Król Henryk IV. Część II (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Henryk IV. Część II |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Leon Ulrich |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gospod. Panie Kruczku, czy zaoblatowałeś skargę?
Kruczek. Zaoblatowałem.
Gospod. Gdzie twój pomocnik? Czy to jaki barczysty pachołek? Czy dotrzyma kroku?
Kruczek. Mopanku, gdzie Sidełko!
Gospod. A, a, dobrze! Panie Sidełko!
Sidełko. Jestem, jestem.
Kruczek. Sidełko, musimy aresztować Sir John Falstaffa.
Gospod. Tak jest, panie Sidełko, oblatowałam i jego i wszystko.
Sidełko. Sprawę tę może z nas który przypłacić życiem; gotów którego z nas zasztyletować.
Gospod. O, ja nieszczęśliwa! Strzeż się go. Toć on i mnie pchnął sztyletem w moim własnym domu, a to w najobrzydliwszy sposób. Na uczciwość, nie zważa on na krzywdę, którą wyrządza, jak raz dobędzie sztyletu; gotów kłuć jak wcielony dyabeł, bez względu czy to mąż, niewiasta, czy dziecię.
Kruczek. Byłem go raz złapał, drwię ja z jego sztyletu.
Gospod. I ja też; będę twoją popleczniczką.
Kruczek. Byleby mi się tylko zacapić go udało, byle się tylko raz w moją szrubę dostał.
Gospod. Zginęłam, jeśli odjedzie. Możecie mi wierzyć, że co mi winien, końca nie ma. Dobry panie Kruczku, trzymaj go; dobry panie Sidełko, nie daj mu się wymknąć. Przychodzi on kontynentalnie na Róg Pasztetnika, z przeproszeniem, bo chce tam sobie siodło kupić, a jest zanitowany na obiad do pana Gładkosza, bławatnika, pod znakiem Lamparta, na ulicy Lombard; proszę więc was, skoro moja fakcya jest zaoblatowana, a moja sprawa tak dobrze wiadoma całemu światu, dołóżcie starania, żeby zapłacił mój rachunek. Sto grzywien, wielka to strata dla biednej, osierociałej wdowy. Czekałam i czekałam, a on mnie durzył i durzył i durzył, z dnia na dzień odsyłał, że aż wstyd o tem myśleć. Niema uczciwości w takiem postępowaniu, chyba że niewiasta zostanie osłem i bestyą, aby znosić krzywdę od lada łajdaka. (Wchodzą: Sir John Falstaff, Paź i Bardolf). Właśnie nadchodzi, a z nim ten hultaj, z małmazyowym nosem, Bardolf. Dopełnijcie waszej powinności, panie Kruczku i panie Sidełko; dopełnijcie mi, dopełnijcie mi waszej powinności.
Falstaff. Co tu nowego? czyja kobyła zdechła? co tu za nowiny?
Kruczek. Sir John, aresztuję cię wskutek skargi zaniesionej przez panią Żwawińską.
Falstaff. Precz mi stąd, szerepetki! Dobądź szabli Bardolfie, utnij mi głowę tego nicponia, a rzuć mi tę babę do rynsztoku.
Gospod. Rzucić mię do rynsztoku? ja cię tam rzucę wprzódy. Ty? ty mnie? ty, łotrze, bękarcie? Rozbój! rozbój! O, ty mężobójczy hajdamako! Ty chcesz mordować bożych sług i królewskich? ty szelmo, rozbójniku? ty rozbójniku! ty kacie męża i niewiasty!
Falstaff. Wygoń ich, Bardolfie.
Kruczek. Rety! rety!
Gospod. Dobrzy ludzie, śpieszcie nam na pomoc! Co, nie chcesz? nie chcesz? ty łotrze, ty szubieniczniku!
Falstaff. Precz mi stąd, ty pomywaczko! ty żebraczko! ty tłuku! Albo połechcę cię katastrofą.
W. Sędzia. A to co znowu? hola! spokojność!
Gospod. Dobry milordzie, bądź dla mnie dobry! błagam cię, bądź mi pomocą!
W. Sędzia. Cóż to, Sir Johnie? cóż to za targańce?
Zważ na swój stopień, na czas, obowiązki;
Dawnoś być winien w drodze do Yorku.
Puść go, mopanku, czemu tak go trzymasz?
Gospod. O, najdostojniejszy milordzie! Niech mnie wasza łaskawość raczy posłuchać! Jestem wdową z Eastcheap, a on jest aresztowany na moje żądanie.
W. Sędzia. Za jaką kwotę?
Gospod. To więcej jak kwota, milordzie, to moje wszystko, co miałam. Wyjadł mię z mojego własnego domu, włożył całą moją substancyę w ten tłusty brzuch swój; ale wyciągnę jeszcze stamtąd choć odrobinę, albo męczyć cię będę po całych nocach jak zmora.
Falstaff. Myślę, że ja cię będę prędzej po całych nocach męczył, byle się nadarzyła sposobność.
W. Sędzia. Co się to znaczy, sir John? Wstydź się! Czy człowiek uczciwej reputacyi chciałby się narażać na taką burzę wykrzykników! Czy się nie rumienisz, zmuszając biedną wdowę do tak gwałtownych środków, aby odebrać, co się jej należy.
Falstaff. Co ci winienem ryczałtem?
Gospod. Ha, gdybyś był uczciwym człowiekiem, winieneś mi samego siebie, a pieniądze w dodatku. Przysiągłeś mi na pozłacany kubek, siedząc w mojej sali delfina, przy okrągłym stole, naprzeciw komina, w którym buchał ogień ziemnego węgla, we środę po Zielonych Świątkach, kiedy ci książę rozpłatał czaszkę za to że porównywałeś jego ojca do windsorskiego śpiewaka, przysiągłeś mi, właśnie gdy ci obmywałam ranę, że mnie poślubisz, że zrobisz ze mnie milady twoją żonę. Czy możesz temu zaprzeczyć? Czy sąsiadka Łoińska, żona rzeźnika, nie wbiegła wtedy do izby i nie nazwała mię kumą Żwawińską? a przyszła pożyczyć u mnie garnuszek octu, bo powiedziała mi, że ma doskonały półmisek morskich raczków, a ciebie zaraz wzięła chętka skosztować jej potrawy; ale ja ci odpowiedziałam, że to niedobre jedzenie na świeżą ranę. A ledwo że wyszła, czy nie wymagałeś, abym się więcej nie pospolitowała z takiem tałałajstwem, mówiąc, że niedługo nazywać mnie będą madamą? A czy nie pocałowałeś mnie i nie prosiłeś, żeby ci dać trzydzieści szylingów? Przysięgnij mi teraz na biblią i zaprzecz wszystkiemu, jeśli możesz.
Falstaff. To biedna waryatka, milordzie; toć ona paple po całem mieście, że najstarszy syn jej, to wykapana wasza dostojność. Była kiedyś dostatnią gospodynią, ale żeby prawdę powiedzieć, bieda przewróciła jej głowę. Co się zaś tyczy tych głupich urzędników, mam zamiar, milordzie, poszukiwać na nich mojego afrontu.
W. Sędzia. Sir John, sir John, znam ja dobrze twój sposób przekręcania prawdy na fałsz w każdej sprawie. Ani miedziane czoło, ani potok słów płynących z więcej jak bezczelną śmiałością, nie potrafią mnie sprowadzić z drogi bezstronnego sądu. Wiem, żeś nadużył potulnej ufności tej kobiety.
Gospod. To prawda, to prawda, milordzie.
W. Sędzia. Proszę cię, bądź cicho! — Zapłać jej, co winieneś i napraw nieuczciwie wyrządzoną jej krzywdę; dopełnisz pierwszego brzęczącą monetą, a drugiego rzetelną skruchą.
Falstaff. Milordzie, nie zniosę tej bury bez odpowiedzi. Nazywasz honorową odwagę bezczelną śmiałością. Tylko kto się pokornie kłania i milczy, jest w twoich oczach cnotliwym człowiekiem. Ale nie, milordzie, nie wypuszczając z pamięci należnego ci uszanowania, nie myślę twoim być suplikantem. Więc raz jeszcze milordzie, domagam się, żebyś mnie uwolnił od prześladowań tych ichmościów, bo królewska służba wymaga odemnie pośpiechu.
W. Sędzia. Mówisz, jakgdybyś miał prawo krzywdzenia drugich. Ale odpowiedz w sposób godny twojej reputacyi i zaspokój tę niewiastę.
Falstaff. Chodźno tu, gospodyni. (Odchodzi z nią na stronę. Wchodzi Gower).
W. Sędzia. Ha, to Gower, co za nowiny?
Gower. Król z księciem Walii przybędzie za chwilę;
List ten, milordzie, opowie ci resztę.
Falstaff. Jakem szlachcic —
Gospod. Ba, ba, tak samo mówiłeś i wprzódy.
Falstaff. Jakem szlachcic — no, nie mówmy o tem więcej.
Gospod. Na tę niebieską ziemię, na której stoję, będę musiała zastawić moje srebra i obicia moich jadalnych pokoi.
Falstaff. Szklanki, szklanki, to rzecz najdogodniejsza do picia; a co do twoich murów, jaka zabawna krotofila, albo historya rozrzutnego syna, albo niemieckie polowanie al fresco, warte jest tysiąc tych firanek albo tych obić przez muchy jedzonych. No, niech więc będzie dziesięć funtów, jeśli możesz. Gdyby nie te twoje kaprysy, nie byłoby lepszej od ciebie dziewki w całej Anglii. Idź teraz, umyj twarz, a cofnij twoją skargę. Nie powinnaś stroić ze mną podobnych fochów. Ba, wiem ja dobrze, że cię ktoś podszczuł do tego.
Gospod. Proszę cię, Sir John, kontentuj się dwudziestoma dukatami; nie chciałabym zastawiać moich sreber; na uczciwość, wierz mi.
Falstaff. Więc nie mówmy już o tem; muszę się inaczej zakręcić; widzę, że nigdy nie przyjdziesz do rozumu.
Gospod. No, będziesz je miał, choćby mi przyszło zastawić własną spódnicę. Spodziewam się, że przyjdziesz na wieczerzę. Zapłacisz mi wszystko razem, nieprawda?
Falstaff. Byem dożył. (Do Bardolfa) Idź z nią; zahaczaj, zahaczaj!
Gospod. Czy chcesz wieczerzać z Dorotą Drzej-Prześcieradło?
Falstaff. Zgoda, niech przyjdzie. (Wychodzą: Gospodyni, Bardolf Policyanci i Paź).
W. Sędzia. Słyszałem lepsze nowiny.
Falstaff. Co za nowiny, dobry mój lordzie?
W. Sędzia. Gdzie król ostatnią noc przepędził?
Gower. W Basingstoke, milordzie.
Falstaff. Spodziewam się, milordzie, że wszystko jest dobrze; co za nowiny, milordzie?
W. Sędzia. Czy z całą wraca siłą?
Gower. Nie, tysiąc pięćset pieszych, pięćset jazdy
Z księciem Lancaster ciągnie atakować
Northumberlanda i Arcybiskupa.
Falstaff. Czy król wraca z Walii, milordzie?
W. Sędzia. Chodź ze mną, Gower, ho musisz bez zwłoki
Wracać z odpisem na wręczone listy.
Falstaff. Milordzie —
W. Sędzia. Co takiego?
Falstaff. Panie Gower, czy przyjmiesz moje zaproszenie na obiad?
Gower. Moją jest powinnością towarzyszyć lordowi; dziękuję ci, dobry Sir John.
W. Sędzia. Sir John, zbyt odjazd twój odwlekasz, skoro masz jeszcze robić zaciągi w hrabstwach naddrożnych.
Falstaff. Czy przyjmiesz przynajmniej ze mną wieczerzę, panie Gower?
W. Sędzia. U jakiegoż to głupiego mistrza nauczyłeś się takich manier, Sir John?
Falstaff. Panie Gower, jeśli te maniery nie są mi do twarzy, to głupi, kto mnie ich nauczył. W tem leży cała gracya szermierki, milordzie, cięcie za cięcie i kwita.
W. Sędzia. Niech cię pan Bóg oświeci! Wielki z ciebie głupiec.
Ks. Henr. Wierzaj mi, okrutnie jestem zmęczony.
Poins. Czy być może! Ja myślałem, że zmęczenie nie będzie śmiało przyczepić się do krwi tak szlachetnej.
Ks. Henr. A jednak, możesz mi wierzyć, przyczepiło się do niej, choć to wyznanie może trochę przyćmić blask mojej wielkości. Czy to nie upodlenie dla mnie wzdychać do szklanki podpiwka?
Poins. To prawda; nie godzi się księciu do tego stopnia rozwodniony mieć temperament, aby myśleć o tak wątłym napitku.
Ks. Henr. Zdaje mi się, że mój apetyt nie jest książęcego pochodzenia, bo, na uczciwość, myślę teraz o tem biednem stworzeniu, podpiwku. Niskie te myśli odbierają mi też miłość mojej wielkości. Co za upodlenie dla mnie przypominać sobie twoje nazwisko! albo twoje oblicze poznać jutro! albo wiedzieć ile masz par jedwabnych pończoch! to jest tę, którą masz teraz i tamtę, która była kiedyś brzoskwiniowego koloru; albo trzymać inwentarz twoich koszul! jak naprzykład, jedna dla zbytku, druga dla użycia. Ale to szczegół lepiej znany dozorcy gry w piłkę, bo wielki musi być u ciebie odpływ bielizny, skoro nie trzymasz tam rakiety, a nie trzymałeś jej od dosyć już dawna, bo reszta twoich niderlandów potrafiła zjeść wszystkie twoje holenderskie posiadłości.
Poins. Jak mało przystoi księciu po tak ciężkich pracach tak lekka rozmowa! Powiedz mi, jak wielu dobrych młodych książąt pozwoliłoby sobie na te żarty, gdyby ich ojcowie tak ciężko jak twoj byli chorzy?
Ks. Henr. Czy chcesz, żebym ci coś powiedział, Poins?
Poins. I owszem, tylko niech to będzie coś dobrego.
Ks. Henr. Dość to będzie dobre dla dowcipów nie lepszej familii od twojego.
Poins. Więc słucham gotowy na cios tego coś, co masz mi powiedzieć.
Ks. Henr. A więc ci powiem, że nie wypada mi smucić się teraz, gdy ojciec mój chory; jednakże mógłbym ci wyznać, jak człowiekowi, którego podobało mi się nazwać przyjacielem w braku lepszego, że mógłbym być smutny, a smutny na prawdę.
Poins. Rzecz to nie łatwa w takich okolicznościach.
Ks. Henr. Na tę rękę, przypuszczasz, że mój rachunek w księgach dyabelskich tak długi, jak twój lub Falstaffa w rozdziale zatwardziałości i uporu. Ale koniec jest próbą człowieka. Ja ci powiadam, że serce moje krwawi się wewnętrznie z powodu, że ojciec mój jest tak chory, ale w tak złem towarzystwie jak twoje, muszę (a mam dobre do tego powody), muszę unikać wszelkiej ostentacyi smutku.
Poins. A cóż to za powody?
Ks. Henr. Cobyś o mnie myślał, gdybym płakał?
Poins. Myślałbym, że jesteś księciem obłudników.
Ks. Henr. I takby myślał każdy inny; a wielkie to dla ciebie błogosławieństwo, że myślisz jak każdy inny. Nigdy ludzka myśl nie trzymała się wierniej bitego gościńca jak twoja; każdy inny, na twojem miejscu, wziąłby mnie za obłudnika. A cóż to skłoniło twoją najdostojniejszą myśl do takiej myśli?
Poins. Co? Twoja rozpusta i zbytnie przylgnienie do Falstaffa.
Ks. Henr. I do ciebie.
Poins. Nie; ludzie dobrze o mnie mówią; nie raz to słyszę na własne uszy; co mogą najgorszego o mnie powiedzieć jest, że jestem młodszym bratem, i że pracuję niezgorzej na własną rękę, a dwom tym rzeczom, wyznaję, nie jestem zdolny zaradzić. Ale patrz, panie, nadchodzi Bardolf.
Ks. Henr. A z nim paź, którego dałem Falstaffowi. Dostał go odemnie chrześcijaninem, a patrz, czy ten tłusty hultaj nie zrobił z niego małpy?
Bardolf. Szczęść Boże waszej łaskawości!
Ks. Henr. I waszej, najszlachetniejszy Bardolfie!
Bardolf (do Pazia). Śmiało naprzód, ty cnotliwy ośle! Wstydliwy dudku, czy koniecznie rumienić ci się trzeba? Czemu się teraz rumienisz? Na jakąż to pannę-giermka się zmieniłeś! Także to trudna sprawa odebrać dziewictwo kwartowemu kuflowi?
Paź. Właśnie co zawołał mnie, milordzie, przez czerwoną okiennicę, a niepodobna mi było rozróżnić jakiejbądź cząstki jego twarzy od okna; dostrzegłem nakoniec jego oczy, i zdawało mi się, że zrobił dwie dziury w nowej spódnicy szynkarki, aby wyglądać przez nie na ulicę.
Ks. Henr. Czy dzieciuch nie zrobił postępów?
Bardolf. Precz mi sąd, sk.....nie! dwunożny króliku, precz mi!
Paź. Precz mi stąd, ty hultajski śnie Altei, precz mi!
Ks. Henr. Naucz nas, paziu; co to za sen, paziu?
Paź. Co za sen milordzie? Śniło się Altei, że powiła głownię, i dlatego jej snem go nazywam[1].
Ks. Henr. Dobre to tłómaczenie warte talara; weź go paziu.
Poins. Bodaj tak pięknego kwiatu oszczędziły robaki! Przyjmij te sześć groszy na ochronę.
Bardolf. Jeśli w waszej kompanii nie dostanie się na stryczek, będzie krzywda szubienicy.
Ks. Henr. A jakże zdrowie twojego pana, Bardolfie?
Bardolf. W dobrym stanie, dobry milordzie. Dowiedział się o przybyciu waszej łaskawości do miasta, i oto list od niego.
Poins. Wręczony z należnem poszanowaniem. A jakże zdrowie świętego Marcina, twojego patrona?[2]
Bardolf. Czy co do ciała, panie?
Poins. O, ani wątpię, że cząstka nieśmiertelna potrzebuje doktora, nie troszczę się jednak o nią, bo choć chora, nie umrze.
Ks. Henr. Pozwalam temu wrzodowi, jak mojemu psu, poufalić się ze mną; korzysta, widzę, z mojego pozwolenia, bo patrz, co mi pisze.
Poins (czyta). „John Falstaff, rycerz“ — Wszyscy muszą o tem wiedzieć, ilekroć nadarzy mu się sposobność mymówienia swojego nazwiska. Zupełnie jak królewscy krewni, co to nie ukłują się w palec, żeby nie powiedzieli: „wyciekło trochę krwi królewskiej“. „A to jak?“ spyta czasem udający, że ich nie zrozumiał; na to gotowa odpowiedź jak czapka dłużnika: „Jestem biednym królewskim kuzynem, panie“.
Ks. Henr. Chce im się gwałtem naszego kuzynostwa, choćby im przyszło sięgnąć do Jafeta. Ale do listu.
Poins. (czyta). „Sir John Falstaff, rycerz, synowi królewskiemu, najbliższemu po ojcu, Henrykowi księciu Walii, pozdrowienie“. Ależ to ma minę jakiegoś zaświadczenia.
Ks. Henr. Cicho!
Poins (czyta). „Będę naśladował dostojnych Rzymian krótkością — chce zapewne powiedzieć oddechu, dychawicznik. — „Polecam ci się, polecam cię Bogu i żegnam cię. Nie pospolituj się zbytecznie z Poinsem, bo on do tego stopnia twoich względów nadużywa, iż przysięga, że masz wziąć siostrę jego Halkę za żonę. Żałuj za twoje grzechy, jeśli znajdziesz wolną po temu chwilę, i bądź zdrów. Twój, tak lub nie (co się znaczy stosownie do tego, jak będziesz go traktował). Jaś Falstaff z moimi przyjaciółmi. John z moimi braćmi i siostrami, a sir John z całą Europą“. Milordzie, umaczam list ten w winie i zjeść mu go każę.
Ks. Henr. To jest każesz mu zjeść dwadzieścia jego wyrazów. Ale czy na prawdę tak mnie traktujesz, Edziu? Czy muszę wziąć twoją siostrę za żonę?
Poins. Bodaj biedna dziewka na nic gorszego nie trafiła! ale nigdy tego nie mówiłem.
Ks. Henr. Dobrze, dobrze. Tak to stroimy sobie żarty z czasem, a duchy mądrych siedzą w chmurach i śmieją się z nas. Czy pan twój jest tu w Londynie?
Bardolf. Tak jest, milordzie.
Ks. Henr. Gdzie wieczerza? Czy zawsze stary odyniec tuczy się w starym chlewie?
Bardolf. W starej swojej gospodzie, w Eastcheap.
Ks. Henr. W jakiem towarzystwie?
Paź. Efezejczyków, milordzie, starego kościoła.
Ks. Henr. Czy wieczerzają z nim jakie kobiety?
Paź. Tylko pani Żwawińska i Dorota Drzej-Prześcieradło.
Ks. Henr. Cóż to za poganka?
Paź. Bardzo zacna szlachcianka, krewna mojego pana.
Ks. Henr. Tak właśnie krewna, jak parafialne jałowice są krewne miejskiego byka. A gdybyśmy ich zeszli, Edziu, przy ich wieczerzy?
Poins. Jestem twoim cieniem, milordzie, pójdę wszędzie za tobą.
Ks. Henr. Słuchaj, paziu i ty Bardolfie, ani słowa waszemu panu, że jestem jeszcze w mieście. A to wam daję za milczenie.
Bardolf. Nie mam języka, panie.
Paź. Co do mojego, potrafię nim rządzić.
Ks. Henr. Więc bądźcie zdrowi, idźcie. (Wychodzą: Bardolf i Paź). Ta Dorota Drzej-Prześcieradło, to pewno jakiś tłuk być musi.
Poins. Ręczę za to; tak publiczna, jak gościniec między St-Albans a Londynem.
Ks. Henr. Jak zrobić, żebyśmy zobaczyli tej nocy Falstaffa w prawdziwych jego kolorach, niepostrzeżeni od niego?
Poins. Wdziejmy skórzane kaftany i fartuchy i służmy mu do stołu.
Ks. Henr. Z boga w byka? ciężki upadek! który spotkał Jowisza. Z księcia w czeladnika? nizka przemiana! która mnie spotka. Ale w każdej sprawie cel równoważy szaleństwu. Więc idźmy, Edziu. (Wychodzą).
Northumb. Nie, droga żono, i ty, piękna córko,
Dajcie bieg wolny twardym moim losom;
Nie bądźcie chmurne, jak są moje sprawy,
Jak położenie moje kłopotliwe.
Lady Nort. Nic już nie dodam; milcząc, zniosę wszystko;
Rób, co chcesz, mądrość twoja niech cie wiedzie.
Northumb. Ach! droga żono, o honor mój idzie;
Odjazd mój tylko może go ocalić.
Lady P. Przez Boga jednak, nie idź na tę wojnę!
Był czas, mój ojcze, w którym słowoś złamał,
Choć cię wiązało potężniej niż teraz,
Gdy syn twój, Percy, gdy mój drogi Henryk
Łakome oczy na północ kierował,
Czy nie zobaczy ojca z posiłkami;
Ale wyglądał i wzdychał daremno!
A cóż cię wtedy w domu zatrzymało?
Tam dwa honory legło: twój i syna.
Twemu niech znowu niebo blask przywróci
Henryka honor tak przylgnął do niego,
Jak do sinego nieba sklepu słońce;
Przy jego blasku, do walecznych czynów
Całe się Anglii cisnęło rycerstwo;
On był zwierciadłem, przy którem do boju
Szlachetna młodzież przywykła się stroić;
Chód jego wzorem dla każdej był stopy;
Krzykliwe słowa — ta jego przywara —
Stały się cechą języka walecznych,
I ten, co cicho mówić mógł i skromnie,
Przymiotom nawet swoim gwałt zadawał,
Żeby na jego mówić podobieństwo.
Mową i chodem, życiem i gustami,
Wojenną sztuką, krwi nawet dziwactwem
On był przykładem, wzorem, on był księgą,
Do której każdy stosował się rycerz;
A przecie, jego — ten cud człowieczeństwa
Ty opuściłeś, i jak był jedyny,
Tak jeden musiał, z twardej konieczności,
W hydne oblicze boga wojny spojrzeć,
Stanąć do boju, gdzie za sprzymierzeńca
Miał jedno tylko groźne imię Hotspur;
Tak go, mój ojcze, tak go opuściłeś!
O, cieniom jego nie wyrządź tej krzywdy,
Przyrzeczeń twoich nie dotrzymaj wierniej
Innym, niż jemu! o, nie łącz się z nimi!
Siły marszałka i arcybiskupa
Dość są potężne. Gdyby drogi Henryk
Ich wojsk połowę tylko miał pod ręką,
Dziś, zawieszona na Hotspura szyi
Mogłabym mówić o grobie Monmoutha.
Northumb. Odpuść ci, Boże, piękna moja córko!
Lecz z piersi moich wyrywasz mi dzielność,
Na nowo stare opłakując błędy.
Ale iść muszę, spotkać się tam muszę
Z niebezpieczeństwem, lub niebezpieczeństwo
Gdzieindziej samo przyleci mnie szukać,
Mniej na spotkanie przygotowanego.
Lady Nort. Schroń się do Szkocyi i czekaj tam, mężu,
Dopóki zbrojna szlachta i lud gminny
Swojej potęgi na próbę nie stawią.
Lady P. Jeśli nad królem w boju górę wezmą,
Połącz się z nimi, jak stalowe żebro,
Aby co mocne, mocniejszem uczynić;
Ale na naszą miłość cię zaklinam,
Pozwól, niech sami pierwszą zrobią próbę.
Tak syn twój zrobił — przyzwoliłeś na to —
A ja zostałam wdową po Henryku.
Nigdy dość długi mój nie będzie żywot,
By żałość moją po nim łzami skrapiać,
Aż strzeli w górę, jak niebo wysoko,
Na pamięć mego szlachetnego męża.
Northumb. No, dobrze, dobrze; chodźcie teraz ze mną.
Jestem jak morze u kresów przypływu,
Bez ruchu, w żadną stronę nie ciekące.
Pragnąłbym śpieszyć do arcybiskupa,
Lecz zatrzymuje tysiąc mnie powodów.
Do Szkocyi pójdę, aż wypadków prądy
Znów na angielskie wyrzucą mnie lądy. (Wychodzą).
1 Posług. Cóż to przynosisz? jabłka janówki? Czy nie wiesz, że sir John znieść nie może janówek?
2 Posług. To prawda: Książe pewnego razu postawił przed nim talerz janówek i powiedział: „mamy teraz pięciu sir Johnów“, a zdejmując kapelusz dodał: „pożegnam teraz tych sześciu suchych, okrągłych, starych, powiędłych rycerzy“. Dotknęło go to do głębi serca, ale zapomniał już o tem.
1 Posług. Przykryj je więc i postaw. Wyjrzyj teraz na ulicę, czy przypadkiem nie zobaczysz kapeli Nurka, bo jejmość Drzej-Prześcieradło radaby mieć muzykę. Śpiesz się tylko; izba, w której wieczerzali, za gorąca, przyjdą tu niebawem.
2 Posług. Czy wiesz, że książę i Poins pokażą się za chwilę, wdzieją dwa nasze kaftany i fartuchy? Tylko sir John nie powinien nic o tom wiedzieć; Bardolf przyniósł rozkazy.
1 Posług. Na mszę świętą, będzie śmiechu jak za dobrych czasów; przewyborne podejście.
2 Posług. Tym czasem idę szukać Nurka (Wychodzi).
Gospod. Na uczciwość, słodkie serduszko, zdaje mi się, że jesteś teraz w najśliczniejszej temperaturze, twój puls tak dziwnie bije, jakby pragnęło serce, a twoja płeć, możesz mi wierzyć, tak czerwona jak róża. Tylko że zanadto piłaś kanaryjskiego wina; bo to jest wino dziwnie przenikające, perfumuje krew nim zdołasz zawołać: Cóż to jest? Jakże ci teraz?
Dorota. Lepiej niż było. Hm!
Gospod. No, to mi dobra odpowiedź. Dobre serce warte jest złota. Patrz, i sir John nadchodzi.
Falstaff. „Kiedy Artiur na dwór przybył“ —
Wylej z nocnika. (Wychodzi Posługacz).
„A nie lada był to król“.
No, jakże ci, pani Doroto?
Gospod. Mdłości ją biorą.
Falstaff. To całej płci jest zwyczaj; zawsze jej figle na mdłościach się kończą.
Dorota. A ty brudny hultaju, toć to jest cała pociecha, którą mi przynosisz?
Falstaff. Tuczysz ty tych hultajów, pani Doroto.
Dorota. Ja ich tuczę? Obżarstwo i choroby ich tuczą, a nie ja.
Falstaff. Jeśli kucharz przychodzi w pomoc obżarstwu, wy przychodzicie w pomoc chorobom; wasz to prezent, Doroto, wasz to prezent, zgódź się na to, biedna moja cnotko, zgódź się na to.
Dorota. To prawda, dajemy wam nasze łańcuszki i nasze klejnoty.
Falstaff (śpiewa): „Perły, łańcuszki, sygnety“.
Bo kto się walecznie sprawił, wraca kulawy, jak ci wiadomo; wraca z wyłomu z piką walecznie pogiętą, idzie do doktora walecznie, rzuca się na podsadzone miny walecznie.
Dorota. Bodajeś wisiał, błotnisty węgorzu, bodajeś wisiał!
Gospod. Na uczciwość, zawsze po staremu, nie możecie się spotkać, żeby się nie kłócić. Jesteście oboje opryskliwi, jak dwie suche grzanki. Nie może jedno znosić drugiego wywarów. Ależ do licha, jedno musi znosić (do Doroty), a tem jednem ty być musisz. Jesteś słabszem naczyniem, jak to mówią, próżniejszem naczyniem.
Dorota. A czy może słabe, próżne naczynie znieść tak ogromny antał? Toć w nim jest cała piwnica zamożnego kupca w Bordeaux; nie widziałaś nigdy ładowniejszego okrętu. — No, zbliż się; rozstańmy się jak dobrzy przyjaciele, Jasiu. Idziesz na wojnę, a czy cię znowu kiedykolwiek zobaczę, nikt sobie o to nie suszy głowy.
Posług. Chorąży Pistol jest na dole i chciałby mówić z tobą panie.
Dorota. Co? ten szubienicznik? ten obrzydły warchoł? Nie wpuszczaj go; to łotr z najniewyparzeńszą gębą w całej Anglii.
Gospod. Jeśli to warchoł, nie wpuszczaj go, nie, na uczciwość. Muszę żyć z sąsiadami; nie chcę u siebie warchołów. Mam dobre imię i dobrą sławę u najuczciwszych. Zarygluj drzwi; niema tu miejsca dla warchołów. Nie żyłam do dziś, żeby przyjmować teraz warchołów; zarygluj drzwi, proszę cię.
Falstaff. Czy słyszysz, gospodyni?
Gospod. Proszę cię, uspokój się, sir Johnie; niema tu miejsca dla warchołów,
Falstaff. Czy słyszysz? to mój chorąży.
Gospod. Tere bzdere, sir Johnie, daj sobie pokój. Dla twoich warchołów chorążych za wysokie moje progi. Stawiłam się, parę dni temu, przed panem deputowanym Chudoszem, a jak mi powiedział — było to nie dawniej jak w ostatnią środę — „sąsiadko Żwawińska“, powiedział — a i ksiądz Niemek, nasz kaznodzieja był przytomny — „przyjmuj tych co są grzeczni“, powiedział, „twoja gospoda nie najlepszej używa reputacyi“ — a wiem ja, dlaczego to powiedział — „bo“, powiedział, „uczciwa z ciebie niewiasta i dobrze mówią o tobie ludzie, daj przeto baczność, jakich przyjmujesz gości, nie przyjmuj“, powiedział, „żadnych warchołów“. — Żaden też nogi tu nie postawi. Skakałoby ci serce z radości, gdybyś słyszał, co on mówił; nie, nie chcę żadnych tu warchołów.
Falstaff. Ależ on nie warchoł, gospodyni; to najpotulniejszy kostera; możesz go głaskać bezpiecznie jak charcie szczenię; nie będzie się warcholił z indorem, byle mu najerzył pióra na znak oporu. Zawołaj go chłopcze.
Gospod. Kostera, mówisz? Nie zamknę drzwi żadnemu uczciwemu człowiekowi, choćby przyszedł i z kosturem, ale nie lubię warchołów; na uczciwość, słabo mi się robi, gdy słyszę wyraz; warchoł. Patrzcie tylko panowie, jak drżę cała; patrzcie tylko, możecie mi wierzyć.
Dorota. To prawda, gospodyni.
Gospod. Czy drżę cała? ha, na uczciwość, jak liść osiczyny; znieść nie mogę widoku warchołów.
Pistol. Bóg z tobą, Sir Johnie!
Falstaff. Witaj mi, chorąży Pistolecie. No, Pistolecie, nabijam cię kuflem wina, strzelaj mi do gospodyni.
Pistol. Strzelam do niej dwiema kulami, Sir Johnie.
Falstaff. Nic jej nie zrobisz, Pistolecie, nie zadraśniesz jej nawet.
Gospod. Gadaj sobie, co chcesz, nie myślę ja pić ani kul ani pistoletów; nie mam zwyczaju pić więcej, niż co mi na zdrowie, dla niczyjej przyjemności, nie, nie mam zwyczaju.
Pistol. Więc do ciebie, panno Doroto, strzelam do ciebie.
Dorota. Do mnie strzelasz? Gardzę tobą, obrzydły nicponiu. Co? ty biedny, nikczemny kapcanie, bez koszuli oszuście? Precz mi stąd, spleśniały łotrze, precz mi! Nie dla ciebie to kąsek, wart on twojego pana.
Pistol. Znamy się, panno Doroto.
Dorota. Precz mi stąd, nędzny rzezimieszku! brudny czopie, precz mi! Na to wino, utopię nóż mój w twoich zgniłych szczękach, jeśli sobie pozwolisz bezczelnie za panbrat mnie traktować. Precz mi stąd, nędzna butelko na piwo! ty stęchły kuglarzu! — A to znowu odkąd, proszę, mopanku? — Co? czy dlatego, że masz dwie gwiazdki na ramieniu? A to mi rarytas!
Pistol. Zamorduję ci za to twoje kryzy.
Falstaff. Dość tego, Pistolecie; nie chciałbym, żebyś tu wypalił. Strzelaj, ale nie w naszej kompanii.
Gospod. Nie, dobry kapitanie Pistolecie, nie tu, słodki kapitanie.
Dorota. Kapitanie? A ty obrzydły, potępiony oszuście, czy cię nie wstyd, że cię nazywają kapitanem? — Gdyby kapitanowie jak ja myśleli, kijami by cię wypędzili, że śmiałeś przybrać ich tytuł, nim na niego zasłużyłeś. Ty kapitanem? ty, niewolniku! A to za co? Czy za to, że podarłeś kryzy biednej dziewce w zamtuzie? On kapitanem! Ten szubienicznik? Ten łajdak? Żyje spleśniałemi śliwkami i sucharami. Kapitan! te łotry zrobią wyraz kapitan, tak znienawidzonym, jak słowo: posiadać, które bardzo uczciwem było kiedyś słowem, nim się dostało w złe towarzystwo. Niechże się panowie kapitanowie mają na baczności.
Bardolf. Proszę cię, zejdź na dół, dobry chorąży.
Falstaff. Słuchaj mnie, panno Doroto.
Pistol. Ja? Ani myślę. Powiem ci, kapralu Bardolfie, że gotów jestem poszarpać ją na kawałki; muszę się na niej pomścić.
Paź. Proszę cię, zejdź na dół.
Pistol. Wprzód ją w piekle zobaczę, w Plutona potępionem jeziorze, w piekielnej bezdeni, z Erebem i torturami bez miłosierdzia. Trzymajcie haczyki i wędki! Wołam: wara, psy, wara! Wara przeznaczenie! Czy nie mamy tu Hireny?
Gospod. Dobry kapitanie Piszczelu, uspokój się; bardzo już późno. Błagam cię, miarkuj twoją kolerę.
Pistol. A to mi żarty! Więc te Azyi szkapy
Do juk zrodzone, chude, dychawiczne,
Na dzień trzydziestu mil nie zdolne zrobić,
Chcą się z Cezarem, z Hannibalem mierzyć,
Lub z trojańskimi Grekami? Przez Boga!
Niech raczej z królem Cerberem się smarzą;
Niech niebo ryczy; mamyż bitwy staczać
Dla nędznych cacek?
Gospod. Na uczciwość, kapitanie, okrutnie to gorzkie słowa.
Bardolf. Oddal się, dobry chorąży, bo znowu zrobi się burda.
Pistol. Niech ludzie jak psy zdychają; szafujmy koronami jak szpilkami! Czy niema tu Hireny?
Gospod. Daję ci słowo, kapitanie, że jej tu niema. Cóż znowu u licha, czy myślisz, żebym ją schowała? Proszę cię, uspokój się.
Pistol. Więc jedz i tucz się, piękna Kalipolis!
Dobrze, a teraz, daj mi kufel wina.
Si fortuna me tormenta, sperato me contenta.
My, bać się armat? Nie, niech dyabeł strzela!
Lecz daj mi wina, a ty, kochaneczko,
Spocznij tu chwilę. (Kładzie swoją szablę na ziemię),
Czy punkt tu położyć?
Czy et caetera nic u was nie znaczy?
Falstaff. Pistolecie, chciałbym mieć chwilę spokojności.
Pistol. Słodki rycerzu, pięść twoją całuję. Ba, siedm gwiazd widzieliśmy.
Dorota. Zruć go ze schodów! Znieść już nie mogę galimacyi tego hultaja.
Pistol. Zruć go ze schodów! Alboż to my nie znamy gallowejskich kucyków?
Falstaff. Stocz go z góry na dół, Bardolfie, jak fałszywy szeląg, boć skoro nic nie robi i tylko nic paple, to i my z niego nic zrobimy.
Bardolf. No, chodź ze mną na dół.
Pistol. Co, chcesz nacięcia? Mamy krwi utoczyć?
A więc ty, śmierci, do snu mnie ukołysz!
Skończ dni mych smutek! A niechaj trzy siostry
Przędą nam rany szerokie, głębokie!
Przybądź, Atropos!
Gospod. A to mi na piękne zabiera się rzeczy.
Falstaff. Daj mi mój rapir, paziu.
Dorota. Proszę cię Jasiu, proszę cię, nie dobywaj go.
Falstaff (dobywając rapira, do Pistola). Ruszaj mi ze wschodów!
Gospod. To mi się zgiełk nazywa! Wyrzekam się oberży, jeśli mam żyć w takich opałach i strachach. To czysty rozbój; tego mi jeszcze brakowało! Rozbój! na uczciwość. Schowajcie te nagie miecze! schowajcie te nagie miecze! (Wychodzą Pistol i Bardolf).
Dorota. Proszę cię, Jasiu, uspokój się; drapnął hultaj. Oj, ty maluśki sk......nie! waleczny nicpońku!
Gospod. Czy cię nie ukłuł w pachwinę? Bo zdawało mi się, że ci dał w brzuch zamaszyste pchnięcie.
Falstaff. Czy go wypchnąłeś za drzwi?
Bardolf. Wypchnąłem, panie. Upił się hultaj. Raniłeś go, panie, w ramię.
Falstaff. A łajdak! mnie brawować!
Dorota. O, ty słodki, mały łotrzyku! Ah, biedna małpeczko, jak się zapociłeś! Chodź tu, niech ci twarz obetrę, chodź tu, waleczny hultaju! Ha, łotrzyku, kocham cię! Jesteś waleczny jak Hektor Trojański, wart pięciu Agamemnonów, dziesięć razy lepszy od dziewięciu bohaterów. A hultaju!
Falstaff. Drab nieuczciwy! każę nim ciskać w prześcieradle.
Dorota. Zrób to, jeśli masz serce; a jeśli to zrobisz, zapłacę ci tą samą monetą między dwoma prześcieradłami.
Paź. Przyszła kapela, panie.
Falstaff. Niech gra. — Grajcie, panowie. — Siądź mi na kolanach, Dorotko. — Ha łajdak! obrzydliwy junak! Z rąk mi się wyśliznął hultaj jak żywe srebro.
Dorota. A ty pędziłeś za nim jak kościol. Oj ty sk......nie! moje ty słodkie wielkanocne prosiątko! Kiedy też skończysz bić się we dnie, a fechtować się w nocy? kiedy zaczniesz pakować stare twoje cielsko do nieba?
Falstaff. Cicho, dobra Dorotko! Nie gadaj jak trupia główka, nie przymuszaj mnie do myślenia o moim końcu.
Dorota. Powiedz mi, co ty myślisz o charakterze księcia?
Falstaff. Uczciwe, tylko płytkie młode stworzenie. Byłby z niego doskonały krajczy, przewybornieby chleb rozdzielał.
Dorota. Ale powiadają, że Poins bystry ma dowcip.
Falstaff. On bystry dowcip? Na stryczek mi z takim pawijanem. Dowcip jego gęsty jak tewkesburska musztarda. Nie więcej u niego bystrości jak u kaczki.
Dorota. Dlaczegóż go książę tak kocha?
Falstaff. Bo ich nogi jednej są miary; i dobrze gra w krążki, i je węgorza z koprem, i potyka resztki świec jak śliwki na wódce, i bawi się z dziećmi w chuśtawkę, i skacze przez stołki, i klnie z wielką gracyą, i nosi buty obcisłe jak na wystawie u szewca, i nie wywołuje kłótni opowiadając delikatne historye, i posiada wiele innych krotofilnych przymiotów, które są znamieniem ciężkiej myśli ale zwinnego ciała; oto powody, dla których książę przywiązał go do swojej osoby, bo i sam książę drugi taki, jeden włosek przechyliłby wagę na drugiego stronę.
Ks. Henr. Czy ten czop chce, żebym mu uszy obciął?
Poins. Obłóżmy go kijami w przytomności jego frajerki.
Ks. Henr. Patrz tylko, czy ten wywiędły staruch nie daje sobie skrobać głowy jak papuga?
Poins. Czy to nie dziwy, że żądza o tyle lat przeżyła możność?
Falstaff. Pocałuj mnie, Dosiu.
Ks. Henr. Saturn i Wenus są tego roku w połączeniu; co mówi na to kalendarz?
Poins. A, patrz, jak ten ognisty Trigon, jego pachołek, pieści stare archiwa swojego pana, jego powiernika — pugilares.
Falstaff. Dajesz mi pochlebne cmoki.
Dorota. Ale szczere, całuję cię najwierniejszem sercem.
Falstaff. Już ja stary, już ja stary.
Dorota. Kocham cię goręcej niż najmłodszego z tych wszystkich nicponiów.
Falstaff. Z jakiej chcesz materyi spódniczkę? Odbieram pieniądze we czwartek; jutro przyślę ci czepek. A teraz zanuć mi jaką wesołą piosneczkę; już późno, czas iść do łóżka. Zapomnisz mnie, gdy się oddalę.
Dorota. Na uczciwość, płakać mnie przymusisz, jeśli tak będziesz dłużej gadał. Niech ci powiedzą, czy się choć raz wyfiokuję przed twoim powrotem. Słuchaj tylko końca.
Falstaff. Wina, Franciszku!
Ks. Henryk i Poins (występując). Zaraz, zaraz, panie.
Falstaff. Ha, królewski bękart? A czy ty nie Poins, brat jego?
Ks. Henr. A ty kulo grzesznych kontynentów, co ty za życie prowadzisz?
Falstaff. Lepsze od twojego; jestem szlachcicem, a ty szynkarczykiem.
Ks. Henr. To prawda, przychodzę też trochę ci krwi utoczyć.
Gospod. Niech Pan Bóg ma w swojej świętej pieczy twoją dostojność! na uczciwość witaj nam w Londynie! Błogosław Panie, słodkiej twojej twarzy! Jak to, panie, z Walii powracasz?
Falstaff. A ty bękarcie, szalony zlewku majestatu! (kładąc rękę na Dorocie) na to wiotkie ciało i na tę krew popsutą witam cię radośnie!
Dorota. A to co znowu, ty stary głupcze? Gardzę tobą.
Poins. Łaskawy panie, wygna ci z myśli chęć zemsty i wszystko w żart obróci, jeśli odrazu w gniew nie wpadniesz.
Ks. Henr. Ty sk......nie, mino łoju, ty, z jakąż to ujmą mówiłeś o mnie teraz właśnie do tej uczciwej, cnotliwej i grzecznej szlachcianki?
Gospod. Bóg zapłać twojemu uczciwemu sercu! bo wszystko, co o niej mówisz, panie, jest szczera prawda, na uczciwość.
Falstaff. Czy mnie słyszałeś?
Ks. Henr. Słyszałem, a tyś mnie poznał tak samo, jak kiedy zmiatałeś przy Gadshill; wiedziałeś, że stałem za tobą i mówiłeś tak z umysłu, żeby stawić na próbę moją cierpliwość.
Falstaff. Nie, nie, nie, bynajmniej, ani przypuszczałem, że mogłeś mnie słyszeć.
Ks. Henr. Zmuszę cię więc naprzód do wyznania twojej rozmyślnej obelgi, a wiem, jak mam cię potem traktować.
Falstaff. Nie było tu żadnej obelgi, Henrysiu na honor, żadnej obelgi.
Ks. Henr. Żadnej obelgi? A czy to nie obelga nazywać mnie krajczym, rozdzielaczem chleba, i nie wiem co tam jeszcze.
Falstaff. Żadnej obelgi, Henrysiu.
Poins. Żadnej obelgi!
Falstaff. Żadnej obelgi, Edziu, najmniejszej, uczciwy Edziu. Źle o nim mówiłem w przytomności jawnogrzesznicy, żeby jawnogrzesznica nie zakochała się w nim przypadkiem, a robiąc to, dopełniłem powinności szczerego przyjaciela i wiernego poddanego, za co twój ojciec winien mi podziękowanie. Żadnej obelgi, Henrysiu, żadnej, Edziu, żadnej, nie, moje chłopaki, żadnej
Ks. Henr. Rozważ tylko, czy przez czystą trwogę i zupełne tchórzostwo nie krzywdzisz tej cnotliwej szlachcianki, żeby nas ułagodzić? Alboż to jawnogrzesznica? Alboż twoja gospodyni jawnogrzesznica? alboż ten paź jawnogrzesznik? Alboż uczciwy Bardolf, na którego nosie pali się gorliwość, jawnogrzesznik?
Poins. Odpowiedz na to spróchniały wiązie, odpowiedz.
Falstaff. Dyabeł wpisał już stanowczo Bardolfa w swój regestr; twarz jego jest prywatną kuchnią Lucypera, w której bez ustanku smarzy piwożłopów. Co do pazia, krąży wprawdzie jeszcze kolo niego dobry anioł, ale i tu dyabeł bierze górę.
Ks. Henr. Co do kobiet?
Falstaff. Co do jednej, już jest w piekle i piecze się tam biedna dusza; co do drugiej, winienem jej pieniądze, a czy ją za to piekło czeka, nie wiem.
Gospod. Nie, możesz mi wierzyć.
Falstaff. Nie, i ja myślę, że nie czeka; ja myślę, że pod tym względem masz pokwitowanie. Ale jest tam inna na ciebie skarga: pozwalasz jeść mięso w twoim domu, wbrew zakazom; myślę, że za to będziesz kiedyś wyła.
Gospod. Wszyscy oberżyści robią to samo; a zresztą co znaczy jeden lub dwa baranie udźce na cały post święty?
Ks. Henr. Ty, szlachcianko —
Dorota. Co mówi Wasza Łaskawość?
Falstaff. Jego Łaskawość mówi to, przeciw czemu buntuje się jego ciało.
Gospod. Kto tak głośno stuka do bramy? Idź zobacz Franciszku. (Wchodzi Peto).
Ks. Henr. Peto, jakie przynosisz nowiny?
Peto. Król a twój ojciec, książę, jest w Westminster.
Dwudziestu posłów przybiegło z północy
Znużonych drogą; a gdy tu śpieszyłem,
Spotkałem jaki tuzin kapitanów
Śpieszących z głową odkrytą, a wściekle
Bijących w bramy po wszystkich szynkowniach
I pytających, gdzie jest sir John Falstaff.
Ks. Henr. Prawdziwie, Poins, godnem jest nagany,
Że czas tak drogi tracę lekkomyślnie,
Gdy burza wojny, jak wiatr południowy,
Czarnych wyziewów ciężarny obłokiem,
Zaczyna topnieć i deszczu lać strugi
Na głowy nasze z szyszaków odarte.
Daj miecz i płaszcz mój. — Dobra noc, Falstaffie.
Falstaff. Zbliżał się nakoniec najsmaczniejszy kawałek nocy, a tu mi trzeba odjeżdżać, nie pokosztowawszy go nawet. (Stukanie) Nowe stukanie do bramy! (Wchodzi Bardolf). Co się to znaczy? Co tam nowego?
Bardolf. Śpiesz się, panie, do królewskiego dworu, a to natychmiast; jaki tuzin kapitanów czeka na ciebie przy wrotach.
Falstaff (do Pazia). Zapłać muzykę, pachołku. — Bądź zdrowa, gospodyni; bądź zdrowa, Dosiu. — Widzicie, dobre moje dziewki, jak szukają ludzi zasłużonych. Niedołęga spać może, ale budzą ludzi czynu. Żegnam was, dobre dziewki. Jeśli mnie natychmiast pocztą nie wyprawią, zobaczę się z wami przed odjazdem.
Dorota. Nie mogę mówić — jeśli serce moje nie gotowe pęknąć — cóż robić! Słodki Jasiu, miej o sobie staranie.
Falstaff. Bądźcie zdrowe, bądźcie zdrowe!
Gospod. Dobrze, dobrze, bądź zdrów! Dwadzieścia dziewięć lat będzie na zielony groszek, jak znam cię, ale uczciwszego, z lepszem sercem człeka — dobrze! Bądź zdrów!
Bardolf. (za sceną). Pani Drzej-Prześcieradło!
Gospod. Co tam?
Bardolf. Powiedz pani Drzej-Prześcieradło, żeby szła do mojego pana.
Gospod. O leć, Dosiu, leć! leć, dobra Dosiu!