Zgubą jest naszą. Cicho! — Ich sztylety
Tak położyłam, że nie mógł ich chybić.
Gdyby tak we śnie do mojego ojca
Nie był podobny, jabym rzecz spełniła.
Mój mąż! (Wchodzi Macbeth).
Macbeth.   Spełniłem. — Nie słyszałaś krzyku?
L. Macb.  Hukania sowy i świerszczów ćwierkanie.
Czy nie mówiłeś?

Macbeth.   Kiedy?
L. Macb.   Teraz.
Macbeth.   Schodząc?
L. Macb.  Tak jest.
Macbeth.   Słuchajmy! — Kto śpi w drugiej izbie?
L. Macb.  Donalbain.
Macbeth  (patrząc na swoje ręce). Jakże bolesny to widok!
L. Macb.  Szaleństwem mówić: bolesny to widok!
Macbeth.  Z dwóch jego stróżów jeden śmiał się we śnie,
Drugi „mord!“ wrzasnął; zbudzili się wzajem;
Milcząc słuchałem; mruknęli modlitwę
I znów usnęli.
L. Macb.   Los ich nierozdzielny.
Macbeth.  Jeden zawołał: „błogosław nam Boże!“
A drugi: „Amen!“ jakby mnie widzieli
Z tą kata ręką. Słuchając ich trwogi,
Do ich: „błogosław nam Boże!“ nie mógłem:
Amen dorzucić.
L. Macb.   Nie myśl o tem dłużej!
Macbeth.  Lecz czemu: Amen wymówić nie mogłem?
Błogosławieństwa tak potrzebowałem,
A przecie: Amen uwięzło mi w gardle!
L. Macb.  O takich sprawach mysleć tak nie trzeba,
Myśl taka zdolna odebrać nam rozum.
Macbeth.  Zda się, żem słyszał głos: „nie zaśniesz więcej!
Macbeth sen zabił, zabił sen niewinny,
Sen, co rozpłata trosk zwikłany motek,
Śmierć dnia każdego, ciężkiej pracy kąpiel,
Ożywczy balsam utrapionej myśli,
Wielkiej natury drugie ludziom danie,
Przysmak najlepszy biesiady żywota“.
L. Macb.  Co chcesz powiedzieć?
Macbeth.   Ciągle do mnie woła,
Wszędzie głos słyszę: „Już nie uśniesz więcej!
Glamis sen zabił i dlatego Cawdor
Nie uśnie więcej, Macbeth spać nie będzie!“
L. Macb.  Któż to tak wola? Co, dostojny thanie,
Do tegoż stopnia hart duszy osłabiasz,

Że słuchasz mózgu chorego podszeptów? —
Weź trochę wody, i idź z twojej dłoni
O myj to szpetne świadectwo co prędzej. —
Po co przyniosłeś stamtąd te sztylety?
Tam być powinny — odnieś je na miejsce,
A śpiących dworzan krwią pomaż oblicza.
Macbeth.  Nie, tam nie wrócę, i myśleć się lękam
O tem, com zrobił, a znów spojrzeć na to
Nie mam odwagi.
L. Macb.   Mężu słabej woli!
Daj mi sztylety. Śpiący i umarli
Są jak obrazy; dziecko tylko straszy
Czart malowany. Jeśli krew nie zaschła,
Sług jego śpiących twarze nią pozłocę,
Bo na nich musim zwalić podejrzenie.

(Wychodzi. — Stukanie za sceną).

Macbeth.  Kto to być może? Co się ze mną stało,
Że lada szelest trwogą mnie przeraża?
Co to za ręka? Oczy mi wydziera!
Czy wszystkie morza wielkiego Neptuna
Krew tę z mej ręki obmyć będą w stanie?
Ach nie! Ta ręka raczej swą purpurą
Mórz nieskończonych wody poczerwieni,
Zielone prądy w krwiste zmieni fale.

(Wchodzi lady Macbeth).

L. Macb.  I moje ręce mają twoich farbę,
Leczbym się wstydu pokryła rumieńcem,
Gdyby me serce było równie białe. (Stukanie).
Do południowej bramy ktoś tam stuka,
Czas już do naszej schronić się komnaty.
Czyn nasz omyje kilka wody kropli;
Patrz, jak rzecz łatwa! Widzę, że cię męstwo
Odbiegło w drodze. Słuchaj, znów stukanie!

(Stukanie).

Weź nocną szatę, aby nie poznano,
Żeśmy czuwali, jeśli nas wywoła
Konieczność jaka. W twoich tylko myślach
Nie gub się marnie.

Macbeth.   Wiedzieć, co zrobiłem!
Byłoby lepiej nie wiedzieć, że jestem. (Stukanie).
Obudź więc twojem stukaniem Duncana!
Gdybyś obudził! (Wychodzą).


SCENA III.
Tamże.
(Wchodzi Odźwierny. Stukanie za sceną).

Odźw.  To mi się nazywa stukanie! Gdyby człowiek był odźwiernym piekielnej bramy, dobrzeby musiał obracać kluczem. (Stukanie). Stuk! stuk! stuk! Kto tam, w imię Belzebuba? To dzierżawca, który się powiesił, widząc, że będzie urodzaj; przybywasz w samą porę; zaopatrz się tylko w serwety, bo weźmiesz tu za to na dobre poty. (Stukanie). Stuk! stuk! stuk! Kto tam, w imię drugiego dyabła? Na uczciwośc, to kazuista, gotów przysiądz na obie ważki przeciw każdej ważce, który się niemało zdrad dopuścił przez miłość Boga, ale nie mógł dwuznacznikiem wcisnąć się do nieba. O, wejdź, kazuisto! (Stukanie). Stuk! stuk! stuk! Kto tam? A, to przychodzi angielski krawiec za skradzione sukno z francuskich spodni; wejdź, panie krawcze, nie trudno ci tu będzie zagrzać duszę do twojego żelazka. (Stukanie). Stuk! stuk! Ani chwili spoczynku! Kto tam? Ale tu za zimno trochę na piekło. Nie chcę być dłużej dyabelskim odźwiernym. Miałem zamiar wpuścić tu z każdej profesyi jednego, co pędzi kwiecistą drogą na wieczne sobótki. (Stukanie). Zaraz, zaraz! A proszę nie zapominać o odźwiernym! (Otwiera bramę. Wchodzą: Macduff i Lennox).

Macduff.  Czyś spać tak późno poszedł, przyjacielu,
Żeś wstał tak późno?

Odźw.  Prawda, panie, żeśmy pili, aż drugi kur zapiał; a trunek, panie, wielkim jest sprawcą trzech rzeczy.
Macduff.  Jakich to trzech rzeczy mianowicie sprawcą jest trunek?
Odźw.  Czerwonego nosa, panie, snu i wody. Wszeteczeństwo, panie, trunek sprawia i nie sprawia: daje chętkę, ale odbiera możność. Tak więc, panie, możnaby nazwać trunek dwulicznikiem wszeteczeństwa: stwarza je i niszczy; budzi je i odpędza; zachęca i odstrasza; wola do gotowości i zdradza, na domiar durzy je snem dwulicznym, a zadawszy mu kłamstwo, opuszcza je.
Macduff.  Myślę, że trunek zadał ci to kłamstwo tej nocy.
Odźw.  Tak jest, panie, przez samo gardło; ale zapłaciłem mu za to, i zdaje mi się, że byłem za silny dla niego, bo choć mnie zwalił z nóg na chwilę, potrafiłem się go pozbyć.

Macduff.  Czy pan twój wstał już? — Nasze go stukanie
Zbudziło widzę, bo oto nadchodzi. (Wchodzi Macbeth).
Lennox.  Dzień dobry, panie!
Macbeth.   Dzień dobry wam obu!
Macduff.  Dostojny panie, czy król już się zbudził?
Macbeth.  Jeszcze nie.
Macduff.   Rano kazał mi się stawić,
Boję się, żebym nie przybył za późno.
Macbeth.  Więc cię do jego izby poprowadzę.
Macduff.  Wiem, że to miły jest dla ciebie kłopot,
Choć zawsze kłopot.
Macbeth.   Praca, którą lubim,
Leczy swój kłopot. To drzwi jego izby.
Macduff.  Wejść się odważę, to moja powinność (wychodzi).
Lennox.  Czy król odjeżdża dziś?
Macbeth.   Tak zapowiedział.
Lennox.  Noc była straszna; gdzieśmy nocowali,
Wiatr zwalił komin, a jak powiadają,
W powietrzu straszne słychać było jęki,
Krzyki, konania i głosy prorocze,
Groźnym akcentem zapowiadające
Łuny pożarów i zamęt wypadków,
Świeżo wylęgłych na dni naszych klęskę.
Noc całą puszczyk hukał przeraźliwie,
I ziemia nawet drżeć miała z przestrachu.

Macbeth.  Noc byia straszna!
Lennox.   Młoda moja pamięć
Nie przypomina sobie równych dziwów.

(Wchodzi Macduff).

Macduff,  O zgrozo! zgrozo! ani cię potrafi
Język wysłowić, ani serce pojąć!
Macbeth  i Lennox. Cóż się więc stało?
Macduff.   Swego arcydzieła
Zamęt dokonał. Kościół namaszczony
Mord świętokradzki strzaskał, i z świątyni
Żywota lampę wykradł gorejącą.
Macbeth.  Co mówisz? życie?
Lennox.   Mówisz, króla życie?
Macduff.  Wejdźcie do izby, tam wasze źrenice
Widok Gorgony nowej niech oślepi!
Nie wymagajcie słów więcej ode mnie!
Patrzcie, a potem mówcie sami!
(Wychodzą: Macbeth i Lennox). Wstajcie!
Zbudźcie się! wstajcie! Na gwałt bijcie w dzwony!
Morderstwo! zdrada! Banquo, Donalbainie,
Malcolmie, wstajcie! Śmierci wizerunek,
Sen otrząśnijcie! Na śmierć patrzcie samą!
Wstańcie! Zobaczcie sądnego dnia obraz!
Malcolmie, Banquo, jak z grobu powstańcie,
I jak umarłych duchy się przybliżcie,
Aby tak wielkiej przypatrzyć się grozie!
Uderzcie w dzwony! (Dzwonią. Wchodzi lady Macbeth).
L. Macb.   I cóż się to stało,
Że jakby trąby przeraźliwej hasło
Całego domu śpiących tu zwołuje?
Mów! mów!
Macduff.   O pani, czułe twoje serce
Nie jest do takiej stworzone boleści.
W kobiety ucho takie słowo rzucić,
Jest to ją zabić! (Wchodzi Banquo).
O Banquo! o Banquo!
Nasz król zabity!
L. Macb.   Przebóg, w naszym domu!

Banquo.  Gdziebądź, czyn straszny! O drogi Macduffle,
Odwołaj słowo, powiedz, że zmyślone!

(Wchodzą: Macbeth i Lennox).

Macbeth.  Czemu godziną wprzódy nie umarłem!
Umarłbym szczęsny! Od tej bowiem chwili
Świat ten śmiertelny stracił, co poważne;
Wszystko jest tylko fraszką! Sława, łaska,
Wszystko umarło! Wszystko życia wino
Już wytoczone, w tej ciemnej piwnicy
Tylko się na dnie męty pozostały.

(Wchodzą: Malcolm i Donalbain).

Donalbain.  Co się to stało?
Macbeth.   Stało się nieszczęście,
Które najciężej na serce twe spadnie.
Krwi źródło twojej stanęło i wyschło.
Macduff.  Król, a twój ojciec, jest zamordowany.
Malcolm.  O! a przez kogo?
Lennox.   O ile się zdaje,
Sprawcami czynu jego szambelani.
Twarze i ręce były pokrwawione,
Jak ich sztylety, któreśmy znaleźli
Na ich wezgłowiach jeszcze nie otarte.
Kto wzrok ich widział, dziki, obłąkany,
Nie chciałby życia straży ich powierzyć.
Macbeth.  Jednak żałuję, że w wściekłości szale
Obu zabiłem.
Macduff.   Czemu to zrobiłeś?
Macbeth.  Któż w osłupieniu roztropność zachował,
Miarę wśród szału? Kto razem był wierny
I obojętny? To nad ludzkie siły.
Miłości mojej gwałtowne popędy
Zimnej rozwagi prześcignęły radę.
Tam leżał Duncan; srebrną jego skórę
Krwi jego złotej otaczały pasy.
Otwarte rany, jak wyłom natury,
Dawały wejście niszczącej ruinie;
Tam znów mordercy, naznaczeni barwą
Swego rzemiosła, a przy nich sztylety,

Jak w szpetnej pochwie, w zsiadłej krwi schowane.
Któżby z miłością przepełnionem sercem,
Z odwagą w sercu, potrafił się wstrzymać,
Żeby miłości swej nie dowieść czynem?
L. Macb.  Ratujcie! mdleję!
Macduff.   Dajcie pomoc pani!
Malcolm.  Czemu milczące nasze są języki,
Gdy nas dotyczę sprawa ta najbliżej?
Donalbain.  Jak mówić, kiedy nasze przeznaczenie
W nieznanej jamie czatuje ukryte,
Może z zasadzki lada chwila wypaść,
Może nas porwać? Uchodźmy stąd raczej:
Nie są dojrzałe dotychczas łzy nasze.
Malcolm.  O boleść nasza do czynu niezdolna!
Banquo.  Ratujcie panią! (Wynoszą lady Macbeth).
Kiedy naszą nagość
Od zimnych wiatru osłonim powiewów,
Zbierzmy się razem, aby czyn ten krwawy
Bliżej wybadać, bo w obecnej chwili
Miotają nami trwoga i niepewność.
Życie me w Boga potężnej prawicy,
Pod jego pieczą wystąpię do boju
Przeciw nieznanym jeszcze uroszczeniom
Zbrodni i zdrady.
Macduff.   Ja także!
Wszyscy.   My wszyscy!
Macbeth.  W męską gotowość spiesznie się uzbrójmy,
Zbierzmy się potem w wielkiej sali.
Wszyscy.   Zgoda!

(Wychodzą wszyscy prócz Malcolma i Donalbaina).

Malcolm.  Co myślisz czynić? Nie łączmy się z nimi:
Przybrać pozory udanego żalu
Łatwą jest sztuką dla fałszywych ludzi.
Spieszę do Anglii.
Donalbain.   A ja do Irlandyi:
Los rozdzielony ustrzeże nas łatwiej.
W ludzkich uśmiechach widzę tu sztylety,
A krwią najbliższy najkrwawszy jest dla nas.

Malcolm.  Ciśnięta strzała nie upadła jeszcze,
Nie stać na celu dla nas najbezpieczniej.
Więc na koń! Bądźmy skąpi w pożegnaniach,
Uchodźmy tylko: wolno tam uciekać,
Gdzie niepodobna miłosierdzia czekać. (Wychodzi).


SCENA IV.
Przed zamkiem.
(Wchodzą: Boss i Starzec).

Starzec.  Lat siedemdziesiąt dobrze zapamiętam,
W ich ciągu straszne widziałem godziny,
I sprawy dziwne, ale przy tej nocy
Fraszką są wszystkie minione wspomnienia.
Ross.  Ach, dobry ojcze, widzisz, że niebiosa,
Jakby człowieka pomieszane czynem,
Grożą swym gniewem krwawej jego scenie.
Wedle zegaru, to dzień, ciemność przecie
Dnia lampę swoim zasłoniła kirem.
Nocyż to przemoc, albo dnia wstydliwość,
Że cień osłonił ziemi tej oblicze,
Które blask żywy powinien całować?
Starzec.  Jak ten czyn, wszystko naturze przeciwne:
W ostatni wtorek, sokół w dumnym locie
Padł pod szponami sowy myszołówki.
Ross.  Duncana konie, (rzecz dziwna, lecz pewna)
Piękne i silne, swej ozdoba rasy,
Zdziczały nagle, z swej wypadły stajni,
Głuche na rozkaz, jakby chciały wojnę
Z rodem wieść ludzkim.
Starzec.   Mówią, że się gryzły.
Ross.  Sam to widziałem, na mych ócz zdziwienie.

(Wchodzi Macduff).

Lecz otóż Macduff. Cóż się dzieje w świecie?
Macduff.  Alboż nie widzisz?
Ross.   Czyli już odkryto,
Kto sprawcą tego najkrwawszego czynu?

Macduff.  Ci, których Macbeth własną zabił ręką.
Ross.  Przebóg! I czegóż mogli się spodziewać?
Macduff.  Byli kupieni. Malcolm i Donalbain,
Synowie króla, uciekli obadwa,
Na nich też czynu spada podejrzenie.
Ross.  Wszystko potworne! Łakoma ambicyo,
Pożerasz sama życia twego środki!
Więc teraz, ile wnioskować się godzi,
Królewska godność spadnie na Macbetha.
Macduff.  Już ogłoszony; na koronowanie
Do Scone wyruszył.
Ross.   A Duncana ciało?
Macduff.  Do świętych grobów Colmes-Cill wysłane,
Gdzie przodków jego spoczywają kości.
Ross.  Czy do Scone jedziesz?
Macduff.   Nie, do Fife, kuzynie.
Ross.  Moim zamiarem jest do Scone się udać.
Macduff.  Bodaj tam wszystko dobrze się skończyło,
By w nowych szatach gorzej nam nie było!
Ross.  Żegnam cię, ojcze.
Starzec.   Niech cię Bóg prowadzi,
Jak wszystkich, którzy przemienićby chcieli
Co złe na dobre, wrogów w przyjacieli! (Wychodzą).


AKT TRZECI.
SCENA I.
Forres. Sala w pałacu.
(Wchodzi Banquo).

Banquo.  Masz teraz wszystko, tron, Cawdor i Glamis,
Jak ci przeznaczeń siostry obiecały;
Lękam się, żebyś najszpetniejszych środków
Do osiągnienia celów tych nie użył.

Lecz powiedziano, że tron nie zostanie
Przy twem potomstwie, że ja będę szczepem
I ojcem królów długiego szeregu.
Jeżeli prawda z ich ust może płynąć,
Jak się na tobie, Macbecie, sprawdziło,
Czemu, co było dla ciebie proroctwem,
Nie ma być także proroctwem i dla mnie.
Nie ma do góry podnieść mych nadziei?
Dość tego, cicho!

(Przy odgłosie trąb wchodzą: Macbeth, jako król, Lady Macbeth, jako królowa, Lennox, Moss, Panowie, Panie i Służba).

Macbeth.   To nasz gość najdroższy.
L. Macb.  Zapomnieć o nim byłoby obedrzeć
Z pierwszej ozdoby wielkie nasze święto.
Macbeth.  Dziś uroczystą wydaję wieczerzę,
I proszę, abyś gościem mym być zechciał.
Banquo.  Racz rozkazywać, najjaśniejszy panie,
Do woli twojej moje posłuszeństwo
Na zawsze wiąże węzeł niezerwany.
Macbeth.  Czy popołudniu masz jechać gdzie konno?
Banquo.  Tak jest, mój królu.
Macbeth.   Gdyby nie to, chciałem
Twojego zdania na dzisiejszej radzie
Zasięgnąć, panie, zawsze bowiem było
Mądrości pełne a w skutkach szczęśliwe.
Ale odłożym sprawę tę do jutra.
Jakże daleko chcesz jechać?
Banquo.   Jak sądzę,
Podróż zabierze czas mój do wieczerzy.
Jeśli mój rumak kroku nie przyśpieszy,
Będę zmuszony od nocy pożyczyć
Jakich dwie godzin.
Macbeth.   Raz jeszcze powtarzam:
Tylko się nie spóźń na ucztę.
Banquo.   Nie, królu.
Macbeth.  Słyszę, że krewni moi krwią zbroczeni
Chronią się teraz w Anglii i Irlandyi.
Żeby nie wyznać swego ojcobójstwa

Dziwne powieści swym prawią słuchaczom.
Lecz jutro o tem, a przy sposobności
W innej też sprawie zasiągniem twej rady.
Więc na koń! Żegnam do twego powrotu.
Czy i Fleance jedzie z tobą?
Banquo.   Tak jest, panie,
A czas spóźniony śpieszyć się nam radzi.
Macbeth.  Życzę wam koni szybkich, pewnonogich,
A ich grzbietowi obu polecając,
Żegnam was. (Wychodzi Banquo).
Każdy jest teraz panem swego czasu,
Do siódmej wieczór. Żeby towarzystwo
Tem milsze było dla nas przy wieczerzy,
Kilka tych godzin przepędzim samotnie;
Tym czasem Bogu wszystkich was polecam.

(Wychodzą: Lady Macbeth, Panowie, Panie i t. d).

Słuchaj! czy ludzie ci są już gotowi?
Sługa.  U bram pałacu na rozkaz czekają.
Macbeth.  Więc ich przyprowadź. (Wychodzi Sługa).
Być królem jest niczem,
Jeśli nie mogę być królem bezpiecznie.
Ten Banquo serce trwogą mi napełnia,
W królewskiej jego duszy to panuje,
Co bojaźń rodzi: śmiały jest na wszystko,
A przy swej myśli harcie nieugiętym
Posiada mądrość, która męstwo jego
Bezpieczną drogą do celu prowadzi.
On jeden tylko z żyjących mnie trwoży;
Geniusz mój w jego słabnie obecności,
Jak powiadają geniusz Antoniusza
Tam, gdzie był Cezar. On siostrom nakazał,
Gdy mnie królewskiem pozdrowiły mianem,
I sobie także przyszłość prorokować;
One go ojcem królów powitały.
Więc bezowocną na głowę koronę,
Jałowe berło w ręce me złożyły,
Które ma później obca dłoń mi wydrzeć,
Kiedy następcą mym nie syn mój będzie.

Jakto? Więc duszę moją pokalałem
Dla Banqua synów? i dla ich wielkości
Zamordowałem dobrego Duncana?
W kielich pokoju mego gorycz wlałem,
Wieczny mój klejnot na pastwę oddałem
Ludzkiego rodu wspólnemu wrogowi,
Żeby ich zrobić królami? Królami
Banqua nasienie? Nigdy! raczej, losie,
Wejdź ze mną w szranki do walki na zabój!
Kto tam? (Wchodzi Sługa z dwoma Mordercami).
Drzwi pilnuj, póki nie zawołam.

(Wychodzi Sługa).

Czy to nie wczoraj z wami rozmawiałem?
1 Mord.  Wczoraj, mój królu.
Macbeth.   Dobrze; czy me słowa
Wzięliście potem na pilną rozwagę?
Wiedzcie, że dotąd jego tylko sprawą
Fortuna wasza nie mogła zakwitnąć,
O co, niesłusznie, mnie oskarżaliście.
Wszystkom to wczoraj dokładnie wyłożył,
Jak was zwodnemi łudził nadziejami,
A tajnie szkodził, jakie były środki,
Kto ich używał, i tysiąc spraw innych,
Których słuchając, człek nawet półduszny
I pół rozumny, rzekłby bez wahania:
To Banquo zrobił.
1 Mord.   Dowiodłeś nam, królu.
Macbeth.  Dowiodłem. Później napomknąłem sprawę,
Która jest celem dzisiejszej rozmowy.
Czy cierpliwości taki macie zasób,
Żeście gotowi wszystko płazem puścić?
Jestże w was tyle cnót ewangelicznych,
Żeby się modlić za tego uczciwca
I za ród jego, gdy on, ciężką dłonią,
Zgiął was do grobu, na żebraków zmienił ?
1 Mord.  Jesteśmy, królu, mężami.
Macbeth.   To prawda,
Na liście mężów stoicie wpisani,

Jak kundle, charty, ogary i pudle,
Wyżły, brytany, szpice, bonończyki,
Wszystko to spólne psa nosi nazwisko;
Lecz gdy wartości przyjdzie regestr pisać,
Mówimy: szybki, leniwy lub zmyślny,
Stróż domu, łowny, stosownie do cnoty,
Którą w nim szczodra zamknęła natura,
Ta mu osobne zapewnia nazwisko
Do katalogu spólnego wciągnięte.
Tak samo ludzie: jeśli więc myślicie,
Że imię wasze nie stoi ostatnie
W szeregu mężów, powiedzcie mi śmiało,
A ja powierzę sercom waszym sprawę,
Której spełnienie wroga wam usunie,
A do miłości mojej was przykuje,
Bo chorowite moje także zdrowie,
Póki on żyje, z jego tylko śmiercią
Czerstwe odkwitnie.
2 Mord.   Jestem z liczby ludzi
Tak rozjątrzonych świata obelgami,
Że bez wahania na wszystko się ważę,
Byle się pomścić za krzywdy i ciosy.
1 Mord.  I ja też, królu, klęskami znękany
I skołatany losów przeciwnością,
Na losu kartę chętnie stawię życie,
Aby je przegrać albo je polepszyć.
Macbeth.  Wiecie, że Banquo wrogiem był wam zawsze.
2 Mord.  Wiemy to, królu.
Macbeth.   I moim on wrogiem,
A tak zaciekłym, że każda minuta,
W której oddycha, zagładą mi grozi.
Chociaż mam siłę, aby go otwarcie
Znieść z moich oczu, wolą mą czyn pokryć;
Wstrzymać się muszę przez konieczne względy
Na spólnych jego i moich przyjaciół,
Których miłości nie mogę postradać.
Płakać go będę, choć go sam obalę.
Dlatego liczę dziś na pomoc waszą,

Aby rzecz ukryć przed źrenicą świata
Przez mnogie względy nieskończonej wagi.
2 Mord.  Twoje rozkazy wykonamy, królu.
1 Mord.  Choć życie —
Macbeth.   Męstwo w oku waszem błyszczy.
Wskażę wam miejsce, nim minie godzina,
Na czaty wasze, czas oznaczę ściśle,
Bo rzecz ta musi tej nocy się spełnić
W pewnej od zamku mego odległości:
Pomnijcie tylko, że czystym chcę zostać.
Żeby w robocie nie zostało szpary,
I Fleance, syn jego, podróży towarzysz,
Którego zguba równie dla mnie ważna
Jak jego ojca, musi z nim podzielić
Czarnej godziny jedno przeznaczenie.
Teraz wam daję chwilę do namysłu,
Wrócę niebawem.
2 Mord.   Jesteśmy gotowi.
Macbeth.  Czekajcie na mnie. Więc rzecz ułożona.
Gdy duch twoj, Banquo, niebu przeznaczony,
Nocy tej musi raju znaleźć brony. (Wychodzą).


SCENA II.
Forres. Inny pokój zamku.
(Wchodzą: Lady Macbeth i Sługa).

L. Macb.  Czy dwór opuścił Banquo?
Sługa.   Tak jest, pani,
Lecz wróci wieczór.
L. Macb.   Idź, powiedz królowi,
Że go o kilka chwil rozmowy proszę.
Sługa.  Idę. (Wychodzi).
L. Macb.   Bez zysku wszystko tam stracone,
Gdzie szczęścia żądze nie dają spełnione;
Bezpieczniej mordu ofiarą spać w grobie,
Jak mordem drżącą radość kupić sobie.

(Wchodzi Macbeth).

Jakto, mój panie, dlaczego samotny
Za czarnych marzeń towarzystwem gonisz,
Karmisz się myślą, której należało
Do grobu zapaść z tym, o którym myśli?
Co bez lekarstwa, nie warte uwagi,
A co się stało, odstać się nie może.
Macbeth.  Nadcięty przez nas wąż, a nie zabity
Zrośnie się znowu, będzie, czem był wprzódy,
Złość nasza biedna zostanie jak dawniej
Pod groźbą zębów jego jadowitych.
Ale niech raczej z fug wszystko wypadnie,
Dwa zginą światy, nim będziem pożywać
Chleb nasz śród trwogi, spać śród strasznych marzeń,
Które wstrząsają co noc naszą istność.
Lepiej w mogile z umarłym spoczywać
Przez nas wysłanym, by spoczynek znaleźć,
Niż straszne męki, na torturach myśli,
Cierpieć bez końca. Duncan teraz w grobie
Usnął spokojnie po życia gorączce.
Zdrada dla niego złość swą wyczerpała,
Sztylet, trucizna i domowe spiski,
Obce napady, nic go dziś nie trwoży.
L. Macb.  Dobry mój panie, wypogódź spojrzenie,
Miej twarz spokojną śród wieczornych gości.
Macbeth.  Będę miał, droga, i ty miej ją, proszę.
Do Banqua obróć wszystkie twoje względy,
Daj mu pierwszeństwo słowem i wejrzeniem.
Gorzkie to chwile, w których nam potrzeba
W potoku pochlebstw myć nasze honory,
Na maski serca przemienić oblicza,
By się nie zdradzić.
L. Macb.   Nie myśl o tem więcej.
Macbeth.  Dusza ma pełna niedźwiadków, o żono!
Wszak wiesz, że Banquo i jego Fleance żyją.
L. Macb.  Życia ich stępel nie jest przecie wieczny.
Macbeth.  To mnie też krzepi; można ich dosięgnąć.
Bądź więc wesołą; nim swój lot klasztorny
Skończy nietoperz, zanim żuk pancerny,

Na głos Hekaty czarnej, sennym brzękiem
Poziewającą pieśń nocy wybąka,
Straszny a sławny spełni się czyn.
L. Macb.   Jaki?
Macbeth.  Droga ma duszko, bądź niewinną wiedzy,
Póki spełnionej nie przyklaśniesz sprawie.
Przyjdź, ciemna nocy, owiń swoją szarfą
Czułe źrenice dnia litościwego,
A swoją krwawą, niewidzialną ręką
Potargaj węzły, co blednąc mi każą!
Światło ciemnieje; kruk ciągnie do lasu,
Dzienne stworzenia cichną, zasypiają,
Nocne potwory łupu szukać wstają.
Dziwisz się, widzę; chwilę cierpliwości:
Grzech sił dodaje dzieciom nieprawości.
A teraz, idźmy. (Wychodzą).


SCENA III.
Forres. Park z bramą, prowadzącą do pałacu.
(Wchodzą trzej Mordercy).

1 Mord.  Lecz któż ci kazał połączyć się z nami?
3 Mord.  Macbeth.
2 Mord.   Możemy śmiało mu zaufać,
Gdy tak dokładnie umiał nam opisać
Nasze zlecenia i działania sposób.
1 Mord.  Stań więc tu z nami. Jeszcze na zachodzie
Blade dnia cętki malują firmament.
Spóźniony jeździec spina teraz konia,
By jeszcze na czas do gospody przybyć;
Już niedaleko cel naszej zasadzki.
3 Mord.  Cicho! Czy tentent słyszeliście koni?
Banquo  (za sceną). Hola! pochodni!
2 Mord.   To on. Reszta gości
1 Mord.  Już jest w pałacu.
3 Mord.   Odesłał rumaki.
Na jaką milę, zwykłym obyczajem

Wszystkich podróżnych, do zamkowej bramy
Piechotą idzie.

(Wchodzą: Banquo i Fleance, za nimi Sługa z pochodnią).

2 Mord.   Hej, światła!
3 Mord.   To on jest!
1 Mord.  A tylko śmiało!
Banquo.   Deszcz będzie tej nocy.
1 Mord.  Niech sobie leje (przebija Banqua).
Banquo.   Zdrada! Drogi Fleance,
Uciekaj! Fleance, uciekaj! uciekaj!
Możesz mnie pomścić. — Podły niewolniku!

(Umiera. — Fleance i Sługa uchodzą).

3 Mord.  Kto światło zgasił?
1 Mord.   Czy nie należało?
3 Mord.  Trup jeden tylko; syn uciekł, jak widzę.
2 Mord.  Najlepsza czynu połowa chybiona.
1 Mord.  Cóż robić! Idźmy powiedzieć, co zaszło. (Wychodzą).


SCENA IV.
Wielka pałacowa sala. Zastawiona uczta.
(Wchodzą: Macbeth, lady Macbeth, Boss, Lennox, Panowie i Służba).

Macbeth.  Zasiądźcie, proszę; znacie wasze stopnie.
Raz jeszcze jeden z serca was tu witam.
Panowie.  Dzięki ci, królu!
Macbeth.   Zamiarem jest naszym
Mieszać się z kołem gości, jak przystoi
Gospodarzowi. Nasza gospodyni
Zasiędzie krzesło, ale w swoim czasie
O pozdrowienie i od niej poprosim.
L. Macb.  W mojem imieniu naszym przyjaciołom
Racz me serdeczne oddać pozdrowienie.

(Pierwszy Morderca pokazuje się przy drzwiach).

Macbeth.  Patrz, jak serdecznie i oni dziękują.
Dwie strony równe; tu w środku zasiędę;
Niech radość dzisiaj hasłem będzie naszem.
Za chwilę pełny puhar pójdzie kołem. —

(Zbliżając się do drzwi).

Masz krew na twarzy.
1 Mord.   To chyba krew Banqua.
Macbeth.  Wolę ją widzieć na twojem obliczu,
Niż w jego żyłach. Wyekspedyowany?
1 Mord.  Własną mu ręką gardło poderżnąłem.
Macbeth.  Pierwszego rzędu jesteś rzezigardłem;
Lecz i ten dobry, który tę posługę
Fleansowi oddał; jeśliś ty to zrobił,
Równego tobie nie znajdzie pod słońcem.
1 Mord.  Fleance zdołał umknąć, najjaśniejszy panie.
Macbeth.  Więc mój paroksyzm znowu mnie napada,
Inaczej byłbym zdrów, jak marmur cały,
Stały jak skała, wolny jak powietrze,
Owiewające skrzydłem ziemię całą;
Lecz teraz jestem znów zapakowany,
Zamurowany, przybity, przykuty
Do szpetnej trwogi i powątpiewania.
Ale przynajmniej Banquo jest bezpieczny?
1 Mord.  Bezpieczny, królu, w rowie teraz mieszka,
A ran dwadzieścia czerwieni mu głowę,
Z których najmniejszą uciekłoby życie.
Macbeth.  Dzięki ci za to! Stary wąż zdeptany;
Robak, co uciekł, jad z czasem wysączy,
Dziś zębów nie ma. Oddal się na teraz,
Jutro obszerniej pogadamy o tem.

(Wychodzi Morderca).

L. Macb.  Królu i panie, nie zachęcasz gości,
A wszelka uczta jest jakby w oberży,
Jeśli gospodarz często nie dowodzi,
Że ją wydaje z całą serdecznością.
Kto jeść chce tylko, niech ucztuje w domu;
W gościnie, potraw zaprawą uprzejmość,
A bez niej smaku nie ma towarzystwo.
Macbeth.  Napominaczko słodka! — Więc, panowie,
Z całej wam duszy życzę apetytu,
Bodaj wam uczta służyła na zdrowie!
Lennox.  Racz zasiąść z nami, miłościwy panie.

(Wchodzi duch, Banqua i siada na miejscu Macbetha).

Macbeth.  Całą tej ziemi widziałbym tu chwałę,
Gdyby drogiego nie brakło nam Banqua.
Bodajbym skarżyć jego mógł niegrzeczność,
A nie nieszczęście jakie opłakiwać!
Ross.  Nieobecnością łamie dane słowo.
Racz towarzystwem twojem nas zaszczycić,
Łaskawy królu.
Macbeth.   Stół widzę już pełny.
Lennox.  Tu wolne miejsce.
Macbeth.   Gdzie?
Lennox.   Tu, dobry panie.
Co tak królewską waszą mość wzruszyło?
Macbeth.  Kto z was to zrobił?
Panowie.   Co, dobry nasz królu?
Macbeth.  Nie możesz mówić, że ja to zrobiłem:
Tylko mi krwawym nie potrząsaj włosem!
Ross.  Wstańmy, bo chory pan nasz miłościwy.
L. Macb.  Nie, nie, zostańcie dobrzy przyjaciele!
Od lat młodzieńczych król często tak bywa;
Ale to tylko chwilowy paroksyzm,
Przejdzie jak przyszedł, bez żadnego śladu.
Baczność nań wasza obrazi go tylko,
A paroksyzmu gwałtowność podwoi.
Jedzcie, odwróćcie od niego spojrzenia. —
Jestżeś ty mężem?
Macbeth.   A mężem bez trwogi,
Zdolnym bez drżenia poglądać na rzeczy,
Na których widok sam dyabeł blednieje!
L. Macb.  Piękny mam dowód! To puste marzenie,
Obraz przez twoją malowany trwogę,
Sztylet powietrzny, który, jak mówiłeś,
Wskazał ci drogę do izby Duncana.
Drgania te, trwogi prawdziwej fałszerstwo,
Niewieściej bajce przystałyby lepiej,
Którą śród długich zimowych wieczorów,
Przy ogniu, babka rozpowiada wnukom.
Wstydź się! Co znaczą dziwaczne te miny?

Boć w końcu, tylkoś oczy w krzesło wlepił.
Macbeth.  Spójrz tam! spójrz, proszę! Czy widzisz? Co mówisz?
Ale ja z tego śmieję się. Gdy możesz
Potrząsać głową, przemów także do mnie.
Jeśli cmentarze, jeśli groby nasze
Tak nam odsyłać pogrzebanych muszą,
Niech sępów brzuchy będą naszym grobem.

(Znika Buch).

L. Macb.  Szaleństwo wszelkąż wydarło ci męskość?
Macbeth.  Jak mnie tu widzisz, ja go tam widziałem.
L. Macb.  O wstydź się, wstydź się!
Macbeth.   Nie dziś po raz pierwszy,
Ale i w starych czasach krew płynęła,
Nim ludzkie prawa złagodziły dusze,
I później nawet popełniano mordy
Nazbyt okrutne dla ludzkiego ucha.
Lecz dotąd, kiedy mózg wypłynął z czaszki,
Człowiek umierał, kończyło się wszystko;
Dziś wstają trupy, chociaż ran śmiertelnych
Dwadzieścia noszą na skrwawionej czaszce,
I z krzeseł naszych spędzać nas przychodzą:
To rzecz dziwniejsza niż takie morderstwo.
L. Macb.  Nasi dostojni goście w swojem kole
Widzieć cię łakną, królu.
Macbeth.   Zapomniałem.
Nie uważajcie na to, przyjaciele,
Dziwna mnie czasem napada choroba,
Która jest niczem dla tych, co mnie znają.
Więc piję waszą przyjaźń, wasze zdrowie!
Śród was zasiędę; przynieście mi puhar,
Dajcie mi wina; nalewaj po brzegi! (Wchodzi Duch)
Więc zdrowie wasze i drogiego Banqua,
Którego brak nam do naszego szczęścia!
Bodaj był z nami! piję zdrowie wszystkich!
Panowie.  Dziękujem, królu, i spełniamy toast.
Macbeth.  Precz, precz z mych oczu! niech cię połknie ziemia!
Krew twoja zimna, kości twe bez szpiku,
W błyszczących oczach twoich życia niema!

L. Macb.  Niech was to wszystko nie dziwi, panowie,
To zwykły jego paroksyzm, nic więcej.
Żal mi jest tylko, że truje nam radość.
Macbeth.  Śmiem, co śmie człowiek, zbliż się tylko do mnie,
Czy jak kudłaty niedźwiedź z Rusi lasów,
Hirkański tygrys, zbrojny nosorożec;
Bądź, czem chcesz, byle nie tem, czem cię widzę,
A żaden nerw mój stalowy nie zadrgnie;
Lub ożyj znowu, wyzwiej mnie na miecze,
A jeśli w trwodze schowam się wyzwany,
Powiedz, że jestem dziewczyną w pieluchach!
Precz, straszny cieniu! precz, wietrzne złudzenie!

(Duch znika).

Tak! Ledwo zniknął, mężem znowu jestem. —
Zostańcie, proszę!
L. Macb.   Zabiłeś nam radość,
Wszystkoś pomącił twym dziwnym wybuchem.
Macbeth.  Czy mogą takie rzeczy się wydarzyć,
A w piersiach naszych nie obudzić strachu,
Jak letnia chmurka przepłynąć po niebie?
Jakże mnie wielkie napełnia zdumienie,
Kiedy pomyślę, że możecie patrzeć
Spokojnem okiem na takie zjawisko,
Lic naturalnych nie stracić rubinów,
Kiedy twarz moja blednieje z przestrachu!
Ross.  Jakie zjawisko?
L. Macb.   O błagam, nie pytaj!
Stan jego, widzę, co raz się pogorsza,
Wszelkie pytanie wściekłość w nim rozbudza.
A więc dobranoc! Nie zważajcie tylko
Na ceremonie i porządek wyjścia,
Lecz wyjdźcie wszyscy!
Lennox.   Dobranoc! Życzymy
Lepszego zdrowia królowi i panu!
L. Macb.  Wszystkim wam z serca dobrej nocy życzę!

(Wychodzą: Panowie i Służba).

Macbeth.  To o krew woła, mówią: krew krwi pragnie.
Gadały drzewa, chodziły kamienie;

Wieszczbiarze w swojej wyćwiczeni sztuce
Przez sroki, kawki, lub przez wron krakanie
Zdołali odkryć najskrytszego zbójcę. —
Jak noc daleko?
L. Macb.   Z rankiem się pasuje,
Kto z nich mocniejszy.
Macbeth.   Co powiesz, że Macduff
Nie przybył, mimo mojego wezwania?
L. Macb.  Czy doń posłałeś?
Macbeth.   Słyszałem ubocznie;
Lecz poślę teraz. Na każdego dworze
Jednego sługę na mym mam jurgielcie.
Jutro się udam do sióstr przeznaczenia;
Wybadam więcej, bo chcę teraz wiedzieć,
Choć przez najgorsze środki, co najgorsze.
Potrzaskam wszystko, co na mej jest drodze;
Tak już głęboko we krwi ludzkiej brodzę,
Że równie ciężko w tył kroki odwodzić,
Jak już do brzegu drugiego przebrodzić.
Dziwne mam myśli, a spełnić je muszę,
Zanim rozwaga ochłodzi mi duszę.
L. Macb.  Brak ci snu, stworzeń wszystkich karmiciela.
Macbeth.  Idźmy spać! Myśl mą trwoga mąci młoda,
Ale jej hartu wprawa z czasem doda.
Jesteśmy jeszcze nazbyt młodzi w czynach. (Wychodzą).


SCENA V.
Step.
(Pioruny. Wchodzi Hekate i spotyka trzy Czarownice).

1 Czar.  Cóż to, Hekate? Gniew z oczu ci widać.
Hekate.  Nie mamże przyczyn? Wy, jędze piekielne,
Skądże to męstwo przyszło wam bezczelne,
Ze śmiecie same frymarczyć z Macbethem
Dwuznacznikami, śmiercią i sztyletem,
Gdy czarów waszych pani i bogini,
Gdy ja, klęsk wszystkich tajemna mistrzyni,
Żadnego wpływu nie miałam na sprawę,

Zdolną objawić sztuki naszej sławę?
A co najgorsza, że piekielne siły
Krąbrnemu tylko synowi służyły,
Co przeniewierczo, z potrzeby, jak wielu,
Kocha was tylko dla własnego celu.
By złe naprawić, zaledwo dzień wstanie,
Gdzie Acherontu czekam was otchłanie,
Bo on tam przyjdzie o przyszłość was pytać,
Przeznaczeń swoich kartę nową czytać.
Miejcież gotowe statki i przyprawy,
Których do naszej potrzeba nam sprawy,
Gdy ja w powietrza górne lecę koła,
Gdzie mnie fatalne, wielkie dzieło woła,
Muszę je spełnić u południa progu:
Zsiadłej krwi kropla na księżyca rogu
Wisi, a wprzódy mi ją schwycić trzeba,
Zanim na ziemię kapnie z sklepów nieba;
Dystylowana potem przez me czary,
Tak fantastyczne stawi przed nim mary,
Że przez ułudnych potęg ciemne rady
Sam sprawcą swojej zostanie zagłady,
Pogardzi śmiercią, a nadzieje krwawe
Wzniesie nad mądrość, wiarę i obawę;
A zbytnia ufność, jak to wszystkie wiecie,
Głównym człowieka wrogiem jest na świecie.

(Muzyka i śpiew za sceną przy okrzykach: Bywaj! Bywaj!)

Już duch mój mały woła na mnie z góry,
I czeka na mnie owinięty w chmury (wychodzi).
1 Czar.  Spieszmy się także, bo niedługo wróci. (Wychodzą).


SCENA VI.
Forres. Pokój w pałacu.
(Wchodzą: Lennox i inny Pan).

Lennox.  Do twej trafiło myśli com wprzód mówił,
Sam teraz możesz dalsze ciągnąć wnioski,
Ja tylko dodam: bieg sprawy był dziwny.

Lecz Macbeth bolał nad Duncana śmiercią;
Czemu nie? kiedy Duncan w grobie leżał.
A Banquo? Gdy się zbyt późno przechadzał,
Jeśli chcesz, powiedz, że Fleance go tam zabił,
Boć i Pleance uciekł; tem gorzej dla ludzi,
Którzy o późnej spacerują nocy.
I któż nie widzi, jak wielka potworność,
Że się własnego ojca krwią zmazali
Malcolm, Donalbain? O piekielne dzieło!
Jak Macbeth płakał! Czyż w pobożnym gniewie
Sam nie położył trupem dwóch zbrodniarzy,
Snu i pijaństwa jeńców nieprzytomnych?
Czy nie szlachetny to czyn a roztropny?
Boćby się każdy żywy duch oburzył,
Gdyby tych łotrów usłyszał przeczenie.
Słowem, ułożył wszystko doskonale,
I myślę, gdyby dwóch Duncana synów
Pod kluczem trzymał, (czego nie daj Boże!)
Nauczyłby ich, a i Eleansa z nimi,
Co się to znaczy zabijać rodzica.
Lecz cicho! Macduff bowiem, jak słyszałem,
Że nazbyt głośno swe objawił myśli,
A na tyrana nie stawił się uczcie,
W niełaskę popadł. Czy wiesz, gdzie się schronił?
Pan.   Malcolm, któremu wydarł srogi tyran,
Co mu należy prawem urodzenia,
Żyje na dworze angielskiego króla;
Pobożny Edward tak wdzięcznie go przyjął,
Że mimo ciosów zawziętej fortuny,
Wszystkie należne zaszczyty odebrał;
I Macduff błaga świętego tam króla,
Aby Siwarda i Northumberlanda
Wyprawił do nas, byśmy z ich pomocą,
A bożą łaską i błogosławieństwem,
Mogli do stołu bezpiecznie znów zasiąść,
I spać bez trwogi, wygnać krwawe noże
Z uroczystości i zgromadzeń naszych,
Hołd składać prawy, a odbierać w zamian

Czyste honory, za czem dziś wzdychamy.
Ta wieść królewską wściekłość zapaliła,
I już się zaczął do wojny gotować.
Lennox.  Czy po Macduffa posłał?
Pan.   Tak jest, panie,
Lecz Macduff odrzekł: „nie ja, mości królu!“
Chmurny posłaniec odwrócił się, mrucząc,
Jakby chciał mówić: „pożałujesz chwili,
W której podobną dałeś mi odpowiedź“.
Lennox.  Wszystko to mądrą roztropność mu radzi,
I stać mu każe, jak można najdalej.
Niech święty anioł leci na dwór Anglii,
I nim przybędzie, zjedna wysłuchanie
Jego poselstwu! by błogosławieństwo
Na ziemię naszą zbiegło lotnem skrzydłem,
Cierpiącą dzisiaj pod dłonią przeklętą!
Pan.  I ja posyłam modlitwy z nim moje! (Wychodzą).


AKT CZWARTY.
SCENA I.
Ciemna jaskinia. — W pośrodku wrzący kocieł.
(Pioruny. — Wchodzą trzy Czarownice).

1 Czar.  Trzykroć miauknął kot pstrokaty.
2 Czar.  I jeż trzykroć i raz świsnął.
3 Czar.  Harpia woła: czas! już czas!
1 Czar.  Czas czarodziejski taniec zawrócić,
W kotła wnętrzności truciznę rzucić.
Ropucho czarna, co od miesiąca
Pod zimnym głazem skryta i śpiąca
Sączyłaś jady, ty na początek
Zaprawisz kotła naszego wrzątek.
Wszystkie.  Podwójmy trudy, a śmiało dalej!

Niech, kipi kocieł, ogień się pali!
2 Czar.  Kłąb schwytanego węża w wiszarze
Niechaj się w kotła gotuje parze,
Włos nietoperza, włosy jaszczurek,
Język brytana, żaby pazurek,
Żądło padalca i żmii widła;
A teraz sowy dorzućmy skrzydła,
Niech jak piekielny rosół szumują,
Na czar się dzielny wydystylują.
Wszystkie.  Podwójmy trudy, a śmiało dalej!
Niech kipi kocieł, ogień się pali!
3 Czar.  I łuskę smoka i ząb wilczycy
I suchą mumię rzuć czarownicy,
Do ludojada krwawej paszczęki
Szaleju w nocy kopane pęki,
Bluźniercy żyda wątroby miazgę,
Dodaj żółć kozła i cisu drzazgę,
Co wśród zaćmienia księżyca rwana,
Tatara wargi, nos bisurmana,
I palec dziecka, które powite,
Przez własną matkę było zabite;
By kleikowi dodać gęstości,
Tygrysa teraz dorzuć wnętrzności.
Wszystkie.  Podwójmy trudy, a śmiało dalej!
Niech kipi kocieł, ogień się pali!
2 Czar.  Krwią teraz małpy ostudźmy wrzątek,
A silnych czarów skończony wątek.

(Wchodzi Hekate z trzema innemi Czarownicami).

Hekate.  O dobrze! Dzięki za waszą pracę,
Każda odbierze należną płacę.
Teraz przy kotle piosnkę zanućmy,
I taniec duchów wkoło zawróćmy,
Do czarów nowe czary przyrzućmy!

(Muzyka i pieśń „Czarne duchy!“ i t. d. — Hekate wychodzi).

2 Czar.  Kłucie w palcach mi powiada,
Że tu złego coś się skrada. —
Pęknij ryglu, ktobądź stuka! (Wchodzi Macbeth).
Macbeth.  Czarne, tajemne, wy północy wiedźmy,

Co tu robicie?
Wszystkie.   Dzieło bez nazwiska.
Macbeth.  Ja was na wasze zaklinam rzemiosło,
Na me pytanie dajcie mi odpowiedź,
Jakąbądź drogą wiedza wam ta przyjdzie,
Choćbyście wiatry wykiełznały wszystkie
I przeciw bożym popchnęły świątyniom,
Choćby okręty połknąć morze miało,
A burza lasy i żniwa powalić,
Zamki na stróżów swoich głowy runąć,
Choćby pałace, choćby piramidy
Schyliły głowę do swych fundamentów,
Zmarniał skarb wszystkich zarodków natury
Aż do przesytu zniszczenia: zaklinam,
Na me pytania dajcie mi odpowiedź!
1 Czar.  Mów!
2 Czar.   Pytaj!
3 Czar.   Damy na wszystko odpowiedź.

1 Czar.  Czy chcesz ją raczej z ust naszych usłyszeć,
Czy panów naszych?
Macbeth.   Panów; chcę ich widzieć.
1 Czar.  Więc krew maciory lejmy na początek
Która pożarła dziewięć swych prosiątek,
Tłuszcz z szubienicy zbója wypocony.
Niech jasny ogień tryska podsycony.
Wszystkie.  Czy z ziemi wypłyń, czy spadnij tu z góry,
Pokaż mu całą dzielność swej natury!

(Pioruny. Pokazuje się nad kotłem głowa uzbrojona hełmem).

Macbeth.  Mocy nieznana —
1 Czar.   W twem czyta sumieniu;
O nic nie pytaj, lecz słuchaj w milczeniu.
Zjawisko.  Strzeż się, Macbecie! Macbecie! Macbecie!
Strzeż thana Fifu! Puść mnie, dość już tego! (Znika).
Macbeth.  Ktokolwiek jesteś, dzięki za przestrogę!
W czułą mej trwogi uderzyłeś strunę,
Lecz słowo jeszcze!
1 Czar.   Rozkazów nie słucha.
Ale się zbliża drugi potężniejszy.

(Pioruny. Pokazuje się widziadło krwawego Dziecka).

Zjawisko.  Słuchaj Macbecie! Macbecie! Macbecie!
Macbeth.  Gdybym miał, trzema słuchałbym uszami.
Zjawisko.  Bądź śmiały, śmiej się z ludzi, bo Macbetha
Człowiek, którego rodziła kobieta,
Nie zdoła zabić. (Znika).
Macbeth.   A więc żyj, Macduffie!
Bo czegóż mogę lękać się od ciebie?
Lecz żeby pewność podwoić pewnością,
Wezmę rękojmię przeznaczeń — ty umrzesz,
Ażebym bladej powiedzieć mógł trwodze:
„Kłamiesz!“ spokojnie spał mimo piorunów.

(Pioruny. Pokazuje się Dziecko w koronie, z drzewem w ręku).

Któż to w postaci królewskiego dziecka
Wstaje, na czole niosąc niemowlęcem
Wszechwładzców znamię, monarchów krąg złoty?
Wszystkie.  Nie mów do niego, pilnie tylko słuchaj.
Zjawisko.  Bądź jak lew dumny, a nie troszcz się wcale,
Że knują spiski niechętni wasale.
Bo nikt Macbetha sił wprzódy nie skruszy,
Póki birnamski las się nie poruszy,
I sprzymierzeniec buntowników rzeszy
Na Dunsinanu górę nie pośpieszy. (Znika).
Macbeth.  Więc nigdy! Gdzie mąż, co lasom rozkaże
Rwać się z korzenia i trzymać mu straże?
Szczęśliwa wróżbo! Niech bunt czeka pory,
W której birnamskie wyciągną z nim bory,
A Macbeth życia dzierżawę na tronie
Przeżyje całą, w przyrodzonym zgonie
Swój dług zapłaci. Lecz serce mi bije,
By wiedzieć jeszcze, (jeśli to odkryje
Sztuk waszych dzielność) czy dzień ten zaświeci,
W którym na tronie siądą Banqua dzieci?
Wszystkie.  Nie pytaj więcej.
Macbeth.   Muszę mieć odpowiedź.
Odmówcie tego, a wieczne przekleństwo
Niech spadnie na was! Muszę wszystko wiedzieć.
Czemu ten kocieł w ziemię się zapada?

Co to za dźwięki? (Oboje).
1 Czar.   Pokaż się!
2 Czar.   Pokaż!
3 Czar.   Pokaż!
Wszystkie.  Niechaj wasz widok serce mu zakrwawi,
Jak cień przeminie i jak cień się zjawi!

(Pokazuje się ośmiu Królów i przechodzą scenę jeden za drugim; ostatni trzyma w ręku zwierciadło; za nimi Banquo).

Macbeth.  Do ducha Banqua zbyt jesteś podobny,
Zgiń! Twa korona oczy moje pali.
Ty drugi, włos twój widać z pod korony
Jak włos pierwszego. Trzeci wam podobny.
Ha, czarownice, czemu mi to wszystko
Pokazujecie? Czwarty? Ślepnij, oko!
Do końcaż świata szereg się przeciągnie?
Znów inny? Siódmy? Nie chcę więcej widzieć!
Lecz ósmy jeszcze zbliża się i w dłoni
Trzyma zwierciadło, w którem tłumy widzę,
A śród tych tłumów widzę, jak niejeden
Dwa globy razem i trzy berła dzierży.
Okrutny widok! Widzę, że prawdziwy,
Bo krwią zbroczony Banquo się uśmiecha
I pokazuje swoje mi potomstwo,
Jestże to prawda?
1 Czar.   Prawda. Czemu przecie
Jak osłupiały stoisz tu Macbecie?
Więc dalej! siostry, niech tańce i trele
Wrócą mu znowu pokój i wesele;
Ja zaklnę wiatry, by grały wesoło,
A wy zawiedźcie stare nasze koło,
By król ten wielki poświadczyć był w stanie,
Że godne siebie znalazł powitanie.

(Muzyka. Czarownice tańczą i znikają).

Macbeth.  Gdzie są! Zniknęły! Straszna to godzina
Niech w kalendarzu stoi zapisana
Jako na wieki przeklęta! Wejdź teraz.

(Wchodzi Lennox).

Lennox.  Co mi królewska wasza mość rozkaże?

Macbeth.  Czyś widział siostry przeznaczeń?
Lennox.   Nie, królu.
Macbeth.  Czy obok ciebie nie przeszły?
Lennox.   Nie, królu.
Macbeth.  Przeklęte wiatry, po których żeglują!
I ten przeklęty, który im zaufał!
Słyszałem galop koni; kto tu przybył?
Lennox.  Dwóch lub trzech jeźdźców, którzy wieść przynoszą:
Macduff do Anglii uciekł.
Macbeth.   Co? Do Anglii?
Lennox.  Tak jest.
Macbeth.   O czasie, wyprzedzasz me dzieło!
Nie, nigdy lotnej nie dościgniem myśli,
Jeżeli z myślą czyn nie leci razem!
Odtąd też, pierwsza myśl mojego serca
Będzie i pierwszem ręki mojej dziełem.
I zaraz, żeby myśl czynem uwieńczyć,
Myślmy, działajmy. Zamiarem jest moim
Wpaść na Macduffa zamek, Fife zagarnąć,
W pień wyciąć żonę jego, niemowlęta,
I biedne dusze, w których się przeciąga
Ród jego w przyszłość. Lecz żadnych przechwałek;
Dokonam czynu zanim myśl ostygnie.
Gdzie są posłańcy? Poprowadź mnie do nich.

(Wychodzą).
SCENA II.
Fife. Pokój zamku Macduffa.
(Wchodzą: Lady Macduff, jej Syn i Ross).

L. Macd.  Cóż zrobił, żeby z ojczyzny uciekać?
Ross.  Cierpliwość, pani.
L. Macd.   Czemu on jej nie miał?
Jego ucieczka szaleństwa jest dziełem:
Jeśli nie czyny, to nas trwoga nasza
Zdrajcami robi.
Ross.   Jeszcze nie wiesz, pani,

Czy to natchnienie trwogi ozy mądrości.
L. Macd.  Mądrości? Jakto? Żonę swą opuścić,
Swe niemowlęta, zamek, swe godności
Na ziemi, z której sam jeden ucieka?
On nas nie kocha; swoim go natura
Nie tknęła palcem; toć i biedny królik,
Drobna ptaszyna, z sową toczy wojnę,
Aby w swem gniazdku bronić swoich piskląt.
Trwogą to wszystko, ale nie miłością;
Mała to mądrość przeciw rozumowi
Uciekać od nas.
Ross.   Miarkuj się, kuzynko.
Mąż twój szlachetny, mądry i roztropny
Zna doskonale czasów tych narowy.
Nie śmiem ci dłużej o tych sprawach mówić
I tylko dodam: okrutne to czasy,
W których, nie wiedząc, jesteśmy zdrajcami,
W których wieść głucha przynosi nam trwogę,
Nie wiemy jednak, czego się boimy;
Jakby na dzikiem, rozdąsanem morzu,
Po wichrów woli musim się kołatać.
Żegnam cię teraz; niedługo powrócę.
Rzecz, gdy najgorsza, albo ustać musi,
Albo powrócić do pierwszego stanu.
Piękny kuzynie, niech ci Pau Bóg szczęsci!
L. Macd.  Chociaż ma ojca, sierotą jest przecie.
Ross.  Dłużej tu zostać byłoby szaleństwem,
Siebiebym zgubił, a tobie nie pomógł,
Żegnam! (Wychodzi).
L. Macd.   Wiesz chłopcze, że ojciec twój umarł?
Co teraz poczniesz, jak żyć teraz będziesz?
Syn.  Jak ptaki, matko.
L. Macd.   Muchą i robaczkiem?
Syn.  Co znajdę, matko, bo tak żyją ptaki.
L. Macd.  Biedne pisklątko! Czy ty się nie boisz
Sieci i lepiu, potrzasku i sideł?
Syn.  Czemu mam bać się? Na małe ptaszęta
Nie czyha strzelec. Ojciec mój nie umarł

Mimo słów twoich.
L. Macd.   O wierzaj mi, umarł.
Co teraz poczniesz, żeby ojca znaleźć?
Syn.  A ty co, matko, żeby znaleźć męża?
L. Macd.  Na jednym targu dwudziestu ich kupię.
Syn.  A więc ich kupisz, żeby ich odprzedać.
L. Macd.  Z całym twym mówisz dowcipem; na wiek twój
Dosyć dowcipu.
Syn.  Czy ojciec mój był zdrajcą, matko?
L. Macd.  Tak jest, był nim.
Syn.  Co to jest zdrajca?
L. Macd.  Zdrajca jest to człowiek, który przysięga a kłamie.
Syn.  I wszyscy, co to robią, są zdrajcami?
L. Macd.  Każdy, co to robi, jest zdrajcą i wart szubienicy.
Syn.  I wszyscy warci szubienicy którzy przysięgają a kłamią?
L. Macd.  Wszyscy, co do jednego.
Syn.  A kto ich ma wieszać?
L. Macd.  Naturalnie, uczciwi ludzie.

Syn.  To kłamcy i krzywoprzysięzcy nie mają rozumu, bo jest ich więcej niż trzeba, żeby pobić i powywieszać wszystkich uczciwych ludzi.
L. Macd.   Dopomóż ci Boże, biedna małpeczko! Ale co ty poczniesz, żeby znaleźć ojca?
Syn.  Gdyby umarł, płakałabyś po nim, matko, a gdybyś go nie płakała, to byłby znak oczywisty, że będę miał wkrótce nowego ojca.

L. Macd.  Biedny świegotko! co też ty pleciesz.

(Wchodzi Posłaniec).

Posłaniec.  Bóg z tobą, pani! Nie jestem ci znany,
Ale ja dobrze znam twój stan i godność.
Niebezpieczeństwo jest stąd niedaleko;
Jeśli chcesz słuchać rad prostego człeka,
Uciekaj z dziećmi, póki jeszcze pora.
Rzecz to okrutna tak straszyć cię, pani,
Lecz okrutniejsze jest niebezpieczeństwo,
Które ci grozi. Niech cię Bóg zachowa!
Dłużej tu zostać nie śmiem i nie mogę. (Wychodzi).
L. Macd.  Gdzie mam uciekać? Nic nie popełniłam.

Lecz zapominam, że na ziemi żyję,
Gdzie zły uczynek często chwałę daje,
Dobry jest czasem głupstwem niebezpiecznem.
Czemuż, niestety! chcę się teraz słonic
Niewieścią bronią: nic nie popełniłam?
Cóż to za twarze? (Wchodzą Mordercy).
Morderca.   Gdzie mąż twój?
L. Macd.   Przypuszczam,
Że nie jest w miejscu dość sprofanowanem,
By go mógł spotkać człek tobie podobny.
Morderca.  To zdrajca.
Syn.   Kłamiesz, ty łotrze plugawy!
Morderca.  Co? to ty jajko, zdrady świeża ikro! (przebija go).
Syn.  Zabił mnie, matko, błagam cię, uciekaj! (Umiera).

(Lady Macduff wybiega, wołając: mord! za nią Mordercy).
SCENA III.
Anglia. Pokój w pałacu królewskim.
(Wchodzą: Malcolm i Macduff).

Malcolm.  Szukajmy jakiej posępnej ustroni,
By tam wypłakać serc naszych strapienia.
Macduff.  Raczej śmiertelny miecz chwyćmy do ręki,
Ażeby prawa nasze i swobody
Odzyskać znowu, jak przystoi mężom.
Co ranek nowych wdów słyszymy wycie,
Jęk nowych sierot i nowe boleści
Biją w sklep nieba, które je powtarza,
Jakgdyby Szkocyi dzieliło uczucia,
I powtarzało żalów jej sylaby.
Malcolm.  Wszystko, co wierzę, szczerze opłakuję,
A co wiem, wierzę; co mogę naprawić,
Naprawię, byłem przyjazną miał porę.
Co powiedziałeś, może być prawdziwe,
Lecz tyran, samo którego nazwisko
Pryszczy nam język, poczciwego męża
Miał niegdyś sławę; kochałeś go szczerze;

Jeszcze cię nie tknął. Jestem wprawdzie młody,
Przeze mnie jednak możesz się u niego
Dobrze zasłużyć, a mądrość doradza
Poświęcić słabe i niewinne jagnię,
Żeby przebłagać bóstwo zagniewane.
Macduff.  Nie jestem zdrajcą.
Malcolm.   Lecz zdrajcą jest Macbeth.
Natura nawet dobra i uczciwa
Może się potknąć na rozkaz mocarza.
Lecz daruj, proszę; myśli me nie mogą
Przemienić tego, czem jesteś w istocie.
Jasny jest anioł, chociaż najjaśniejszy
Upadł; i choćby wszelka ludzka podłość
Znamiona cnoty nosiła na czole,
Cnota zachować musi cnoty znamię.
Macduff.  Już moje wszystkie straciłem nadzieje.
Malcolm.  Może tam właśnie, gdziem znalazł wątpienie.
Czemuś tak nagle rzucił dzieci, żonę,
Skarby tak drogie i miłości węzły,
Bez pożegnania? Nie chciej jednak, proszę,
W mych podejrzeniach widzieć twej niesławy,
Lecz tylko własne moje bezpieczeństwo.
Mimo mych myśli, możesz być uczciwy.
Macduff.  Krwaw się, o krwaw się, biedna moja ziemio!
Wielka tyranio, gruntuj twe podstawy,
Bo cnota nie śmie czoła ci postawić,
Używaj śmiało twoich nieprawości,
Bo ci przyznane do tego dziś prawo!
Żegnam cię, panie! Lecz wiedz, żebym nie chciał
Być łotrem, którym w twojej jestem myśli,
Za całą ziemię, którą gniecie tyran,
Z wszystkimi Wschodu skarbami w dodatku.
Malcolm.  Nie miej urazy, bo nie mówię wcale,
Jakgdybym stracił wszelką w tobie wiarę.
Wiem, że pod jarzmem ziemia nasza jęczy,
W krwi i łzach tonie, i wiem, że dzień każdy
Nowe jej rany do starych przyrzuca;
Wiem, że niejedna dłońby się podniosła

W mych praw obronie, że tu, król angielski
Mężnych tysiące daje mi na pomoc;
A jednak, kiedy na głowie tyrana
Postawię nogę, lub na miecz ją zatknę,
Biedna ma ziemia zobaczy na tronie
I zbrodni więcej, i więcej ucierpi
Niż pod tyranem, pod jego następcą.
Macduff.  A któż nim będzie?
Malcolm.   Ja, chciałem powiedzieć,
W którego sercu tyle jest zarodków
Wszelkiego złego, że byle dojrzały,
Sam czarny Macbeth jak śnieg będzie czysty,
I za baranka lud go biedny weźmie,
Gdy czyny jego z moimi porówna.
Macduff.  We wszystkich pułkach straszliwego piekła
Nie znajdziesz dyabła, któryby Macbetha
W złem mógł prześcignąć.
Malcolm.   Zgadzam się, że krwawy,
Lubieżny, chciwy, fałszywy, gwałtowny,
Że w duszy swojej wszystkie chowa grzechy,
Które w języku ludzkim imię mają;
Ale dna niema w mojej lubieżności,
Wasze matrony, żony, wasze córki
Mych żądz napełnić nie potrafią studni.
Żądz tych gwałtowność gotowa potrzaskać
Wszelkie zawady opór stawiające;
Nie lepszyż Macbeth od takiego króla?
Macduff.  Chuć rozpasana nieraz już przedwcześnie
Tron opróżniła szczęśliwy, i nieraz
Była sprawczynią upadku narodów;
Lecz bez obawy zabierz co jest twoje,
Rozległe znajdziesz pole dla żądz twoich,
Biorąc do syta, możesz świat oszukać
I za zimnego przed ludźmi uchodzić.
Nigdy na chętnych nie braknie ci paniach,
Nigdy nie będziesz sępem tak żarłocznym,
Byś połknął wszystko, co się dobrowolnie
Wielkości odda, znając jej pociągi.

Malcolm.  To niedość: w mojej przewrotnej naturze
Nienasycona tak zakwitła chciwość,
Że raz na tronie, mych panówbym kosił,
By ich klejnoty, ziemie, domy zabrać.
Skarb powiększony będzie jak przyprawa
Głód zwiększająca; w sidła nieprawości
Będę uczciwych, wiernych panów chwytał,
Aby z ich śmiercią majątki ich grabić.
Macduff.  Chciwość korzenie swe głębiej zapuszcza,
Niźli chuć wiosny, lubieżność, i chciwość
Zabitych królów naszych była mieczem;
Nie troszcz się jednak, bo znajdziesz dostatkiem
W twoich królewskich w Szkocyi posiadłościach,
Aby nasycić twej chciwości paszczę.
Wszystko to znosić nie trudno nam będzie,
Biorąc na wagę inne twoje cnoty.
Malcolm.  Ja żadnej nie mam. Te cnoty królewskie:
Szczerość, wytrwałość, dobroć, sprawiedliwość,
Męstwo, pobożność, cierpliwość, pokora,
I miłosierdzie, wszystkie mi są obce;
Lecz za to żadnej nie braknie mi zbrodni,
A znam sposoby, jak wszystkie nasycić.
Gdybym na tronie zasiadł, niewątpliwie
Zgodybym mleko na dno piekła wylał,
Zakłócił pokój, jedność ziemi zerwał.
Macduff.  O Szkocyo! Szkocyo!
Malcolm.  Jeśli twojem zdaniem
Człek taki godny ojczyzną twą rządzić,
Jam jest tym człekiem.
Macduff.  Godny Szkocyą rządzić?
Nie, żyć niegodny! Biedna moja ziemio,
Przywłaszczyciela krwawem berłem zgięta,
Kiedyż swobody swojej dzień zobaczysz,
Gdy prawy dziedzic tronu królów twoich
Sam się wyklina własnemi ustami,
Na szczep swój własny bluźnierstw miota brzemię?
Dostojny ojciec twój był świętym królem,
Matka królowa częściej na kolanach,

Niźli na nogach, dla marności świata
Z dniem każdym życia swego umierała.
Bądź zdrów! Te grzechy, z których się spowiadasz,
Które wyznajesz, z Szkocyi mnie wygnały.
Serce me, tutaj nadziei twych koniec!
Malcolm.  Gniew twój szlachetny, dziecko uczciwości,
W duszy mej czarne zatarł podejrzenia,
Myśl mą pojednał z twą czcią i szczerością.
Szatański Macbeth nieraz już próbował
Podobną sztuką w swe dostać mnie szpony,
Lecz skromny zasób mojego rozumu
Bronił mnie dotąd od łatwowierności.
Bóg teraz sędzią między mną a tobą,
Bo od dziś twoją kieruję się radą.
Potwarze, którem sam rzucał na siebie,
Cofam, bo obce zbrodnie mi te wszystkie,
Bo żadna duszy mojej nie obciąża:
Nie znam kobiety, ni krzywoprzysięstwa;
Zaledwo tego pragnę, co jest moje;
Danego słowa nigdy nie zgwałciłem,
I dyabła nawet nie zdradzę dla dyabła;
Prawda mi droga, jak moje jest życie;
Pierwszym raz skłamał, by siebie szkalować.
Całego siebie, jak jestem, oddaję
Na twe usługi i mej biednej ziemi,
Do której, jeszcze przed twojem przybyciem,
Dziesięć tysięcy dzielnych wojowników
Podeszły Siward miał ze mną prowadzić.
Pójdziemy razem: świętej sprawy naszej
Niechaj fortuna będzie towarzyszką!
Dlaczego milczysz?
Macduff.  Trudno mi pogodzić
Tyle szczęśliwych i bolesnych rzeczy.

(Wchodzi Doktor).

Na później resztę. — Racz powiedzieć, proszę,
Czy król się zbliża?
Doktor.  Tak jest, bo tłum chorych
W nim swe ostatnie nadzieje pokłada;

Bezsilna sztuka nie może im pomódz;
Lecz Bóg dał taką siłę jego dłoniom,
Ze jednem tknięciem do zdrowia przywraca.
Malcolm.  Dzięki doktorze! (Wychodzi Doktor).
Macduff.   Co to za choroba?
Malcolm.  Niemoc królewska. Król ten bogobojny
Wielką ma siłę, nieba dar szczęśliwy,
Której, od czasu jak przebywam w Anglii,
Nieraz już skutki cudowne widziałem.
Nie wiem, jak pan Bóg łaskę mu tę zsyła,
Lecz wiem, że leczy biedny lud cierpiący,
Spuchły, wrzodliwy, oczom straszny widok,
A rozpacz sztuki bezsilnej lekarzy.
Złoty na szyi zawiesza im medal
Z świętą modlitwą; a jak powiadają,
Swoim następcom w spadku moc zostawia.
Oprócz tej cnoty, ma i dar proroctwa:
Błogosławieństwa, jego tron zdobiące,
Świadczą, że król ten łaski bożej pełen.

(Wchodzi Ross).

Macduff.  Kto to?
Malcolm.   Mój rodak; choć nie znam go jeszcze.
Macduff.  Dobry kuzynie, witaj między nami!
Malcolm.  Znam go! O Boże, usuń te zawady,
Które nas dzisiaj obcymi zrobiły!
Ross.  Amen!
Macduff.   A Szkocya?
Ross.   O biedna kraina!
Sama własnego lęka się widoku!
Ona nie matką, lecz grobem jest naszym;
Tam się uśmiecha tylko, kto nic nie wie;
Choć wszędzie jęki, krzyki, wszędzie łkania,
Nikt przecie na nie baczności nie daje;
Gwałtowna rozpacz rzeczą tam powszednią;
Dzwon śmierć ogłasza, czyją? nikt nie spyta;
Żywot uczciwych prędzej tam marnieje,
Niż kwiat przypięty do ich kapelusza
Uschnie lub zwiędnie.

Macduff.   Jak opis dokładny,
I jak prawdziwy!
Malcolm.   Jaki żal najnowszy?
Ross.  Godzinę stary już się z mówcy śmieje,
Bo nowy z każdą lęgnie się minutą.
Macduff.  Jak się ma żona moja?
Ross.   Dobrze.
Macduff.   Moje dzieci?
Ross.  I dzieci dobrze.
Macduff.   Czyli ich pokoju
Okrutny tyran nie zakłócił jeszcze?
Ross.  O nie, i wszystkie, gdy je opuściłem,
Były w pokoju.
Macduff.   Słów nie bądź tak skąpy!
Co się tam dzieje?
Ross.   Gdym tu niósł wiadomość,
Która bolesnym była mi ciężarem,
Biegały wieści, że już tłum walecznych
Za broń uchwycił, a wieść tę potwierdził
Widok orężnych zastępów tyrana.
Czas nieść im pomoc. Twoje oko w Szkocyi
Żołnierzy stworzy, uzbroi kobiety,
By skończyć ucisk.
Malcolm.   Niech to je pocieszy,
Że spieszym do nich. Szlachetny król Anglii
Dał nam tysięcy dziesięć i Siwarda,
A w chrześcijaństwie nie znajdziesz rycerza,
Wiekiem równego mu i doświadczeniem.
Ross.  Czemuż pociechy równej dla was nie mam!
Ja słowa niosę, które należało
Wyć na pustyni, by ludzkie ich ucho
Schwycić nie mogło.
Macduff.   A kto ich przedmiotem?
Ogólna sprawa, czy to jednej piersi
Smutne dziedzictwo?
Ross.   Każda myśl uczciwa
Udział swój bierze w tej ciężkiej boleści,
Lecz głównie ciebie jednego dotyczę.

Macduff.  Jeśli mnie, dłużej nie rób tajemnicy,
Powiedz mi wszystko!
Ross.   Niechaj uszy twoje
Moim językiem na wieki nie gardzą,
Który im wyda dźwięki najstraszliwsze,
Co kiedykolwiek mogły je rozdzierać.
Macduff.  Ha! już zgaduję!
Ross.   Zamek napadnięto,
Żonę twą, dzieci zabito okrutnie.
Jak? Opisywać, byłoby dorzucić
Do ich okrutnej pastwy jedną jeszcze —
I twoje życie.
Malcolm.   Litościwy Boże!
Na brwi tak czapki nie naciskaj, mężu!
Daj głos boleści! boleść bowiem niema
Do serca szepce i pękać mu każe.
Macduff.  I dzieci moje?
Ross.   Żonę, dzieci, sługi,
Wszystko, co było!
Macduff.   A jam był daleko!
I żonę także?
Ross.   Już ci powiedziałem.
Malcolm.  Niechaj myśl zemsty pociechą, ci będzie:
Śmiertelną boleść zemstą wyleczymy.
Macduff.  On nie ma dzieci! Moje niemowlęta!
Wszystkie mówiłeś? Piekielny jastrzębiu!
Wszystkie, co, wszystkie piękne me pisklęta,
I matkę razem w twe chwyciłeś szpony?
Malcolm.  Jak mąż znieś boleść.
Macduff.   Jak człowiek ją zniosę,
Ale jak człowiek czuć ją równie muszę,
Muszę pamiętać, że były stworzenia
Droższe nad wszystko dla mojego serca.
I Bóg to widział i strony ich nie wziął?
Grzeszny Macduffie, za ciebie zginęły!
O ja nikczemny! Boć nie za ich grzechy,
Ale za moje, mord na ich spadł dusze.
Teraz im, Boże, wieczny daj spoczynek!

Malcolm.  Na tym kamieniu szablę twoją naostrz;
Żal na gniew przemieii, serca nie przytępiaj,
Rozwściekl je raczej!
Macduff.   Jażbym grał oczyma
Rolę kobiety, językiem junaka?
Lecz, dobry Boże, znieś wszelkie przewłoki,
Tego szatana Szkocyi i mnie postaw
Twarz w twarz, na długość mojego oręża,
A jeśli ujdzie, to i ty mu przebacz!
Malcolm.  To męża słowo. Więc śpieszmy się teraz
Pożegnać króla; wszystko już gotowe;
Macbeth już dojrzał, ażeby go strząsnąć;
Przygotowało niebo swe narzędzia.
Idźmy, gdzie z zemstą pociecha zawita:
Po długiej nocy wkońcu ranek świta. (Wychodzą).


AKT PIĄTY.
SCENA I.
Dunsinane. Pokój w zamku.
(Wchodzą: Doktor i Dama, pałacowa).

Doktor.  Dwie nocy z tobą czuwałem, ale nie mogłem sprawdzić twojego opowiadania. Kiedy przechodziła się po raz ostatni?
Dama.  Od czasu jak J. K. Mość wyciągnął w pole, widziałam, jak wstała z łóżka, zarzuciła na siebie nocną odzież, otworzyła komnatę, wzięła papier, złożyła, napisała list i odczytała, a zapieczętowawszy go, wróciła do łóżka, wszystko w śnie najgłębszym.
Doktor.  Wielki nieład natury! Korzystać ze snu dobrodziejstwa, a razem dopełniać funkcye czuwania! W tym śnie niespokojnym, prócz przechadzki i innych czynności, czy słyszałaś ją kiedykolwiek mówiącą?
Dama.  Słyszałam rzeczy, których nie chcę po niej powtórzyć.
Doktor.  Możesz je mnie powtórzyć, jest nawet koniecznością, żebyś je powtórzyła.
Dama.  Ani tobie, panie, ani nikomu innemu, bo nie mam świadków na potwierdzenie słów moich. (Wchodzi Lady Macbeth ze świecą). Ale, patrz! nadchodzi! Właśnie, jak mówiłam, a na moje życie, głęboko uśpiona. Patrz, patrz! zbliża się.
Doktor.  Skąd wzięła to światło?
Dama.  Miała je przy sobie. Lampa pali się przy niej bez ustanku; taki jej rozkaz.
Doktor.  Widzisz, że oczy jej są otwarte.
Dama.  Ale zamknięty ich zmysł widzenia.
Doktor.  Co teraz robi? Patrz! jak trze ręce.
Dama.  To ruch jej zwyczajny, jakby omywała ręce. Widziałam ją tak zajętą cały kwandrans bez przerwy.
L. Macb.  Ale tu zawsze jest plama.
Doktor.  Cicho! Mówi! Zapiszę każde słowo z ust jej wychodzące dla większej pewności.
L. Macb.  Precz stąd, przeklęta plamo! precz! powtarzam. — Raz, dwa! a więc czas już wziąć się do dzieła. Czarne jest piekło! Wstydź się, mój mężu, wstydź się! Być żołnierzem a trwożyć się! Czemuż się mamy lękać, że wie ktoś o tem, skoro nikt nie może zawezwać naszej potęgi do zdania liczby? Ktoby jednak mógł myśleć, że starzec miał jeszcze tyle krwi w swoich żyłach!
Doktor.  Czy słyszysz?
L. Macb.  Than Fifu miał żonę; a gdzie ona teraz? Jakto? Nigdyż te ręce nie będą czyste? Dość tego! mój mężu, dość tego! twoje szaleństwo psuje wszystko.
Doktor.  Oddal się! oddal się! Dowiedziałaś się, czego nie należało ci wiedzieć.
Dama.  Jestem przynajmniej pewna, że ona powiedziała, czego nie należało jej powiedzieć.
L. Macb.  Czuć tu zawsze krwi zapach. Wszystkie kadzidła Arabii nie uwonnią tej małej ręki. Och! och! och!
Doktor.  Co za westchnienie! Bolesny ciężar przygniótł jej serce.
Dama.  Nie chciałabym takiego serca w moich piersiach za wszystkie honory jej ciała.
Doktor.  Dobrze, dobrze, dobrze.
Dama.  Daj Boże, aby to było dobrze!
Doktor.  Choroba ta przechodzi moją sztukę. Znałem jednak osoby, które we śnie chodziły, które jednak umarły świętobliwie w swojem łóżku.
L. Macb.  Umyj ręce; wdziej nocną odzież, a nie bądź tak blady! Powtarzam ci raz jeszcze: Banquo pogrzebany nie może wstać z grobu.
Doktor.  Byćże to może?
L. Macb.  Do łóżka, do łóżka! Ktoś stuka do bramy. Chodź, chodź, chodź, chodź, daj mi rękę! Co się stało, odstać się nie może. Do łóżka, do łóżka, do łóżka! (Wychodzi).

Doktor.  Czy wróci teraz do łóżka?
Dama.  Natychmiast.
Doktor.  Szpetne biegają między ludźmi wieści.
Przeciw naturze czyny wywołują
I nieład funkcyi przeciwny naturze.
Myśl chora wyzna głuchemu wezgłowiu
Serc tajemnice. Nie doktora teraz,
Ale jej trzeba raczej spowiednika.
Odpuść nam Panie! — Pospiesz teraz za nią,
Nie spuść jej z oka, żeby sama siebie
Nie pokrzywdziła. A teraz, dobranoc!
Oczy olśniła, strwożyła mą duszę;
Myślę, lecz myśli me utaić muszę.
Dama.  Teraz dobranoc, dobry mój doktorze. (Wychodzą)


SCENA II.
Okolica blizko Dunsinane.
(Wchodzą przy odgłosie bębnów z sztandarami: Menteith, Caithness, Angus, Lennox i Żołnierze).

Menteith.  Już niedaleko angielskie są pułki,
Które prowadzą Malcolm, Siward, Macduff;
Zemsta ich pali, bo ta święta sprawa

Na bójby krwawy nawet pustelnika
Z celi wywiodła.
Angus.   Przy birnamskim lesie
Złączym się z nimi; tamtą ciągną drogą.
Caithness.  Czy i Donalbain z swym przybywa bratem?
Lennox.  Nie, bo mam całą listę zbrojnej szlachty.
Jest tam Siwarda syn i tłum młokosów
Bezbrodnych jeszcze, chciwych złożyć dzisiaj
Pierwsze dowody, że są już mężami.
Menteith.  A tyran?
Caithness.   Wzmacnia twierdzę Dunsynanu.
Oszalał, mówią jedni, inni znowu,
Mniej nań zawzięci, jego stan mianują
Odwagi szałem; ale to jest pewna,
Ze rozpaczliwej sprawy swej nie może
W pas ładu ująć.
Angus.   Tajemne morderstwa
Czuje, jak teraz lgną do jego dłoni:
Dziś mu bunt wiarę złamaną wyrzuca,
A zbrojne jego zastępy prowadzi
Rozkaz nie miłość; czuje, jak tytuły
Wiszą dziś na nim, niby płaszcz olbrzyma
Na karłowatym złodzieju.
Menteith.   Kto zgani
Strwożone zmysły jego, że się mącą,
Kiedy się wszystko, co w nim jest, oskarża,
Ze tam jest?
Caithness.   Idźmy, nasze posłuszeństwo
Ponieśmy temu, komu się należy;
Chorej ojczyźnie szukajmy lekarstwa;
Krwi naszej kroplę ostatnią wylejmy,
By ją oczyścić.
Lennox.   Wylejmy co trzeba,
Aby jak rosą królewski kwiat skropić,
A wszystkie zielska i chwasty zatopić.
Więc naprzód, naprzód ku birnamskim lasom!

(Wychodzą).
SCENA III.
Dunsinane. Pokój w zamku.
(Wchodzą: Macbeth, Doktor i Służba).

Macbeth.  Dość tych raportów! niechaj uciekają;
Póki birnamski las się nie przybliży
Do Dunsinanu, nie wiem, co to trwoga.
Dzieciuch ten Malcolm, alboż nie z kobiety
I on się rodził? Duchy, spraw śmiertelnych
Dobrze świadome, tak mi powiedziały.
„Śmiało, Macbecie, bo cię nie zwycięży
Człowiek, którego rodziła kobieta“.
Więc uciekajcie, fałszywi thanowie,
Do tych angielskich epikurejczyków,
Mimo zdrad waszych, serca ni mej duszy
Powątpiewanie lub trwoga nie wzruszy. (Wchodzi Sługa).
Bodaj ci dyabeł poczernił, hultaju,
Twarz twoją mleczną! I gdzież to znalazłeś
Tę gęsią minę?
Sługa.   Już dziesięć tysięcy —
Macbeth.  Gęsi?
Sługa.   Żołnierzy, królu.
Macbeth.   Precz stąd, łotrze,
Pokłuj oblicze, twą pomaluj trwogę,
Obrzydły chłopie z wątrobą liliową!
Co za żołnierze? Duszy twej zagłada!
Chuściane lica twoje trwogę radzą.
Co za żołnierze, rycerzu z serwatki?
Sługa.  Wojsko angielskie, miłościwy królu.
Macbeth,  Precz mi stąd! (Sługa wychodzi).
Seyton! Słabo mi się robi,
Gdy widzę — Seyton, hola! To spotkanie
Lub mnie na zawsze od trwogi wyzwoli,
Lub dziś obali. Dość już długo żyłem;
Schnie już mój żywot, żółkną jego liście;
A co starości winno towarzyszyć,
Jak honor, miłość, przyjaciół drużyna,

I posłuszeństwo — to już nie jest dla mnie!
Lecz na ich miejsce przekleństwa, nie głośne
Ale głębokie; w ustach poważanie,
Dech, który biedne chętnieby mi serca
Odmówić chciały, tylko nie śmią. Seyton!

(Wchodzi Seyton),

Seyton.  Na rozkaz, królu.
Macbeth.   Jakie masz nowiny?
Seyton.  Wszystkie poprzednie raporta stwierdzone.
Macbeth.  Póki mi z kości nie odsieką ciała,
Będę się z nimi bił. Podaj mi zbroję.
Seyton.  Jeszcze nie pora.
Macbeth.   Wezmę ją natychmiast.
Niech jazda zbieży okoliczne pola,
A kto o trwodze mówić się odważy,
Na szubienicę! — Daj zbroję. — Doktorze,
Jakże tam dzisiaj twoja pacyentka?
Doktor.  Nie tyle chora, królu, co znękana
Ciągiem natrętnych widzeń, co jej spocząć
Nie dają chwili.
Macbeth.   Wylecz ją, doktorze.
Czy chorej myśli nie umiesz wyzdrowić,
Wyrwać z pamięci smutków wkorzenionych,
Wymazać z mózgu pismo niepokoju,
I jakim słodkim zapomnienia lekiem
Wypędzić z piersi niebezpieczny osad,
Który na sercu ciąży?
Doktor.   W tej słabości
Sam chory własnym musi być doktorem.
Macbeth.  Daj psom twą sztukę, słyszeć o niej nie chcę.
Pomóż mi zbroję włożyć; daj buławę;
Wyślej patrole. Słyszałeś doktorze,
Jak uciekają ode mnie thanowie? —
Śpiesz się! — Doktorze, gdybyś ty potrafił
Z wody mojego królestwa wyśledzić
Jego chorobę i zdrowie mu wrócić,
Imiębym twoje wszystkim echom podał,
By je po całej rozgłosiły ziemi. —

Odepnij, mówię! — Powiedz mi, doktorze,
Jaki rabarbar, senna albo purgans
Mógłby tę ziemię z Anglików oczyścić?
Czyś słyszał o nich?
Doktor.   Słyszałem; wieść o nich
Przygotowania królewskie mi dały.
Macbeth.  Ponieś to za mną. Nie wprzódy me serce
Na widok wroga w trwodze się pogrąży,
Aż las birnamski do Dunsinane zdąży. (Wychodzi).
Doktor.  Dzień będzie błogi, gdy Dunsinane rzucę.
Za skarby świata drugi raz nie wrócę. (Wychodzi).


SCENA IV.
Okolica w blizkości Dunsinane. Las na widoku.
(Wchodzą przy odgłosie hcltuów z chorągwiami: Malcolm, stary Siward i Syn jego, Macduff, Menteith, Caithness, Angus, Lennox, Ross, Żołnierze).

Malcolm.  Dzień niedaleki, w Bogu mam nadzieję,
W którym bezpieczne domy nasze będą.
Menteith.  Tak myślim.
Siward.   Co to za las jest przed nami?
Menteith.  To las birnamski.
Malcolm.   Niechaj każdy żołnierz
Niesie przed sobą gałąź tam uciętą,
Bo tak zastępy nasze osłonione
Zmylą rachuby poczt nieprzyjacielskich.
Żołnierze.  Wypełnim rozkaz.
Siward   Wszystko przekonywa,
Że tyran ufny w mury Dunsinanu
Na oblężenie czeka.
Malcolm.   Tam Jest cała
Jego nadzieja, bo lud i panowie,
Gdzie się im tylko zdarzyła sposobność,
Podnieśli rokosz, a ci co mu służą,
Służą z przymusu; serca ich daleko.
Macduff.  Niechaj wypadki postanowieniami,

A mądrość naszą kieruje odwagą.
Siward.  Czas niedaleki, w którym ujrzym snadnie,
Co będzie nasze, co oddać wypadnie;
Nadzieje płodzą czcze myśli marzenia,
Miecz tylko myśli na pewność przemienia;
Do tej pewności idźmy teraz śmiało. (Wychodzą).

SCENA V.
Dunsinane. W zamku.
(Przy odgłosie bębnów z chorągwiami wchodzą: Macbeth, Seyton, Żołnierze).

Macbeth.  Na murach twierdzy zatknijcie chorągwie.
Straż ciągle woła: „idą!“ Silny zamek
Ze śmiechem patrzy na ich oblężenie;
Niechaj zalegną pola okoliczne,
Póki ich febra i głód nie wytępią.
Gdyby nie zastęp, co w pomoc im przyszedł,
A co po naszej stać powinien stronie,
Twarz w twarz im spojrzeć moglibyśmy śmiało
I z Szkocyi wygnać. (Słychać krzyki za sceną).
Co to są za krzyki?
Seyton.  Dobry mój królu, to są krzyki niewiast.
Macbeth.  Prawiem zapomniał, jak smakuje trwoga.
Minęły czasy, w których moje zmysły
Drętwiały we mnie ne lada krzyk nocny,
Gdy moje włosy na okropną powieść
Wstawały wszystkie, jakgdyby żyjące.
Lecz nasyciłem się okropnościami,
A strach tak z moją pobratał się myślą,
Ze nic nie może drżenia we mnie zbudzić.
Dlaczego płaczą?
Seyton.   Królowa umarła.
Macbeth.  Później jej trochę należało umrzeć;
Na słowa takie czas jeszcze nie przyszedł.
Jutro po jutrze i po jutrze jutro,
Wolnym się krokiem od dnia do dnia czołga,

Aż do ostatniej wszech czasów sylaby,
A wszystkie wczoraj nasze przyświecały
Głupcom na drodze do prochów mogiły.
Zgaśnij, o zgaśnij świeco krótkotrwała!
To życie tylko cieniem jest przelotnym,
Nędznym aktorem, co przez swą godzinę
Na scenie świata pawi się i puszy,
I milknie potem; to opowiadana
Z krzykiem i furyą powieść przez idyotę,
Nic nie znacząca. (Wchodzi Posłaniec).
Przynosisz mi wieści?
Więc mów, a krótko!
Posłaniec.   Łaskawy mój królu,
Chciałbym powiedzieć, com z pewnością widział,
Lecz nie wiem, jak to zrobić.
Macbeth.   Spróbuj jednak.
Posłaniec.  Stojąc na czatach, gdy z wierzchołka góry
Ku Birnam oczy moje obróciłem,
Aż mi się zdało, las począł się ruszać —
Macbeth  (uderzając go). Nikczemny kłamco!
Posłaniec.   Jeśli to nie prawda,
Niech gniew twój cały spadnie na mnie, królu!
O trzy mil drogi sam możesz zobaczyć
Las cały w marszu.
Macbeth.   Jeśli fałsz donosisz,
Na pierwszem drzewie żywcem cię powieszę,
Aż z głodu uschniesz. Jeśli mówisz prawdę,
Nie dbam, gdy ze mną ty zrobisz to samo. —
W postanowieniu swem chwiać się zaczynam,
I dwuznaczników dyabła się domyślać,
W którego prawdzie kłamstwo: „bądź bez trwogi,
Aż do Dunsinane las przyjdzie birnamski“;
I do Dunsinane las zbliża się teraz.
Do broni! naprzód! Wyruszmy na pole!
Jeśli to prawda, a nie przywidzenia,
Uciekać, zostać, sprawy mej nie zmienia.
Już mnie zaczyna światło trudzie słońca,
I chciałbym świata doczekać się końca.

Uderzcie w dzwony! Wichrze, wiej ruinę!
Jak mąż w przyłbicy i z orężem zginę! (Wychodzą).


SCENA VI.
Dunsinane. Płaszczyzna przed zamkiem.
(Wchodzą przy odgłosie bębnów, z chorągwiami; Malcolm, stary Siward, Macduff i t. d. i armia z gałęziami).

Malcolm.  Odrzućcie teraz zasłony liściaste,
I jak jesteście, pokażcie się wrogom!
Ty, zacny stryju, z twym szlachetnym synem
Szyk prowadź pierwszy, ja, z dzielnym Macduffem,
Biorę spełnienie reszty planów naszych.
Siward.  Bądź zdrów! Gdy spotkam zastępy tyrana,
Jeżeli na nie pierwszy się nie rzucę,
Niech z placu boju pobity nie wrócę.
Malcolm.  Uderzcie w bębny, niechaj tyranowi,
Dźwięk ich łoskotny krew i śmierć zapowie!

(Wychodzą. — Ciągły alarm).
SCENA VII.
Okolica Dunsinane. Inna część płaszczyzny.
(Wchodzi Macbeth).

Macbeth.  Jak przywiązany do słupa, nie mogę
Uciekać, muszę jak niedźwiedź tu walczyć.
Gdzie mąż, którego nie rodzi kobieta?
Takiego tylko lękać mi się trzeba.

(Wchodzi młody Siward).

Mł. Siw.  Jakie twe imię?
Macbeth.   Zadrżysz, gdy się dowiesz.
Mł. Siw.  Nie, choćby nawet gorętszego miana
W piekle nie było!
Macbeth.   Imię moje Macbeth!
Mł. Siw.  Dyabełby nie mógł nazwiska wymówić
Dla moich uszu nienawistniejszego.

Macbeth.  Ni groźniejszego.
Mł. Siw.   Obrzydły tyranie,
Kłamiesz, tą szablą kłamstwa ci dowiodę!

(Walczą. — Młody Siward pada zabity).

Macbeth.  Z kobietyś zrodzon! — Śmieję się z oręża,
W dłoniach z kobiety zrodzonego męża (wychodzi).

(Alarm. — Wchodzi Macduff).

Macduff.  Z tej strony wrzawa. Pokaż się, tyranie!
Bo jeśli zginiesz, a nie z mojej ręki,
Dzieci i żony duch skarżyć się będzie.
Najemnych Kernów nie mam serca rąbać,
Z tobą chcę walczyć, Macbecie, lub szablę
Niewyszczerbioną włożę znów do pochwy.
Tam jesteś pewno, bo ten szczęk orężów
Zda się pierwszego głosić wojownika.
Daj mi go znaleźć, fortuno! jedynie
O to cię błagam! (Wychodzi. — Alarm).

(Wchodzą: Malcolm i stary Siward).

Siward.   Tą stroną, mój książę.
Już dobrowolnie zamek się nam poddał;
Z obu stron walczą tyrana zastępy;
Twoi thanowie dzielnie się sprawili;
Zwycięstwo prawie przy tobie, by skończyc,
Mało brakuje.
Macduff.   Spotkaliśmy wrogów,
Których część z nami w jednej walczy sprawie.
Siward.  Wejdźmy do zamku, książę.

(Wychodzą. — Alarm. — Wchodzi Macbeth).

Macbeth.  Po co rzymskiego głupca mam grać rolę
I od własnego miecza ginąć? Póki
Żyjących widzę, lepiej jego ostrze
Na nich obrócić. (Wchodzi Macduff).
Macduff.   Mam cię, psie piekielny!
Macbeth.  Z wszystkich jednego ciebie unikałem.
Lecz odejdź; zbyt już wiele na mej duszy
Krwi twojej ciąży.
Macdulf.   Nie mam słów, w mej szabli
Głos mój jest tylko, ty nędzniku krwawszy

Nad wszelki wyraz ludzkiego języka! (Walczą).
Macbeth.  Próżny twój mozół. Twoim ostrym mieczem
Prędzej powietrze w kawałkibyś pociął,
Niż krwi kropelkę wytoczył z żył moich.
Idź szukać hełmów, które strzaskać możesz,
Bo moje życie zaklęte i próżno
Sili się na nie z kobiety zrodzony.
Macduff.  A więc rozpaczaj o twojem zaklęciu!
Niechaj ci anioł, któremu aż dotąd
Służyłeś, powie, że Macduff przed czasem
Ze swojej matki wydarty był łona.
Macbeth.  Przeklęty język, który mi to mówi!
Bo część najlepszą męskości mi wydarł.
Niechaj nikt piekła szalbierstwom nie wierzy,
Co nas dwuznaczną mową oszukuje,
Naszemu uchu dotrzymując słowa,
Naszej nadziei łamiąc je zdradliwie!
Nie chcę się z tobą bić.
Macduff.   Więc zdaj się, tchórzu,
I żyj na czasów naszych dziwowisko!
Obraz twój, niby najrzadszej potwory,
Z takim napisem wywiesim na żerdzi:
„Kto chce, tu może zobaczyć tyrana“.
Macbeth.  Nie chcę się poddać, by całować ziemię
U stóp młodego zwycięzcy Malcolma,
Być celem obelg i przekleństw motłochu.
Choć do Dunsinane przyszedł las birnamski,
Choć wroga mego nie rodzi kobieta,
Ostatniej jednak doświadczyć chcę próby;
Zasłaniam wierną tarczą moją ciało.
Uderz Macduffie, niech będzie przeklęty,
Który z nas pierwszy zawoła: „stój! dosyć!“

(Wychodzą walcząc. — Odwrót. Odgłos trąb. — Wchodzą przy biciu bębnów, z rozwiniętemi chorągwiami: Malcolm, stary Siward, Ross, Lennox, Angus, Caithness, Menteith, Żołnierze).

Malcolm.  Bodaj bez szwanku wrócili braknący!
Siward.  Muszą być straty; z przytomnych wnioskując,
Wielkie zwycięstwo kupiliśmy tanio.

Malcolm.  Brak nam Macduffa i twojego syna.
Ross.  Panie, żołnierski dług syn twój zapłacił.
Żył tylko, póki nie wyrósł na męża,
A skoro tego swą dowiódł dzielnością,
Jednego w boju nie cofając kroku,
Jak mąż tam umarł.
Siward.   Jakto, więc zabity?
Ross.  Tak jest i z pola bitwy uniesiony.
Jego zasługą twoich smutków nie mierz,
Boby nie miały końca.
Siward.   Z przodu ranny?
Ross.  W czoło.
Siward.   Więc bożym niech będzie żołnierzem!
Gdybym miał synów tyle, co mam włosów,
Piękniejszej śmierci nie pragnąłbym dla nich.
Niech mu to będzie dzwonem pogrzebowym!
Malcolm.  Więcej wart smutku i znajdzie go u mnie.
Siward.  Nie więcej, panie; mężnie życie stracił,
Swą długu cząstkę uczciwie zapłacił,
Więc Bóg z nim! — Nowa zbliża się pociecha.

(Wchodzi Macduff z głową Macbetha).

Macduff.  Witam cię, królu! boś królem jest naszym.
Patrz na przeklętą głowę samozwańca.
To czas swobody; widzę wkoło ciebie
Twego królestwa perły, które w myśli
Chętnie wtórują memu powitaniu,
Niechże i głośno krzykną ze mną razem:
Witaj nam, królu Szkocyi!
Wszyscy.   Witaj królu Szkocyi! (Trąby).
Malcolm.  Nie będzie trzeba długiego nam czasu,
Byśmy zasługi obliczyli wasze,
I zapłacili, co jesteśmy dłużni.
Thanowie, odtąd jesteście hrabiami,
Pierwsi uczczeni w Szkocyi tym tytułem.
Co nam prócz tego wypadnie dokonać,
Aby ojczysty szczep znów odzieleniał,
Przywołać naszych wygnanych przyjaciół,
Uciekających przed tyrana sidłem,

Ścigać siepaczy ległego rzeźnika
I jego żony szatańskiej, co własną,
Jak mówią, dłonią śmierć sobie zadała;
I to i wszystko, co będzie potrzeba,
Spełnimy w miejscu i czasie i mierze
Z Bożą pomocą. Dzięki wam, rycerze!
Do Scone was proszę, by tam moje skronie
W monarchów Szkocyi zobaczyć koronie.

(Wychodzą przy odgłosie trąb).









  1. The tragicall Historye of Romeus and Juliet, written first in Italian, by Bandell, and now in Englische by Ar. Br. 1562.
  2. Paynter. The goodly history of the true and constant love betweene Romeo and Julieta.
  3. Tybalt (Tybert) jest nazwisko kota w poemacie Lis Reynard.
  4. Wiersz może także znaczyć: Chciała, by Bóg ją takim mężem stworzył.
  5. Sokolnik puszczał sokola pod wiatr; ptak bowiem z wiatrem puszczony zwykle nie wracał. Jeśli więc sokolnik chciał się go pozbyć, puszczał go z wiatrem, a był prawie pewny, że go więcej nie zobaczy.
  6. Mandragora, pokrzyw, roślina, o której cudowne rozpowiadano rzeczy. W opinii ludu, między tysiącami własności, przypisywano jej także własność opium.
  7. Wedle mniemania ludu, dyabła pod ludzką postacią zdradza końskie kopyto lub kurza stopa.
  8. Rzeczy tyczące się czarów i czarownic, zaczerpnął Szekspir z wielu dzieł współczesnych, między innemi z Reginalda Scot — Discovery of Witchcraft, 1584.
  9. Lekka piechota irlandzka.
  10. Ciężko zbrojna piechota.
  11. Sinei był ojcom Macbetha.
  12. Kot chciałby jeść rybę, ale nie chciałby nóg zmoczyć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.