Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez czas pewien obaj młodzi ludzie zachowywali tajemnicę, gnieżdżącą się w sercu każdego z nich.
Nakoniec w chwili wzajemnego wynurzenia uczuć, myśl wyłącznie zajmująca ich serca, została odkrytą; wyznanie to, jeszcze bardziej wzmocniło ich przyjaźń; przyjaźń bowiem panuje tylko tam, gdzie się znajduje zupełna szczerość.
Obadwaj byli rozkochani do szaleństwa: jeden w księżnej, a drugi w królowej.
Dla nieszczęśliwych kochanków, było coś strasznego w nieskończonej prawie przestrzeni, dzielącej ich od przedmiotu miłości.
Lecz nadzieja, tak głęboko jest wkorzenioną w sercach ludzkich, że nie zważając na niedorzeczność podobnych myśli, Coconnas i La Mole nie przestawali mieć nadziei.
Nareszcie obydwaj, w miarę polepszania się zdrowia, zaczęli więcej dbać o swą powierzchowność.
Każdy, nawet najmniej obojętny dla swoich fizycznych przymiotów, w niektórych okolicznościach zwraca swe nieme zapytania do zwierciadła, i zamieniwszy z niem tysiące znaków, odchodzi nareszcie od tego dziwnego powiernika, bardzo zadowolony ze swej rozmowy.
Nasi zaś bohaterowie, nie byli wcale z rzędu tych ludzi, którymby zwierciadło czyniło gorzkie wyrzuty.
La Mole, chudy, blady, wiele miał szlachetności w swej powierzchowności.
Coconnas, wysoki, dobrze zbudowany, ciemnej cery, przedstawiał uosobioną siłę.
Nawet choroba nie była dla niego bez korzyści.
Cokolwiek schudł i pobladł; nakoniec wielka blizna, która go dręczyła niejakiem podobieństwem do tęczy, zniknęła. Bezwątpienia, zniknięcie jej było przepowiednią długiego szeregu spokojnych dni i nocy.
Czułe starania nie przestawały otaczać rannych; każdy z nich, skoro tylko już mógł wstać z łóżka, znajdował na krześle w pobliżu stojącem, ranne ubranie; następnie, kiedy mógł zupełnie ubrać się, znajdował całkowity kostium.
To jeszcze nie wszystko.
Każdy z nich znajdował w kieszeni porządnie nabity worek; rozumie się, że Coconnas i La Mole zatrzymali je przy sobie tylko dla tego, ażeby przy pierwszej sposobności zwrócić je nieznanemu opiekunowi.
Lecz tym nieznanym opiekunem nie mógł być książę d’Alençon, u którego mieszkali, on bowiem ani razu nie raczył ich odwiedzić, a nawet nie kazał dowiadywać się o ich zdrowie.
Każdemu z nich nadzieja szeptała, że nieznanym opiekunem, była kobieta — przedmiot ich miłości.
Ranni, z wielką niecierpliwością oczekiwali chwili, w której by mogli wyjść z domu.
La Mole zdrów zupełnie, dawno już mógłby wyjść, lecz rodzaj niemej umowy, zatrzymał go przy przyjacielu.
Zgodzili się, ażeby przy pierwszem wyjściu odwiedzić trzy osoby:
Najprzód nieznajomego doktora, którego lekarstwo, tak skuteczny wpływ wywarło na palące się piersi hrabiego de Coconnas.
Następnie, zamierzyli udać się do oberży nieboszczyka La Hurièra, gdzie pozostały ich zawiniątka i konie.
Nakoniec mieli pójść do Florentczyka Rene, który nietylko był perfumiarzem i czarnoksiężnikiem, sprzedawał nietylko kosmetyki i trucizny, ale nadto robił miłosne napoje i przepowiadał przyszłość.
Nareszcie, po dwóch miesiącach cierpień, dzień dawno oczekiwany nadszedł.
Kilka razy, w chwilach niecierpliwości, chcieli przyśpieszyć ten dzień; lecz warta, stojąca przy drzwiach, nie chciała ich wypuścić, bez wyraźnego na to pozwolenia Ambrożego Paré.
Pewnego dnia, doskonały ten lekarz przekonawszy się, że ranni, jeżeli nie są jeszcze zupełnie zdrowi, znajdują się przynajmniej na drodze wyzdrowienia, pozwolił im wyjść.
We dwie godziny po południu, jednego z tych pięknych dni jesiennych, które zadziwiają czasami mieszkańców Paryża, dwaj przyjaciele, opierając się wzajemnie na sobie, wyszli z Luwru.
La Mole zobowiązał się być przewodnikiem; Coconnas zgadzał się na wszystko bez najmniejszego oporu.
Wiedział, że przyjaciel zaprowadzi go do nieznajomego doktora, którego nieuprzywilejowane lekarstwo, wyleczyło go przez jednę noc, tymczasem, kiedy lekarstwa Ambrożego Paré, powoli go zabijały.
Coconnas podzielił swoje pieniądze na dwie równe części: z dwustu dukatów, sto przeznaczył jako honorarium dla swego eskulapa.
Coconnas nie obawiał się śmierci, lecz również, wcale nie był od tego, żeby jeszcze pożyć.
Dlatego postanowił szczodrze wynagrodzić swego zbawcę.
La Mole udał się na ulicę l’Astruce, następnie przeszedł wielką ulicę Saint-Honoré, Trouvelles, i wkrótce znalazł się na placu des Halles.
W pobliżu starożytnej fontanny i na miejscu, które dzisiaj jest znanem pod nazwiskiem „Carreau des Halles”, wznosił się kamienny ośmiokątny budynek; na nim sterczała drewniana wieżyca z ostrokończastym dachem a na wierzchołku jej niemiłosiernie skrzypiała blaszana chorągiewka.
Drewniana ta latarnia miała ośm otworów, które przecinał rodzaj koła z drzewa, nakształt części heraldycznej, nazwanej „pasem poprzecznym” pola herbowego; koło to, miało na obwodzie swoim wycięcia, urządzone umyślnie w ten sposób, ażeby głowa i ręce skazanego lub skazanych, których tamże wystawiano, wkładane być mogły.
Dziwaczny ten budynek, który nie miał sobie podobnego pomiędzy otaczającemi, nazywał się pilori.
Domek niekształtny, zwichnięty, pochylony, odrapany i ciemny, z dachem upstrzonym kępkami mchu, na podobieństwo skóry trędowatego, i podobny do grzyba, wyłaził z pod stóp tego rodzaju wieży.
Było to mieszkanie kata.
W latarni wystawiony był jakiś złoczyńca, który wywieszał język na przechodzących: był to jeden ze złodziei, obdzierających pod szubienicą Montfaucon, i który przypadkowo, na uczynku został schwytanym.
Coconnas rozumiał, że jego przyjaciel przyprowadził go tutaj, dla widzenia tego dziwnego widowiska; wmieszał się przeto w gromadę lubowników, odpowiadających na wykrzywiania skazanego, krzykiem i wyciem.
Coconnas z natury był srogi; bawiło go więc to widowisko.
Wołałby tylko, ażeby zamiast miotania szyderstw, rzucano kamieniami na skazanego, który był tyle zuchwałym, iż na szlachetnych panów, przychodzących go odwiedzać, śmiał wywieszać język.
Dlatego, skoro ruchoma latarnia obróciła się na swej podstawie, dla uczynienia przyjemności widoku cierpiącego i innej stronie placu, i skoro gromada posunęła się za ruchem latarni, Coconnas również chciał pójść za tłumem, lecz La Mole wstrzymał go, powiedziawszy mu z cicha:
— Nie po to tutaj przybyliśmy.
— Po cóż więc?... — zapytał Coconnas.
— Dowiesz się wkrótce — odpowiedział La Mole.
Dwaj przyjaciele tykali się od czasu tej sławnej nocy, w której Coconnas koniecznie usiłował zamordować La Mola.
Tedy La Mole poprowadził hrabię dc Coconnas prosto do okienka domu, przytykającego do wieży, w którym stał oparty na łokciu jakiś człowiek.
— A! a! to panowie!... — powiedział, uchylając czerwoną, koloru krwi, czapkę, z pod której dały się widzieć czarne i twarde włosy, sięgające aż do brwi. — Witajcie mi.
— Kto to jest?... — zapytał Coconnas, starając go sobie przypomnieć, gdyż zdawało mu się, że widział te głowę podczas gorączki.
— To twój zbawca, mój przyjacielu — powiedział La Mole — ten sam, który ci przyniósł do Luwru napój orzeźwiający; jego to lekarstwo zrobiło ci tyle dobrego.
— O! o!... — zawołał Coconnas — w takim razie, mój przyjacielu...
I wyciągnął ku niemu rękę.
Lecz człowiek, zamiast odpowiedzieć na ruch ten, podobnym-że ruchem, wyprostował się a wyprostowawszy oddalił się od przyjaciół o odległość, jaką nachylone jego ciało czyniło z poprzedzającem położeniem.
— Mój panie — rzekł do Coconnas’a — dziękuję za honor, który mi chcesz wyświadczyć, lecz jest podobnem do prawdy, że gdybyś mnie znał, to byś mi go nie czynił.
— Dalibóg, choćbyś był nawet dyabłem, jestem ci obowiązany — odpowiedział Coconnas — gdyż gdyby nie ty, jużby mnie nie było na tym świecie.
— Dyabłem zupełnie nie jestem — odparł człowiek w czerwonej czapce — lecz często, wielu wołałoby raczej dyabła, aniżeli mnie widzieć.
— Któż więc jesteś?... — zapytał Coconnas.
— Mój panie — odpowiedział nieznajomy — jestem mistrz Caboche, kat miejski Paryża...
— A!... — zawołał Coconnas, cofając rękę.
— A widzisz pan!... — rzekł mistrz Caboche.
— Nie! dotknę się twojej ręki, albo niech mnie wszyscy dyabli porwą! Podaj mi rękę...
— Czy na prawdę?
— No tak, całą rękę.
— Oto jest!
— Otwórz ją jeszcze bardziej... jeszcze... o tak... dobrze!...
Coconnas sięgnął do kieszeni po garść złota, przeznaczonego dla nieznajomego lekarza, i wsypał mu go w rękę.
— Ręka podana mi bez pieniędzy, byłaby dla mnie przyjemniejszą — powiedział Caboche, potrząsając głową — nie zbywa mi na złocie, lecz na rękach, któreby chciały moją uścisnąć. Ale niech i tak będzie! Oby ci, szanowny panie, Bóg pobłogosławił!
— A więc, mój przyjacielu — rzekł Coconnas, z ciekawością spoglądając na kata — to ty jesteś, który krzyżujesz, łamiesz kości, zdejmujesz głowy. A! bardzo jestem zadowolony, żem z tobą zabrał znajomość.
— Mój panie — powiedział Caboche — ja sam nie robię tego wszystkiego; ponieważ jak panowie macie lokai dlatego, ażeby zrobili za was to, czego robić nie chcecie, tak również i ja mam pomocników, którzy wykonywają na pospólstwie wyroki.
Lecz jeżeli zdarzy się mieć do czynienia ze szlachtą, jak to naprzykład z panem, lub jego towarzyszem, o! w takim razie, to zupełnie co innego; wtedy, rozumie się, że ja poczytuję sobie za zaszczyt, osobiście wykonywać wyrok ze wszelkiemi szczegółami, od początku aż do końca.
Coconnas poczuł, że mimowolnie przeszedł go dreszcz po wszystkich członkach, jak gdyby zabijano mu straszny klin pomiędzy nogi i jak gdyby ostrze stali dotknęło się jego szyi.
La Mole doznał podobnego wrażenia i również nie mógł sobie zdać z niego sprawy.
Lecz Coconnas stłumił swe wzruszenie i chcąc żartami zakończyć swą rozmowę z katem, rzekł:
— Dobrze więc! pamiętaj, że mam twoje słowo, i kiedy na mnie przyjdzie kolej wleźć na szubienicę Euguerrand’a de Marigny, lub na rusztowanie pana de Nemours, nikt mnie się nie dotknie oprócz ciebie.
— Obiecuję to.
— Przyjmuję obietnicę — powiedział Coconnas. — A oto moja ręka.
I Coconnas, przy tych słowach, wyciągnął do niego rękę.
Kat bojaźliwie się jej dotknął, chociaż widocznie było na nim znać, że ma wielką chęć serdecznie ją uściskać.
Coconnas, wskutek tego dotknięcia, pobladł nieco! lecz uśmiech nie przestawał igrać na jego ustach.
Tymczasem La Mole będący nie w humorze, widząc, że latarnia obraca się napowrót, i za jej ruchem zbliża się ku nim gromada ciekawych, szarpnął go za płaszcz.
Coconnas, niemniej sobie życząc jak i La Mole, zakończyć tę scenę, w której, powodując się swym charakterem, zaszedł dalej aniżeli sam tego chciał, skinął głową i oddalił się.
— Na honor!... — odezwał się La Mole, skoro już znaleźli się obaj pod krzyżem Trahoir.
— Przyznaj, że tu można swobodniej odetchnąć, aniżeli na placu des Halles?
— Przyznaję — odpowiedział Coconnas — lecz nie żałuję, żem uczynił znajomość z mistrzem Caboche. Nie zawadzi mieć wszędzie przyjaciół.
— Nawet i w oberży, pod „Piękną Gwiazdą“ — śmiejąc się, uczynił uwagę La Mole.
— O! co do tego biednego La Hurièra — rzekł Coconnas — ten już zginął; szlachetnie umarł. Widziałem płomień, który błysnął u zamku muszkietu; słyszałem, jak kula uderzyła weń z siłą, z jaką serce uderza w dzwon Notre-Dame.
Kiedy odchodziłem, leżał w kałuży krwi, płynącej mu z nosa i ust.
Przypuszczając, że jest naszym przyjacielem, to chyba jest naszym przyjacielem na tamtym świecie.
Obydwaj przyjaciele, rozmawiając z sobą weszli na ulicę de l’Arbre-Sec i zbliżyli się do oberży pod „Piękną Gwiazdą”, przed którą, jak dawniej, skrzypiał znak, przyciągający do siebie podróżnika, gastronomiczną i wzbudzającą apetyt legendą.
Coconnas i La Mole, spodziewali się zastać dom w smutku i rozpaczy, wdowę i dzieci w żałobie, lecz z wielkiem zadziwieniem, znaleźli oberżę w zupełnym stanie czynności; pani La Hurière była bardzo uradowaną, a dzieci bawiły się weselej, aniżeli kiedykolwiek.
— O! niewierna!... — zawołał La Mole — poszła za mąż niezawodnie.
Następnie, zwróciwszy się do nowej Artemizy, powiedział:
— Pani, jesteśmy znani biednemu panu La Hurière. Zostawiliśmy tutaj dwa konie i dwa zawiniątka; prosimy o ich wydanie.
— Panowie!... — odpowiedziała gospodyni domu po krótkim przeciągu czasu, w którym sobie chciała przypomnieć ich twarze — nie mam honoru was znać; lecz jeżeli chcecie, rozkażę zawołać męża. Grzegorzu, zawołaj tu pana.
Grzegorz wyszedł z pierwszej kuchni, ogólnego pandemonium, do drugiej, która służyła za laboratoryum i gdzie La Hurière za życia, przyprawiał potrawy, uważane przez niego za godne jego osobistego trudu.
— Niech dyabli porwą!... — powiedział z cicha Coconnas — bardzo mię to dziwi, że wszyscy się tu weselą, zamiast coby mieli płakać. Biedny La Hurière!
— Chciał mnie zamordować — rzekł La Mole — lecz odpuszczam mu to z całego serca.
Zaledwie La Mole wymówił te słowa, kiedy nagle, człowiek z rondelkiem w ręku, mieszając w nim drewnianą łyżką przyrumienioną cebulkę, wyszedł naprzeciwko nich.
La Mole i Coconnas krzyknęli z zadziwienia.
Człowiek, który na ten krzyk podniósł głowę, odpowiedział nań podobnymże krzykiem, i wypuścił z rąk rondelek.
— In nomine patris — zawołał człowiek, machając łyżką jakby kropidłem — et Filii, et Spiritus Sancti.
— La Hurière — jednogłośnie zawołali obaj przyjaciele.
— Pan de Coconnas i pan de La Mole! — zawołał La Hurière.
— Więc nie zginąłeś?... — zapytał Coconnas.
— I pan jeszcze żyjesz? — zapytał oberżysta.
— Wszak widziałem, jak upadłeś — odpowiedział Coconnas — słyszałem, jak kula zgruchotała ci coś, nie wiem z pewnością, co. Pozostawiłem cię, nurzającego się we krwi, a krew płynęła ci z nosa, ust, nawet z oczu.
— Jest to święta prawda, panie de Coconnas, lecz uderzenie, które pan słyszałeś, było to uderzenie kuli w szyszak, o który, szczęście, że się spłaszczyła, lecz z tem wszystkiem uderzenie było silne, a na dowód tego — dodał La Hurière, zdejmując czapkę i pokazując swą głowę, łysą jak kolano — widzicie ponowie, nie pozostał mi ani jeden włosek.
Dwaj młodzi ludzie zaczęli się śmiać do rozpuku, zobaczywszy te śmieszną, figurę.
— Ah!.. ah!.. panowie się śmiejecie — powiedział La Hurière, nabierając otuchy. — Więc nie macie żadnych złych zamiarów?
— No, a ty La Hurière, czyś się już wyleczył z chętki do wojowania?
— Tak panowie, już, i teraz...
— Cóż teraz?
— Teraz postanowiłem sobie, nie widzieć innego ognia, oprócz ognia mojej kuchni.
— Doskonale! — zawołał Coconnas. — Otóż to jest, co się nazywa być roztropnym. Lecz — dodał piemontczyk — zostawiliśmy tutaj w stajni dwa konie, a w pokoju dwa zawiniątka.
— A!., do dyabła!.. — mruknął oberżysta, drapiąc się za ucho.
— No i cóż?
— Dwa konie, pan mówisz?
— Tak, w stajni.
— I dwa zawiniątka?
— Tak, w stancyi.
— Otóż, widzisz pan... wszak pan sądziłeś, żem umarł, nieprawdaż?...
— Bezwątpienia.
— Przyznaj więc pan, że skoro sam mogłeś się omylić, i ja również mogłem się omylić?
— Myśląc, żeśmy umarli. Jesteś bardzo szczery.
— To, to właśnie!... widzisz pan, otóż, ponieważ pan umarłeś bez testamentu... — mówił dalej La Hurière.
— No, więc cóż?
— Myślałem, lecz byłem w błędzie, jak się teraz o tem przekonywam...
— Cóż myślałeś, bardzo jestem ciekawy?..
— Oto myślałem, że po panu mogę odziedziczyć.
A! a! — zawołali jednogłośnie dwaj młodzi ludzie.
— Pomimo to wszystko, bardzo jestem zadowolony, że widzę panów żywych.
— Słowem, sprzedałeś nasze konie?.. — powiedział Coconnas.
— Tak, niestety! — rzekł La Hurière.
— A nasze tłomoczki? — dodał La Mole.
— O nie!.. tłomoczków nie sprzedałem — zawołał La Hurière — lecz tylko to, co się w nich znajdowało.
— Słuchaj no, La Mole — powiedział Coconnas — zdaje mi się, że to zuchwały łotr... Czy czasem nie wypadałoby go wypaproszyć?
Pogróżka ta, zdawało się, że silnie działała na oberżystę, który odważył się powiedzieć:
— Lecz panowie, zdaje mi się, że moglibyśmy się ułożyć.
— Słuchaj!... — rzekł La Mole — wiesz, że ja mam największe prawo użalać się na ciebie.
— Wistocie, panie hrabio; pamiętam, że w chwili szaleństwa śmiałem ci grozić.
— Tak jest, kulą, która świsnęła o kilka cali nad moją, głową.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem o tem przekonany.
— Jeżeli pan hrabia jesteś o tem przekonany — odpowiedział La Hurière, przybierając skromną minkę i podnosząc rondelek — nie śmiem mu przeczyć.
— Co się tyczy mnie — odparł La Mole — ja z mej strony, niczego od ciebie nie wymagam.
— Jakto!.. panie hrabio.
— Tylko...
— Tylko co?... — podchwycił La Hurière.
— Tylko będziesz mnie i moim przyjaciołom dawał obiady za każdym razem, jak będę w tych stronach.
— Bardzo dobrze!... — zawołał uradowany La Hurière — zawsze będę na rozkazy.
— A więc pomiędzy nami już zgoda?...
— I owszem... A pan, panie de Coconnas — mówił dalej oberżysta — czy i pan się na to zgadzasz?...
— Zgadzam, lecz również jak i mój przyjaciel, kładę jeden mały warunek.
— Jakiż?
— Że oddasz panu de La Mole pięćdziesiąt talarów, które do niego przegrałem i które dałem ci do schowania.
— Mnie, panie, kiedy?..
— W kwadrans przed tem, zanim sprzedałeś mego konia i tłomoczek.
La Hurière kiwnął głową.
— A! rozumiem — powiedział.
I poszedł do kufra, wyjął jeden za drugim pięćdziesiąt talarów, które przyniósł panu de La Mole.
— Dobrze, dobrze!... — rzekł La Mole — przyrządź nam teraz śniadanie. Te pięćdziesiąt talarów daj Grzegorzowi.
— O!... — zawołał La Hurière — w samej rzeczy, jesteś hrabio hojny, jak król, gotów jestem służyć ci do śmierci.
— No, na dzisiaj — rzekł Coconnas — zrób nam jajecznicy, a nie żałuj masła ani słoniny.
Następnie, spojrzawszy na zegar, dodał:
— Na honor!.. masz słuszność, La Mole. Mamy jeszcze czekać trzy godziny, które tutaj możemy przepędzić tak dobrze jak i gdzie indziej. A jeżeli się nie mylę, jesteśmy na pół drogi do mostu Ś-go Michała.
I obydwaj przyjaciele usiedli przy tym samym stole i w tym samym pokoju, który zajmowali pamiętnego wieczoru 24-go sierpnia 1572 roku i w którym Coconnas zaproponował hrabiemu de La Mole grę w karty o pierwszą kochankę.
Musimy dodać, na oddanie przynależnej czci, co się tyczy moralności naszych młodych przyjaciół, że już żaden z nich nie śmiał zrobić drugiemu podobnego przełożenia.