Król Henryk IV. Część II (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Król Henryk IV. Część II
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. Henry IV, Part 2
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

KRÓL HENRYK IV. CZĘŚĆ II.



KRÓL HENRYK IV.
CZĘŚĆ II.

K

Króla Henryka IV część druga łączy się bezpośrednio z pierwszą i jest dalszym jej tylko ciągiem i dokonaniem. Płochy książe Henryk, przyjaciel Falstaffa, który już w bitwie pod Shrewsbury męstwem swem podniósł się i oczyścił w oczach ojca i widzów, w którym poeta powoli przygotowuje nam rycerskiego Henryka V, jeszcze się całkowicie rozstać nie może z nałogami i obyczajem rozpasanej młodości. Wraca i tu do dawnych swych rozrywek, mniej się im wszakże oddając i raczej przypatrując, niż czynnie w nich uczestnicząc.

Henryk IV występuje tu jako zwycięzca umocniony na tronie dzielnem wystąpieniem przeciw wichrzycielom, pewien, że dziedzictwo przekaże następcy. W historyi Holinshed’a, wypadki te, które poeta natychmiast po zwycięstwie zestawia z opisanymi w pierwszej części — oddzielone są od niego kilku latami. Historya powiada, że stary książe Northumberland po zwycięstwie króla, ocalając życie i dobra swoje, poddał się losowi i przejednał. Nierychło zaś potem, korzystając z wyprawy na Francyę, do nowego porwał się powstania, usiłując klęskę powetować — i strącić z tronu Lancastra.
Pretendentem do korony był dlań zawsze ten Edmund Mortimer hr. Marchii, którego w Windsor strzeżono. Do tego nowego spisku należeli, wedle kroniki, Lord Hastings, Bardolph, Tomasz Mowbray (syn księcia Norfolk) i Ryszard Scroop Arcybiskup Yorku, człowiek, który u ludu angielskiego miał wielką wziętość i przewagę, i czczonym był niemal jak święty. Tomasz Mowbray żal miał do króla za zabrane mu dobra, Arcybiskup Yorku za ściętego brata i za pozbawionego tronu Mortimera. Powstańcy ogłosili odezwę do ludu, którą z rozkazu Arcybiskupa Yorku poprzybijano na drzwiach kościołów. Lud na głos arcypasterza płynął doń tłumami; miasto York ogłosiło się za nim.
Pomimo tych potężnych zasobów, jakimi rozporządzali spiskowi, nie mieli jednak odwagi wyjść w pole i ociągali się z rozpoczęciem walki stanowczej. Arcybiskup na pierwsze wezwanie do pojednania i zgody okazał się skłonnym przyjąć warunki, przez hrabiego Westmoreland w imieniu króla podane. Oświadczył natychmiast, że nie przeciwko królowi walczył, ale przeciw nadużyciom, jakich się dopuszczano. Westmoreland ze swej strony warunki podane przyjąć się oświadczył i przyrzekł reformy żądane. Wszyscy, idąc za przykładem arcybiskupa, woleli zgodę i układy, niżeli wojnę domową. Jeden tylko Tomasz Mowbray nie dowierzał przyrzeczeniom, — chociaż większość była za ich przyjęciem. Gdy wskutek układu wojska powstańcze rozpuszczone zostały, hr. Westmoreland kazał natychmiast uwięzić spiskowych, a wojska królewskie puściły się w pogoń za rozpuszczonymi oddziałami, które ścigały, rozpraszały i niszczyły. Nie pomogły przywileje parów i prałatów, Mowbraya i Arcybiskupa osądzono na śmierć i ścięto. Król poszedł na zamki obronne Percych, na zbuntowane prowincye i przywiódł je orężem do posłuszeństwa.
Książe Henryk brał udział w tej wojnie. Historya opowiada jeszcze o długiej a uporczywej obronie czarnoksiężnika owego Glendower’a, który w przeciągu lat prawie czterech trzymał się w górach i bronił nim go pokonano.
Hr. Northumberland i Bardolph zbiegli do Szkocyi, aby zbierać nowe siły przeciwko przywłaszczycielowi Henrykowi IV. Northumberland w r. 1408 powrócił do hrabstwa swego, powołując je do buntu, który w istocie wybuchnął i skończył się bitwą pod Bramhan, w której on poległ, a wkrótce po nim i Bardolph z ran w potyczce odniesionych. Głowy obu na pal wbite wystawiono na moście londyńskim.
Szekspir ani mógł, ani chciał malować całego panowania Henryka IV i czynności jego po uśmierzeniu powstania. W dramacie umiera on zaraz po zwycięstwie odniesionem, a sceny ostatnie, w których występuje następca tronu, rozwijają charakter jego, podnoszą go, przygotowując dramat następny.
Kronika Holinsheda, główne źródło, którem posługiwał się Szekspir i jego poprzednicy, opisując zgon króla, mieści niektóre rysy, wzięte z niej przez poetę do dramatu:
„Nazajutrz po Bożem Narodzeniu — pisze kronikarz — otwartym by miał parlament, który król zwołał do Londynu; ale życie swe skończył, nim posiedzenie zamknięto... W czasie ostaniej swej choroby rozkazał, jak utrzymują niektórzy, koronę swą położyć na poduszce w głowach łoża swego, gdy wtem napadły go boleści tak srogie, iż leżał martwy, jakby już duch opuścił ciało jego. Ci, co przy nim byli, sądzili w istocie, iż już życie zakończył i oblicze jego zasłonili całunem. Książe syn jego, gdy mu o tem doniesiono, udał się do komnaty, zabrał koronę i odszedł z nią. Gdy potem ojciec znowu, ochłonąwszy z boleści, przyszedł do siebie, spostrzegł zaraz, iż korony brakło, a gdy się dowiedział, że ją syn zabrał, kazał go zawołać do siebie, pytając, coby to znaczyć miało, iż się tak z nim źle obchodził? Książe odparł, nie tracąc przytomności — „panie, wedle mojego i wszystkich przekonania, zdawaliście się umarłym, dlategom ja, jako wasz najbliższy spadkobierca wziął to jako swoje, nie jako Wasze. — A, miły synu — rzekł król z westchnieniem głębokiem, jeślim ja do niej jakie prawo miał — Bóg jeden wie.
— Lecz, odparł syn, umieracie jako król, przeto koronę po was biorę i mam nadzieję ją, mieczem, jako i wy, od nieprzyjaciół obronić. — A więc — rzekł król — polecam to Bogu; ty zaś pomnij, abyś doprowadził do końca. I obróciwszy się na łóżku, oddał ducha“.
Szekspir w drugiej, jak w pierwszej części, nie idzie niewolniczo za Holinshedem, nie nagle zmienia Henryka V, przygotowuje widzów do tej metamorfozy; ale przeobrażenie rozpuszczonego młodzieńca na króla czującego obowiązki swego położenia, umiejącego powagę majestatu utrzymać — usuwa się z przed oczów widza.
Przyjaciel Falstaff, który i w tej części gra rolę niepoślednią, cieszy się niesłychanie, dowiadując o wstąpieniu na tron swojego druha, wiernego towarzysza płochych zabaw i figlów trefnych. Jest pewnym, że teraz doszedł do szczytu szczęścia, podawnemu myśląc z królem być na stopie poufałości — tymczasem spotyka go zawód okropny. Henryk V rozpoczyna panowanie, zrywając dawne stosunki, a wynagradzając cnotliwą surowość sędziego, który niegdyś, gdy jeszcze był księciem, uwięzić go kazał. Piękną tą sceną uwydatniającą charakter przyszły Henryka V kończy się ta część druga.
Dramat ten (część II-ga) zdaje się być zaraz po pierwszej części napisany, jako ciąg jej dalszy. Układ, sposób prowadzenia, styl tego dowodzi. W roku 1599 grano już tę część na scenie; lecz, gdy część pierwsza po kilkakroć była drukowaną, druga wyszła osobno raz tylko, pod tytułem: „Druga część Henryka IV, ciągnąca się dalej do jego śmierci i koronacyi Henryka V. Z dowcipami Sir Johna Falstaffa i górnomownego Pistola“[1].




OSOBY:

Król Henryk IV.

Henryk, książę Walii, później Henryk V,  synowie króla.
Tomasz, książę Klarencyi,
Książę Jan z Lancastru, później książę Bedford,
Humphrey (Humfry) książę Gloucester (Gloster),
Hrabia Warwick (Warwik)  z partyi królewskiej.
Hrabia Westmoreland,
Gower,
Harcourt (Harkur),

Lord wielki sędzia. Dworzanin z jego służby.

Hrabia Northumberland,
Scroop (Skrup), arcybiskup Yorku
Lord Mowbray,  nieprzyjaciele króla.
Lord Hastings,
Lord Bardolph (Bardolf),
Sir John Colevile (Dżon Kolwil),
Travers,  domownicy Northumberlanda.
Morton,

Falstaff, Bardolf, Pistol, Paź.

Poins,  ze służby księcia Henryka.
Peto,
Płytek,  sędziowie pokoju
Wilczek,

Davy, sługa Płytka.
Butwiak, Cień, Brodawka, Słabiak, Cielak, rekruci.
Kruczek, Sidełko, słudzy sądowi.
Wieść, Odźwierny, Tancerz.
Lady Northumberland.
Lady Percy (Persy).
Pani Żwawińska, karczmarka.
Dorota Drzej-prześcieradło.



KRÓL HENRYK IV.
CZĘŚĆ II.

PROLOG.
Warkworth. Przed zamkiem hrabiego Northumberlanda.
(Wchodzi: Wieść, w ubiorze pomalowanym w języki).

Wieść.  Otwórzcie uszy; kto chciałby je zatkać,
Kiedy Wieść głośna zaczyna swą powieść?
Ja to od wschodu do zachodu kresów
Na koniu moim, na wiatrach niesiona,
Głoszę zaczęte na kuli tej czyny.
Na mych językach wieczna jedzie potwarz,
Którą we wszystkich ogłaszam narzeczach,
Fałszem słuchaczów przepełniając uszy.
Pokój oznajmiam, gdy skryta nienawiść
Świat z bezpieczeństwa uśmiechami rani.
Czyż nie ja sama, nie Wieść, zbiera wojska,
Gotuje opór, kiedy rok ciężarny
Innych, nieznanych płodem przeciwności
Zdaje się w łonie swem kryć wojny brzemię?
Wieść, jest to fletnia, w którą dmucha zazdrość,
Lub podejrzenie, albo przypuszczenia;
Instrument prosty, z tak łatwem zadęciem,
Że hydny potwór o głowach tysiącu,
Chwiejne pospólstwo, zagrać na nim może.
Lecz potrzebujęż anatomizować
Znane me ciało pośród mej drużyny?
Spytacie teraz, co mnie tu sprowadza?
Lecę przed króla Henryka zwycięstwem,

Który na krwawem polu pod Shrewsbury
Z wodzem posiekał Hotspura zaciągi,
W krwi buntowników pożar buntu zgasił.
Lecz co ja robię, prawdę rozgłaszając?
Sprawą jest moją roztrąbić po ziemi,
Że Henryk Monmouth zwyciężony poległ
Od krwawej szabli dzielnego Hotspura;
Że król, pod wściekłą prawicą Douglasa,
Do grobu schylił głowę pomazaną.
To rozgłosiłam po wsiach i miasteczkach
Od pola zwycięstw króla pod Shrewsbury
Do tych toczonych przez robactwo murów,
W których Hotspura ojciec, Northumberland,
Czeka, udaną złożony chorobą.
Poseł za posłem biegnie zadyszany,
A każdy niesie tę samą wiadomość,
Bo się odemnie każdy jej dowiedział;
Każdy mu kłamstwa przynosi słodycze,
Stokroć zgubniejsze niż prawdy gorycze.

(Wychodzi).



AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Warkworth. Przed zamkiem hrabiego Northumberlanda.
(Odźwierny przed bramą; wchodzi Lord Bardolph).

Lord Bard.  Kto bramy strzeże? hola! gdzie jest hrabia?
Odźw.  Kogoż mam panu memu zameldować?
Lord Bard.  Powiedz: lord Bardolph czeka tu na niego.
Odźw.  Hrabia do sadu na przechadzkę wyszedł;
Bacz tylko, panie, w bramę zakołatać,
Sam ci odpowie. (Wchodzi Northumberland).
Lord Bard.  Hrabia się przybliża.

Northumb.  Co za nowiny? Każda chwila teraz
Matką być może stanowczych wypadków.
Groźne to czasy; wojna, jak koń dziki,
Porwała pęta, i wiatrem niesiona
Wszystko po drodze kopytem rozbija.
Lord Bard.  Pewne ci wieści przynoszę z Shrewsbury.
Northumb.  Dobre? Daj Boże!
Lord Bard.  Nie mogą być lepsze.
Sam król śmiertelną w boju odniósł ranę;
Twojego syna miecz powalił trupem
Książęcia Walii; Douglas własną ręką
Dwóch Bluntów zabił; książę Jan nakoniec
I Westmoreland i Stafford w popłochu
Pierzchnęli z placu; tłusty wieprz Monmoutha,
Sir John, twojego syna został jeńcem.
O, świat nie widział walki uporczywszej,
I o świetniejszem nie słyszał zwycięstwie
Od dni Cezara.
Northumb.  Skąd ta wieść pochodzi?
Czy byłeś w boju? Czy wracasz z Shrewsbury?
Lord Bard.  Mówiłem z mężem, który stamtąd wracał;
Szlachcic stateczny, z uczciwego domu,
Który mi ręczył za wieści tych prawdę.
Northumb.  Właśnie powraca dworzanin mój, Travers,
Któregom z zamku wyprawił we wtorek
Powziąć języka.
Lord Bard.  Minąłem go w drodze,
A więc prócz tego, co odemnie słyszał,
Nic on pewnego z sobą nie przynosi.

(Wchodzi Travers).

Northumb.  Jakież mi dobre nowiny przynosisz?
Travers.  Sir John Umfrevile nawrócił mnie z drogi
I kazał śpieszyć z wesołą nowiną,
A że na lepszym niż ja jechał koniu,
Wnet mnie wyprzedził; aż tu w tropy za nim,
Bez tchu od pędu, nadlatuje szlachcic,
I staje przy mnie, aby dać na chwilę
Zakrwawionemu wytchnąć rumakowi.

Pytał o drogę do Chester, ja znowu
Pytałem, jakie wieści są z Shrewsbury,
Rzekł, iż powstańców odbiegła fortuna,
I że ostroga młodego Henryka
Percy, jest zimna; ledwo to powiedział,
Puścił galopem szybkiego rumaka;
Schylił się naprzód, uzbrojone pięty
Wcisnął w robiące boki biednej bestyi
Po samo kółko, nie słuchając dłużej,
Zdał mi się drogę w swym pożerać pędzie.
Northumb.  Powtórz: ostroga młodego Henryka
Percy jest zimna? Hotspura jest zimna?
Rzekł, iż powstańców odbiegła fortuna?
Lord Bard.  Słuchaj mnie, hrabio; jeśli syn twój młody
Nie wygrał bitwy na polach Shrewsbury,
To ja dam w zamian za jedwabny sznurek
Moją baronię; nie mówmy już o tem.
Northumb.  Skądże mógł jednak ów szlachcic na drodze
O naszej klęsce dać mu te szczegóły?
Lord Bard.  Skąd? pytasz, hrabio; to był jakiś chłystek
Uciekający na skradzonym koniu;
Plótł, co mu ślina przyniosła do gęby.
Lecz nowy poseł nowe niesie wieści.

(Wchodzi Morton).

Northumb.  Tak, czoło jego jak książki okładka
Tragiczną dzieła treść nam zapowiada[2].
Tak brzeg wygląda, na którym mórz fale
Okrucieństw swoich zostawiły ślady.
Powiedz, Mortonie, czy wracasz z Shrewsbury?
Morton.  Tak jest; uszedłem z Shrewsbury, milordzie,
Gdzie śmierć przywdziała najhydniejszą maskę,
Ażeby naszych przerazić stronników.
Northumb.  A syn mój? brat mój? — Ha, ty drżysz, Mortonie;
Lic twoich bladość twoje mi poselstwo
Lepiej od twego tłómaczy języka.
Mąż jak ty. drżący, żalem przygnieciony,

Ze śmiercią w oczach, z boleścią na twarzy,
Odchylił w nocy Pryama firanki,
By mu powiedzieć, że w płomieniach Troja;
Lecz nim rzekł słowo, Pryam płomień widział,
Tak i ja teraz widzę śmierć Percego,
Nim powieść o niej zacząłeś; chcesz mówić:
Tak a tak, syn twój, a brat twój tak walczył,
Na wrogów naszych tak dzielny wpadł Douglas;
Łakome ucho chcesz męstwem ich sycić,
By mi nakoniec śmiertelny cios zadać,
Jednem westchnieniem blask ten zgasić cały,
Ostatniem słowem: syn, brat, wszystko legło.
Morton.  Brat twój i Douglas, panie, jeszcze żyją,
Ale lord, syn twój —
Northumb.  Ale syn mój poległ.
Ach, jak ma szybki język podejrzenie!
Kto się obawia, czego wiedzieć nie chce,
Jakby instynktem w cudzem oku czyta,
Że się już stało, czego się obawiał.
Przemów jednakże, powiedz mi, Mortonie,
Że hrabi twego domysły są kłamstwem;
Twoja obelga będzie mi słodyczą.
Za tę obelgę złotem cię obsypię.
Morton.  Zbyt wielkim jesteś, bym ci zadał kłamstwo:
W twych się przeczuciach nie zmyliłeś, panie.
Northumb.  Nie mów mi jednak, że Percy zabity.
Dziwne wyznanie w oczach twoich czytam;
Potrząsasz głową, jakby prawdę wyznać
Niebezpieczeństwem albo grzechem było.
Jeśli zabity, powiedz, że zabity;
Głosząc śmierć jego, język nie obraża;
Ten grzeszy tylko, co potwarza zmarłych,
Nie ten, co mówi, że zmarły nie żyje.
A jednak pierwszy złych wieści posłaniec
Niewdzięcznej służby dla siebie dopełnia;
Głos jego odtąd, jakby dzwon pogrzebny,
Zgon drogich osób wciąż nam przypomina.
Lord Bard.  Nie mogę wierzyć, aby syn twój poległ.

Morton.  Smutno mi, panie, zmuszać cię do wiary
W to, co widziałem, a czego, Bóg świadkiem,
Nie chciałem widzieć; lecz te oczy moje
Były świadkami, jak cały krwią zlany
Odpierał ciosy, omdlałą prawicą,
Henryka Monmouth, który, w gniewie wściekłym,
Nieulękłego na ziemię powalił,
Skąd Percy żywy nie podniósł się więcej.
Gdy mąż, co ogniem duszy swej zapalał
Ostatnich ciurów naszego obozu,
Poległ, a wieść ta rozbiegła się wszędzie,
Z nim razem naszych najlepszych rycerzy
Skonała dzielność; bo stal jego serca
Powstańczej armii twardą była zbroją;
Bez niego, wszystko zostawione sobie
Jak ciężki ołów’ bezwładne upadło.
Jak pocisk leci tym chyżej, im cięższy,
Gdy raz potężną wypchnięty jest siłą,
Tak lud, Hotspura śmiercią ociężały,
Trwogą ciężkości takie skrzydła przypiął,
Że strzała szybciej do celu nie leci
Jak nasi, niegdyś waleczni żołnierze.
Teraz w ucieczce szukający życia.
Wtedy Worcester dostał się w niewolę,
A krwawy Douglas, którego miecz wściekły
Trzykroć królewskie obalił widziadło,
Pierzchł i przykładem swym osłonił hańbę
Uciekających w popłochu powstańców.
Trwoga w ucieczce zwichnęła mu nogi,
Padł i zbolały wrogom poszedł w jassyr.
Słowem, zwycięstwo król stanowcze odniósł,
A Westmoreland i młody Lancaster
Ciągną z pośpiechem przeciw tobie, panie.
Na tem się kończy wierna moja powieść.
Northumb.  Starczy mi czasu, aby płakać po nich.
Jest lek w truciźnie; te gorzkie nowiny,
Które zdrowemu niemocby przyniosły,
Choremu w części przywróciły zdrowie.

Łazarz, którego członki febrą słabe
Gną się pod życiem jak wiotkie zawiasy,
Nagle, jak ogień, rwie się w paroksyzmie
Z rąk swoich stróżów; tak i moje członki
Słabe cierpieniem, w paroksyzmie żalu
W trójnasób dawne odzyskują siły.
Precz więc odemnie, kulo niedołężna!
Stalowe dzisiaj trzeba rękawice
Na dłoń tę wsunąć; precz, chorych zawoje!
Zbyt słabą głowy jesteście obroną,
W którą zwycięstwem syty godzi książę.
Żelazem teraz uwieńczcie mi skronie!
Niech przyjdą teraz najstraszniejsze chwile,
Jakie wymyśleć mogą czas i zemsta,
Z Northumberlanda mierzyć się wściekłością!
Niech teraz niebo pocałuje ziemię!
Ręka natury niechaj nie wstrzymuje
Śluz potopowych! niech skona porządek!
Niechaj przestanie świat ten być teatrem,
Na którym wojna wlecze się powoli;
Ale niech wszystkie serca jedno czucie
Pierworodnego owładnie Kaina!
By tam, gdzie wszyscy krwi zarówno łakną,
Mordercza scena prędzej się skończyła,
A ciemność wszystkich spólnym była grobem!
Travers.  Zbytnia namiętność zabija cię, panie.
Lord Bard.  Nie rób rozbratu, hrabio, z roztropnością.
Morton.  Zdrowie twe, panie, jedyną jest tarczą
Stronników, sprawie twojej poświęconych,
A zdrowie twoje nie zdoła wytrzymać
Tak gwałtownego uniesień wybuchu.
Obrachowałeś wprzód wojny hazardy,
Zliczyłeś wprzódy wszystkie jej następstwa,
Nim rzekłeś, panie: dobądźmy oręża!
Przewidywałeś, że w ciosów podziale
Syn twój szlachetny mógł poledz śród boju,
Że nad przepaścią szedł po ostrzu miecza,
Gdzie upaść łatwiej, niż brzegu dosięgnąć;

Wiedziałeś, panie, że i jego ciało
Podległe ranom; że go wielka dusza
W odmęt największych pogna niebezpieczeństw;
Wyrzekłeś jednak: idź naprzód, mój synu!
Żadna z tych wielkich nie zdołała obaw
Na chwilę ugiąć twoich postanowień.
Co się więc stało, co wojna spłodziła.
Jestże czem więcej, niż co stać się mogło?
Lord Bard.  I nam zarówno, twych planów stronnikom
Nie było tajno, żeśmy się puścili
Na niebezpieczeństw rozhukane morze,
Gdzie było dziesięć razy łatwiej zginąć,
Niż wyjść bez skazy; to nas nie wstrzymało,
Bo wszystkie względy na niebezpieczeństwo
Tłumiły w sercach tryumfu korzyści.
I dziś raz jeszcze, fortuny rozbitki,
Próbujmy szczęścia; stawmy, bez wahania,
Na jedną kartę majątki i życie.
Morton.  A czas już wielki. Prócz tego, słyszałem,
(A za nowiny śmiem ręczyć prawdziwość)
Że arcybiskup Yorku już wyruszył
Z potężną armią; a on, dobry panie,
Podwójnym węzłem stronników swych trzyma.
Twój syn jedynie wiódł do boju ciała,
Jakby cień tylko i pozory mężów;
Słowo: bunt bowiem swym wpływem złowrogim
Od czynów ciała dzieliło ich dusze;
Bili się wprawdzie, lecz z musu, niechętni,
Jak chory pije niemiłe lekarstwo;
Po naszej stronie tylko szable były;
Ale ich dusze słowo: bunt zmroziło
Jak ryby w stawie; teraz arcybiskup,
Co było buntem, na religię zmienia,
Bo zdaniem ludzi, w myślach swoich święty,
Ciągnie za sobą dusze ich i ciała,
Bunt swój uświęca krwią króla Ryszarda
Z kamieni zamku Pomfret zeskrobaną;
Swą sprawę z nieba na ziemię sprowadza;

Mówi, że stanął w wyspy tej obronie,
Krwią obryzganej, prawie konającej
Pod Bolingbroka żelazną prawicą;
Biegną też za nim potężni i słabi.
Northumb.  Wiedziałem o tem, lecz obecna boleść
Myśl o tem w mojej zatarła pamięci.
Lecz idźmy teraz wspólnie się naradzić
O naszych środkach zbawienia i zemsty.
Wyprawmy gońców, gdzie są przyjaciele:
Tak ich jest mało, a trzeba tak wiele! (Wychodzą).

SCENA II.
Ulica w Londynie.
(Wchodzi: Sir John Falstaff i Paź, który niesie jego oręż i tarczę).

Falstaff.  Pójdź tu sam, olbrzymie; co mówi doktór na moją wodę?
Paź.  Doktór powiedział, panie, że woda, sama w sobie, była dobrą i zdrową wodą; ale że instrument, z którego wyszła, może mieć więcej chorób, niż byłby w stanie wyliczyć.
Falstaff.  Ludzie wszystkich stanów uważają za honor stroić ze mnie żarty. Mózg tej głupio ulepionej gliny-człowieka nie zdolny nic wymyślić; co więcej do śmiechu pobudza, niż to, co ja wymyśliłem, lub co o mnie wymyślono. Nietylko sam jestem dowcipny, ale i drugim daję dowcip. Idąc tu przed tobą, mam minę maciory, która zagniotła wszystkie swoje prosięta prócz jednego. Jeśli książę dał mi cię na służbę w innym celu, jak żeby mnie uwydatnić, to nie mam za grosz sensu. Ty bękarcie pokrzyku, lepiejbyś wyglądał na moim kapeluszu niż za mojemi piętami. Nie miałem jeszcze agatu za pachołka do dziś dnia; nie oprawię cię jednak ani w złoto ani w srebro, ale w liche odzienie i odeślę cię do twojego pana jak klejnot, do młodzieniaszka, do księcia twojego pana, którego broda jeszcze w puch nie porosła. Prędzej puści mi broda na dłoni, niż jemu na policzkach, a przecie nie zakrztusi się, mówiąc, że twarz jego jest królewską; twarzą; Bóg ją skończy, kiedy zechce; ale dotąd niema na niej jednego włoska za wiele. Niech sobie myśli, że to twarz królewska; ale balwierz nie zarobi na niej sześciu groszy; mimo tego jednak, on piać gotów, jakby nosił napis: to mąż! od czasu, w którym ojciec jego był kawalerem. Wolno mu pysznić się ze swojej Łaskawości, ale może być tego pewny, że stracił tak dobrze jak całą moją łaskę. Co powiedział jegomość Dombledon względem atłasu na mój spencer i rajtuzy?
Paź.  Powiedział, panie, że musisz mu lepszą dać rękojmię od zaręczenia Bardolfa. Nie chce przyjąć ani twojego ani jego biletu; nie po myśli mu taka rękojmia.
Falstaff.  Bodaj się w piekle smażył jak obżartuch! bodaj język jego jeszcze był gorętszy! sk.....yn Architofel! bezczelny łajdak! mieć szlachcica słowo, a domagać się rękojmi! Te gładkowłose bękarty noszą teraz tylko o wysokich obcasach trzewiki i pęki kluczów za pasem, a kiedy uczciwy człowiek chce u nich kupić co na kredyt, trzeba im pytać o rękojmię! Wszystko mi jedno, czyby chciał włożyć mi do gęby kawał trutki na szczury, czy mi ją zamknąć swoją rękojmią. Ja czekam, żeby mi przysłał dwadzieścia dwa łokcie atłasu, a on mi tu przysyła rękojmię. Niechże sobie śpi spokojnie, bo ma róg obfitości, przez który świeci lekkomyślność jego żony; on przecie nic nie widzi, choć sobie własną przyświeca latarnią. Gdzie Bardolf?
Paź.  Poszedł na Smithfield kupić konia dla waszej dostojności.

Falstaff.  Ja go kupiłem przy kościele świętego Pawła, a on chce mi kupić konia na Smithfield, gdybym jeszcze znalazł żonę w zamtuzie, miałbym sługę, konia i żonę jednego kalibru[3].
(Wchodzi Lord Wielki Sędzia i jego Dworzanin).

Paź.  Widzę, panie, zbliżającego się lorda, który posłał do więzienia księcia za to, że go uderzył z przyczyny Bardolfa.
Falstaff.  Idź za mną w trop, nie chcę go widzieć.
W. Sędzia.  Co to za człowiek tam idzie?
Dworz.  Falstaff, milordzie.
W. Sędzia.  Czy ten, co był wplątany w sprawę kradzieży?
Dworz.  Ten sam, milordzie, ale później dobrze się sprawił pod Shrewsbury, i jak słyszałem, idzie teraz ze zleceniami do lorda Jana z Lancastru.
W. Sędzia.  Co? Do Yorku? Przywołaj go do mnie.
Dworz.  Sir John Falstaff!
Falstaff.  Powiedz mu, paziu, że jestem głuchy.
Paź.  Mów głośniej; mój pan jest głuchy.
W. Sędzia.  Ani wątpię; na wszystko, co uczciwe. Idź uszczypnij go w łokieć, muszę z nim mówić.
Dworz.  Sir John! —
Falstaff.  Co? tak młody hultaj, a już żebrze? Alboż to niema wojny? alboż to braknie roboty? Czy król nie potrzebuje poddanych? czy buntownikom nie trzeba żołnierzy? Choć honor po jednej tylko jest stronie, większą jest hańbą żebrać, niż trzymać z gorszą nawet stroną, gorszą nawet, niż nazwisko: bunt zrobić ją może.
Dworz.  Mylisz się, panie, w twoim o mnie sądzie.
Falstaff.  Jak to, mopanku? Alboż powiedziałem, że jesteś uczciwym człowiekiem? Odkładając na bok moje rycerstwo i moją żołnierkę, powiedziałem wierutne kłamstwo, jeśli to powiedziałem.
Dworz.  Więc proszę cię, panie, odłóż na bok twoje rycerstwo i twoją żołnierkę, a pozwól sobie powiedzieć, że wierutne powiedziałeś kłamstwo, jeśli mówisz, że nie jestem uczciwym człowiekiem.
Falstaff.  Ja pozwolę powiedzieć to sobie? Ja odłożyć na bok to, co wzrosło ze mną? Jeśli dostaniesz ode mnie to pozwolenie, powieś mnie, a jeśli dasz je sam sobie, lepiej byłoby dla ciebie wisieć. W piętkę gonisz, mój ogarze; precz mi stąd! ruszaj!
Dworz.  Lord wielki sędzia chciałby się z tobą rozmówić, panie.
W. Sędzia.  Sir John Falstaff, jedno słowo.
Falstaff.  Dobry mój panie, niech ci Pan Bóg da dzień dobry! Z radością widzę waszą dostojność na ulicy; słyszałem o chorobie waszej dostojności; spodziewam się, że wasza dostojność wyszła z domu za poradą doktora. Wasza dostojność choć jeszcze niezupełnie za granicami młodości, czuje pewne podmuchy wieku, mały smaczek soli czasu; pozwalam też sobie prosić pokornie waszą dostojność, aby raczyła mieć należny wzgląd na swoje kosztowne zdrowie.
W. Sędzia.  Sir John, posłałem po ciebie przed twoją wyprawą do Shrewsbury.
Falstaff.  Z przeproszeniem waszej dostojności, ale słyszałem, że J. K. Mość wróciła z Walii niezupełnie, jakbyśmy pragnęli.
W. Sędzia.  Nie mówię o J. K. Mości. Nie stawiłeś się mimo mojego rozkazu.
Falstaff.  Słyszałem prócz tego, że J. K. Mość miała znów atak tego sk......a apopleksyi.
W. Sędzia.  Niech mu Bóg wróci zdrowie! Pozwól teraz, abym ci parę słów powiedział.
Falstaff.  Ta apopleksya, mojem zdaniem, jest rodzajem letargu, snem krwi, sk.......em odurzeniem.
W. Sędzia.  Co mi tam o tem prawisz? Niech sobie czem chce będzie.
Falstaff.  Jej źródłem jest zwykle zbytek alteracyi, pracy, natężenia umysłu; czytałem o przyczynach jej skutków w Galenie, ma to być rodzaj głuchoty.
W. Sędzia.  Zdaje mi się, że i ty dostałeś tej choroby, bo nie słyszysz, co ci mówię.
Falstaff.  Bardzo dobrze, milordzie, bardzo dobrze; albo raczej z przeproszeniem, jest to choroba niesłuchania, niemoc niebaczenia, która mi dokucza.
W. Sędzia.  Lekarstwo dane w pięty uleczyłoby chorobę niebaczenia twoich uszu; nie jestem od tego, żebym się nie podjął być twoim doktorem.
Falstaff.  Choć jestem jak Job biedny, milordzie, nie jestem jak on cierpliwy. Wasza dostojność może mi przepisać miksturę więzienia przez wzgląd na moje ubóstwo; ale jakbym mógł zostać waszej dostojności pacyentem i stosować się do jej recepty, to jest pytanie, które mogłoby zadać niejednemu mędrkowi gran skrupułu, a może skrupuł cały.
W. Sędzia.  Posłałem po ciebie, gdy się toczyła sprawa, w której szło o twoje gardło, abyś przyszedł rozmówić się ze mną.
Falstaff.  Ale ja za radą uczonego konsyliarza, ćwiczonego w prawach lądowej służby, nie stawiłem się.
W. Sędzia.  To dobrze; ale żeby ci tak powiedzieć prawdę, sir John, w wielkiej żyjesz infamii.
Falstaff.  Kto się pasem moim ściska, nie może żyć w mniejszej.
W. Sędzia.  Dochody twoje są szczupłe, a wydatki nad stan ogromne.
Falstaff.  Pragnąłbym, żeby było odwrotnie; żeby moje dochody były ogromne, a stan mój szczuplejszy.
W. Sędzia.  Sprowadziłeś z dobrej drogi młodego księcia.
Falstaff.  Mnie raczej młody książę z drogi sprowadził; ja jestem ślepym a wielkiem brzuchem, a on psem moim.
W. Sędzia.  Zresztą, nie chciałbym odnawiać świeżo zagojonej rany; twoja dzienna służba pod Shrewsbury ozłociła trochę twoje nocne sprawki w Gadshill. Możesz podziękować burzliwym dzisiejszym czasom, że ci płazem uszła ta sprawka.
Falstaff.  Milordzie?
W. Sędzia.  Ale skoro wszystko skończyło się szczęśliwie, zostaw rzeczy, jak są, nie budź śpiącego wilka.
Falstaff.  Budzić wilka równie jest źle, jak trącić lisem.
W. Sędzia.  Zresztą, jesteś jak świeca, której najlepsza połowa już spłonęła.
Falstaff.  Łojowa to świeca, milordzie, sam tylko łój; choć gdybym powiedział jarząca, miałbym do tego prawo, boć jestem jary.
W. Sędzia.  Każdy biały włosek na twojej twarzy powinienby ci dodawać powagi.
Falstaff.  Wagi, wagi wagi.
W. Sędzia.  Na krok nie odstępujesz księcia, jak jego zły anioł.
Falstaff.  Bynajmniej, milordzie. Zły anioł[4] jest lekki, a dość na mnie spojrzeć, aby mnie wziąć bez ważenia. Jednakże, pod pewnym względem muszę wyznać, że nie mam dziś obiegu. Cnota w tak małej cenie w dzisiejszych kramarskich czasach, że prawdziwa zasługa musiała się zrobić niedźwiednikiem; wszystkie inne przymioty właściwe mężowi, dzięki przewrotności wieku, nie warte są ziarnka agrestu. Ty, milordzie, co jesteś stary, nie masz na względzie popędów, nas, co jesteśmy młodzi, mierzysz gorącość naszej śledziony goryczą własnej żółci, gdy my, co jesteśmy w samem zarzewiu młodości, muszę wyznać, lubimy krotofile.
W. Sędzia.  Jak to? Ty wciągasz twoje imię na rejestr młodzieniaszków, gdy wszystkie charaktery wieku zapisują cię do starców? Czy oko twoje nie wilgotne? czy ręka nie sucha? nie żółte policzki? nie biała broda? Czy nie ubywa ci łydek, a nie przybywa brzucha? Czy głos twój nie głuchy? czy nie krótki oddech? nie podwójny podbródek, a nie prostaczy rozum? czy każdy zmysł twój nie przytępiony starością? A chcesz się jeszcze nazywać młodzieniaszkiem? Fe, fe, fe, sir John, wstydź się!
Falstaff.  Milordzie, przybyłem na świat około trzeciej popołudniu z siwą głową i niezgorzej zaokrąglonym brzuchem. Co do mojego głosu, straciłem go, śpiewając w niebogłosy kantyczki. Dowodzić dłużej mojej młodości nie widzę potrzeby. To tylko prawda, że jestem stary sądem i rozumem. Kto chce przewracać ze mną koziołki o tysiąc grzywien, niech mi tylko zaforszusuje tę sumę, a radzę mu mieć się na baczności. Co do kułaka, którego ci dał książę, dał ci go jak nieokrzesany książę, a ty go wziąłeś jak lord pełny roztropności. Dobrą mu dałem za to burę, a młode książątko pokutuje teraz, tylko nie w popiele i włosiennicy, ale w nowym jedwabiu, przy starego wina szklenicy.
W. Sędzia.  Daj Boże księciu lepszego towarzysza!
Falstaff.  Daj Boże towarzyszowi lepszego księcia! Nie mogę się od niego odczepić.
W. Sędzia.  Na szczęście król cię odczepił od księcia Henryka. Słyszałem, że ciągniesz z lordem Janem Lancastrem na Arcybiskupa i hrabiego Northumberlanda.
Falstaff.  To prawda, dzięki waszemu słodziuchnemu dowcipowi. Ale proście Boga wy wszyscy, którzy całujecie w domu panią Spokojność, żeby nasze armie nie spotkały się w dniu gorącym, bo biorę z sobą dwie tylko koszule, a nie myślę pocić się nadzwyczajnie. Na przypadek upału, jeśli będę machał czem więcej jak butelką, niech nigdy więcej białą śliną nie splunę. Ledwo, że jaka niebezpieczna wyprawa głowę wychyli, muszą mnie zaraz w nią wścibić; nie mogę przecie trwać na wieczne czasy. Ale stary to zwyczaj naszego angielskiego narodu, że ma co dobrego, to niem wszędzie szafuje. Jeśli gwałtem chcecie utrzymywać, że jestem stary, to powinniście dać mi spoczynek. Dalby Bóg, żeby imię moje nie było tak straszne nieprzyjacielowi, jak jest teraz! Wolałbym, żeby mnie rdza na śmierć przedziurawiła, niż żebym zniknął wiecznem szorowaniem.
W. Sędzia.  Dobrze, dobrze; bądź tylko uczciwy, bądź uczciwy, a niech niebo błogosławi waszej wyprawie!
Falstaff.  Czyby mi wasza dostojność nie raczyła pożyczyć tysiąc funtów na mój wojenny rynsztunek?
W. Sędzia.  Ani szeląga, ani szeląga, i tak już dosyć jesteś ciężki. Bądź zdrów! Poleć mnie względom mojego kuzyna Westmorelanda. (Wychodzi z dworzaninem).
Falstaff.  Jeśli to zrobię, pozwolę dać sobie szczutka młotem. Nie łatwiej rozdzielić starość ze skąpstwem, jak młodość z rozpustą; ale podagra męczy jedną, a franca szczypie drugą; obie obejdą się bez mojego przekleństwa. — Paziu!
Paź.  Panie?
Falstaff.  Ile jest gotowizny w mojej sakiewce?
Paź.  Dwa grosze i siedm szelągów.
Falstaff.  Nie mogę znaleźć lekarstwa na te suchoty sakiewki. Pożyczka przeciąga tylko konanie, ale choroba zostaje nieuleczona. Oddaj ten list lordowi Lancastrowi, ten księciu, ten hrabiemu Westmorelandowi, a ten starej Urszuli, której raz na tydzień przysięgam, że ją wezmę za żonę od czasu, jak znalazłem pierwszy biały włos na mojej brodzie. Ruszaj! Wiesz, gdzie mnie znajdziesz. (Wychodzi Paź). Franca na tę podagrę lub podagra na tę francę! bo jedna lub druga pastwi się nad moim wielkim palcem. Ale nic w tem złego, że kuleję; wojna moją wymówką, a moja pensya wyda się tem sprawiedliwszą. Sprytna głowa umie ciągnąć korzyści ze wszystkiego; z choroby zrobię kapitał.

( Wychodzi).
SCENA III.
York. Pokój w pałacu arcybiskupa.
(Wchodzi Arcybiskup Yorku, lord Hastings, lord Mowbray, lord Bardolph).

Arcybisk.  Stan nasz wam znany, znane nasze środki,
Proszę was teraz, powiedzcie otwarcie,
Co wam się zdaje o naszych nadziejach.
Lordzie marszałku, objaw nam myśl twoją.
Mowbray.  Uznaję słuszność naszego powstania;
Lecz dokładniejszych pragnąłbym objaśnień,
Jak potrafimy z tem, co jest pod ręką
Wyruszyć w pole, mężnie stawić czoło
Potężnej armii pod króla sztandarem.
Hastings.  Koło dwudziestu i pięciu tysięcy
Wyborowego liczym dziś żołnierza,
Przytem z pewnością możemy rachować

Na silną pomoc hrabi Northumberland,
Którego pali krwawej zemsty ogień!
Bardolph.  Lordzie Hastingsie, pytanie jest teraz,
Czy te dwadzieścia pięć tysięcy wojska
Mogą się oprzeć bez Northumberlanda.
Hastings.  Mogą z nim razem.
Bardolph.  Na tem stoi wszystko.
Jeśli bez niego jesteśmy za słabi,
Zbyt się daleko nie możem posuwać,
Póki się z nami hrabia nie połączy.
W sprawie tak ważnej, wszelkie przypuszczenia,
Wszelkie nadzieje niepewnych posiłków
Do naszych rachub nie powinny wchodzić.
Arcybisk.  Słuszna uwaga; to właśnie zgubiło
W shrewsburskiej bitwie młodego Hotspura.
Bardolph.  To, bez wątpienia. Karmił się nadzieją,
Obietnicami posiłków oddychał,
Łudził się przyjściem urojonej siły,
Mniejszej od jego i najmniejszej myśli;
Więc uniesiony skrzydłem wyobraźni,
Szalonym tylko dozwolonej głowom,
Powiódł swe hufce na rzeź niewątpliwą,
I skoczył w przepaść z zamkniętą źrenicą.
Hastings.  Nie szkodzi jednak do wojennych rachub
Prawdopodobne wprowadzać nadzieje.
Bardolph.  I bardzo, jeśli cały wojny zasób,
Jeżeli cała zwycięstwa podstawa
Nadzieją tylko żyje, jak te pączki,
Które w zaraniu wiosny drzewa stroją,
Bo czy z nich kiedy owoc się wywiąże,
Mniej jest nadziei, niż słusznej obawy,
Że je przed czasem mroźne zwarzą wiatry.
Kto chce budować, najprzód grunt obejrzy,
Potem plan zrobi, a gdy już zobaczy
Kształt domu, koszta budowli obliczy,
A gdy nad jego zdadzą mu się możność.
Nowy plan z mniejszym zakreśla przepychem,
Albo się całkiem wyrzeka budynku.

Tym bardziej w sprawie tak wielkich rozmiarów,
Gdy prawie chcemy obalić królestwo,
A na ruinach wybudować nowo,
Grunt musim poznać, plan bacznie rozważyć,
Dopiero silne kopać fundamenta,
Radzić się znawców, obliczyć zasoby,
Czy zdolne pokryć wszystkie dzieła koszta;
Inaczej, siły nasze na papierze
Imiona ludzi za ludzi nam dadzą;
Będziem jak człowiek, co dom zaczął wznosić
Nad swoją możność, a w połowie pracy
Wstrzymać się musiał i kosztowne mury
Na łup zostawić łzom chmur wędrujących,
Na pośmiewisko wiatrom twardej zimy.
Hastings.  A więc przypuśćmy, że nasze nadzieje
W porodzie umrą, choć pięknie poczęte,
Że jeden żołnierz w pomoc nam nie przyjdzie.
To i tak jeszcze z tem, co teraz mamy,
Na równi z królem możemy się mierzyć.
Bardolph.  Co? król dwadzieścia pięć tylko tysięcy
Rachuje zbrojnych?
Hastings.  Przeciw nam, przynajmniej,
A raczej nawet i tylu ich nie ma.
W burzliwych czasach musiał swoje hufce
Na trzy rozdzielić; jeden korpus poszedł
Na Glendowera; przeciw Francyi drugi,
A trzeci na nas z konieczności ciągnie.
Widzisz, król osłabł na trzy rozkrojony;
Kufer też jego dźwięk wydaje głuchy
Czczości i nędzy.
Arcybisk.  Nie możem się lękać,
Aby pościągał rozpierzchnięte siły,
Na nas jedynie całą napadł siłą.
Hastings.  E, bądź spokojny! a gdyby to zrobił,
Swojeby tyły bez obrony wydał
Glendowerowi i francuskim pułkom,
Trop w trop za jego ciągnącym śladami.
Bardolph.  Kto, jak się zdaje, przeciw nam dowodzi?

Hastings.  Książe Lancaster z hrabią Westmoreland;
Do Walii ciągnie król z Henrykiem Monmouth;
Lecz się nie mogłem z pewnością dowiedzieć,
Komu powierzył wojnę przeciw Francyi.
Arcybisk.  Ogłośmy powód naszego powstania.
Lud sobie zmierził własnego wybrańca;
Chciwa wprzód miłość przesyt teraz czuje;
Bo kto na sercach pospólstwa dom stawia,
W niepewnej mieszka i wywrotnej izbie.
O, głupi ludzie! Grzmotnych błogosławieństw
Dla Bolingbroka słałeś chór do nieba,
Gdy nie był jeszcze, czem zrobić go chciałeś;
Teraz, gdy w swoje ubrałeś go żądze,
Szpetny żarłoku, tak syty nim jesteś,
Że chciałbyś gwałtem wyrzucić go z siebie.
Tak już wyplułeś i króla Ryszarda,
Ty psie nieczysty, z żarłocznych czeluści;
Znów jeść chcesz teraz twój umarły wymiot,
I wyjesz za nim? Komu dziś zaufać?
Ci, którzy śmierci pragnęli Ryszarda,
Póki żył Ryszard, zmienili się nagle,
I w jego teraz kochają się grobie.
Ty, coś na głowę jego popiół ciskał,
Kiedy wzdychając przebiegał ulice
Za tryumfalnym Bolingbroka wozem,
Dziś wołasz; Ziemio, wróć tamtego króla,
A tego połknij! — Przeklęta ludzkości!
Przeszłość i przyszłość zawsze ci jest drogą,
Obecność zawsze szpetną i ubogą.
Mowbray.  Zbierzemyż wojska, dosiądziemyż koni?
Hastings.  Czas panem naszym, czas zwłoki nam broni.

(Wychodzą).



AKT DRUGI.
SCENA I.
Londyn. — Ulica.
(Wchodzi: Gospodyni, z nią Kruczek i jego Sługa, za nimi Sidełko).

Gospod.  Panie Kruczku, czy zaoblatowałeś skargę?
Kruczek.  Zaoblatowałem.
Gospod.  Gdzie twój pomocnik? Czy to jaki barczysty pachołek? Czy dotrzyma kroku?
Kruczek.  Mopanku, gdzie Sidełko!
Gospod.  A, a, dobrze! Panie Sidełko!
Sidełko.  Jestem, jestem.
Kruczek.  Sidełko, musimy aresztować Sir John Falstaffa.
Gospod.  Tak jest, panie Sidełko, oblatowałam i jego i wszystko.
Sidełko.  Sprawę tę może z nas który przypłacić życiem; gotów którego z nas zasztyletować.
Gospod.  O, ja nieszczęśliwa! Strzeż się go. Toć on i mnie pchnął sztyletem w moim własnym domu, a to w najobrzydliwszy sposób. Na uczciwość, nie zważa on na krzywdę, którą wyrządza, jak raz dobędzie sztyletu; gotów kłuć jak wcielony dyabeł, bez względu czy to mąż, niewiasta, czy dziecię.
Kruczek.  Byłem go raz złapał, drwię ja z jego sztyletu.
Gospod.  I ja też; będę twoją popleczniczką.
Kruczek.  Byleby mi się tylko zacapić go udało, byle się tylko raz w moją szrubę dostał.
Gospod.  Zginęłam, jeśli odjedzie. Możecie mi wierzyć, że co mi winien, końca nie ma. Dobry panie Kruczku, trzymaj go; dobry panie Sidełko, nie daj mu się wymknąć. Przychodzi on kontynentalnie na Róg Pasztetnika, z przeproszeniem, bo chce tam sobie siodło kupić, a jest zanitowany na obiad do pana Gładkosza, bławatnika, pod znakiem Lamparta, na ulicy Lombard; proszę więc was, skoro moja fakcya jest zaoblatowana, a moja sprawa tak dobrze wiadoma całemu światu, dołóżcie starania, żeby zapłacił mój rachunek. Sto grzywien, wielka to strata dla biednej, osierociałej wdowy. Czekałam i czekałam, a on mnie durzył i durzył i durzył, z dnia na dzień odsyłał, że aż wstyd o tem myśleć. Niema uczciwości w takiem postępowaniu, chyba że niewiasta zostanie osłem i bestyą, aby znosić krzywdę od lada łajdaka. (Wchodzą: Sir John Falstaff, Paź i Bardolf). Właśnie nadchodzi, a z nim ten hultaj, z małmazyowym nosem, Bardolf. Dopełnijcie waszej powinności, panie Kruczku i panie Sidełko; dopełnijcie mi, dopełnijcie mi waszej powinności.
Falstaff.  Co tu nowego? czyja kobyła zdechła? co tu za nowiny?
Kruczek.  Sir John, aresztuję cię wskutek skargi zaniesionej przez panią Żwawińską.
Falstaff.  Precz mi stąd, szerepetki! Dobądź szabli Bardolfie, utnij mi głowę tego nicponia, a rzuć mi tę babę do rynsztoku.
Gospod.  Rzucić mię do rynsztoku? ja cię tam rzucę wprzódy. Ty? ty mnie? ty, łotrze, bękarcie? Rozbój! rozbój! O, ty mężobójczy hajdamako! Ty chcesz mordować bożych sług i królewskich? ty szelmo, rozbójniku? ty rozbójniku! ty kacie męża i niewiasty!
Falstaff.  Wygoń ich, Bardolfie.
Kruczek.  Rety! rety!
Gospod.  Dobrzy ludzie, śpieszcie nam na pomoc! Co, nie chcesz? nie chcesz? ty łotrze, ty szubieniczniku!
Falstaff.  Precz mi stąd, ty pomywaczko! ty żebraczko! ty tłuku! Albo połechcę cię katastrofą.

(Wchodzi lord Wielki Sędzia ze służbą).

W. Sędzia.  A to co znowu? hola! spokojność!
Gospod.  Dobry milordzie, bądź dla mnie dobry! błagam cię, bądź mi pomocą!
W. Sędzia.  Cóż to, Sir Johnie? cóż to za targańce?
Zważ na swój stopień, na czas, obowiązki;
Dawnoś być winien w drodze do Yorku.
Puść go, mopanku, czemu tak go trzymasz?
Gospod.  O, najdostojniejszy milordzie! Niech mnie wasza łaskawość raczy posłuchać! Jestem wdową z Eastcheap, a on jest aresztowany na moje żądanie.
W. Sędzia.  Za jaką kwotę?
Gospod.  To więcej jak kwota, milordzie, to moje wszystko, co miałam. Wyjadł mię z mojego własnego domu, włożył całą moją substancyę w ten tłusty brzuch swój; ale wyciągnę jeszcze stamtąd choć odrobinę, albo męczyć cię będę po całych nocach jak zmora.
Falstaff.  Myślę, że ja cię będę prędzej po całych nocach męczył, byle się nadarzyła sposobność.
W. Sędzia.  Co się to znaczy, sir John? Wstydź się! Czy człowiek uczciwej reputacyi chciałby się narażać na taką burzę wykrzykników! Czy się nie rumienisz, zmuszając biedną wdowę do tak gwałtownych środków, aby odebrać, co się jej należy.
Falstaff.  Co ci winienem ryczałtem?
Gospod.  Ha, gdybyś był uczciwym człowiekiem, winieneś mi samego siebie, a pieniądze w dodatku. Przysiągłeś mi na pozłacany kubek, siedząc w mojej sali delfina, przy okrągłym stole, naprzeciw komina, w którym buchał ogień ziemnego węgla, we środę po Zielonych Świątkach, kiedy ci książę rozpłatał czaszkę za to że porównywałeś jego ojca do windsorskiego śpiewaka, przysiągłeś mi, właśnie gdy ci obmywałam ranę, że mnie poślubisz, że zrobisz ze mnie milady twoją żonę. Czy możesz temu zaprzeczyć? Czy sąsiadka Łoińska, żona rzeźnika, nie wbiegła wtedy do izby i nie nazwała mię kumą Żwawińską? a przyszła pożyczyć u mnie garnuszek octu, bo powiedziała mi, że ma doskonały półmisek morskich raczków, a ciebie zaraz wzięła chętka skosztować jej potrawy; ale ja ci odpowiedziałam, że to niedobre jedzenie na świeżą ranę. A ledwo że wyszła, czy nie wymagałeś, abym się więcej nie pospolitowała z takiem tałałajstwem, mówiąc, że niedługo nazywać mnie będą madamą? A czy nie pocałowałeś mnie i nie prosiłeś, żeby ci dać trzydzieści szylingów? Przysięgnij mi teraz na biblią i zaprzecz wszystkiemu, jeśli możesz.
Falstaff.  To biedna waryatka, milordzie; toć ona paple po całem mieście, że najstarszy syn jej, to wykapana wasza dostojność. Była kiedyś dostatnią gospodynią, ale żeby prawdę powiedzieć, bieda przewróciła jej głowę. Co się zaś tyczy tych głupich urzędników, mam zamiar, milordzie, poszukiwać na nich mojego afrontu.
W. Sędzia.  Sir John, sir John, znam ja dobrze twój sposób przekręcania prawdy na fałsz w każdej sprawie. Ani miedziane czoło, ani potok słów płynących z więcej jak bezczelną śmiałością, nie potrafią mnie sprowadzić z drogi bezstronnego sądu. Wiem, żeś nadużył potulnej ufności tej kobiety.
Gospod.  To prawda, to prawda, milordzie.
W. Sędzia.  Proszę cię, bądź cicho! — Zapłać jej, co winieneś i napraw nieuczciwie wyrządzoną jej krzywdę; dopełnisz pierwszego brzęczącą monetą, a drugiego rzetelną skruchą.
Falstaff.  Milordzie, nie zniosę tej bury bez odpowiedzi. Nazywasz honorową odwagę bezczelną śmiałością. Tylko kto się pokornie kłania i milczy, jest w twoich oczach cnotliwym człowiekiem. Ale nie, milordzie, nie wypuszczając z pamięci należnego ci uszanowania, nie myślę twoim być suplikantem. Więc raz jeszcze milordzie, domagam się, żebyś mnie uwolnił od prześladowań tych ichmościów, bo królewska służba wymaga odemnie pośpiechu.
W. Sędzia.  Mówisz, jakgdybyś miał prawo krzywdzenia drugich. Ale odpowiedz w sposób godny twojej reputacyi i zaspokój tę niewiastę.
Falstaff.  Chodźno tu, gospodyni. (Odchodzi z nią na stronę. Wchodzi Gower).
W. Sędzia.  Ha, to Gower, co za nowiny?
Gower.  Król z księciem Walii przybędzie za chwilę;
List ten, milordzie, opowie ci resztę.
Falstaff.  Jakem szlachcic —
Gospod.  Ba, ba, tak samo mówiłeś i wprzódy.
Falstaff.  Jakem szlachcic — no, nie mówmy o tem więcej.
Gospod.  Na tę niebieską ziemię, na której stoję, będę musiała zastawić moje srebra i obicia moich jadalnych pokoi.
Falstaff.  Szklanki, szklanki, to rzecz najdogodniejsza do picia; a co do twoich murów, jaka zabawna krotofila, albo historya rozrzutnego syna, albo niemieckie polowanie al fresco, warte jest tysiąc tych firanek albo tych obić przez muchy jedzonych. No, niech więc będzie dziesięć funtów, jeśli możesz. Gdyby nie te twoje kaprysy, nie byłoby lepszej od ciebie dziewki w całej Anglii. Idź teraz, umyj twarz, a cofnij twoją skargę. Nie powinnaś stroić ze mną podobnych fochów. Ba, wiem ja dobrze, że cię ktoś podszczuł do tego.
Gospod.  Proszę cię, Sir John, kontentuj się dwudziestoma dukatami; nie chciałabym zastawiać moich sreber; na uczciwość, wierz mi.
Falstaff.  Więc nie mówmy już o tem; muszę się inaczej zakręcić; widzę, że nigdy nie przyjdziesz do rozumu.
Gospod.  No, będziesz je miał, choćby mi przyszło zastawić własną spódnicę. Spodziewam się, że przyjdziesz na wieczerzę. Zapłacisz mi wszystko razem, nieprawda?
Falstaff.  Byem dożył. (Do Bardolfa) Idź z nią; zahaczaj, zahaczaj!
Gospod.  Czy chcesz wieczerzać z Dorotą Drzej-Prześcieradło?
Falstaff.  Zgoda, niech przyjdzie. (Wychodzą: Gospodyni, Bardolf Policyanci i Paź).
W. Sędzia.  Słyszałem lepsze nowiny.
Falstaff.  Co za nowiny, dobry mój lordzie?
W. Sędzia.  Gdzie król ostatnią noc przepędził?
Gower.  W Basingstoke, milordzie.
Falstaff.  Spodziewam się, milordzie, że wszystko jest dobrze; co za nowiny, milordzie?
W. Sędzia.  Czy z całą wraca siłą?
Gower.  Nie, tysiąc pięćset pieszych, pięćset jazdy
Z księciem Lancaster ciągnie atakować
Northumberlanda i Arcybiskupa.
Falstaff.  Czy król wraca z Walii, milordzie?
W. Sędzia.  Chodź ze mną, Gower, ho musisz bez zwłoki
Wracać z odpisem na wręczone listy.
Falstaff.  Milordzie —
W. Sędzia.  Co takiego?
Falstaff.  Panie Gower, czy przyjmiesz moje zaproszenie na obiad?
Gower.  Moją jest powinnością towarzyszyć lordowi; dziękuję ci, dobry Sir John.
W. Sędzia.  Sir John, zbyt odjazd twój odwlekasz, skoro masz jeszcze robić zaciągi w hrabstwach naddrożnych.
Falstaff.  Czy przyjmiesz przynajmniej ze mną wieczerzę, panie Gower?
W. Sędzia.  U jakiegoż to głupiego mistrza nauczyłeś się takich manier, Sir John?
Falstaff.  Panie Gower, jeśli te maniery nie są mi do twarzy, to głupi, kto mnie ich nauczył. W tem leży cała gracya szermierki, milordzie, cięcie za cięcie i kwita.
W. Sędzia.  Niech cię pan Bóg oświeci! Wielki z ciebie głupiec.

(Wychodzą).
SCENA II.
Londyn. Inna ulica.
(Wchodzą: książę Henryk i Poins).

Ks. Henr.  Wierzaj mi, okrutnie jestem zmęczony.
Poins.  Czy być może! Ja myślałem, że zmęczenie nie będzie śmiało przyczepić się do krwi tak szlachetnej.
Ks. Henr.  A jednak, możesz mi wierzyć, przyczepiło się do niej, choć to wyznanie może trochę przyćmić blask mojej wielkości. Czy to nie upodlenie dla mnie wzdychać do szklanki podpiwka?
Poins.  To prawda; nie godzi się księciu do tego stopnia rozwodniony mieć temperament, aby myśleć o tak wątłym napitku.
Ks. Henr.  Zdaje mi się, że mój apetyt nie jest książęcego pochodzenia, bo, na uczciwość, myślę teraz o tem biednem stworzeniu, podpiwku. Niskie te myśli odbierają mi też miłość mojej wielkości. Co za upodlenie dla mnie przypominać sobie twoje nazwisko! albo twoje oblicze poznać jutro! albo wiedzieć ile masz par jedwabnych pończoch! to jest tę, którą masz teraz i tamtę, która była kiedyś brzoskwiniowego koloru; albo trzymać inwentarz twoich koszul! jak naprzykład, jedna dla zbytku, druga dla użycia. Ale to szczegół lepiej znany dozorcy gry w piłkę, bo wielki musi być u ciebie odpływ bielizny, skoro nie trzymasz tam rakiety, a nie trzymałeś jej od dosyć już dawna, bo reszta twoich niderlandów potrafiła zjeść wszystkie twoje holenderskie posiadłości.
Poins.  Jak mało przystoi księciu po tak ciężkich pracach tak lekka rozmowa! Powiedz mi, jak wielu dobrych młodych książąt pozwoliłoby sobie na te żarty, gdyby ich ojcowie tak ciężko jak twoj byli chorzy?
Ks. Henr.  Czy chcesz, żebym ci coś powiedział, Poins?
Poins.  I owszem, tylko niech to będzie coś dobrego.
Ks. Henr.  Dość to będzie dobre dla dowcipów nie lepszej familii od twojego.
Poins.  Więc słucham gotowy na cios tego coś, co masz mi powiedzieć.
Ks. Henr.  A więc ci powiem, że nie wypada mi smucić się teraz, gdy ojciec mój chory; jednakże mógłbym ci wyznać, jak człowiekowi, którego podobało mi się nazwać przyjacielem w braku lepszego, że mógłbym być smutny, a smutny na prawdę.
Poins.  Rzecz to nie łatwa w takich okolicznościach.
Ks. Henr.  Na tę rękę, przypuszczasz, że mój rachunek w księgach dyabelskich tak długi, jak twój lub Falstaffa w rozdziale zatwardziałości i uporu. Ale koniec jest próbą człowieka. Ja ci powiadam, że serce moje krwawi się wewnętrznie z powodu, że ojciec mój jest tak chory, ale w tak złem towarzystwie jak twoje, muszę (a mam dobre do tego powody), muszę unikać wszelkiej ostentacyi smutku.
Poins.  A cóż to za powody?
Ks. Henr.  Cobyś o mnie myślał, gdybym płakał?
Poins.  Myślałbym, że jesteś księciem obłudników.
Ks. Henr.  I takby myślał każdy inny; a wielkie to dla ciebie błogosławieństwo, że myślisz jak każdy inny. Nigdy ludzka myśl nie trzymała się wierniej bitego gościńca jak twoja; każdy inny, na twojem miejscu, wziąłby mnie za obłudnika. A cóż to skłoniło twoją najdostojniejszą myśl do takiej myśli?
Poins.  Co? Twoja rozpusta i zbytnie przylgnienie do Falstaffa.
Ks. Henr.  I do ciebie.
Poins.  Nie; ludzie dobrze o mnie mówią; nie raz to słyszę na własne uszy; co mogą najgorszego o mnie powiedzieć jest, że jestem młodszym bratem, i że pracuję niezgorzej na własną rękę, a dwom tym rzeczom, wyznaję, nie jestem zdolny zaradzić. Ale patrz, panie, nadchodzi Bardolf.
Ks. Henr.  A z nim paź, którego dałem Falstaffowi. Dostał go odemnie chrześcijaninem, a patrz, czy ten tłusty hultaj nie zrobił z niego małpy?

(Wchodzą: Bardolf i Paź).

Bardolf.  Szczęść Boże waszej łaskawości!
Ks. Henr.  I waszej, najszlachetniejszy Bardolfie!
Bardolf  (do Pazia). Śmiało naprzód, ty cnotliwy ośle! Wstydliwy dudku, czy koniecznie rumienić ci się trzeba? Czemu się teraz rumienisz? Na jakąż to pannę-giermka się zmieniłeś! Także to trudna sprawa odebrać dziewictwo kwartowemu kuflowi?
Paź.  Właśnie co zawołał mnie, milordzie, przez czerwoną okiennicę, a niepodobna mi było rozróżnić jakiejbądź cząstki jego twarzy od okna; dostrzegłem nakoniec jego oczy, i zdawało mi się, że zrobił dwie dziury w nowej spódnicy szynkarki, aby wyglądać przez nie na ulicę.
Ks. Henr.  Czy dzieciuch nie zrobił postępów?
Bardolf.  Precz mi sąd, sk.....nie! dwunożny króliku, precz mi!
Paź.  Precz mi stąd, ty hultajski śnie Altei, precz mi!
Ks. Henr.  Naucz nas, paziu; co to za sen, paziu?
Paź.  Co za sen milordzie? Śniło się Altei, że powiła głownię, i dlatego jej snem go nazywam[5].
Ks. Henr.  Dobre to tłómaczenie warte talara; weź go paziu.

(Daje mu pieniądze).

Poins.  Bodaj tak pięknego kwiatu oszczędziły robaki! Przyjmij te sześć groszy na ochronę.
Bardolf.  Jeśli w waszej kompanii nie dostanie się na stryczek, będzie krzywda szubienicy.
Ks. Henr.  A jakże zdrowie twojego pana, Bardolfie?
Bardolf.  W dobrym stanie, dobry milordzie. Dowiedział się o przybyciu waszej łaskawości do miasta, i oto list od niego.
Poins.  Wręczony z należnem poszanowaniem. A jakże zdrowie świętego Marcina, twojego patrona?[6]
Bardolf.  Czy co do ciała, panie?
Poins.  O, ani wątpię, że cząstka nieśmiertelna potrzebuje doktora, nie troszczę się jednak o nią, bo choć chora, nie umrze.
Ks. Henr.  Pozwalam temu wrzodowi, jak mojemu psu, poufalić się ze mną; korzysta, widzę, z mojego pozwolenia, bo patrz, co mi pisze.
Poins  (czyta). „John Falstaff, rycerz“ — Wszyscy muszą o tem wiedzieć, ilekroć nadarzy mu się sposobność mymówienia swojego nazwiska. Zupełnie jak królewscy krewni, co to nie ukłują się w palec, żeby nie powiedzieli: „wyciekło trochę krwi królewskiej“. „A to jak?“ spyta czasem udający, że ich nie zrozumiał; na to gotowa odpowiedź jak czapka dłużnika: „Jestem biednym królewskim kuzynem, panie“.
Ks. Henr.  Chce im się gwałtem naszego kuzynostwa, choćby im przyszło sięgnąć do Jafeta. Ale do listu.
Poins.  (czyta). „Sir John Falstaff, rycerz, synowi królewskiemu, najbliższemu po ojcu, Henrykowi księciu Walii, pozdrowienie“. Ależ to ma minę jakiegoś zaświadczenia.
Ks. Henr.  Cicho!
Poins  (czyta). „Będę naśladował dostojnych Rzymian krótkością — chce zapewne powiedzieć oddechu, dychawicznik. — „Polecam ci się, polecam cię Bogu i żegnam cię. Nie pospolituj się zbytecznie z Poinsem, bo on do tego stopnia twoich względów nadużywa, iż przysięga, że masz wziąć siostrę jego Halkę za żonę. Żałuj za twoje grzechy, jeśli znajdziesz wolną po temu chwilę, i bądź zdrów. Twój, tak lub nie (co się znaczy stosownie do tego, jak będziesz go traktował). Jaś Falstaff z moimi przyjaciółmi. John z moimi braćmi i siostrami, a sir John z całą Europą“. Milordzie, umaczam list ten w winie i zjeść mu go każę.
Ks. Henr.  To jest każesz mu zjeść dwadzieścia jego wyrazów. Ale czy na prawdę tak mnie traktujesz, Edziu? Czy muszę wziąć twoją siostrę za żonę?
Poins.  Bodaj biedna dziewka na nic gorszego nie trafiła! ale nigdy tego nie mówiłem.
Ks. Henr.  Dobrze, dobrze. Tak to stroimy sobie żarty z czasem, a duchy mądrych siedzą w chmurach i śmieją się z nas. Czy pan twój jest tu w Londynie?
Bardolf.  Tak jest, milordzie.
Ks. Henr.  Gdzie wieczerza? Czy zawsze stary odyniec tuczy się w starym chlewie?
Bardolf.  W starej swojej gospodzie, w Eastcheap.
Ks. Henr.  W jakiem towarzystwie?
Paź.  Efezejczyków, milordzie, starego kościoła.
Ks. Henr.  Czy wieczerzają z nim jakie kobiety?
Paź.  Tylko pani Żwawińska i Dorota Drzej-Prześcieradło.
Ks. Henr.  Cóż to za poganka?
Paź.  Bardzo zacna szlachcianka, krewna mojego pana.
Ks. Henr.  Tak właśnie krewna, jak parafialne jałowice są krewne miejskiego byka. A gdybyśmy ich zeszli, Edziu, przy ich wieczerzy?
Poins.  Jestem twoim cieniem, milordzie, pójdę wszędzie za tobą.
Ks. Henr.  Słuchaj, paziu i ty Bardolfie, ani słowa waszemu panu, że jestem jeszcze w mieście. A to wam daję za milczenie.
Bardolf.  Nie mam języka, panie.
Paź.  Co do mojego, potrafię nim rządzić.
Ks. Henr.  Więc bądźcie zdrowi, idźcie. (Wychodzą: Bardolf i Paź). Ta Dorota Drzej-Prześcieradło, to pewno jakiś tłuk być musi.
Poins.  Ręczę za to; tak publiczna, jak gościniec między St-Albans a Londynem.
Ks. Henr.  Jak zrobić, żebyśmy zobaczyli tej nocy Falstaffa w prawdziwych jego kolorach, niepostrzeżeni od niego?
Poins.  Wdziejmy skórzane kaftany i fartuchy i służmy mu do stołu.
Ks. Henr.  Z boga w byka? ciężki upadek! który spotkał Jowisza. Z księcia w czeladnika? nizka przemiana! która mnie spotka. Ale w każdej sprawie cel równoważy szaleństwu. Więc idźmy, Edziu. (Wychodzą).

SCENA III.
Warkworth. Przed zamkiem.
(Wchodzą: Northumberland, lady Northumberland, lady Percy).

Northumb.  Nie, droga żono, i ty, piękna córko,
Dajcie bieg wolny twardym moim losom;
Nie bądźcie chmurne, jak są moje sprawy,
Jak położenie moje kłopotliwe.
Lady Nort.  Nic już nie dodam; milcząc, zniosę wszystko;
Rób, co chcesz, mądrość twoja niech cie wiedzie.
Northumb.  Ach! droga żono, o honor mój idzie;
Odjazd mój tylko może go ocalić.
Lady P.  Przez Boga jednak, nie idź na tę wojnę!
Był czas, mój ojcze, w którym słowoś złamał,
Choć cię wiązało potężniej niż teraz,
Gdy syn twój, Percy, gdy mój drogi Henryk
Łakome oczy na północ kierował,

Czy nie zobaczy ojca z posiłkami;
Ale wyglądał i wzdychał daremno!
A cóż cię wtedy w domu zatrzymało?
Tam dwa honory legło: twój i syna.
Twemu niech znowu niebo blask przywróci
Henryka honor tak przylgnął do niego,
Jak do sinego nieba sklepu słońce;
Przy jego blasku, do walecznych czynów
Całe się Anglii cisnęło rycerstwo;
On był zwierciadłem, przy którem do boju
Szlachetna młodzież przywykła się stroić;
Chód jego wzorem dla każdej był stopy;
Krzykliwe słowa — ta jego przywara —
Stały się cechą języka walecznych,
I ten, co cicho mówić mógł i skromnie,
Przymiotom nawet swoim gwałt zadawał,
Żeby na jego mówić podobieństwo.
Mową i chodem, życiem i gustami,
Wojenną sztuką, krwi nawet dziwactwem
On był przykładem, wzorem, on był księgą,
Do której każdy stosował się rycerz;
A przecie, jego — ten cud człowieczeństwa
Ty opuściłeś, i jak był jedyny,
Tak jeden musiał, z twardej konieczności,
W hydne oblicze boga wojny spojrzeć,
Stanąć do boju, gdzie za sprzymierzeńca
Miał jedno tylko groźne imię Hotspur;
Tak go, mój ojcze, tak go opuściłeś!
O, cieniom jego nie wyrządź tej krzywdy,
Przyrzeczeń twoich nie dotrzymaj wierniej
Innym, niż jemu! o, nie łącz się z nimi!
Siły marszałka i arcybiskupa
Dość są potężne. Gdyby drogi Henryk
Ich wojsk połowę tylko miał pod ręką,
Dziś, zawieszona na Hotspura szyi
Mogłabym mówić o grobie Monmoutha.
Northumb.  Odpuść ci, Boże, piękna moja córko!
Lecz z piersi moich wyrywasz mi dzielność,

Na nowo stare opłakując błędy.
Ale iść muszę, spotkać się tam muszę
Z niebezpieczeństwem, lub niebezpieczeństwo
Gdzieindziej samo przyleci mnie szukać,
Mniej na spotkanie przygotowanego.
Lady Nort.  Schroń się do Szkocyi i czekaj tam, mężu,
Dopóki zbrojna szlachta i lud gminny
Swojej potęgi na próbę nie stawią.
Lady P.  Jeśli nad królem w boju górę wezmą,
Połącz się z nimi, jak stalowe żebro,
Aby co mocne, mocniejszem uczynić;
Ale na naszą miłość cię zaklinam,
Pozwól, niech sami pierwszą zrobią próbę.
Tak syn twój zrobił — przyzwoliłeś na to —
A ja zostałam wdową po Henryku.
Nigdy dość długi mój nie będzie żywot,
By żałość moją po nim łzami skrapiać,
Aż strzeli w górę, jak niebo wysoko,
Na pamięć mego szlachetnego męża.
Northumb.  No, dobrze, dobrze; chodźcie teraz ze mną.
Jestem jak morze u kresów przypływu,
Bez ruchu, w żadną stronę nie ciekące.
Pragnąłbym śpieszyć do arcybiskupa,
Lecz zatrzymuje tysiąc mnie powodów.
Do Szkocyi pójdę, aż wypadków prądy
Znów na angielskie wyrzucą mnie lądy. (Wychodzą).

SCENA IV.
Izba w oberży pod Głową Odyńca w Eastcheap.
(Wchodzi dwóch posługaczy).

1 Posług.  Cóż to przynosisz? jabłka janówki? Czy nie wiesz, że sir John znieść nie może janówek?
2 Posług.  To prawda: Książe pewnego razu postawił przed nim talerz janówek i powiedział: „mamy teraz pięciu sir Johnów“, a zdejmując kapelusz dodał: „pożegnam teraz tych sześciu suchych, okrągłych, starych, powiędłych rycerzy“. Dotknęło go to do głębi serca, ale zapomniał już o tem.
1 Posług.  Przykryj je więc i postaw. Wyjrzyj teraz na ulicę, czy przypadkiem nie zobaczysz kapeli Nurka, bo jejmość Drzej-Prześcieradło radaby mieć muzykę. Śpiesz się tylko; izba, w której wieczerzali, za gorąca, przyjdą tu niebawem.
2 Posług.  Czy wiesz, że książę i Poins pokażą się za chwilę, wdzieją dwa nasze kaftany i fartuchy? Tylko sir John nie powinien nic o tom wiedzieć; Bardolf przyniósł rozkazy.
1 Posług.  Na mszę świętą, będzie śmiechu jak za dobrych czasów; przewyborne podejście.
2 Posług.  Tym czasem idę szukać Nurka (Wychodzi).

(Wchodzą: Gospodyni i Dorota Drzej-Prześcieradło).

Gospod.  Na uczciwość, słodkie serduszko, zdaje mi się, że jesteś teraz w najśliczniejszej temperaturze, twój puls tak dziwnie bije, jakby pragnęło serce, a twoja płeć, możesz mi wierzyć, tak czerwona jak róża. Tylko że zanadto piłaś kanaryjskiego wina; bo to jest wino dziwnie przenikające, perfumuje krew nim zdołasz zawołać: Cóż to jest? Jakże ci teraz?
Dorota.  Lepiej niż było. Hm!
Gospod.  No, to mi dobra odpowiedź. Dobre serce warte jest złota. Patrz, i sir John nadchodzi.

(Wchodzi Falstaff śpiewając).

Falstaff.  „Kiedy Artiur na dwór przybył“ —
Wylej z nocnika. (Wychodzi Posługacz).
„A nie lada był to król“.
No, jakże ci, pani Doroto?
Gospod.  Mdłości ją biorą.
Falstaff.  To całej płci jest zwyczaj; zawsze jej figle na mdłościach się kończą.
Dorota.  A ty brudny hultaju, toć to jest cała pociecha, którą mi przynosisz?
Falstaff.  Tuczysz ty tych hultajów, pani Doroto.
Dorota.  Ja ich tuczę? Obżarstwo i choroby ich tuczą, a nie ja.
Falstaff.  Jeśli kucharz przychodzi w pomoc obżarstwu, wy przychodzicie w pomoc chorobom; wasz to prezent, Doroto, wasz to prezent, zgódź się na to, biedna moja cnotko, zgódź się na to.
Dorota.  To prawda, dajemy wam nasze łańcuszki i nasze klejnoty.
Falstaff  (śpiewa): „Perły, łańcuszki, sygnety“.
Bo kto się walecznie sprawił, wraca kulawy, jak ci wiadomo; wraca z wyłomu z piką walecznie pogiętą, idzie do doktora walecznie, rzuca się na podsadzone miny walecznie.
Dorota.  Bodajeś wisiał, błotnisty węgorzu, bodajeś wisiał!
Gospod.  Na uczciwość, zawsze po staremu, nie możecie się spotkać, żeby się nie kłócić. Jesteście oboje opryskliwi, jak dwie suche grzanki. Nie może jedno znosić drugiego wywarów. Ależ do licha, jedno musi znosić (do Doroty), a tem jednem ty być musisz. Jesteś słabszem naczyniem, jak to mówią, próżniejszem naczyniem.
Dorota.  A czy może słabe, próżne naczynie znieść tak ogromny antał? Toć w nim jest cała piwnica zamożnego kupca w Bordeaux; nie widziałaś nigdy ładowniejszego okrętu. — No, zbliż się; rozstańmy się jak dobrzy przyjaciele, Jasiu. Idziesz na wojnę, a czy cię znowu kiedykolwiek zobaczę, nikt sobie o to nie suszy głowy.

(Wchodzi Posługacz).

Posług.  Chorąży Pistol jest na dole i chciałby mówić z tobą panie.
Dorota.  Co? ten szubienicznik? ten obrzydły warchoł? Nie wpuszczaj go; to łotr z najniewyparzeńszą gębą w całej Anglii.
Gospod.  Jeśli to warchoł, nie wpuszczaj go, nie, na uczciwość. Muszę żyć z sąsiadami; nie chcę u siebie warchołów. Mam dobre imię i dobrą sławę u najuczciwszych. Zarygluj drzwi; niema tu miejsca dla warchołów. Nie żyłam do dziś, żeby przyjmować teraz warchołów; zarygluj drzwi, proszę cię.
Falstaff.  Czy słyszysz, gospodyni?
Gospod.  Proszę cię, uspokój się, sir Johnie; niema tu miejsca dla warchołów,
Falstaff.  Czy słyszysz? to mój chorąży.
Gospod.  Tere bzdere, sir Johnie, daj sobie pokój. Dla twoich warchołów chorążych za wysokie moje progi. Stawiłam się, parę dni temu, przed panem deputowanym Chudoszem, a jak mi powiedział — było to nie dawniej jak w ostatnią środę — „sąsiadko Żwawińska“, powiedział — a i ksiądz Niemek, nasz kaznodzieja był przytomny — „przyjmuj tych co są grzeczni“, powiedział, „twoja gospoda nie najlepszej używa reputacyi“ — a wiem ja, dlaczego to powiedział — „bo“, powiedział, „uczciwa z ciebie niewiasta i dobrze mówią o tobie ludzie, daj przeto baczność, jakich przyjmujesz gości, nie przyjmuj“, powiedział, „żadnych warchołów“. — Żaden też nogi tu nie postawi. Skakałoby ci serce z radości, gdybyś słyszał, co on mówił; nie, nie chcę żadnych tu warchołów.
Falstaff.  Ależ on nie warchoł, gospodyni; to najpotulniejszy kostera; możesz go głaskać bezpiecznie jak charcie szczenię; nie będzie się warcholił z indorem, byle mu najerzył pióra na znak oporu. Zawołaj go chłopcze.
Gospod.  Kostera, mówisz? Nie zamknę drzwi żadnemu uczciwemu człowiekowi, choćby przyszedł i z kosturem, ale nie lubię warchołów; na uczciwość, słabo mi się robi, gdy słyszę wyraz; warchoł. Patrzcie tylko panowie, jak drżę cała; patrzcie tylko, możecie mi wierzyć.
Dorota.  To prawda, gospodyni.
Gospod.  Czy drżę cała? ha, na uczciwość, jak liść osiczyny; znieść nie mogę widoku warchołów.

(Wchodzą: Pistol, Bardolf i Paź).

Pistol.  Bóg z tobą, Sir Johnie!
Falstaff.  Witaj mi, chorąży Pistolecie. No, Pistolecie, nabijam cię kuflem wina, strzelaj mi do gospodyni.
Pistol.  Strzelam do niej dwiema kulami, Sir Johnie.
Falstaff.  Nic jej nie zrobisz, Pistolecie, nie zadraśniesz jej nawet.
Gospod.  Gadaj sobie, co chcesz, nie myślę ja pić ani kul ani pistoletów; nie mam zwyczaju pić więcej, niż co mi na zdrowie, dla niczyjej przyjemności, nie, nie mam zwyczaju.
Pistol.  Więc do ciebie, panno Doroto, strzelam do ciebie.
Dorota.  Do mnie strzelasz? Gardzę tobą, obrzydły nicponiu. Co? ty biedny, nikczemny kapcanie, bez koszuli oszuście? Precz mi stąd, spleśniały łotrze, precz mi! Nie dla ciebie to kąsek, wart on twojego pana.
Pistol.  Znamy się, panno Doroto.
Dorota.  Precz mi stąd, nędzny rzezimieszku! brudny czopie, precz mi! Na to wino, utopię nóż mój w twoich zgniłych szczękach, jeśli sobie pozwolisz bezczelnie za panbrat mnie traktować. Precz mi stąd, nędzna butelko na piwo! ty stęchły kuglarzu! — A to znowu odkąd, proszę, mopanku? — Co? czy dlatego, że masz dwie gwiazdki na ramieniu? A to mi rarytas!
Pistol.  Zamorduję ci za to twoje kryzy.
Falstaff.  Dość tego, Pistolecie; nie chciałbym, żebyś tu wypalił. Strzelaj, ale nie w naszej kompanii.
Gospod.  Nie, dobry kapitanie Pistolecie, nie tu, słodki kapitanie.
Dorota.  Kapitanie? A ty obrzydły, potępiony oszuście, czy cię nie wstyd, że cię nazywają kapitanem? — Gdyby kapitanowie jak ja myśleli, kijami by cię wypędzili, że śmiałeś przybrać ich tytuł, nim na niego zasłużyłeś. Ty kapitanem? ty, niewolniku! A to za co? Czy za to, że podarłeś kryzy biednej dziewce w zamtuzie? On kapitanem! Ten szubienicznik? Ten łajdak? Żyje spleśniałemi śliwkami i sucharami. Kapitan! te łotry zrobią wyraz kapitan, tak znienawidzonym, jak słowo: posiadać, które bardzo uczciwem było kiedyś słowem, nim się dostało w złe towarzystwo. Niechże się panowie kapitanowie mają na baczności.
Bardolf.  Proszę cię, zejdź na dół, dobry chorąży.
Falstaff.  Słuchaj mnie, panno Doroto.
Pistol.  Ja? Ani myślę. Powiem ci, kapralu Bardolfie, że gotów jestem poszarpać ją na kawałki; muszę się na niej pomścić.
Paź.  Proszę cię, zejdź na dół.
Pistol.  Wprzód ją w piekle zobaczę, w Plutona potępionem jeziorze, w piekielnej bezdeni, z Erebem i torturami bez miłosierdzia. Trzymajcie haczyki i wędki! Wołam: wara, psy, wara! Wara przeznaczenie! Czy nie mamy tu Hireny?
Gospod.  Dobry kapitanie Piszczelu, uspokój się; bardzo już późno. Błagam cię, miarkuj twoją kolerę.
Pistol.  A to mi żarty! Więc te Azyi szkapy
Do juk zrodzone, chude, dychawiczne,
Na dzień trzydziestu mil nie zdolne zrobić,
Chcą się z Cezarem, z Hannibalem mierzyć,
Lub z trojańskimi Grekami? Przez Boga!
Niech raczej z królem Cerberem się smarzą;
Niech niebo ryczy; mamyż bitwy staczać
Dla nędznych cacek?
Gospod.  Na uczciwość, kapitanie, okrutnie to gorzkie słowa.
Bardolf.  Oddal się, dobry chorąży, bo znowu zrobi się burda.
Pistol.  Niech ludzie jak psy zdychają; szafujmy koronami jak szpilkami! Czy niema tu Hireny?
Gospod.  Daję ci słowo, kapitanie, że jej tu niema. Cóż znowu u licha, czy myślisz, żebym ją schowała? Proszę cię, uspokój się.
Pistol.  Więc jedz i tucz się, piękna Kalipolis!
Dobrze, a teraz, daj mi kufel wina.
Si fortuna me tormenta, sperato me contenta.
My, bać się armat? Nie, niech dyabeł strzela!
Lecz daj mi wina, a ty, kochaneczko,
Spocznij tu chwilę. (Kładzie swoją szablę na ziemię),
Czy punkt tu położyć?
Czy et caetera nic u was nie znaczy?
Falstaff.  Pistolecie, chciałbym mieć chwilę spokojności.
Pistol.  Słodki rycerzu, pięść twoją całuję. Ba, siedm gwiazd widzieliśmy.
Dorota.  Zruć go ze schodów! Znieść już nie mogę galimacyi tego hultaja.
Pistol.  Zruć go ze schodów! Alboż to my nie znamy gallowejskich kucyków?
Falstaff.  Stocz go z góry na dół, Bardolfie, jak fałszywy szeląg, boć skoro nic nie robi i tylko nic paple, to i my z niego nic zrobimy.
Bardolf.  No, chodź ze mną na dół.
Pistol.  Co, chcesz nacięcia? Mamy krwi utoczyć?

(Chwyta szablę).

A więc ty, śmierci, do snu mnie ukołysz!
Skończ dni mych smutek! A niechaj trzy siostry
Przędą nam rany szerokie, głębokie!
Przybądź, Atropos!
Gospod.  A to mi na piękne zabiera się rzeczy.
Falstaff.  Daj mi mój rapir, paziu.
Dorota.  Proszę cię Jasiu, proszę cię, nie dobywaj go.
Falstaff  (dobywając rapira, do Pistola). Ruszaj mi ze wschodów!
Gospod.  To mi się zgiełk nazywa! Wyrzekam się oberży, jeśli mam żyć w takich opałach i strachach. To czysty rozbój; tego mi jeszcze brakowało! Rozbój! na uczciwość. Schowajcie te nagie miecze! schowajcie te nagie miecze! (Wychodzą Pistol i Bardolf).
Dorota.  Proszę cię, Jasiu, uspokój się; drapnął hultaj. Oj, ty maluśki sk......nie! waleczny nicpońku!
Gospod.  Czy cię nie ukłuł w pachwinę? Bo zdawało mi się, że ci dał w brzuch zamaszyste pchnięcie.

(Wchodzi Bardolf).

Falstaff.  Czy go wypchnąłeś za drzwi?
Bardolf.  Wypchnąłem, panie. Upił się hultaj. Raniłeś go, panie, w ramię.
Falstaff.  A łajdak! mnie brawować!
Dorota.  O, ty słodki, mały łotrzyku! Ah, biedna małpeczko, jak się zapociłeś! Chodź tu, niech ci twarz obetrę, chodź tu, waleczny hultaju! Ha, łotrzyku, kocham cię! Jesteś waleczny jak Hektor Trojański, wart pięciu Agamemnonów, dziesięć razy lepszy od dziewięciu bohaterów. A hultaju!
Falstaff.  Drab nieuczciwy! każę nim ciskać w prześcieradle.
Dorota.  Zrób to, jeśli masz serce; a jeśli to zrobisz, zapłacę ci tą samą monetą między dwoma prześcieradłami.

(Wchodzi muzyka).

Paź.  Przyszła kapela, panie.
Falstaff.  Niech gra. — Grajcie, panowie. — Siądź mi na kolanach, Dorotko. — Ha łajdak! obrzydliwy junak! Z rąk mi się wyśliznął hultaj jak żywe srebro.
Dorota.  A ty pędziłeś za nim jak kościol. Oj ty sk......nie! moje ty słodkie wielkanocne prosiątko! Kiedy też skończysz bić się we dnie, a fechtować się w nocy? kiedy zaczniesz pakować stare twoje cielsko do nieba?

(Wchodzą z tyłu książe Henryk i Poins, przebrani za posługaczy).

Falstaff.  Cicho, dobra Dorotko! Nie gadaj jak trupia główka, nie przymuszaj mnie do myślenia o moim końcu.
Dorota.  Powiedz mi, co ty myślisz o charakterze księcia?
Falstaff.  Uczciwe, tylko płytkie młode stworzenie. Byłby z niego doskonały krajczy, przewybornieby chleb rozdzielał.
Dorota.  Ale powiadają, że Poins bystry ma dowcip.
Falstaff.  On bystry dowcip? Na stryczek mi z takim pawijanem. Dowcip jego gęsty jak tewkesburska musztarda. Nie więcej u niego bystrości jak u kaczki.
Dorota.  Dlaczegóż go książę tak kocha?
Falstaff.  Bo ich nogi jednej są miary; i dobrze gra w krążki, i je węgorza z koprem, i potyka resztki świec jak śliwki na wódce, i bawi się z dziećmi w chuśtawkę, i skacze przez stołki, i klnie z wielką gracyą, i nosi buty obcisłe jak na wystawie u szewca, i nie wywołuje kłótni opowiadając delikatne historye, i posiada wiele innych krotofilnych przymiotów, które są znamieniem ciężkiej myśli ale zwinnego ciała; oto powody, dla których książę przywiązał go do swojej osoby, bo i sam książę drugi taki, jeden włosek przechyliłby wagę na drugiego stronę.
Ks. Henr.  Czy ten czop chce, żebym mu uszy obciął?
Poins.  Obłóżmy go kijami w przytomności jego frajerki.
Ks. Henr.  Patrz tylko, czy ten wywiędły staruch nie daje sobie skrobać głowy jak papuga?
Poins.   Czy to nie dziwy, że żądza o tyle lat przeżyła możność?
Falstaff.  Pocałuj mnie, Dosiu.
Ks. Henr.  Saturn i Wenus są tego roku w połączeniu; co mówi na to kalendarz?
Poins.  A, patrz, jak ten ognisty Trigon, jego pachołek, pieści stare archiwa swojego pana, jego powiernika — pugilares.
Falstaff.  Dajesz mi pochlebne cmoki.
Dorota.  Ale szczere, całuję cię najwierniejszem sercem.
Falstaff.  Już ja stary, już ja stary.
Dorota.  Kocham cię goręcej niż najmłodszego z tych wszystkich nicponiów.
Falstaff.  Z jakiej chcesz materyi spódniczkę? Odbieram pieniądze we czwartek; jutro przyślę ci czepek. A teraz zanuć mi jaką wesołą piosneczkę; już późno, czas iść do łóżka. Zapomnisz mnie, gdy się oddalę.
Dorota.  Na uczciwość, płakać mnie przymusisz, jeśli tak będziesz dłużej gadał. Niech ci powiedzą, czy się choć raz wyfiokuję przed twoim powrotem. Słuchaj tylko końca.
Falstaff.  Wina, Franciszku!
Ks. Henryk  i Poins (występując). Zaraz, zaraz, panie.
Falstaff.  Ha, królewski bękart? A czy ty nie Poins, brat jego?
Ks. Henr.  A ty kulo grzesznych kontynentów, co ty za życie prowadzisz?
Falstaff.  Lepsze od twojego; jestem szlachcicem, a ty szynkarczykiem.
Ks. Henr.  To prawda, przychodzę też trochę ci krwi utoczyć.
Gospod.  Niech Pan Bóg ma w swojej świętej pieczy twoją dostojność! na uczciwość witaj nam w Londynie! Błogosław Panie, słodkiej twojej twarzy! Jak to, panie, z Walii powracasz?
Falstaff.  A ty bękarcie, szalony zlewku majestatu! (kładąc rękę na Dorocie) na to wiotkie ciało i na tę krew popsutą witam cię radośnie!
Dorota.  A to co znowu, ty stary głupcze? Gardzę tobą.
Poins.  Łaskawy panie, wygna ci z myśli chęć zemsty i wszystko w żart obróci, jeśli odrazu w gniew nie wpadniesz.
Ks. Henr.  Ty sk......nie, mino łoju, ty, z jakąż to ujmą mówiłeś o mnie teraz właśnie do tej uczciwej, cnotliwej i grzecznej szlachcianki?
Gospod.  Bóg zapłać twojemu uczciwemu sercu! bo wszystko, co o niej mówisz, panie, jest szczera prawda, na uczciwość.
Falstaff.  Czy mnie słyszałeś?
Ks. Henr.  Słyszałem, a tyś mnie poznał tak samo, jak kiedy zmiatałeś przy Gadshill; wiedziałeś, że stałem za tobą i mówiłeś tak z umysłu, żeby stawić na próbę moją cierpliwość.
Falstaff.  Nie, nie, nie, bynajmniej, ani przypuszczałem, że mogłeś mnie słyszeć.
Ks. Henr.  Zmuszę cię więc naprzód do wyznania twojej rozmyślnej obelgi, a wiem, jak mam cię potem traktować.
Falstaff.  Nie było tu żadnej obelgi, Henrysiu na honor, żadnej obelgi.
Ks. Henr.  Żadnej obelgi? A czy to nie obelga nazywać mnie krajczym, rozdzielaczem chleba, i nie wiem co tam jeszcze.
Falstaff.  Żadnej obelgi, Henrysiu.
Poins.  Żadnej obelgi!
Falstaff.  Żadnej obelgi, Edziu, najmniejszej, uczciwy Edziu. Źle o nim mówiłem w przytomności jawnogrzesznicy, żeby jawnogrzesznica nie zakochała się w nim przypadkiem, a robiąc to, dopełniłem powinności szczerego przyjaciela i wiernego poddanego, za co twój ojciec winien mi podziękowanie. Żadnej obelgi, Henrysiu, żadnej, Edziu, żadnej, nie, moje chłopaki, żadnej
Ks. Henr.  Rozważ tylko, czy przez czystą trwogę i zupełne tchórzostwo nie krzywdzisz tej cnotliwej szlachcianki, żeby nas ułagodzić? Alboż to jawnogrzesznica? Alboż twoja gospodyni jawnogrzesznica? alboż ten paź jawnogrzesznik? Alboż uczciwy Bardolf, na którego nosie pali się gorliwość, jawnogrzesznik?
Poins.  Odpowiedz na to spróchniały wiązie, odpowiedz.
Falstaff.  Dyabeł wpisał już stanowczo Bardolfa w swój regestr; twarz jego jest prywatną kuchnią Lucypera, w której bez ustanku smarzy piwożłopów. Co do pazia, krąży wprawdzie jeszcze kolo niego dobry anioł, ale i tu dyabeł bierze górę.
Ks. Henr.  Co do kobiet?
Falstaff.  Co do jednej, już jest w piekle i piecze się tam biedna dusza; co do drugiej, winienem jej pieniądze, a czy ją za to piekło czeka, nie wiem.
Gospod.  Nie, możesz mi wierzyć.
Falstaff.  Nie, i ja myślę, że nie czeka; ja myślę, że pod tym względem masz pokwitowanie. Ale jest tam inna na ciebie skarga: pozwalasz jeść mięso w twoim domu, wbrew zakazom; myślę, że za to będziesz kiedyś wyła.
Gospod.  Wszyscy oberżyści robią to samo; a zresztą co znaczy jeden lub dwa baranie udźce na cały post święty?
Ks. Henr.  Ty, szlachcianko —
Dorota.  Co mówi Wasza Łaskawość?
Falstaff.  Jego Łaskawość mówi to, przeciw czemu buntuje się jego ciało.
Gospod.  Kto tak głośno stuka do bramy? Idź zobacz Franciszku. (Wchodzi Peto).
Ks. Henr.  Peto, jakie przynosisz nowiny?
Peto.  Król a twój ojciec, książę, jest w Westminster.
Dwudziestu posłów przybiegło z północy
Znużonych drogą; a gdy tu śpieszyłem,
Spotkałem jaki tuzin kapitanów
Śpieszących z głową odkrytą, a wściekle
Bijących w bramy po wszystkich szynkowniach
I pytających, gdzie jest sir John Falstaff.
Ks. Henr.  Prawdziwie, Poins, godnem jest nagany,
Że czas tak drogi tracę lekkomyślnie,
Gdy burza wojny, jak wiatr południowy,
Czarnych wyziewów ciężarny obłokiem,
Zaczyna topnieć i deszczu lać strugi
Na głowy nasze z szyszaków odarte. Daj miecz i płaszcz mój. — Dobra noc, Falstaffie.

(Wychodzą: książę Henryk, Poins, Peto i Bardolf).

Falstaff.  Zbliżał się nakoniec najsmaczniejszy kawałek nocy, a tu mi trzeba odjeżdżać, nie pokosztowawszy go nawet. (Stukanie) Nowe stukanie do bramy! (Wchodzi Bardolf). Co się to znaczy? Co tam nowego?
Bardolf.  Śpiesz się, panie, do królewskiego dworu, a to natychmiast; jaki tuzin kapitanów czeka na ciebie przy wrotach.
Falstaff  (do Pazia). Zapłać muzykę, pachołku. — Bądź zdrowa, gospodyni; bądź zdrowa, Dosiu. — Widzicie, dobre moje dziewki, jak szukają ludzi zasłużonych. Niedołęga spać może, ale budzą ludzi czynu. Żegnam was, dobre dziewki. Jeśli mnie natychmiast pocztą nie wyprawią, zobaczę się z wami przed odjazdem.
Dorota.  Nie mogę mówić — jeśli serce moje nie gotowe pęknąć — cóż robić! Słodki Jasiu, miej o sobie staranie.
Falstaff.  Bądźcie zdrowe, bądźcie zdrowe!

(Wychodzą: Falstaff i Bardolf).

Gospod.  Dobrze, dobrze, bądź zdrów! Dwadzieścia dziewięć lat będzie na zielony groszek, jak znam cię, ale uczciwszego, z lepszem sercem człeka — dobrze! Bądź zdrów!
Bardolf.  (za sceną). Pani Drzej-Prześcieradło!
Gospod.  Co tam?
Bardolf.  Powiedz pani Drzej-Prześcieradło, żeby szła do mojego pana.
Gospod.  O leć, Dosiu, leć! leć, dobra Dosiu!

(Wychodzą).



AKT TRZECI.
SCENA I.
Sala w Pałacu.
(Wchodzą: Król Henryk i Paź).

Król Henr.  Zawołaj hrabiów Surrey i Warwicku;
Ale nim przyjdą, oddaj im te listy,
Niech je czytają i niech obaj treść ich
Pilnie rozważą. Tylko nie trać czasu. (Wychodzi Paź).

Mych najbiedniejszych poddanych tysiące
Śpią w tej godzinie. Śnie słodki, ty dobra
Natury mamko, czem cię odstraszyłem,
Że nie chcesz więcej powiek moich przymknąć
I w zapomnieniu mych pogrążyć zmysłów?
Dlaczego wolisz w dymnych leżeć chatach,
A rozciągnięty na twardym tapczanie
Much nocnych brzękiem do snu się kołysać,
Niż w wonnej królów sypialnej komnacie,
Pod kotarami z kosztownych jedwabiów,
Przy słodkich wdziękach czarownej muzyki?
O, głupi bożku! przenosisz nędzarzy
Obrzydłe łoża, unikasz królewskich,
Jak budy jakiej biednego strażnika,
Przy alarmowym stojącego dzwonie!
Pniesz się na szczyty zawrotnego masztu,
By zamknąć oczy znużonego majtka,
W fal go ryczączych kołysać kolebce,
Śród świstu wichrów, co wściekłe bałwany
Za szczyt chwytają, potworne ich głowy
Strzępią i w chmurach zawieszają lotnych
Z grzmotem i hukiem śmierć obudzić zdolnym!
Możesz, śnie stronny, w tak strasznej godzinie
Biednego majtka, zmoczonego uśpić,
A tu, śród nocy tak cichej, spokojnej,
Śród wszystkich sztuki i zbytku wymysłów
Chwili spoczynku królowi odmawiasz?
Śpij więc, szczęśliwy żebraku, śpij błogo!
Koroną strojne głowy spać nie mogą.

(Wchodzą: Warwick i Surrey).

Warwick.  Dzień dobry, królu!
Król Henr.  Jak to, już dzień dobry?
Warwick.  Wybiła pierwsza.
Król Henr.  Pierwsza? Więc dzień dobry —
Czyście czytali przesłane wam listy?
Warwick.  Tak jest, mój królu.
Król Henr.  Więc dokładnie wiecie,
Jak chore ciało naszego królestwa,

Jaki wrzód sercu zagraża samemu.
Warwick.  Drobny to tylko nieład funkcyi ciała,
A dobra rada i trochę lekarstwa
Dawne mu siły bez trudności wrócą:
Lord Northumberland niedługo ostygnie.
Król Henr.  Gdyby kto w księdze przeznaczeń mógł czytać,
Widzieć, jak czasu bieg zrównywa góry!
Jak ląd znudzony swych posad trwałością,
Topnieje, z morza mięsza się falami!
Jak oceanu znowu pas skalisty
Jest za przestrony dla Neptuna lędźwi!
Gdyby szyderstwa losu mógł wyczytać!
Widzieć, jak w puchar zmian ludzkiego życia
Codzień fortuna inny leje trunek!
Gdyby to widział młodzik najszczęśliwszy,
Minionych życia niebezpieczeństw pomny,
Przyszłych trudności strwożony ogromem,
Księgęby zamknął, siadł smutny i skonał.
Jeszcze lat temu nie ubiegło dziesięć,
Jak Northumberland, przyjaciel od serca,
Przy jednym stole z Ryszardem ucztował;
Dwa lata później wojnę z sobą wiedli.
Ktoby powiedział; że przed ośmiu laty
Ten Percy mojej duszy był najbliższym,
Jak brat mej sprawie cały się poświęcił,
Miłość i życie u nóg moich złożył,
W twarz Ryszardowi dla mnie wypowiedział
Swe posłuszeństwo. Który z was był świadkiem,

(Do Warwicka).

(Ty, jeśli pomnę, kuzynie Nevilu).
Gdy Ryszard, z gorzką boleści łzą w oku,
Śród obelżywych słów Northumberlanda,
Te, dziś prorocze, powiedział mu słowa:
„Northumberlandzie, jesteś dziś drabiną,
Po której pnie się do tronu Bolingbroke“, —
Choć Bóg mi świadkiem, nie miałem tej myśli,
Konieczność tylko tak rzeczy popchnęła,
Żem się z wielkością musiał pocałować —

„Lecz przyjdą czasy“, mówił dalej Ryszard,
„Lecz przyjdą czasy, w których grzech ten sprośny
Jak zły wrzód wzbierze i pęknie zgnilizną“.
I ciągnął czasów dzisiejszych proroctwo,
Naszej przyjaźni gwałtowne zerwanie.
Warwick.  W życiu każdego człeka są wypadki,
Które przeszłości żywem są odbiciem;
Ktoby je śledził, prawie bez zawodu,
W głównych zarysach może prorokować
Zdarzenia śpiące jeszcze w łonie czasu,
W wątłym tam jeszcze zarodku owite,
Co z czasu biegiem na jaw się wyklują.
Na obraz taki gdy swe oczy wlepił,
Król Ryszard przyszłość czytał niewątpliwą,
Ze Northumberland, jego wtedy zdrajca,
Do większej wzrośnie z ziarna tego zdrady,
Która, by głębiej korzenie zapuścić,
Nie znajdzie gruntu innego prócz ciebie.
Król Henr.  A więc wypadki te są koniecznością?
Toż jak konieczność przyjąć je nam trzeba,
Jak nas konieczność do czynu dziś woła.
Mówią, że biskup z hrabią Northumberland,
Wiodą do boju pięćdziesiąt tysięcy.
Warwick.  To być nie może. Wieść podobna echu,
Ma zwyczaj dwoić wszystko, co ją trwoży.
Idź, królu, spocząć bez żadnej obawy,
Bo hufce, które wyprawiłeś dotąd,
Łatwe nad nimi odniosą zwycięstwo.
Dla twojej większej, panie mój, pociechy
Dodam, żem właśnie odebrał wiadomość
O niewątpliwej śmierci Glendowera.
Zdrowie twe, królu, już od dni piętnastu
Nadwyrężone; bezsenne te noce
Powiększyć tylko mogą twe cierpienia.
Król Henr.  A więc usłucham twojej dobrej rady.
Gdybym domowych wrogów zdołał zgładzić,
Do Świętej Ziemi chciałbym was prowadzić.

(Wychodzą).
SCENA II.
Dziedziniec przed domem sędziego Płytka w Gloucestershire.
(Płytek i Milczek wchodząc spotykają się; za nimi Butwiak, Cień, Brodawka, Słabiak, Cielak i służba).

Płytek.  Tylko proszę, tylko proszę, daj mi rękę, panie, daj mi twoją rękę panie. Na święty krzyż, ranny z ciebie ptaszek. Jakże zdrowie dobrego mego kuzyna Milczka.
Milczek.  Dzień dobry, dobry kuzynie Płytku.
Płytek.  A jakże zdrowie mojej kuzynki, a twojej towarzyszki łoża? a twojej najnadobniejszej córki a i mojej też chrzestnej córki Elleny?
Milczek.  Ach, czarny to kos, kuzynie Płytku.
Płytek.  Na tak i na nie, śmiem utrzymywać, że kuzyn mój William wyszedł na uczonego. Zawsze w Oxford, nie prawda?
Milczek.  Zawsze, panie, na moim koszcie.
Płytek.  Trzeba go będzie wkrótce wysłać na prawo. Byłem i ja kiedyś w szkole świętego Klemensa, gdzie, jak myślę, mówią jeszcze dzisiaj o zawadyaku Płytku.
Milczek.  Nazywano cię tam podówczas chwatem Płytkiem, kuzynie.
Płytek.  Nazywano mnie czem chcesz, a ja też byłem gotów, na co chcesz, a to na pierwsze zawołanie. Mnie nie licząc, był tam jeszcze pędrak Jan Paluszek z Stafordshire, i czarny Jerzy Golec, i Franciszek Kościogryzek i Will Squele z Cotswold; nie znalazłbyś czterech nam równych zawadyaków w całym fakultecie, a mogę ci pod sekretem powiedzieć, że wiedzieliśmy, gdzie szukać spódniczek, mieliśmy też najlepsze na rozkazy. Był tam podówczas i Janek Falstaff, dziś sir Dżon, małe jeszcze chłopię, a paź Tomasza Mowbraya, księcia Norfolka.
Milczek.  Ten sam sir John, kuzynie, co ma tu przybyć w rzeczy poboru?
Płytek.  Ten sam sir John, ten samiuteńki. Widziałem, jak rozpłatał czaszkę Skogana przy samej bramie uniwersyteckiej, kiedy jeszcze był smerdą ledwo tak wysokim; ja też miałem tego samego dnia pojedynek z niejakim Samsonem Sztokfiszem, owocnikiem, z poza Grays Jnn. O, szalone czasy, które tam spędziłem! A teraz ilużto już z moich starych znajomych umarło!
Milczek.  Pójdziemy za nimi wszyscy, kuzynie.
Płytek.  Rzecz niewątpliwa, rzecz niewątpliwa; wielka prawda, wielka prawda! Śmierć, jak mówi Psalmista, wszystkich czeka, wszyscy umrą. Ile za dobry sprzężaj wołów na jarmarku w Stamford?
Milczek.  Na uczciwość, kuzynie, nie byłem tam.
Płytek.  Śmierć jest niewątpliwa. Czy stary Dubelt z waszego miasta żyje jeszcze?
Milczek.  Umarł, panie.
Płytek.  Jezu! Jezu! umarł! Patrzcie! patrzcie! Nie lada to był łucznik; umarł! Pięknie strzelał. Jan z Gandawy lubił go bardzo i niemało stawił pieniędzy na jego głowę. Umarł! Nigdy on nie chybił o dwieście czterdzieści kroków, a tak ci puszczał strzałę na dwieście ośmdziesiąt, a nawet i na dwieście dziewięćdziesiąt, że na ten widok skakało ci serce z radości. Ile dziś mędel owiec?
Milczek.  To zależy: mędel dobrych owiec może dziś wartać dziesięć funtów.
Płytek.  A stary Dubelt umarł?

(Wchodzi Bardolf z jednym żołnierzem).

Milczek.  Zbliża się dwóch ludzi, sir John Falstaff, jak myślę.
Bardolf.  Dzień dobry, uczciwi panowie; raczcie mi powiedzieć, który z was jest sędzia Milczek?
Milczek.  Ja jestem Robert Milczek, panie, biedny szlachcic w tym powiecie, a jeden z królewskich sędziów pokoju. Czego żądasz odemnie?
Bardolf.  Kapitan mój, panie, poleca się twojej przyjaźni, kapitan mój sir John Falstaff: szlachcic urodziwy i najwaleczniejszy przywódca.
Płytek.  Wdzięczny mu jestem za pozdrowienie; znałem go dzielnym fechmistrzem. Jakże zdrowie dobrego rycerza? Czy wolno mi zapytać o zdrowie dostojnej jego małżonki?
Bardolf.  Przebacz mi, panie, ale żołnierz lepiej akomodowany, gdy nie ma żony.
Płytek.  Dobra odpowiedź, na uczciwość, panie; muszę przyznać, doskonała odpowiedź. Lepiej akomodowany! doskonale! tak jest, doskonale! Dobre frazesy są niewątpliwie i były zawsze rzeczą arcychwalebną. Akomodowany! Źródłosłów accommodo; bardzo dobrze; wyborny frazes!
Bardolf.  Z przeproszeniem, panie, słyszałem ten wyraz. Nazywasz go frazesem? Na to światło dzienne, nie znam frazesu, ale gotów jestem utrzymywać ostrzem mojej szabli, że to wyraz żołnierski i niepospolitej powagi. Akomodowany, to jest, gdy jest człowiek — będąc — a zatem — można przypuścić, że jest akomodowany, co bardzo dobrą jest rzeczą.

(Wchodzi Falstaff).

Płytek.  Bardzo sprawiedliwa uwaga. Ale patrz, dobry sir John się zbliża. Daj mi twoją dobrą rękę, daj mi twojej dostojności dobrą rękę. Daję słowo, doskonale wyglądasz i doskonale nosisz twoje lata. Witaj nam, dobry sir Johnie!
Falstaff.  Rad jestem, że cię przy dobrem zdrowiu znajduję, dobry panie Robercie Płytku. Pan Pewna-Karta, jak myślę?
Płytek.  Nie sir Johnie, to kuzyn mój Milczek, a mój kolega w magistraturze.
Falstaff.  Dobry panie Milczku, rzecz bardzo właściwa, że jesteś stróżem pokoju.
Milczek.  Miłe mi przybycie waszej dostojności.
Falstaff.  Ha! co za upał! Panowie, czyście mi znaleźli jakie pół tuzina ludzi dobrych do służby?
Płytek.  Ani wątpliwości, żeśmy znaleźli. Czy raczy pan usiąść?
Falstaff.  Pokażcie mi ich, proszę.
Płytek.  Gdzie lista? gdzie lista? gdzie lista? Zobaczmy, zobaczmy, zobaczmy. To właśnie, to właśnie, to właśnie, tak jest, na uczciwość, panie. Ralf Butwiak; niech się każdy prezentuje na zawołanie, niech się prezentuje, niech się prezentuje. Zobaczmy; gdzie Butwiak?
Butwiak.  Jestem, panie, na rozkazy.
Płytek.  Co myślisz, sir Johnie? Chwat doskonale zbudowany, młody, silny, z uczciwej familii.
Falstaff.  Imię twoje Butwiak?
Butwiak.  Tak jest, panie, jeżeli łaska.
Falstaff.  To wielki czas, by cię użyć.
Płytek.  Ha! ha! ha! przewybornie, na uczciwość! Zbutwiałych rzeczy trzeba co prędzej używać. Nadzwyczaj doskonale! dobrze powiedziane, sir Johnie, dobrze powiedziane.
Falstaff  (do Płytka). Naszpilkuj go.
Butwiak.  Dość ja już byłem kłuty poprzednio, moglibyście zostawić mnie w pokoju. Stara moja matka oszaleje, nim znajdzie kogo, coby się zajął jej gospodarstwem i ciężką robotą. Nie potrzebujecie mnie szpilkować; są tu inni zdolniejsi ode mnie do służby.
Falstaff.  Stul gębę, Butwiaku, musisz pójść ze mną; czas, by cię zużyć.
Butwiak.  Zużyć!
Płytek.  Cicho, pachołku, cicho! Ustąp na bok. Czy wiesz ty, gdzie jesteś? — A teraz, do następującego, sir Johnie. Zobaczmy. Szymon Cień.
Falstaff.  O, daj mi go tu, bym w nim usiadł. Chłodny to być musi żołnierz.
Płytek.  Gdzie Cień?
Cień.  Jestem, panie.
Falstaff.  Cieniu, czyim jesteś synem?
Cień.  Mojej matki synem, panie.
Falstaff.  Twojej matki synem? Wielkie prawdopodobieństwo; a twojego ojca cieniem. Tak to syn samicy jest cieniem samca; często się to zdarza, nie wątpię, bo nie jest ojca substancyą.
Płytek.  Jak ci się podoba sir Johnie?
Falstaff.  Cień przyda się na lato, naszpilkuj go, bo nie mało trzeba nam cieni do skompletowania naszej kontroli.
Płytek.  Tomasz Brodawka.
Falstaff.  Gdzie on?
Brodaw.  Jestem, panie.
Falstaff.  Nazywasz się Brodawka?
Brodaw.  Tak, panie.
Falstaff.  To bardzo obszarpana z ciebie Brodawka.
Płytek.  Czy mam go naszpilkować, sir Johnie?
Falstaff.  Byłaby to zbyteczna praca. Wszystko, co posiada, jest na jego grzbiecie zbudowane, a cała jego budowa stoi na dwóch szpilkach; nie szpilkuj go więcej.
Płytek.  Ha! ha! ha! znasz się na rzeczach, znasz się na rzeczach, sir Johnie; przyjmij moje komplementa. — Franciszek Słabiak.
Słabiak.  Jestem, panie.
Falstaff.  Jakie twoje rzemiosło, Słabiaku?
Słabiak.  Damski krawiec, panie.
Płytek.  Czy mam go naszpilkować?
Falstaff.  Możesz; ale gdyby męskim był krawcem, toby cię on naszpilkował. Bodajeś tyle dziur zrobił w nieprzyjacielskich szeregach, ile ich zrobiłeś w damskich spódnicach!
Słabiak.  Zrobię, co mogę, panie; nie możesz żądać więcej.
Falstaff.  Dobrze mówisz, dobry damski krawcze! dobrze mówisz, waleczny Słabiaku! Będziesz odważny jak wściekła gołębica, albo jak mysz najwielkomyślniejsza. Naszpilkuj mi dobrze damskiego krawca, panie Płytku, głęboko, panie Płytku.
Słabiak.  Pragnąłbym, żeby Brodawka pomaszerował z nami, panie.
Falstaff.  A jabym pragnął, żebyś męskim był krawcem, żebyś go połatał i zrobił zdolnym do marszu. Nie mogę robić prostym żołnierzem tego, który tylu tysięcy jest przywódcą. Przestań na tem, najzapalczywszy Słabiaku.
Słabiak.  Cóż mam robić, panie.
Falstaff.  Wdzięczny ci za to jestem, przewielebny Słabiaku. — Do następującego.
Płytek.  Piotr Cielak z Pastewnika.
Falstaff.  Zobaczmy, zobaczmy tego Cielaka.
Cielak.  Jestem, panie.
Falstaff.  Na uczciwość, urodziwy pachołek. Kolnij mi tego Cielaka, aż ryknie.
Cielak.  O, dobry mój panie kapitanie —
Falstaff.  Co, już ryczysz, nim cię kolnięto?
Cielak.  O! panie, schorzałym jestem człowiekiem.
Falstaff.  Cóż to masz za chorobę?
Cielak.  Przeklęty katar, panie, kaszel, panie, którego dostałem dzwoniąc w królewskiej służbie w dzień koronacyi.
Falstaff.  To dobrze, pójdziesz na wojnę w szlafroku; wyleczymy cię z twojego kataru. Już ja dołożę starania, żeby twoi krewni dla ciebie dzwonili. Czy to już wszystko?
Płytek.  Przywołaliśmy dwóch więcej nad oznaczoną liczbę, bo nam polecono, panie, czterech ci dostawić. Nie zostaje mi teraz, panie, jak prosić cię, żebyś przyjął u mnie obiadek.
Falstaff.  Nie; wychylę tylko z tobą szklenicę, ale nie mogę zostać na obiad. Cieszę Się, żem cię zobaczył przy dobrem zdrowiu, panie Płytku.
Płytek.  O! sir Johnie, czy sobie przypominasz noc, którą spędziliśmy razem w wiatraku na Polu świętego Jerzego?
Falstaff.  Nie mówmy o tem więcej, dobry panie Płytku, nie mówmy o tem więcej.
Płytek.  Ha! wesoła noc to była! A czy Joasia Praconocniczanka jeszcze żyje?
Falstaff.  Żyje, panie Płytku!
Płytek.  Nigdy znieść mnie nie mogła.
Falstaff.  Nigdy, nigdy; powtarzała ciągle, że nie może znieść pana Płytka.
Płytek.  Na mszę świętą, wiedziałem, jak ją przyprowadzić do wściekłości. Pyszna była to dziewka onego czasu. A jak się teraz trzyma?
Falstaff.  Postarzała, postarzała, panie Płytku.
Płytek.  Naturalnie, musiała postarzeć; trudno, żeby nie postarzała; ani wątpliwości, postarzała. Toć ona miała Robina Pracownika ze starym Pracownikiem jeszcze, nim wszedłem do szkoły świętego Klemensa.
Milczek.  A to już pięćdziesiąt i pięć lat temu.
Płytek.  Ha, kuzynie Milczku, gdybyś ty widział, co ja z tym rycerzem widziałem! Hę, sir Johnie, co ty na to?
Falstaff.  Słyszeliśmy nieraz północne dzwony panie Płytku.
Płytek.  Oj, że słyszeliśmy, to słyszeliśmy, na uczciwość, sir Johnie, słyszeliśmy. Hasłem naszem było: „Dalej chłopcy!“ Ale czas już na obiad, idźmy, czas już na obiad, idźmy, czas już na obiad. Oj, co my za czasy widzieli! idźmy, idźmy!

(Wychodzi: Falstaff, Płytek i Milczek).

Cielak.  Dobry panie kapralu Bardolfie, bądź mi przyjacielem; przyjmij te cztery Henryki dziesięcioszylingowe w francuskich talarach. Żeby powiedzieć prawdę, tak mi się chce wisieć jak maszerować; choć co do mnie samego, panie, wszystko mi to jedno, ale raczej dlatego, że nie mam ochoty, i, co do mnie samego, wolałbym zostać z przyjaciółmi; inaczej bowiem, panie, co do mnie samego, byłoby mi to wszystko jedno.
Bardolf.  To dobrze; odejdź na stronę.
Butwiak.  A, dobry panie kapralu, kapitanie, przez wzgląd na moją starą matkę, bądź mi przyjacielem. Niema nikogo, coby chciał bądźcobądź dla niej zrobić; jeśli ja ją opuszczę, a ona już stara i nie potrafi sama dać sobie rady. Dam ci, panie, czterdzieści szylingów.
Bardolf.  To dobrze; odejdź na stronę.
Słabiak.  Wszystko mi to jedno; raz tylko człowiek może umrzeć. Jesteśmy Bogu śmierć dłużni; nie postoi we mnie myśl podła; jeśli to moje przeznaczenie, niechże się spełni, a jeśli nie, to i tak dobrze. Niema człowieka, co byłby za dobry służyć swojemu królowi. Jakbądź obrócą się rzeczy, kto tego roku umrze, ma pokwitowanie na rok przyszły.
Bardolf.  Dobrze powiedziałeś; zuch z ciebie.
Słabiak.  Nie, nie postoi we mnie myśl podła.

(Wchodzą: Falstaff i sędziowie).

Falstaff.  Więc dobrze, panie sędzio, którychże czterech mam zabrać?
Płytek.  Masz ich do wyboru, kapitanie.
Bardolf.  Jedno słowo, panie. Dostałem trzy funty, żeby uwolnić Butwiaka i Cielaka.
Falstaff.  I owszem, bardzo dobrze.
Płytek.  Czekam, sir Johnie. Których wybierasz?
Falstaff.  Wybieraj za mnie, panie sędzio.
Płytek.  A więc wybieram. Butwiak, Cielak, Słabiak i Cień.
Falstaff.  Butwiak i Cielak. — Co do ciebie, Butwiaku, zostań w domu, póki ci służbowe lata nie miną; a co do ciebie znowu, Cielaku, póki ci nie przyjdą, i nie chcę ani jednego, ani drugiego.
Płytek.  Sir Johnie, sir Johnie, nie krzywdź sam siebie; to najurodziwsi ludzie, a pragnąłbym dać ci najlepszych.
Falstaff.  Chcesz mnie uczyć, panie Płytku, jak wybierać rekruta? Alboż ja dbam o członki, o siłę, o wzrost, o dobrą tuszę rekruta? Daj mi ducha, panie Płytku. Spojrzyj mi na Brodawkę; patrz, jakiego obszarpańca ma minę, a jednak on mi będzie nabijał i strzelał z regularnością młotka pobielacza rondlów; będzie ci szedł z góry na dół i z dołu na górę prędzej niż wiadro piwowara. A co mi powiesz o tym zuchu w profilu, Cieniu? Daj mi takiego rekruta; nie posłuży on za cel wrogowi; nieprzyjaciel mógłby równie łatwo celować do ostrza scyzoryka. A co do rejterady, z jaką chyżością ten Słabiak, damski krawiec będzie ci zmiatał! O, daj mi tylko takich niepozornych rekrutów, a kwituję ci z dryblasów. Daj mi karabin w ręce Brodawki, Bardolfie.
Bardolf.  Trzymaj, Brodawko. Ton, tuj! tak, tak, tak.
Falstaff.  No, rób mi twoim karabinem. Tak — bardzo dobrze; dalej — bardzo dobrze; nadzwyczaj dobrze. O, dostarczaj mi zawsze małych, chudych, starych, pomarszczonych, łysych strzelców. Doskonale, Brodawko; tęgi z ciebie wiarus; masz, daję ci dziesięć groszy gratyfikacyi.
Płytek.  Nie, nie jest on mistrzem w swojem rzemiośle, nie robi on bronią jak należy. Pamiętam ja, jak na błoniu Mile-end — byłem podówczas w Clement’s Inn i grałem rolę sir Dagoneta w pantominie króla Artiura — znalazł się maluśki, sprytny pachołek, który ci robił bronią tak: to ci się kręcił, to ci się wiercił, to się do ciebie podsuwał, to do ciebie przyskakiwał, to: „ra, ta, ra,“ krzyknął, to: „cap“ zawołał, to ci znowu odskoczył; to ci znowu przyskoczył; nie, nie zobaczę już nigdy podobnego chwata.
Falstaff.  Zrobię ja ci z tych pachołków dobrych żołnierzy, panie Płytku. Żegnam cię, panie Milczku, nie potrzebuję z wami długich ceremonij. Bądźcie zdrowi, mości panowie; dziękuję wam; muszą tej nocy jeszcze jaki tuzin mil maszerować. Bardolfie, daj tym żołnierzom mundury.
Płytek.  Sir Johnie, niech ci Pan Bóg błogosławi, da sprawom twoim pomyślny obrót, a wróci nam pokój! Za powrotem racz dom mój odwiedzić; odnowimy starą znajomość; może z tobą na dwór się wybiorę.
Falstaff.  Chciałbym, żebyś chciał panie Płytku.
Płytek.  No, to już dobrze; powiedziałem, co myślałem. Bądź zdrów! (Wychodzą: Płytek i Milczek).
Falstaff.  Bądźcie mi zdrowi, uprzejmi panowie. Bardolfie, w drogę! Poprowadź mi tych rekrutów. (Wychodzą: Bardolf, rekruci i inni). Za powrotem podskubię ja tych panów sędziów; poznałem już do dna sędziego Płytka. Panie, panie, jak my starzy jesteśmy pochopni do grzechu kłamstwa! Toż ten wychudły sędzia plótł mi ciągle o figlach swojej młodości, o swoich bohaterskich czynach przy ulicy Turnbull,[7] a każde trzecie słowo było kłamstwem akuratniej słuchaczowi płaconem niż haracz Turkowi. Przypominam ja go w sobie w Clement’s Inn jak człowieka wyrzezanego po obiedzie z okrawków sera; nagi wyglądał rychtyk jak widlasta rzodkiewka, z głową fantastycznie nożem snycerowaną; tak był wynędzniały, że człowiek ze słabym wzrokiem dopatrzeć się go nie mógł; czysty widomy bożek głodu; a zawsze trzymał tylną straż mody, i śpiewał zamorusanym kucharkom piosneczki, których się nauczył od świstających furmanów, przysięgając, że to były jego własne fantazye lub nokturny. A teraz ten pałasik grzechu[8] został rycerzem i mówi tak poufale o Janie z Gandawy, jakby był jego ślubnym bratem, choć jestem gotów przysiądz, że go raz tylko widział w szrankach, gdzie dostał od niego w łeb pałaszem za to, że się wcisnął między marszałkowskich ludzi. Byłem tego świadkiem i powiedziałem Janowi z Gandawy, że bije swoje własne imię,[9] bo można było wsadzić całego, z wszystkiemi przyborami, w węgorzą skórę, a futerał oboja mógłby mu służyć za pałac i zamek. No, no, patrzcie, i ten człowiek ma teraz łany i trzody! Bardzo to dobrze; odnowię z nim znajomość za powrotem, a żleby było, gdybym nie potrafił zrobić sobie z niego dwóch filozoficznych kamieni. Jeśli młody kleń jest nętą na starego szczupaka, nie widzę powodów, dla którychbym nie mógł, wedle praw natury, chapnąć tego jegomościa. Niech się tylko nadarzy sposobność, a zobaczymy koniec. (Wychodzi).




AKT CZWARTY.
SCENA I.
Las w Yorkshire.
(Wchodzą: Arcybiskup Yorku, Mowbray, Hastings i inni).

Arcybisk.  Jak las ten zowią?
Hastings.  Gualtryjską puszczą.
Arcybisk.  Stańmy tu chwilę; roześlijmy zwiady

Powziąć języka, jaka wrogów liczba.
Hastings.  Już rozesłane.
Arcybisk.  To dobrze. Więc teraz,
Bracia, koledzy w wielkiem przedsięwzięciu,
Muszę wam donieść, żem w tej właśnie chwili
Odebrał listy od Northumberlanda;
Treść ich, jakkolwiek nie miłą, powtórzę:
Chciałby się z nami połączyć, na czele
Hufców, godności jego odpowiednich;
Ale ich dotąd ściągnąć nie był w stanie;
By dać czas dojrzeć rosnącej fortunie,
Sam się do Szkocyi postanowił schronić,
Błagając Boga w gorącej modlitwie,
By przedsięwzięciom naszym błogosławił,
Groźnego wroga pomógł nam zwyciężyć.
Mowbray.  Tak więc nadzieje na nim gruntowane
W dym marny poszły. (Wchodzi posłaniec).
Hastings.  A co nam przynosisz?
Posłaniec.  Na zachód boru, nie dalej jak mila,
W bojowym szyku ciągnie nieprzyjaciel.
Wnosząc z przestrzeni, którą zalegają,
Dochodzą liczbą trzydziestu tysięcy.
Mowbray.  Właśnie tak samo my ich liczyliśmy.
Idźmy więc czoło stawić im na polu.

(Wchodzi Westmoreland).

Arcybisk.  Co to za rycerz przybywa tu zbrojny?
Mowbray.  Jak mi się zdaje, to lord Westmoreland.
Westmor.  Od mego wodza, księcia Lancasteru,
Przynoszę panom życzliwe pokłony.
Arcybisk.  Mów bez obawy, lordzie Westmoreland,
Jaki jest powód twojego poselstwa?
Westmor.  Treść więc słów moich, posłuszny rozkazom,
Do waszej głównie zwracam łaskawości.
Gdyby się bunt ten, w godnej siebie formie,
Składał jedynie z band podłych, odartych,
Za przewodników miał młódź krwią zbroczoną,
A za żołnierzy dzieci i żebraków;
Gdyby, powtarzam, przeklęte powstanie

W swoim rodzimym zjawiło się kształcie,
Ty, przewielebny ojcze, i ta szlachta
Płaszczem waszego jasnego honoru
Nie przyszlibyście tyłu jego słonić.
Arcybiskupie, wszak twoja stolica
Na podwalinach pokoju się wznosi;
Twą brodę pokój srebrnym dotknął palcem;
Twoja nauka śród pokoju rosła;
Odzież twa biała godłem niewinności,
Gołębiem, duchem świętym jest pokoju;
Czemuż tak grzesznie tłómaczysz nam dzisiaj
Słowa pokoju, tak wdzięczne ludowi,
Na język wojny burzliwy i twardy?
Książki na miecze, atrament w krew zmieniasz,
Pióra na lance, a twój boski język
Na głośną surmę, na trąbę wojenną?
Arcybisk.  Dlaczego? pytasz; w krótkości odpowiem.
Wszyscyśmy chorzy; przeszłe zbytki nasze
Gorącem febry krew naszą spaliły;
Tej nam krwi dzisiaj trzeba trochę puścić.
Król Ryszard umarł tą tknięty chorobą.
Ale szlachetny lordzie Westmoreland,
Nie jak lekarza w tem kole mnie widzisz,
Bo nie przybyłem tu jak wróg pokoju
Śród zbrojnych tłumów wojennej drużyny;
Chcę raczej wojny chwilowym przestrachem
Leczyć umysły zbytkiem szczęścia chore,
Przeczyścić zamuł, który już zaczyna
Najżywotniejsze zatykać nam żyły.
Lecz chcę się jeszcze wytłómaczyć jaśniej:
Na sprawiedliwej przeważyłem szali
Złe, które bronią sprawić możem naszą,
A to złe, które cierpimy od dawna,
I krzywdy nasze od naszych przewinień
Znalazłem cięższe; pilnie rozważałem,
W którą się stronę potok czasu leje,
I ciche rzucić musiałem ustronie,
Gwałtownym prądem wypadków porwany;

Krzywd naszych długi regestr mam gotowy,
W stosownej porze objawię go światu;
Od dawna chciałem królowi go wręczyć,
Lecz posłuchania, mimo próśb, mi nie dał.
Gdy, pokrzywdzeni, chcieliśmy się skarżyć,
Właśnie najwięksi nasi krzywdziciele
Drzwi nam do jego zamknęli komnaty.
Niebezpieczeństwo dni dopiero zbiegłych —
Których pamiątka stoi zapisana
Krwią na tej ziemi — i liczne przykłady,
Co dotąd z każdą mnożą się minutą,
Tę nieprzystojną włożyły mi zbroję,
Nie żebym łamał pokoju gałązkę,
Lecz żebym pokój ustalił prawdziwy,
Pokój z imienia i w rzeczywistości.
Westmor.  Kiedyż twe skargi były odepchnięte?
Kiedy ci krzywdę król jaką wyrządził?
Który pan z jego obraził cię woli?
Byś pieczęć bożą miał prawo przyłożyć
Do krwawej księgi kłamliwego buntu,
Mordercze ostrze rozruchów poświęcić?
Arcybisk.  Brat mój, milordzie, i rzeczpospolita.
Na bracie moim spełnione morderstwo
Jest osobistem mojem pokrzywdzeniem.
Westmor.  Naprawy takiej nie było potrzeba,
Lub, jeśli było, to nie jest rzecz twoja.
Mowbray.  Czemu nie jego po części, jak naszą,
Co czujem jeszcze rany dni ubiegłych,
Co cierpim dzisiaj, gdy żelazna ręka
Niesprawiedliwie honor nasz uciska?
Westmor.  Zwraż tylko, lordzie, konieczności czasu,
A sam mi przyznasz, że te krzywdy wasze
Nie króla, ale czasu były sprawą.
Co się zaś twojej dotyczy osoby,
Nie myślę, żeby król lub czas obecny
Dali ci jedną chociażby piędź ziemi,
Na której mógłbyś gruntować twe skargi.
Czy przywrócony nie byłeś do wszystkich

Zamków i włości, które książę Norfolk,
Świętej pamięci ojciec twój, zostawił?
Mowbray.  Cóż na honorze ojciec mój utracił,
A coby we mnie odkwitnąć znów miało?
Król, co go kochał, przez wzgląd na stan kraju,
Był koniecznością wygnać go zmuszony,
I właśnie kiedy już on i Bolingbroke
Dosiedli koni, stanęli w strzemionach,
Gdy rżąc, z ostrogi szydziły rumaki,
Z kopią u toku, spuszczoną przyłbicą,
Z okiem przez szpary stalowe blyszczącem,
Gdy śród trąb grzmotu zetrzeć się już mieli,
Wtedy to, wtedy, gdy nic Bolingbroka
Od kopii ojca nie mogło ratować,
Król swoją rzucił buławę, niestety!
I życie swoje z buławą poronił,
Nietylko swoje, lecz życie tych wszystkich,
Co później sądów albo miecza sprawą
Padli ofiarą zemsty Bolingbroka.
Westmor.  Lordzie Mowbrayu, sam nie wiesz, co mówisz:
Hrabia Hereford miał podówczas sławę
Pierwszego w Anglii odwagą rycerza;
Nikt nie wie, komu losby się uśmiechnął.
Lecz choćby w boju ojciec twój zwyciężył,
Nigdyby żywy nie uszedł z Coventry,
Bo tam kraj cały głosem jednomyślnym
Swoją ku niemu objawił nienawiść;
Tam ludu modły, oznaki miłości
Do Hereforda zwróciły się wszystkie;
Lud mu podówczas wszystek błogosławił,
Czcił go i kochał goręcej niż króla.
Lecz to zboczeniem od moich jest zleceń.
Książe, a wódz mój przysyła mnie do was
Skarg waszych słuchać, a razem oświadczyć,
Ze książę gotów dać wam posłuchanie,
A jeśli uzna żądań waszych słuszność,
Da wam bezzwłoczne zadośćuczynienie,

Aby usunąć wszystko, coby mogło
Myśl nieprzyjaźni w duszach wam zostawić.
Mowbray.  Do tej ofiary myśmy go zmusili:
To polityczna rachuba nie miłość.
Westmor.  Lordzie Mowbrayu, takie tłómaczenie
Znakiem jest zbytniej zarozumiałości:
Łaska, nie trwoga natchnęła książęcia.
Widzisz tę armię? Honorem ci ręczę,
Że jedna ufność wszystkich tam zagrzewa,
Wszelką myśl trwogi od wszystkich odgania;
W szeregach naszych wielkich imion więcej,
Wprawniejsza ręka szablą u nas włada;
Zbroja nie gorsza, sprawa nasza lepsza;
Więc rozum każe przypuszczać, że serca
Równie są dzielne; nie cnciej przeto mówić,
Że ta ofiara skutkiem jest przymusu.
Mowbray.  Bądźcobądź, żadnych nie radzę traktowań.
Westmor.  To znakiem wstydu ciężkiej waszej winy:
Gnijąca rana nie znosi dotknięcia.
Hastings.  A czy Jan książę ma pełnomocnictwo
Z całą ojcowskiej władzy rozciągłością,
Aby, po naszej skargi wysłuchaniu,
Przyjął stanowcze warunki ugody?
Westmor.  Sam jego tytuł wątpić o tem broni;
Twe lekkomyślne dziwi mnie pytanie.
Arcybisk.  Zabierz więc pismo to, Westmorelandzie;
Wszystkich krzywd naszych znajdzie wnim spis książę
A jeśli każda naprawę otrzyma,
Jeżeli wszyscy, tu lub gdziebądźindziej
W tej dobrej sprawie skonfederowani,
Dostaną pardon stanowczy i pełny;
Z pewną rękojmią, że żądania nasze
Bez żadnej zwłoki wejdą w wykonanie,
Wrócim do wiernej znowu uległości
I broń złożymy znów w pokoju ręce.
Westmor.  Do mego wodza poniosę to pismo.
Raczcie mnie spotkać przed frontem dwóch armij,
Tam, co daj Boże, zgodą skończym wszystko,

Albo, na miejscu, stanowczy sąd sprawy
Mieczom zwierzymy.
Arcybisk.  Więc niechaj tak będzie.

(Wychodzi Westmoreland).

Mowbray.  Coś mi tu szepce, że żadne warunki
Ugody naszej trwałe być nie mogą.
Hastings.  O, bądź spokojny! Jeśli pokój zawrzem
Na absolutnych, szerokich podstawach,
A pismem naszem ściśle określonych,
Pokój jak skała będzie niezachwiany.
Mowbray.  Tak, ale sądy takie o nas będą,
Że lada pozór błędny i fałszywy,
Że lada powód dziecinny i płochy,
Obudzi w królu sprawy tej pamiątki;
I chociaż nasza wierność niezachwiana
Naszej miłości będzie męczennikiem,
Będziem tak silnym wiatrem przewiewani,
Że zboże nasze z plewami poleci,
Ziarno się dobre złemu równe wyda.
Arcybisk.  Nie, nie, milordzie, bo zważ tylko dobrze,
Król jest znudzony tem ciągłem sarkaniem;
Wie, że wątpliwość jedną śmiercią skończyć,
Jest to w następcach dwie ożywić większe.
Wszystko więc zmazać chce na swej tablicy,
By ślad nie został, zdolny w nim obudzić
Niemiłą pamięć strat jego minionych.
Wie, że tej ziemi nie może wyplewić
Ze wszystkich chwastów obecnych podejrzeń,
Bo z przyjaciółmi tak są powikłani
Nieprzyjaciele, że wroga chcąc wyrwać,
Wstrząsnąć i zachwiać musi przyjaciela.
Tak więc ta ziemia jest jakby zła żona,
Którą uderzyć mąż chce zagniewany,
Gdy rękę podniósł, ona, zamiast tarczy,
Niemowlę jego podniosła przed sobą
I zatrzymała cios sobie grożący
W już podniesionem do czynu ramieniu.
Hastings.  Król oprócz tego wszystkie zużył rózgi

W surowej chłoście pierwszych winowajców;
Zbywa mu teraz na kary narzędziach;
Gniew jego dzisiaj, jak lew bez pazurów,
Może pogrozić, lecz nie może schwycić,
Arcybisk.  To prawda, prawda, więc lordzie marszałku
Bądź bez obawy; jeśli się pogodzim,
Pokój nasz będzie jak złamany członek,
Który zrośnięty, wzmocnił się złamaniem.
Mowbray.  Bodaj tak było! Lecz powraca, widzę,
Lord Westmoreland. (Wchodzi Westmoreland).
Westmor.  Książe się przybliża;
Czyto z nim chcecie spotkać się, panowie,
Od obu armij na równą odległość?
Mowbray.  Arcybiskupie, idźmy, w imię Boże!
Arcybisk.  W imieniu naszem, śpiesz pozdrowić księcia;
Prowadź nas teraz, lordzie Westmoreland.

(Wychodzą).
SCENA II.
Inna część puszczy.
(Wchodzą: z jednej strony Mowbray, Arcybiskup, Hastings i inni, z drugiej Książę Jan Lancaster, Westmoreland, oficerowie i służba).

Ks. Jan.  Miłe spotkanie, kuzynie Mowbrayu;
Arcybiskupie, dzień dobry ci życzę,
I tobie, lordzie Hastings, i wam wszystkim.
Lordzie Yorku, lepiej ci przystało,
Gdy trzoda twoja, dzwonem przywołana,
Stanęła wiankiem, słuchając w pokorze,
Gdyś jej z ambony święty tekst tłómaczył,
Niż teraz, kiedy żelazem odziany,
Twym bębnem męstwa powstańcom dodajesz,
Słowa na miecze, życie na śmierć zmieniasz.
Człowiek, co w króla swego sercu osiadł,
Co w łaski jego dojrzewa promieniach,
Byle chciał łaski monarszej nadużyć,
Ilu klęsk strasznych stałby się przyczyną,

Okryty cieniem królewskiej wielkości!
Lordzie biskupie, tyś jest tym człowiekiem.
Kto z nas nie słyszał, jak do bożej księgi
Imię twe było wpisane głęboko?
Byłeś nam mówcą w bożym parlamencie,
Samego nieba żyjącym tłómaczem,
I pośrednikiem między nieba łaską
A duszą naszą ułomności pełną.
Gdzież jest dziś człowiek, coby mógł zaprzeczyć,
Żeś twej kapłańskiej nadużył powagi,
Skoro ufności, skoro laski nieba,
Jak swego króla nazwiska zły dworak,
Do niecnych czynów podniety użyłeś?
Udaną w bożej służbie gorliwością
Buntujesz ojca mojego poddanych,
Który jest bożym tutaj namiestnikiem;
Ściągnąłeś zbrojne tłumy, aby grzesznie
Zakłócić pokój boży i królewski.
Arcybisk.  Nie po tom przyszedł, aby ojca twego
Zakłócić pokój, milordzie Lancaster.
Jakem już twemu oświadczył posłowi,
Zamieszki czasu i jedno uczucie
W jedną potworną zlepiły nas masę,
Aby się spoinie od zguby ratować.
Krzywd naszych regestr przesłałem ci książę;
Dwór go z milczeniem pogardy odrzucił;
To hydrę wojny spłodziło okrutną;
Lecz można jeszcze do snu zaczarować
Groźne jej oczy zadośćuczynieniem
Żądaniom słusznym i najsprawiedliwszym.
Z szaleństwa nasza wierność wyleczona
Do stóp królewskich z pokorą znów padnie.
Mowbray.  Inaczej będziem fortuny próbować
Do ostatniego.
Hastings.  Jeśli my polężem,
Mamy następców pomścić nas gotowych,
A i następcom, następców nie braknie;
Tak więc bez końca wojna będzie wrzała,

Z jednych na drugich przechodząc dziedzictwem,
Jak długo w Anglii będą pokolenia.
Ks. Jan.  Zbyt jesteś płytki, zbyt płytki, Hastingsie,
Abyś przyszłości bezdnie mógł sondować.
Westmor.  Raczy Łaskawość wasza odpowiedzieć,
Co o ich skargach i żądaniach myśli?
Ks. Jan.  Wszystkie przyjmuję, zgadzam się na wszystko;
A na krwi mojej honor tu przysięgam,
Króla zamiary źle były pojęte.
Z jego sług pewno który lub ministrów
Myśl jego zwichnął i władzy nadużył;
Lecz wszystkie krzywdy będą naprawione,
Wszystkie, na honor. Jeśli wam się zdaje,
Wasze zaciągi do swych hrabstw odprawcie,
Tak jak my nasze. Ściśnijmy się teraz,
Na znak przyjaźni wychylmy tu puhar,
By każdy żołnierz ponieść mógł do domu
Pewne świadectwo zgody przywróconej.
Arcybisk.  O krzywd naprawie mam słowo książęce.
Ks. Jan.  Dałem ci słowo i słowa dotrzymam.
A teraz, zdrowie waszej Łaskawości!
Hastings  (do oficera). Idź, kapitanie, armii naszej powiedz,
Że pokój stanął, spłać jej żołd i rozpuść.
Wiem, że z radością nowinę tę przyjmie.

(Wychodzi oficer).

Arcybisk.  W twe zdrowie piję, lordzie Westmoreland.
Westmor.  Dzięki, biskupie. Gdybyś jeszcze wiedział,
Com trudów podjął, by ten pokój skleić,
Tym chętniej jeszcze puharbyś ten spełnił.
Lecz mej miłości później złożę dowód.
Arcybisk.  Nie wątpię wcale.
Westmor.  Bardzo mnie to cieszy.
W twe zdrowie, miły kuzynie Mowbrayu.
Mowbray.  W dobrą mi porę, lordzie, zdrowia życzysz,
Bo jakaś nagła niemoc na mnie spadła.
Arcybisk.  Człowiek wesoły zawsze przed nieszczęściem,
Lecz smutek zawsze poprzedza pomyślność.
Westmor.  Więc ciesz się dzisiaj, dobry mój kuzynie,

Twój nagły smutek zdaje się, że woła:
Jutro na ciebie wieść czeka wesoła.
Arcybisk.  Nigdy nie było lżej mi na mem sercu.
Mowbray.  Tym gorzej, jeśli własna twa maksyma
Szczerą jest prawdą. (Krzyki za sceną).
Ks. Jan.  Słyszycie te krzyki?
Z taką radością armia wita pokój.
Mowbray.  Krzykbym ten wolał słyszeć po zwycięstwie.
Arcybisk.  Pokój ma w sobie naturę podboju:
Choć żadna strona straty nie poniosła,
Z jednakim obie wychodzą tryumfem.
Ks. Jan.  Idź teraz, lordzie, rozpuść nasze hufce.

(Wychodzi Westmoreland).

Jeśli raczycie pozwolić, panowie,
Niech wasze pułki przed nami przeciągną,
Byśmy na własne sądzić mogli oczy,
Z jakim żołnierzem mieliśmy się mierzyć.
Arcybisk.  Lordzie Hastingsie, idź, niech nasze hufce
Przeciągną tędy, zanim się rozprószą.

(Wychodzi Hastings).

Ks. Jan.  Myślę, że noc tę przepędzimy razem.

(Wchodzi Westmoreland).

Czemu me wojsko stoi nieruchome?
Westmor.  Dowódzcy, twoim posłuszni rozkazom,
Nie chcą ustąpić, póki nie usłyszą
Nowych rozkazów z ust twoich książęcych.
Ks. Jan.  Znają powinność dobrego żołnierza.

(Wchodzi Hastings).

Hastings.  Już się rozbiegły wszystkie pułki nasze,
Jak wyjarzmione byki młode pędzą
Na wschód i zachód, północ i południe,
Lub jak puszczone ze szkół pacholęta
Do domu śpieszą albo do igraszki.
Westmor.  Dobrą przyniosłeś wieść nam, lordzie Hastings,
Za to, jak zdrajcę, w areszt cię tu biorę,
I ciebie, lordzie biskupie, i ciebie,
Lordzie Mowbrayu, jako zdrajców stanu.
Mowbray.  Jestże w tym kroku uczciwość i honor?

Westmor.  A byłyż w spiskach waszych i zebraniach?
Arcybisk.  Chceszże pogwałcić daną mi przysięgę?
Ks. Jan.  Nie dałem żadnej; a jeśli przyrzekłem
Naprawić krzywdy, skarg waszych przyczynę,
Dotrzymam słowa z chrześcijańską wiarą.
Co do was, zdrajcy, dam wam pokosztować
Nagrody, czynom waszym przynależnej.
Pułki zebrane w nierozumu chwili
Wyście z szaleństwem równem rozpuścili.
Gońcie rozsypki; wielkie to zwycięstwo
Bóg nam w swej łasce dał, nie nasze męstwo.
Niechaj z nich każdy głowę na pniu złoży,
Dla zdrajców bowiem niema innych łoży. (Wychodzą).

SCENA III.
Inna część puszczy. — Alarm. — Cząstkowe utarczki.
(Wchodzą ze stron przeciwnych: Falstaff i Colvile).

Falstaff.  Jak się nazywasz, panie? twoja godność? z których okolic, proszę?
Colvile.  Jestem rycerz, panie, nazywam się Colvile z Podola.
Falstaff.  Bardzo dobrze; nazywasz się Colvile, rycerstwo twoją godnością, a twoja ojczyzna Podole; Colvile będzie zawsze twoje nazwisko, zdrajca twoją godnością, a twoja ojcowizna dość głęboką, żebyś zawsze mógł być Colvilem z Podola.
Colvile.  Czy ty nie jesteś, panie, sir John Falstaff?
Falstaff.  Jestem tak jak on dobry, kimkolwiekbądź jestem. Czy się poddajesz, panie, lub czy mam się z tobą zapocić? Jeśli się zapocę, każda kropla mojego potu będzie jedną łzą twoich przyjaciół, śmierć twoją opłakujących. Rozbudź więc trwogę i drżenie, a zdaj się na moją łaskę.
Colvile.  Myślę, że jesteś sir John Falstaff, i w tej myśli poddaję się.
Falstaff.  Mam ja całą szkołę języków w tym moim brzuchu, a niema między nimi jednego, któryby inne wymawiał słowo, jak moje nazwisko. Gdybym tylko miał brzuch skromniejszych rozmiarów, nie byłoby ruchawszego odemnie zucha w Europie; ale mój brzuch, mój brzuch, mój brzuch, to moja zguba. — Zbliża się nasz generał.

(Wchodzą: Ks. Jan Lancaster, Westmoreland i inni).

Ks. Jan.  Przygasł już pożar; wstrzymajmy pogonie;
Westmorelandzie, każ cofnąć się hufcom.

(Wychodzi Westmoreland).

Gdzież to bywałeś przez ten czas Falstaffie?
Jawisz się, kiedy wszystko już skończone.
Wszystkie te figle, prędzej albo później,
Swoim ciężarem złamią szubienicę.
Falstaff.  Byłoby mi smutno, milordzie, gdyby się stało inaczej, bo zawsze widziałem, że fukania i bury jedyną były nagrodą męstwa. Czy mnie bierzesz, milordzie, za jaskółkę, strzałę albo kulę? Alboż ja mam w tych moich biednych, starych członkach szybkość myśli? Pędziłem tu z ostatnim calem możności, zajeździłem jakie ośmdziesiąt pocztowych koni po drodze, i tu, cały jeszcze zabłocony, w mojem czystem i niepokalanem męstwie, zabrałem do niewoli sir Johna Colvila z Podola, najwścieklejszego rycerza i najdzielniejszego nieprzyjaciela; ale na co mu się to wszystko przydało? Spojrzał na mnie i poddał się, mogę też sprawiedliwie powiedzieć z orlonosym Rzymianinem: przyszedłem, spojrzałem, zwyciężyłem.
Ks. Jan.  Dzięki raczej jego uprzejmości, niż twojej zasłudze.
Falstaff.  Nie wiem, ale wiem, że go trzymam i że ci go oddaję, milordzie, prosząc, abyś raczył to wciągnąć do księgi, obejmującej resztę świetnych dnia tego wypadków; w przeciwnym razie, przysięgam, każę osobną wydrukować baladę, z moim własnym portretem na nagłówku i z Colvilem całującym moje nogi. Jeśli zmuszając mnie do tego kroku, nie będziecie wszyscy wyglądali przy mnie jak trojak pozłacany, a ja na czystym sławy firmamencie, nie będę was ćmił blaskiem, jak księżyc w pełni ćmi iskierki błyszczące na niebie, które się przy nim wydają niby główki od szpilek, to już niema i co wierzyć szlacheckiemu słowu. Oddaj mi więc sprawiedliwość, niech zasługa leci w górę.
Ks. Jan.  Twoja jest do tego za ciężka.
Falstaff.  To niech przynajmniej świeci.
Ks. Jan.  Do tego jest za gęsta.
Falstaff.  Niechże sobie co chce robi, milordzie, byleby mi to wyszło na dobre; nazwij to, jak ci się podoba.
Ks. Jan.  Twe imię Colvile?
Colvile.  Tak jest, mości książę.
Ks. Jan.  Sławny buntownik jest z ciebie, Colvilu.
Falstaff.  Sławny wiernością wziął go też w niewolę.
Colvile.  Jestem, milordzie, jak lepsi odemnie,
Pod których wodzą na ten plac przyszedłem;
A gdyby mojej rady usłuchali,
Zwycięstwo drożej zapłaciłbyś, książę.
Falstaff.  Nie wiem, za jaką cenę się przedali, ale ty, jak dobry poczciwiec, dałeś się bezpłatnie, za co ci pięknie dziękuję (Wchodzi Westmoreland).
Ks. Jan.  Czyś pogoń wstrzymał? odwołałeś hufce?
Westmor.  Armia się cofa i rzeź zatrzymana.
Ks. Jan.  Zdrajców z Colvilem poślij do Yorku,
Gdzie zasłużona czeka na nich kara.
Niech Blunt pod pewną prowadzi ich strażą.

(Wychodzi Colvile pod strażą).

My na dwór śpiesznie pociągniem, panowie.
Mówią, że ojciec mój król ciężko zapadł.
Z dobrą nowiną pośpiesz, mój kuzynie,
Która go może w niemocy pokrzepi.
Zwycięska armia pośpieszy za tobą.
Falstaff.  Błagam cię, książę, pozwól mi wracać na Gloucestershire; a gdy na dwór przybędziesz, racz być moim orędownikiem w twoim przychylnym raporcie.
Ks. Jan.  Bądź zdrów, Falstaffie, w mojej łaskawości
Dam ci świadectwo lepsze niż zasługi.

(Wychodzą wszyscy prócz Falstaffa).
Falstaff.  Pragnąłbym tylko, żebyś miał trochę dowcipu; byłoby to lepsze od twojego księstwa. Na uczciwość, ten młody, zimnokrwisty dzieciuch nie ma do mnie nabożeństwa; nikt go nie może rozśmieszyć; ale nic w tem dziwnego, toć on nie pije wina. Nigdy jeszcze tak wstrzemięźliwe dzieci na nic dobrego nie wyrosły, bo cienkusz krew im studzi, a rybne potrawy dają im pewien rodzaj męskiej bladaczki; to też jak się ożenią płodzą same dziewki. W ogólności są głupowaci i tchórze, coby i niejednego z nas spotkało, gdyby nie zagrzewające napoje. Dobre wino kseres ma w sobie dwie cnoty: idzie mi do mózgu i wysusza mi tam wszystkie głupie, ciężkie i surowe otaczające go wapory; daje mu pojętność, bystrość i spryt; napełnia go żywemi, ognistemi, rozkosznemi kształtami, a te, powierzone głosowi, to jest językowi, który je na świat wyprowadza, stają się przedziwnemi konceptami. Drugą cnotą twojego dobrego kseresu jest krwi rozgrzewanie. Krew, wprzód zimna i stężała, sączyła się z wątroby biała i blada, znak niewątpliwy małoduszności i tchórzostwa, ale kseres ją grzeje i z gwałtownością potoku prowadzi z wnętrza do ostatnich kończyn ciała. Ona to iluminuje oblicze, które, jak morska latarnia, wszystkim innym częściom tego małego królestwa — człowieka — daje znak do broni, i natychmiast wszyscy żywotni towarzysze, wszystkie wewnętrzne drobne duchy ściągają do swojego kapitana, serca, a on, wielki i dumny taką drużyną, waży się na wszystko: a cała ta odwaga idzie z kseresu. Tak więc wszelka umiejętność żołnierska jest niczem bez wina; wino dopiero do czynu ją budzi. Umiejętność jest tylko bryłą złota przez dyabła strzeżoną, aż ją wino na światło dobędzie i z korzyścią użyje. Stądto idzie, że książę Henryk jest waleczny, bo zimną krew, którą naturalnie odziedziczył po ojcu, jak chudą, jałową, niepłodną ziemię ugnoił i naprawił doskonałym nawozem — dobrym napitkiem i szczodrem polewaniem żyznego kseresu; zrobił się też pełnym ognia i waleczności. Gdybym miał tysiąc synów, dałbym każdemu za pierwszy fundament nauki: unikaj cienkuszu, a poświęć się kseresowi. (Wchodzi Bardolf).

Co tam nowego, Bardolfie?
Bardolf.  Wojsko zwinięte rozeszło się.
Falstaff.  Więc niechże sobie idzie. Ja wracam na Gloucestershire, a po drodze odwiedzę pana Roberta Płytka, kawalera. Już go między palcami ugniotłem, niedługo zacznę nim pieczętować. Idźmy. (Wychodzą).

SCENA IV.
Westminister. Sala w Pałacu.
(Wchodzą: król Henryk, Clarence, książę Humphrey, Warwick i inni).

Król Henr.  Jeśli szczęśliwie Bóg nam da zakończyć
Spór, co krwią bratnią drzwi nasze farbuje,
Na plac godniejszy młódź naszą powiedziem,
I będziem walczyć szablą poświęconą.
Już w pogotowiu flota jest i wojsko,
Już są wybrani nasi namiestnicy.
Po naszej myśli wszystko się szykuje;
Nam tylko trochę więcej siłby trzeba.
Czekamy, póki roty buntownicze
Pod jarzmo prawa karków swych nie ugną.
Warwick.  A nie wątpimy, że jedno i drugie
Przyjdzie niebawem.
Król Henr.  Synu mój, Gloucesterze,
Gdzie książę, brat twój?
Ks. Hum.  Jak sądzę, mój królu.
Poluje w Windsor.
Król Henr.  Kto mu towarzyszy?
Ks. Hum.  Nie wiem.
Król Henr.  Czy jego brat, książę Klarencyi,
Poszedł z nim także?
Ks. Hum.  Nie, książę jest tutaj.
Clarence.  Pan mój i ojciec co chce mi rozkazać?

Król Henr.  Nic, tylko dobre chęci me objawić.
Jak się to stało, Tomaszu z Klarencyi,
Że z księciem, bratem twoim, nie polujesz?
Na przyjaźń jego jesteś obojętny,
A on cię kocha; w jego trzymasz sercu
Najpierwsze miejsce z wszystkich twoich braci.
Synu mój, drogą miłość tę pielęgnuj.
Gdy w grobie usnę, jak dobry pośrednik,
Pomiędzy braćmi a jego wielkością
Szlachetne będziesz oddać mógł usługi.
Obojętnością nie tęp tej miłości,
Nie trać kosztownych łaski jego skarbów
Zimnem przyjęciem braterskiej ofiary,
Bo on łaskawy dla tych, co mu chętni,
Ma łzę na litość, a dłoń jego szczodra,
Jak dzienne światło śród letniej pogody.
Lecz rozgniewany, twardy jest jak krzemień,
Chmurny jak zima, a nagły jak mrozy
W pierwszych dniach wiosny rosę ścinające.
Charakter jego pilnie musisz badać:
Grom wady jego, lecz z poszanowaniem,
Do wesołości gdy krew jego skłonna;
Ale gdy chmurny, puść mu wolne cugle,
Aż, jak wieloryb na lądzie, namiętność
Wyczerpie siły własnem szamotaniem.
Słuchaj tej rady, Tomaszu, a będziesz
Tarczą przyjaciół i złotą obręczą
Społem wiążącą wszystkich twoich braci,
A wtedy spólne waszej krwi naczynie,
Choć próbowane trucizną podszeptów,
(Czas ją w swym biegu wsączy nieodzownie)
Wytrzyma próbę, chociażby trucizna
Była gwałtowną, jak proch albo tojad.
Clarence.  Będę mu wiernie i gorliwie służył.
Król Henr.  Czemu z nim w Windsor nie jesteś, Tomaszu?
Clarence.   Bo on w Londynie dzisiaj obiaduje.
Król Henr.  A z kim? czy nie wiesz?
Clarence.  Wiem, królu, z Poinsem,

I zwykłą swoich przyjaciół drużyną.
Król Henr.  Najwięcej chwastów na gruncie najlepszym:
I on, młodości mojej obraz żywy,
Zarosły nimi, dlatego ma boleść
Sięga za śmierci konieczną godzinę;
Krwawemi łzami serce moje płacze,
Gdy w myśli widzę czasy obłąkania
I dnie zgnilizny, co na was czekają,
Skoro ja w przodków moich usnę grobie.
Kiedy swawola jego straci cugle,
Jedynym radcą będzie krew gorąca;
Kiedy się możność spotka z marnotrawstwem,
Jakże potężnem skrzydłem jego żądze
W nieuniknioną przepaść go poniosą!
Warwick.  Twój sąd mój królu, nazbyt jest surowy.
Książe studyuje tylko swych przyjaciół,
Jak obcy język; kto go chce posiadać,
Musi przeczytać i musi spamiętać
Najwszeteczniejsze nawet jego słowa;
Lecz raz nabyte, tylko na to służą,
By ich unikać, by je nienawidzić.
Tak książę Henryk, gdy czasy dojrzeją,
Swoich przyjaciół, jak wszeteczne słowa
Z wzgardą odepchnie, a pamięć ich będzie
Żyjącą miarą, aby drugich mierzyć,
I złe minione w korzyść się obróci.
Król Henr.  Rzadko się zdarza, by pszczoła swe dzieci
Składała w ścierwie. — Kto to? Westmoreland?

(Wchodzi Westmoreland).

Westmor.  Zdrowie królowi i pomyślność nowa
Do pomyślności, której jestem posłem!
Książe Jan, syn twój, dłonie twe całuje;
Mowbray i Hastings i Scroop arcybiskup
Praw twoich całą uczuli surowość.
Bunt jednej szabli dobytej dziś nie ma,
Oliwną gałąź wszędzie pokój szczepi.
Jak te korzyści książę Jan otrzymał,
Wasza królewska mość w tem piśmie znajdzie,

Obejmującem szczegółowy raport.
Król Henr.  Westmorelandzie, wiosny jesteś ptakiem,
Który po zimie wiecznie w tropy leci
I dzień pogodny swym zwiastuje śpiewem.
Lecz patrzcie, nowe przybywają wieści.

(Wchodzi Harcourt).

Harcourt.  Boże, bądź króla tarczą przeciw wrogom!
A jeśli który powstać się odważy,
Niechaj upadnie jak ci, których klęskę
Przychodzę donieść. Hrabię Northumberland
I lorda Bardolph z wojskiem ich potężnem
Szeryf Yorku pobił i rozprószył.
List ten szczegóły dokładniej opisze.
Król Henr.  Czemuż wieść dobra niemoc mi sprowadza?
Toż nam fortuna nigdy nie pokaże
Rąk obu pełnych? Zawszeż piękne słowa
W swych najczarniejszych pisać ma literach?
Lub da apetyt, a nie da pokarmu —
Zwykły los biednych, a na ciele zdrowych —
Lub da obfitość, zabierze apetyt —
Jak bogaczowi użyć niezdolnemu
Swoich dostatków. Zamiast się radować,
Ćmi mi się w oczach, w głowie mi się mąci.
Boże! ratujcie! ach, jakże mi słabo! (mdleje).
Ks. Hum.  Bądź dobrej myśli, królu!
Clarence.  O mój ojcze!
Westmor.  Zbierz siły, królu, otwórz twe źrenice.
Warwick.  Tylko cierpliwość; wszak wiecie, panowie,
Że to zwyczajny króla jest paroksyzm.
Odstąpcie tylko, dajcie mu odetchnąć
Wolnem powietrzem, a do zmysłów wróci.
Clarence.  Nie, strapień takich długo nie wytrzyma;
Myśl wciąż nękana trosk tylu nawałem
Zużyła mury, w których miała mieszkać;
Przez ich szczeliny życie już wygląda
I wnet uleci.
Ks. Hum.  Trwogą mnie napełnia
Lud, który widzi dzieci bez rodzica,

Płody potworne; pory swą naturę
Zmieniły, jakby rok przeskoczył w biegu
Kilka miesięcy, które spotkał śpiące.
Clarence.  Trzy miała rzeka przypływy, żadnego
Jednak odpływu, a jak mówią starzy,
Te zbiegłych czasów żyjące kroniki —
Cud się podobny zdarzył nieco wprzódy,
Nim dziad nasz Edward wpadł w niemoc i umarł.
Warwick.  Cicho! do zmysłów król znowu przychodzi.
Ks. Hum.  Podobno atak będzie to ostatni.
Król Henr.  Do innej sali ponieście mnie, proszę.

(Niosą króla w głąb’ sali i kładą go na łoże).

Lekko, ostrożnie. Nakażcie milczenie;
Chyba, że jaka przyjacielska ręka
Znużoną duszę muzyką pokrzepi.
Warwick.  Do drugiej izby wprowadźcie muzykę.
Król Henr.  Na tem wezgłowiu złóżcie mą koronę.
Clarence.  Zmienił się bardzo; oczy mu zapadły.
Warwick.  O, ciszej! ciszej! (Wchodzi ks. Henryk).
Ks. Henr.  Gdzie książę Klarencyi?
Clarence.  Tu jestem, bracie, w ciężkiem utrapieniu.
Ks. Henr.  Co? deszcz w pałacu, gdy sucho na dworze?
Jak zdrowie króla?
Ks. Hum.  Źle bardzo.
Ks. Henr.  Czy słyszał
Dobre nowiny?
Ks. Hum.  Właśnie gdy ich słuchał,
Wzięła go niemoc.
Ks. Henr.  Gdy na radość chory,
Wróci do zdrowia, nie biorąc lekarstwa.
Warwick.  Drogi mój książę, przez Boga, mów ciszej,
Zasypia bowiem król nasz, a twój ojciec.
Clarence.  Do drugiej izby oddalmy się wszyscy.
Warwick.  Czy chcesz iść z nami, miłościwy książę?
Ks. Henr.  Nie, tu usiądę, będę nad nim czuwał.

(Wychodzą wszyscy, prócz księcia Henryka).

Co na wezgłowiu korona ta znaczy,
Ta towarzyszka łoża kłopotliwa?

O, złota trosko! jasne zamięszanie!
Co trzymasz wrota snu na ścież otwarte
Tylu bezsennym nocom! Śpisz w niej, królu,
Lecz nie tak słodko i pół mniej głęboko,
Niż ten, co głowę chustą związał prostą,
I noc, na twardem łożu, chrapie całą.
O, majestacie! temu, co cię nosi,
Jesteś jak zbroja kosztowna w upale,
Która go piecze, dając bezpieczeństwo. —
U bram oddechu jego puch zawisnął,
A nie drga przecie; ha, gdyby oddychał,
Musiałby wiotki puszek się kołysać.
Królu mój! ojcze! O, sen to głęboki,
Sen, co rozdzielił z tą złotą obręczą
Tylu już królów, twoich poprzedników.
Moim dla ciebie długiem są łzy moje
I ciężka boleść, a dług ten natura,
Miłość i moja synowska powinność,
Drogi mój ojcze, spłacą ci obficie.
Twoim znów dla mnie długiem ta korona,
Co bezpośrednio spada na mnie teraz
Jak na dziedzica krwi twojej i tronu.
Więc tu ją kładę. (Kładzie koronę na swoją głowę).
Bóg strzedz jej tu będzie;
W jedno olbrzymie ramię niech świat cały
Zleje swe siły, wydrzeć mi nie zdoła
Tego znamienia dziedzicznej godności.
Zostawię dzieciom, coś ty mnie zostawił (wychodzi).
Król Henr.  O, Warwick! Gloucester! Clarence!

(Wchodzą: Warwick i inni).

Clarence.  Czy król woła?
Warwick.  Czego chcesz, królu? jak się teraz czujesz?
Król Henr.  Czemu samego tu zostawiliście?
Clarence.  Przy tobie, panie, książę brat mój został,
Bo on nad tobą czuwać sam się podjął.
Król Henr.  Kto? książę Walii? Gdzie on? niech się zbliży;
Lecz go tu niema.
Warwick.  Widzę drzwi otwarte,

On tędy wyszedł.
Ks. Hum.  Przynajmniej w komnacie,
W której byliśmy, nikt z nas go nie widział.
Król Henr.  Gdzie jest korona? kto wziął ją z wezgłowia?
Warwick.  Zostawiliśmy ją wychodząc, panie.
Król Henr.  Książe ją zabrał. Idźcie go przywołać;
Czy tak mu śpieszno, że sen za śmierć bierze?
Lordzie Warwicku, przyprowadź go do mnie.

(Wychodzi Warwick).

Jego czyn do mej przydany niemocy
Wnet ze mną skończy. Patrzcie, czem jesteście,
Synowie moi; patrzcie, moje dzieci,
Jak jest natura pochopną do buntu,
Kiedy ją złota podpali pokusa.
Więc to dla tego, szaleni ojcowie,
Sen rozmyślaniem, mózg dręczyli troską,
A zbytkiem pracy wątlili swe ciało!
Więc to dla tego gromadzili stosy
Grzesznym przemysłem grzesznego metalu!
Więc to dla tego z taką gorliwością
Ćwiczyli synów w rycerskiem rzemiośle!
Ze wszystkich kwiatów nieśliśmy jak pszczoła
Kosztowne soki, nieśliśmy do ula
W ustach miód wonny, wosk na naszych nogach,
By śmierć w zapłatę pracy mieć, jak pszczoła!
Jak gorzki napój usta rodzicielskie
Za wszystkie trudy w chwili zgonu wilży!

(Wchodzi Warwick).

Gdzie syn, co nie mógł tyle nawet czekać,
Aż śmierć, przyjaciel jego, mnie dobije?
Warwick.  W sąsiedniej izbie znalazłem książęcia;
Jego oblicze potok łez zalewał
Z takim wyrazem głębokiej boleści,
Że okrucieństwo, co krew tylko pije,
Na jego widok swójby nóż obmyło
W czystym łez zdroju. Sam książę przybywa.
Król Henr.  Ale dlaczego uniósł stąd koronę?

(Wchodzi książę Henryk).

To on. Henryku, przybliż się tu do mnie,
A wy odejdźcie; zostawcie nas samych.

(Wychodzą: Clarence, książe Humphrey, panowie i inni).

Ks. Henr.  Jeszcze cię słyszeć straciłem nadzieję.
Król Henr.  Chęć była matką myśli twych, Henryku.
Żywot mój nazbyt długim ci się zdaje.
Pustego po mnie tronu tak już łakniesz,
Że pragniesz w moją godność się ustroić
Wprzód, niźli twoja dojrzeje godzina?
Płochy młodziku! wzdychasz do wielkości,
Która cię swoim ciężarem zagniecie.
Poczekaj chwilę; obłok mej wielkości
Tak słaby wietrzyk w górze podtrzymuje,
Że spadnie wkrótce; dzień mój już ciemnieje.
To mi ukradłeś, co za godzin kilka
Byłoby twojem, tylko że bez grzechu.
W dniu mojej śmierci pieczęć przyłożyłeś
Do mych przypuszczeń. Całe twoje życie
Było dowodem, że mnie nie kochałeś;
Chciałeś, bym tego był pewny, konając.
Tysiąc chowałeś sztyletów w twej myśli,
Któreś zaostrzył na kamiennem sercu,
By przeszyć nimi kwadrans mój ostatni.
Co? więc mi nawet kwadransa żałujesz?
Więc idź, Henryku, idź sam mój grób kopać.
Każ dzwonom światu wesoło rozgłosić,
Żeś królem został — nie, że ja umarłem;
Niech łzy, co trumnę moją miały rosić,
Będą balsamem twego namaszczenia;
W proch zapomnienia rzuć mnie co najrychlej,
Daj to robakom, co ci dało życie;
Znoś prawa moje, kasuj me urzędy,
Bo przyszły czasy szydzenia z porządku.
Już Henryk piąty ukoronowany;
Wstań więc szaleństwo! precz królów powago!
I ty doradców mądrych precz drużyno!
Niech się zbiegają z wszystkich świata krańców
Próżniactwa małpy do angielskiej ziemi!

Czas wam, sąsiedzi, zbyć się swych szumowin;
Jeżeli macie jeszcze jakich łotrów,
Co klną, hulają, piją i tańcują,
Kradną, mordują i najstarszych zbrodni
W najnowszy sposób umią się dopuszczać,
Cieszcie się, — wkrótce przestaną was dręczyć;
Ich grzech potrójny Anglia w dwój ozłoci;
Anglia ma dla nich urząd, honor, władzę,
Bo Henryk piąty z paszczy rozpustników
Zerwał kaganiec, pies wściekły swe zęby
Będzie bezpiecznie kąpał w krwi niewinnej.
Biedne królestwo moje! dziś dręczone
Domowej wojny bolesną chorobą,
Gdy rząd mój nie mógł twych przytłumić buntów,
Co zrobisz, kiedy bunt twym będzie rządem?
Ach, znowu głuchą zostaniesz pustynią,
Siedzibą wilków, twych dawnych mieszkańców!
Ks. Henryk  (klęka). O, przebacz królu! Gdyby mi łzy moje
Słów w ustach gorzką nie zalały falą,
Twojebym krwawe zatrzymał wyrzuty,
Nim twą głęboką objawiłeś boleść,
Nim cię prąd żalu tak daleko poniósł.
Odbierz koronę; a niechaj Ten raczy,
Co nieśmiertelną w niebie ma koronę,
Długo na twojej zostawić ją skroni!
Jeśli dla innych kocham ją powodów,
Jak, że jest godłem twojego honoru,
Niech nigdy z ziemi tej więcej nie wstanę,
Na której klęczę w pokornej postawie,
Wewnętrznych uczuć wiedziony natchnieniem!
Niebo mi świadkiem, że kiedym się zbliżył,
Kiedym królewskie usta bez tchu znalazł,
Śmiertelne zimno serce mi zalało.
Jeżeli kłamię, niech zginę w obłędzie,
Nim dnia doczekam, w którym niewątpliwie
Będę mógł dowieść niewiernemu światu,
O jak szlachetnej rozmyślałem zmianie!
Patrząc na ciebie, myśląc, że umarłeś —

Na myśl tę, królu, sam prawie umarły —
Jakby korona mogła mnie rozumieć,
Tak ją gromiłem w uczuć mych goryczy:
„Do twej obręczy troski przywiązane
Mojego ojca wyczerpały ciało;
Choć więc ukutaś z najlepszego złota,
Jesteś najgorsza; pośledniejszej próby
Lepsze od ciebie, jeśli w płyn zmienione
Ocala życie, gdy ty, choć najczystsza,
Choć pełna sławy, honoru, czci pełna,
Wygryzłaś siły twego nosiciela“.
Mówiąc to, królu, na skroń ją wcisnąłem,
Jakgdybym z moim mierzyć się chciał wrogiem,
Co w moich oczach ojca mego zabił:
Walka to godna wiernego dziedzica.
Lecz jeśli moją krew zatruła radość,
Jeżeli pycha myśli me wydęła,
Jeśli duch jaki próżności lub buntu
Z pochopną żądzą chwycić mnie ją skłonił,
Niech Bóg jej nigdy na skroń mą nie włoży,
Jak najnędzniejszy niech będę poddany
Na sam jej widok trwożnie klękający!
Król Henr.  Synu mój, niebo wziąć cię ją natchnęło,
Byś miłość ojca tym większą pozyskał
Tak mądrą czynu twojego obroną.
Zbliż się, Henryku, usiądź przy mem łożu,
I słuchaj rady, jak myślę, ostatniej,
Którą z ust moich będziesz mógł usłyszeć.
Niebo wie, synu, jakiemi ścieżkami,
Jak krętą drogą dobiegłem nakoniec
Do tej korony; a ja sam wiem dobrze,
Hem trosk podjął, aby ją zachować.
Spokojniej teraz na twą spadnie głowę,
Bezpieczniej, z lepszem świata poważaniem,
Bo wszystko błoto grzesznego nabytku
Zapadnie w ziemię razem z mojem ciałem.
Na skroni mojej błyszczała jak znamię
Wydarte gwałtem buntowniczej dłoni;

Z moich spółczesnych niejeden mógł łatwo
Zrobić mi wyrzut, że mi do niej pomógł;
Stąd ciągłe spiski i krwawe rozterki
Zakłócające zwodniczą spokojność.
Śród niebezpieczeństw przytłumiłem bunty;
Me panowanie było tylko sceną
Ciągłych jednego przemian widowiska.
Dziś, z moją śmiercią, wszystko się przemieni.
Co we mnie było wątpliwym nabytkiem,
Schodzi na ciebie sprawiedliwszą drogą:
Włożysz na głowę dziedziczną koronę.
Lecz choć na tronie odemnie pewniejszy,
Chwiejesz się jeszcze, bo świeże są żale.
Mym przyjaciołom, których ci zostawiam,
Niedawnom wyrwał zęby i pazury.
Na tron wniesiony groźną ich pomocą,
Spaść z niego mogłem potęgi ich dziełem;
Dla mej obrony, musiałem zgnieść jednych,
A drugich chciałem wieść do Ziemi Świętej,
By długi pokój myśli im nie poddał
Zbyt ściśle władzy mej podstawy badać.
I ty Henryku, w sąsiedzkich rozterkach
Wynajdź zajęcie dla burzliwych myśli;
Wojenna praca na dalekich brzegach
Wszystkie pamiątki dni minionych zatrze.
Chciałbym ci więcej mówić, lecz pierś słabnie,
I na mych ustach konają mi słowa.
Com grzesznie zyskał, niech mi Bóg przebaczy,
Tobie w pokoju niech zachować raczy!
Ks. Henr.  Coś wziął, utrzymał, zostawił mi, panie,
Z prawa jest mojem i mojem zostanie,
I choć się na mnie świat cały sprzysięże,
Prawem mem silny świat cały zwyciężę.

(Wchodzą: książę Jan z Lancastru, Warwick, panowie i inni).

Król Henr.  Patrz, patrz, przybywa syn mój, Jan z Lancastru.
Ks. Jan.  Zdrowie i pokój i szczęście królowi!
Król Henr.  Szczęście i pokój przynosisz mi, synu,
Lecz od nagiego, uschłego pnia tego

Młodzieńczym skrzydłem zdrowie uleciało.
Ziemskie me prace kończą się już dzisiaj.
Gdzie jest lord Warwick?
Ks. Henr.  Zbliż się, lordzie Warwick.
Król Henr.  Czy izba, w której omdlałem raz pierwszy,
Ma jaką nazwę?
Warwick.  Zwie się Jeruzalem.
Król Henr.  Chwała bądź Bogu! Tam właśnie me życie
Skończyć się miało. Długie temu lata,
Jak mi prorocze oznajmiono słowa,
Że w Jeruzalem dokonam żywota,
Myślałem błędnie, że to w Ziemi Świętej.
Więc do tej izby prowadźcie mnie, dzieci,
Z tej Jeruzalem niech mój duch uleci.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.
SCENA I.
Gloucestershire. Izba w domu Płytka.
(Wchodzą: Płytek, Falstaff, Bardolf i Paź).

Płytek.  Niech mnie kaczki zdepczą, jeśli pozwolę ci dziś stąd odjechać. Hola! Davy!
Falstaff.  Musisz mnie wyeskuzować, panie Robercie Płytku.
Płytek.  Nie myślę cię wyekskuzować; wcale cię nie wyekskuzuję; nie przyjmę żadnej ekskuzy; żadna tu ekskuza nie pomoże; wcale cię nie wyekskuzuję. Hola, Davy! do kroćset beczek! (Wchodzi Davy).
Davy.  Jestem, panie.
Płytek.  Davy, Davy, Davy; zobaczmy, Davy, a, tak jest, wiem teraz. Gdzie kucharz Wilhelm? Zawołaj go tu do mnie. Sir John, nie myślę wcale cię wyekskuzować.
Davy.  Bo to widzicie, panie, tego pozwu ani podobna wręczyć. A teraz, panie, czy mamy zasiać przenicę na Wysokiem Polu?
Płytek.  Ani wątpliwości, Davy, kosmatkę. A co do kucharza Wilhelma, czy nie mamy w domu młodych gołąbków?
Davy.  Mamy, panie. Oto rachunek kowala za podkowy i lemiesze.
Płytek.  Przejrzyj i zapłać. — Nie, nie, sir Johnie, nie przyjmuję żadnych ekskuz.
Davy.  A teraz, panie, wiadro na gwałt krzyczy o nową obręcz. Czy macie, panie, myśl wytrącić z zasług Wilhelma za worek, który stracił onegdaj na jarmarku w Hinckley?
Płytek.  Zapłaci mi za niego. Otóż, Davy, musimy mieć kilka gołąbków, parę kur krótkonogich, barani udziec i jakich tam kilka smacznych łakoci w dodatku. Powiedz to kucharzowi Wilhelmowi.
Davy.  Czy wojak ten, panie, na całą noc u nas zostanie?
Płytek.  Tak jest, Davy; chcę go utraktować. Przyjaciel na dworze znaczy więcej niż trojak w kieszeni. Przyjmij uczciwie jego ludzi, Davy, bo to wszystko hultaje, co umieją kąsać.
Davy.  Ale pewno nie lepiej, panie, niż są kąsani, bo wszyscy strasznie brudną mają bieliznę.
Płytek.  Nie zły koncept, Davy. A teraz zrób, co powiedziałem.
Davy.  Proszę was, panie, raczcie poprzeć sprawę Wilhelma Visor z Klemensem Perkes z Góry.
Płytek.  Odebrałem już niejedną skargę, Davy, na tego Visora; Visor ten wierutny to hultaj, jak wiem z pewnością.
Davy.  Nie przeczę, wielmożny panie, że to hultaj, ale nie daj Boże, wielmożny panie, aby hultaj nie znalazł poparcia na prośbę przyjaciela. Uczciwy człowiek, wielmożny panie, może mówić sam za sobą, czego nie może hultaj. Służyłem wam wiernie, wielmożny panie, przez te ostatnie lat ośm, a jeśli nie potrafię, raz lub dwa razy na kwartał, uratować hultaja od napaści uczciwego człowieka, nie wielki mój kredyt u wielmożnego pana. Hultaj jest moim uczciwym przyjacielem, wielmożny panie; proszę więc was, poprzyjcie jego sprawę.
Płytek.  Dobrze, dobrze; bądź spokojny, nic mu się złego nie stanie. A zaraz zajmij się wykonaniem moich rozkazów. (Wychodzi Davy). Gdzie jesteś, sir Johnie? Tylko żwawo; ściągnij buty. Daj mi rękę, mości Bardolfie.
Bardolf.  Rad widzę dostojnego pana.
Płytek.  Dziękuję ci z całego serca, mój dobry mości Bardolfie. (Do Pazia) Witajże nam i ty, olbrzymie. Idźmy, sir Johnie (wychodzi).
Falstaff.  Idę za tobą, dobry mój panie Robercie Płytku. Bardolfie, dojrzyj koni. (Wychodzą: Bardolf i Paź). Gdyby mnie na kawałki rozpiłowano, starczyłbym na cztery tuziny takich brodatych pątniczych kijów jak pan Płytek. Rzecz to cudowna śledzić duchowy stosunek jego i jego ludzi. Oni, na jego wzór się kształtując, prowadzą się jak głupie podsędki, a on, obcując z nimi ciągle, zrobił się podsędkiem lokajem. Dusze ich tak się pożeniły skutkiem wspólnego pożycia, że kupią się zgodnie jak sznur dzikich gęsi. Gdybym miał jaką prośbę do pana Płytka, pochlebiałbym jego ludziom, utrzymując, że są poufalcami swojego pana; a gdybym czego potrzebował od jego ludzi, głaskałbym pana Płytka, oświadczając, że niktby lepiej nie potrafił rozkazywać swojej drużynie. Rzecz niewątpliwa, że jak mądrem prowadzeniem się, tak i głupiem postępowaniem można się zarazić jak chorobą. Wypompuję z tego Płytka dość materyi, aby utrzymać księcia Henryka w ciągłym śmiechu przez porę sześciu mód, co znaczy cztery kadencye, a będzie się śmiał bez feryj. Ha, co to za skutek robi kłamstwo poparte małą przysięgą i żart przy poważnej minie na człowieku, który nigdy nie miał łamania w łopatce! Zobaczycie, że będzie się śmiał, aż twarz jego będzie wyglądała jak płaszcz zmoczony a źle zwinięty.
Płytek  (za sceną). Sir Johnie!

Falstaff.  Idę, panie Płytku, idę, panie Płytku (wychodzi).
SCENA II.
Westminster. Sala w pałacu.
(Wchodzą: Warwick i lord Wielki Sędzia).

Warwick.  Gdzie śpieszysz Sędzio?
W. Sędzia.  Jakże króla zdrowie?
Warwick.  Nadzwyczaj dobrze; wszystkie skończył troski.
W. Sędzia.  Nie umarł, myślę.
Warwick.  Spłacił dług naturze;
Dla nas, nie żyje.
W. Sędzia.  Z całej pragnę duszy,
Aby odchodząc i mnie zabrał z sobą.
Wierne me służby za jego żywota
Po jego śmierci trosk mi będą źródłem.
Warwick.  To prawda; nowy król niezbyt cię kocha.
W. Sędzia.  Wiem o tem dobrze, zbroję się też w męstwo
Na ciosy, które czas trzyma w odwodzie,
Które nie mogą objawić się szpetniej,
Niż się kształtują w mojej wyobraźni.

(Wchodzą: Książe Jan, książe Humphrey, Clarence, Westmoreland i inni).

Warwick.  Zbliża się smutne Henryka potomstwo.
Gdyby żyjący Henryk miał przymioty
Z trzech dostojników najmniej cnotliwego!
Ilu szlachetnych zostałoby mężów,
Co nikczemnikom muszą dziś ustąpić!
W. Sędzia.  O Boże, wszystko, wszystko się przewróci.
Ks. Jan.  Dzień dobry! Witaj, kuzynie Warwicku!
Ks. Humph.  i Clarence. Witaj kuzynie!
Ks. Jan.  Tak się spotykamy
Jak ludzie, którzy zapomnieli mówić.
Warwick.  Nie zapomnieli, tylko treść rozmowy
Zbyt smutna, aby długo ją traktować.
Ks. Jan.  Pokój z tym, który smutek ten nam sprawił.
W. Sędzia.  I z nami, byśmy nie byli smutniejsi!
Ks. Hum.  Prawda, straciłeś, lordzie, przyjaciela!
Mógłbym też przysiądz, że na twem obliczu

Nie pożyczana maluje się boleść,
Lecz z serca idzie.
Ks. Jan.  Choć nikt nie jest pewny,
Jakie mu nowy król da powitanie,
Ty najmniej możesz nadzieją się łudzić.
Smutno mi, chciałbym, by inaczej było.
Clarence.  Musisz Falstaffa uprzejmie traktować,
Płynąć pod wodę twego charakteru.
W. Sędzia.  Zrobiłem, książę, co mi honor kazał,
Co sprawiedliwość radziła bezstronna,
Nie myślę dzisiaj podlącem ustępstwem
O przebaczenie i o łaskę żebrać.
Gdy mi niewinność i prawda nie starczą,
Do pana mego umarłego pójdę,
By mu powiedzieć, kto mnie za nim wysłał.
Warwick.  Król się przybliża. (Wchodzi król Henryk V).
W. Sędzia.  Niech Bóg miłosierny
Waszą królewską mość zachować raczy!
Król.  Nowy ten tytuł z całym swoim blaskiem
Dla mych jest ramion cięższy niż myślicie.
Z waszym się smutkiem, bracia, trwoga mięsza;
Dwór to angielski przecie nie turecki,
Po Amuracie nie nowy Amurat,
Lecz po Henryku Henryk następuje.
Bądźcie jednakże smutni, dobrzy bracia;
Ten smutek waszym przystoi obliczom;
Tak w nim królewska przebija się godność,
Że go jak modę wprowadzę na długo,
Bo go sam w mojem sercu będę nosił.
Bądźcie więc smutni, ale, bracia moi,
Niech to nam wszystkim będzie wspólny ciężar,
Bo Boga biorę na świadka, że dla was
Jak byłem bratem, tak i ojcem będę;
Zapłacę waszą miłość troskliwością.
Płaczcie Henryka, i ja będę płakał,
Lecz Henryk żyje, który wam przemieni
Łzę waszą każdą na szczęścia godzinę.
Książęta.  Mniej się spodziewać nie mogliśmy, królu.

Król.  Wszyscy tak dziwnie na mnie spoglądacie;

(Do W. Sędziego).

A ty najbardziej; jesteś przekonany,
Że cię nie lubię.
W. Sędzia.  Jestem przekonany,
Że sprawiedliwą król mierząc mnie miarą,
Nie znajdzie żadnych nienawiści przyczyn.
Król.  Żadnych? Czy może książę z mą przyszłością
Zapomnieć krzywdy, którąś mu wyrządził?
Następca tronu Anglii domniemany
Słowami lżony, w więzieniu zamknięty!
Czy rzecz to mała? możnaż taką krzywdę
Letejską obmyć wodą i zapomnieć?
W. Sędzia.  Królu, zastępcą twego ojca byłem,
Byłem obrazem jego majestatu.
Gdym prawa jego wymierzał ludowi,
Czuwał nad dobrem rzeczypospolitej,
Książe, na godność moją niepamiętny,
Na sprawiedliwość i na praw majestat,
Na obraz króla, który mnie uświęcał,
Na krześle mojem uderzyć mnie śmiałeś;
Jam też bez trwogi powagi mej użył,
I do więzienia posłał winowajcę,
Co we mnie króla a nie mnie obraził.
Jeźlim źle zrobił, królu mój, więc pozwól,
Dziś, gdy koronę włożyłeś na skronie,
By syn twój prawom twoim się urągał,
Z twych trybunałów wygnał sprawiedliwość,
Bieg prawa przerwał i miecz ten przytępił,
Który pokoju publicznego broni,
I bezpieczeństwa osoby twej strzeże;
Lecz niedość, pozwól, by twój obraz krzywdził,
I szydził z ciebie w twym przedstawicielu.
Postaw się myślą w takiem położeniu;
Bądź ojcem, królu, przypuść, że to syn twój,
Słuchaj, jak twoją godność profanuje,
Z groźnej powagi twoich praw się śmieje,
I patrz, jak tobą własny syn twój gardzi,

Potem myśl, w twojej żem stanął obronie,
Żem twą powagą syna milczeć zmusił,
Dopiero z zimną potęp mnie rozwagą.
Jako król, powiedz, czegom się dopuścił,
Coby godności mojej nie przystało,
Krzywdziło pana mojego majestat?
Król.  Masz słuszność, sędzio, wszystkoś dobrze zważył,
Więc i na przyszłość miecz i wagę trzymaj.
Daj Bóg, byś rosnąc w godnościach, doczekał,
Aby cię syn mój w chwili zapomnienia,
Jak ja obraził i jak ja usłuchał,
Abym ojcowskie powtórzyć mógł słowa:
Szczęście to moje, że znalazłem męża,
Co na mym synu sprawiedliwość pełni,
Lecz i nie mniejsze szczęście, że mam syna,
Który potrafił wielkość swoją ugiąć
Przed nieugiętym majestatem prawa.
Na mej osobie położyłeś areszt,
Za to ja w twoje składam teraz dłonie
Miecz nieskalany, któryś przywykł nosić;
A jak go śmiało, jak go sprawiedliwie,
Jak go bezstronnie przeciw mnie użyłeś,
Tak i na przyszłość używaj go, sędzio.
Masz moją rękę — ojcem dla mnie będziesz,
Mój głos objawi, co szepniesz mi w ucho;
Z pokorą moje uchylę zamiary
Przed twą mądrością i twem doświadczeniem.
A wy, książęta, wierzajcie mi, proszę:
Szaleństwo moje ojciec wziął do grobu,
W jegom mogile przeszłość mą zagrzebał;
Z jego myślami smutny dzisiaj żyję,
By wszystkie świata oszukać rachuby,
By kłamstwo wszystkim zarzucić proroctwom,
Przemazać wyrok, który mnie potępił
Mylnych pozorów zwiedziony obłędem.
Prąd krwi mej dotąd z dziką płynął siłą
Śród pustych szaleństw; lecz dziś się odwraca,
Z nieskończonością morskich fal się miesza,

I z ich spokojnym płynie majestatem.
Już zwołaliśmy wysoki parlament,
Wybierzem teraz członków naszej Rady,
By kraj nasz stanął na równi z państwami,
Najlepszym rządem błogosławionemi,
By pokój, wojna, lub oboje razem
Równie nam były znane i zażyłe; (Do W. Sędziego)
W czem liczę głównie na pomoc twą, ojcze.
Po uroczystem święcie koronacyi,
Jak powiedziałem, zbierzem nasze Stany,
A jeśli modłów mych niebo wysłucha,
Nikt w mych dzielnicach nie rzeknie w rozpaczy:
Żywot Henryka niech Bóg skrócić raczy!

(Wychodzą).
SCENA III.
Gloucesterhire. Ogród domu Płytka.
(Wchodzą: Falstaff, Płytek, Milczek, Bardolf, Paź i Davy).

Płytek.  Tak, tak, musisz zobaczyć mój sad, a tam w altanie zjemy przeszłoroczną renetę mojego własnego szczepienia z talerzem kminku et caetera. Dalej kuzynie Milczku, a potem do łóżka.
Falstaff.  Trzeba przyznać, że macie tu piękne i bogate mieszkanie.
Płytek.  Ladajakie, ladajakie, ladajakie; wszystko żebraki, wszystko żebraki, sir Johnie; tylko prawda, że zdrowe powietrze. Służ nam, Davy; służ nam, Davy. Dobrze powiedziałeś, Davy.
Falstaff.  Ten Davy wielce jest wam użyteczny; jest waszym sługą i parobkiem.
Płytek.  Dobry pachołek, dobry pachołek, bardzo dobry pachołek, sir Johnie. Na mszę świętą, za wiele piłem kseresu przy wieczerzy. Dobry pachołek. Siadaj teraz, siadaj teraz. Dalej, kuzynie.
Milczek.  Bo to widzisz, panie, będziemy teraz, jak to powiadają (śpiewa):
(śpiewa). To popijać, to zajadać,
(śpiewa). Dzięki Bogu za to składać;
(śpiewa). Tanie mięso, drogie dziewki,
(śpiewa). Gdy hulaki krążą wkoło,
(śpiewa). My śpiewajmy znów wesoło,
(śpiewa). A na końcu każdej śpiewki:
Hoc! hoc!
Falstaff.  To mi się nazywa wesołe serce. Dobry panie Milczku, wychylę za to kielich za twoje zdrowie.
Płytek.  Daj panu Bardolfowi wina, Davy.
Davy.  Kochany panie, siadaj. (Sadza Bardolfa i Pazia przy drugim stole). Wrócę do was za chwilę. Najukochańszy panie, siadaj. Mości paziu, dobry mości paziu, siadaj. Daj ci Boże zdrowie! Co wam braknie na jadle, zastąpimy napitkiem. Musicie nam tylko wybaczyć, bo serce to wszystko (wychodzi).
Płytek.  Ciesz się, mości Bardolfie, i ty, mały mój żołnierzyku, ciesz się!
Milczek  (śpiewa). Ciesz się, choć cię żona fuka,
(śpiewa). To zwyczajna kobiet sztuka;
(śpiewa). Bo gdzie dobrzy przyjaciele,
(śpiewa). Tam hulanka i wesele,
Hoc! hoc!
Falstaff.  Nie myślałem, żeby pan Milczek tak był krotofilny.
Milczek.  Kto, ja? Nie pierwszyzna mi to się weselić.

(Wchodzi Davy).

Davy.  Przynoszę wam talerz winiówek. (Stawia talerz przed Bardolfem).
Płytek.  Davy.
Davy.  Wielmożny panie? Wrócę do was za chwilę. Wina, panie?
Milczek  (śpiewa). Przynieś wina, napełnij szklanki,
(śpiewa). Wznoszę zdrowie mej kochanki,
Bo kto pije,
Długo żyje,
Hoc! hoc!
Falstaff.  Nie ja temu zaprzeczę, mości Milczku.
Milczek.  Jeśli mamy hulać, zbliża się noc roskoszna.
Falstaff.  Twoje zdrowie i długie życie, mości Milczku!
Milczek  (śpiewa). Puhar w zdrowie twe wychylę,
(śpiewa). Choć głęboki i na milę.
Płytek.  Uczciwy Bardolfie, witaj! Jeśli ci czego braknie, a nie wołasz, tym gorzej dla ciebie. (Do Pazia) Witaj i ty, mały łotrzyku, witaj, na uczciwość, witaj! Piję zdrowie pana Bardolfa i wszystkich kawalerów londyńskich.
Davy.  Spodziewam się, że zobaczę Londyn choć raz przed śmiercią.
Bardolf.  A jeśli się tam spotkamy, Davy —
Płytek.  Wysuszycie razem parę butelek; hę, czy nie prawda, mości Bardolfie?
Bardolf.  Prawda, panie, tylko raczej parę butli.
Płytek.  Dziękuję ci. Przylepi się do ciebie hultaj, możesz mi wierzyć, a dotrzyma ci placu, bo nie od parady ma głowę.
Bardolf.  A i ja też, panie, przylepię się do niego.
Płytek.  A to mi królewskie słowa. Nie żałujcie sobie niczego, cieszcie się! (słychać stukanie). Zobacz, co się tam dzieje, kto stuka? (Wychodzi Davy).
Falstaff  (do Milczka, który wychyla szklankę). Uiściłeś się teraz z długu.
Milczek  (śpiewa). Pij i dług mi zapiać twój,
(śpiewa). Na rycerza mnie pasuj,
(śpiewa). Samingo.
Czy to nie tak?
Falstaff.  Tak, co do joty.
Milczek.  Czy tak? To przyznaj, że i stary może się jeszcze na co przydać! (Wchodzi Davy).
Davy.  Wielmożny panie, niejaki Pistolet przybywa od dworu z nowinami.
Falstaff.  Od dworu? Niech wejdzie. (Wchodzi Pistol). Co tam nowego, Pistolecie.
Pistol.  Bóg z tobą, sir Johnie!
Falstaff.  Co za wiatr cię tu przywiał, Pistolecie?
Pistol.  Nie zły wiatr, co nikomu nic dobrego nie przywiewa. Słodki rycerzu, jesteś teraz jednym z największych mężów tego królestwa.
Milczek.  Na Najświętszą Pannę, ani wątpię; pierwsze jednak miejsce trzyma Puff z Barson.
Pistol.  Puff?
Puff w twoje zęby, podły bisurmanie!
Sir Johnie, jestem Pistol, twój przyjaciel;
Na łeb na szyję pędziłem do ciebie,
Przynoszę wieści, radość i wesele,
I złote czasy i szczęsne nowiny.
Falstaff.  Proszę cię tylko, powiedz mi je, jak człowiek z tego świata.
Pistol.  Kpię z tego świata i podłych światowców! Ja mówię o Afryce i złotej radości.
Falstaff.  Więc mów, rycerzu podły Asyryjski,
Niech Kofetua król wie całą prawdę.
Milczek  (śpiewa). Robin Hood i John i Scarlet. —
Pistol.  Kądel stajenny muzom odpowiada?
Chcecie więc szydzić z moch dobrych nowin?
Na Furyi łonie złóż więc skroń, Pistolu.
Płytek.  Dobry szlachcicu, nie mogę sobie wytłómaczyć twoich manier.
Pistol.  Więc płacz.
Płytek.  Z przeproszeniem, mości panie. Jeśli, mości panie, przychodzisz z nowinami od dworu, mojem zdaniem, dwie tylko masz drogi: albo je powiedzieć, albo je zamilczeć. I mnie też powierzył król jegomość pewną godność.
Pistol.  Jaki król, chłystku? Mów lub giń.
Płytek.  Król Henryk.
Pistol.  Król Henryk czwarty czy król Henryk piąty?
Płytek.  Król Henryk czwarty.
Pistol.  Błazeństwo twa godność.
Jagniątko twoje, sir Johnie, dziś królem,
Henrykiem piątym; a mówię ci prawdę;
Jeśli łże Pistol, to mu pokaż figę
Jak hiszpańskiemu pyszałce.
Falstaff.  Co mówisz?
Stary król umarł?
Pistol.  Umarł jak ćwiek we drzwiach;
A możesz wierzyć wszystkiemu, co mówię.
Falstaff.  Ruszaj, Bardolfie, okulbacz mi konia. — Mości Robercie Płytku, wybieraj, jaki chcesz urząd w królestwie; masz go. — Pistolu, włożę na ciebie podwójny ładunek godności.
Barfolf.  O, dniu radosny! Nie dałbym mojej fortuny za rycerstwo.
Pistol.  A co? czy dobre przynoszę nowiny?
Falstaff.  Odprowadźcie pana Milczka do łóżka. — Mości Płytku, milordzie Płytku, bądź, czem być zapragniesz, jestem klucznikiem fortuny. Włóż buty; będziemy całą noc cwałowali. O, słodki Pistolu! Ruszaj, Bardolfie. (Wychodzi Bardolf). No, Pistolu, opowiadaj mi wszystko szczegółowo, a tymczasem rozmyślaj, coby ci wyszło na dobre. Buty! buty! mości Płytku. Jestem pewny, że młodemu królowi tęskno za mną. Weźmiemy w rekwizycyę czyje bądź konie; angielskie prawa są na me rozkazy. Szczęśliwy, kto był moim przyjacielem! a biada ci, milordzie Wielki Sędzio!
Pistol.  Niech podłe sępy płuca mu wyjedzą! —
Gdzie życie, którem dotąd pędził, pytasz?
Gdzie? Tu. Witajcie błogie dnie wesela!

(Wychodzą).
SCENA IV.
Ulica w Londynie.
(Wchodzą policyanci, wlokąc panią Żwawińską i Dorotę Drzej-Prześcieradło).

Gospod.  Nie, łotrze wierutny; chętniebym umarła, gdybym cię mogła widzieć na szubienicy; wywichnąłeś mi ramię.
1. Polic.  Konstable pod straż mi ją oddali, a że pokosztuje rózeg, to ja jej za to ręczę. Niedawno temu zamordowano jednego czy dwóch ludzi z jej powodu.
Dorota.  Łżesz, złodzieju; łżesz, złodzieju. A to co mi znowu? Słuchaj, ty przeklęty szelmo z flakowatą twarzą, jeśli poronię dziecko, które teraz noszę, lepiejby było dla ciebie twoją własnę matkę uderzyć, ty papierowolicy łajdaku.
Gospod.  Ach, gdyby sir John powrócił! Zrobiłby on z tego krwawą sprawę dla kogoś. Chciałabym, żeby owoc jej żywota nie doszedł.
1. Polic.  Jeśli nie dojdzie, to będziesz znowu miała dwanaście poduszek, gdy teraz masz ich tylko jedenaście. Ale w drogę ze mną, bo umarł człowiek, któregoście zbiły przy pomocy Pistola.
Dorota.  Słuchaj, ty chudeuszu w trybularzu, wyrobię ja ci za to uczciwą chłostę, ty niebiesko-mundurny łajdaku, ty brudny, wygłodniały ceklarzu; jeśli ty nie dostaniesz chłosty, to ja się wyrzeknę krótkich spódniczek.
1. Polic.  Dobrze, dobrze, błędna rycerko, bardzo dobrze.
Gospod.  Ha, żeby też prawo tak górowało nad gwałtem!
Niechże i tak będzie! Toć utrapienie płodzi radość.
Dorota.  Idźmy, łajdaku, idźmy; prowadź mnie do sędziego.
Gospod.  Tak jest, prowadź, ty wygłodniały ogarze!
Dorota.  Ty widmo! ty kościotrupie!
Gospod.  Ty szkielecie, ty!
Dorota.  Prowadź, ty chudeuszu, prowadź, ty łajdaku!
1. Polic.  Dobrze, dobrze. (Wychodzą).

SCENA V.
Plac publiczny w blizkości opactwa Westminsterskiego.
(Wchodzi dwóch mastalerzy, zaścielając plac sitowiem).

1. Mastal.  Więcej mat! więcej mat!
2. Mastal.  Już po dwakroć ozwały się trąby.
1. Mastal.  Będzie druga, nim wyjdą z koronacyi. Śpiesz się. (Wychodzą. — Wchodzą: Falstaff, Płytek, Pistol, Bardolf i Paź).
Falstaff.  Stań tu przy mnie, mości Robercie Płytku. Wyrobię ci łaskę u króla. Mrugnę na niego, gdy będzie przechodził, a uważaj tylko, jakie znajdę u niego przyjęcie.
Pistol.  Błogosław Boże twoim płucom, dobry rycerzu!
Falstaff.  Zbliż się, Pistolecie, stań za mną. (Do Płytka).
Ach, gdybym miał czas obstalować nowe liberye! Chętniebym poświęcił na nie tysiąc funtów, którem u ciebie pożyczył. Ale mniejsza o to! Ta biedna powierzchowność lepszy zrobi skutek; będzie to nowy świadek gorliwości, z jaką śpieszyłem, aby go ujrzeć.
Płytek.  To prawda.
Falstaff.  Pokaże to całą głębokość moich uczuć.
Płytek.  To prawda.
Falstaff.  Mojego poświęcenia.
Płytek.  To prawda, to prawda, to prawda.
Falstaff.  To ogłosi, żem pędził dniem i nocą; że nie myślałem, że nie pamiętałem, że nie miałem cierpliwości zmienić ubrania.
Płytek.  To rzecz niewątpliwa.
Falstaff.  Lecz stanąłem zabłocony podróżą, zapocony żądzą widzenia go; nie myślałem o niczem innem; puściłem w zapomnienie wszystkie inne sprawy, jakby nie było na świecie nic innego do roboty, jak zobaczyć go.
Pistol.  To semper idem, bo absque hoc nihil est: to zupełna doskonałość.
Płytek.  Zupełna, ani wątpliwości.
Pistol.  Ogień w szlachetną wątrobę twą rzucę,
Rycerzu, wściekłym cię zrobię;
Twoja Dorotka, myśli twych Helena,
W podłem więzieniu, zaraźliwej turmie,
Gdzie brudna ręka nikczemnego chama
Wtrąciła ją.
Wywołaj zemstę z jaskiń hebanowych,
Rozbudź Alekto i czarne jej węże,
Bo Dorotka twoja w ciupie.
Co Pistol mówi, wszystko święta prawda.
Falstaff.  Wyzwolę ją. (Krzyki za sceną, odzywają się trąby).
Pistol.  Ryknęło morze, grzmią trąby miedziane.

(Wchodzi: Król i jego orszak, w którym Wielki Sędzia).

Falstaff.  Niech cię Bóg zachowa, królu Henrysiu! Królewski mój Henrysiu!
Pistol.  Niech niebo cię strzeże i utrzymuje, najdostojniejsza latorośli chwały!
Falstaff.  Niech cię Bóg zachowa, słodkie moje chłopię!
Kr. Henr.  Sędzio mój, przemów do tego pustaka.
W. Sędzia.  Czyś rozum stracił? Wiesz, do kogo mówisz?
Falstaff.  Do ciebie mówię, mój królu Jowiszu!
Moje serduszko!
Kr. Henr.  Ja nie znam clę starcze.
Weź się do modlitw; jakże źle przystają
Do białych włosów żarty i błazeństwa!
Długo o takim marzyłem człowieku,
Starym, bezczestnym, rozpustą wydętym;
Lecz rozbudzony mem gardzę marzeniem.
Myśl odtąd więcej o twojem zbawieniu,
Mniej o twem ciele; wyrzecz się obżarstwa,
Pomnij, że grób się przed tobą otwiera
Trzykroć przestrzeńszy niż dla innych ludzi.
Nie odpowiadaj mi błazna słowami;
Nie myśl, że jestem, czem niedawno byłem,
Bo Bóg wie o tem, a świat się przekona,
Żem się na zawsze przeszłości mej wyrzekł,
Jak się wyrzekam dawnych towarzyszy.
Kiedy usłyszysz, że jestem, jak byłem,
Powrócisz do mnie i będziesz, jak byłeś,
Rozpusty mojej stróżem, karmicielem;
Lecz dziś, pod karą śmierci cię wyganiam,
Jak już wygnałem resztę zwodzicieli
Od mej osoby na dziesięć mil drogi.
Potrzeby twoje dostatnio opatrzę,
By cię do złego nie popchnęła nędza.
Skoro się dowiem, żeś obyczaj zmienił,
Wedle sił twoich i twojej zasługi,
Dam ci posadę. Polecam ci, Sędzio,
Ścisłe rozkazów moich wykonanie.
A teraz, idźmy.

(Wychodzą: Król i orszak).

Falstaff.  Mości Płytku, winienem ci tysiąc funtów.
Płytek.  Winieneś, sir Johnie, a pragnąłbym zabrać je z sobą.
Falstaff.  To rzecz niemożebna, mości Płytku; ale nie kłopocz sobie o to głowy. Wezwie mnie on do siebie prywatnie; bo to widzisz, wszystkie te pozory potrzebne są dla świata. Nie bój się o awans, będę jeszcze człowiekiem, który zrobi cię wielkim.
Płytek.  Nie mogę się tylko domyślić, w jaki sposób; chyba, że dasz mi twój kaftan i wypchasz mnie słomą. Proszę cię, dobry sir Johnie, daj mi przynajmniej pięćset z mojego tysiąca.
Falstaff.  Panie Płytku, przekonam cię, że jestem słowny. Wszystko, co słyszałeś, jest tylko płaszczykiem.
Płytek.  Płaszczykiem, w którym, jak się zdaje, pochowają cię, sir Johnie.
Falstaff.  Bądź tylko spokojny, a teraz, chodź ze mną na obiad. Idźmy, poruczniku Pistol; idźmy, Bardolfie. Przyśle po mnie, byle się zmierzchło.

(Wchodzą: książę Jan, Wielki Sędzia, Oficerowie i t. d.).

W. Sędzia.  Sir Johna Falstaff prowadźcie do wieży,
A razem wszystkich jego towarzyszy.
Falstaff.  Milordzie sędzio —
W. Sędzia.  Nie mam teraz czasu;
Wkrótce dostaniesz u mnie posłuchanie;
Wiedźcie ich teraz.
Pistol.  Si fortuna me tormenta, spero me contenta.

(Wychodzą: Falstaff, Płytek, Pistol, Bardolf, Paź i Oficerowie).

Ks. Jan.  Wielce pochwalam mądry króla rozkaz.
Myślą jest jego, dawnym towarzyszom
Dać opatrzenie dobre i uczciwe,
Lecz ich od swojej oddalić osoby,
Aż ich obyczaj jawny dowód złoży,
Że wrócił do nich statek i rozwaga.
W. Sędzia.  Takie są właśnie królewskie zamiary.
Ks. Jan.  Czy już monarcha zwołał swój parlament?
W. Sędzia.  Zwołał, mój książę.
Ks. Jan.  Chętnie pójdę w zakład,
Że nim rok minie, nasz ogień i miecze
Z ojczystej ziemi poniesieni do Francyi.
To mi do ucha ptaszek mały śpiewał,
A na tę piosnkę Henryk się nie gniewał.
Idźmy, milordzie. (Wychodzą).




EPILOG.
mówiony przez tancerza.

Naprzód moja obawa, następnie mój ukłon, a wkońcu moja przemowa. Moją obawą jest wasze nieukontentowanie; mój ukłon moją powinnością, a moją przemową prośba o przebaczenie. Jeśli się spodziewacie teraz dobrej oracyi, zginąłem; bo co mam powiedzieć, jest mojego własnego utworu, a co mi powiedzieć wypadnie, lękam się, będzie moją zgubą. Czas jednak przystąpić do rzeczy i próbować fortuny. Wiedzcie zatem, a wiecie już dobrze, wystąpiłem tu niedawno na końcu nie miłej wam sztuki, prosząc o cierpliwość na teraz, a przyrzekając lepszą na później. Zamiarem moim było, wyznaję, uiścić się z mojej obietnicy dzisiejszą sztuką; jeśli więc i ona, jak zła spekulacya, nic mi nie przyniesie, zbankrutowałem, a wy, kochani wierzyciele, stracicie wszystko. Przyrzekłem wam stawić się przed wami, przybywam i zdaję się na waszą łaskę, a idąc za przykładem wielkiej liczby dłużników, obiecuję wam na przyszłość złote góry.
Jeśli nie potrafię językiem wyżebrać u was pokwitowania, czy każecie mi nóg spróbować? Alebym lekką zapłacił wam monetą, kwitując was tańcem. Gdy jednak uczciwe sumienie nakazuje użyć wszystkich możebnych środków zadosyć-uczynienia, i ja zrobię, co mogę. Wszystkie przytomne tu panie już mi przebaczyły; jeśli mi nie przebaczą panowie, to panowie będą w niezgodzie z paniami, czego nie widziano dotąd w podobnem zgromadzeniu.
Pozwólcie mi jedno jeszcze dodać słowo. Jeśli nie jesteście jeszcze przesyceni tłustem mięsem, nasz pokorny autor zamierza dalej prowadzić tę sztukę z sir Johnem, a zabawić was piękną Katarzyną, księżniczką francuską. Tam o ile mi wiadomo, umrze Falstaff na potnicę, jeśli go jeszcze surowe wasze uprzedzenie nie zabiło; bo Oldcastle umarł męczennikiem, a to nie tego rodzaju jest człowiek. Język mój już zmęczony, a gdy i nogi się zmęczą, powiem wam dobranoc! Tymczasem klękam przed wami, żeby się modlić — za królowę.







  1. The Second Part of Henric the Fourth, continuing to his Death and Coronation of Henric the Fifth. With the humours of Sir John Falstaffe and swaggering Pistol. As it hath been sundrie times publikely acted by the right honourable the Lord Chamberlaine his servants. Written by William Shakespeare etc.
  2. Poemata żałobne, elegie, odznaczały się czarną okładką.
  3. Kto bierze żonę w podejrzanej karczmie lub szynkowni, kupujo konia na Smithfield, a przyjmuje sługę przy kościele św. Pawła, będzie miał prawdopodobnie szkapę za konia, hultaja za sługę, a żonę sławnie uczciwą kobietę. (Przysłowie).
  4. Anioł, złota moneta z figurą św. Michała.
  5. Paź pomieszał sen Hekuby, ciężarnej Parysem, o powitej głowni, z głownią, do której przywiązane było życie Meleagra, syna Altei.
  6. Poins dlatego zapewne nazywa Falstaffa świętym Marcinem, że wiek jego blizki już zimy.
  7. Ulica kobiet złego życia.
  8. W starych kościelnych dramatach Grzech miał zawsze w ręku drewniany pałasik.
  9. John of Gaunt, Jan z Gandawy. Gaunt, znaczy także wyschły, chudy. Igraszka słów niepodobna do wytłómaczenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.