Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Karol IX, zostawszy sam, zdziwił się, że dotychczas nie przybywał do niego ani jeden z jego dwóch wiernych przyjaciół: jego dwaj wiernymi przyjaciółmi byli: mamka Magdalena i chart Akteon.
— Mamka poszła zapewne do którego ze znajomych hugonotów śpiewać psalmy — rzekł do siebie — a Akteon dąsa się jeszcze na mnie za uderzenie batem, którem go poczęstowałem dziś rano.
To też Karol wziął świecę i udał się do mamki.
Nie było jej w domu.
Jedne z drzwi w mieszkaniu Magdaleny prowadziły, jak sobie zapewne czytelnik przypomina, do zbrojowni.
Król zbliżył się do tych drzwi.
Lecz w przejściu napadły go boleści, których już poprzednio doświadczył i które zdawały się chwytać go chwilowo.
Król cierpiał, jak gdyby rozpalone żelazo przykładano do wnętrzności; trawiło go pragnienie nie do ugaszenia.
Spostrzegł stojący na stole filiżankę mleka, wypił ją jednym łykiem, i poczuł, że boleści nieco się uśmierzyły.
Wtedy, wziął znowu postawioną na stronie świecę i wszedł do gabinetu.
Ku wielkiemu zdziwieniu, Akteon nie rzucił się na jego spotkanie.
Czyżby go miano zamknąć?..
Lecz w takim razie, pies zwęszyłby, że pan jego powrócił z polowania, i byłby zawył.
Karol krzyknął, gwizdnął — nikogo nie było widać.
Postąpił kilka kroków naprzód.
Ponieważ światło świecy dochodziło do kąta gabinetu, król dostrzegł więc, leżącą tam jakąś bezwładną, na posadzce rozciągniętą masę.
— Hola! Akteon, hola! — zawołał Karol.
I gwizdnął jeszcze raz.
Pies nie ruszył się z miejsca.
Karol podbiegł i dotknął go: biedne zwierzę martwe było i zimne...
Z pyska, skurczonego od boleści, upadło kilka kropli żółci, zmieszanej z zapienioną i zakrwawioną śliną.
Pies znalazł w gabinecie czapkę swego pana i zdechł, oparłszy głowę na przedmiocie, przypominającym mu przyjaciela.
Widok ten kazał zapomnieć Karolowi o własnych boleściach i powrócił mu całą energię.
Gniew wrzał w żyłach jego.
Chciał krzyczeć.
Lecz wielkość królów wkłada na nich więzy; nie mogą oni poddać się pierwszemu wzburzeniu, które każdy człowiek obraca na korzyść swej namiętności albo też obrony.
Karol uznał, że tu ukrywa się może jaka zdrada i umilkł.
Ukląkł przed psem i doświadczonem okiem zaczął badać trupa.
Oczy były jakby szklane, język czerwony i pokryty pryszczami; była to jakaś dziwna choroba.
Król drżący złożył rękawiczki zdjęte przed chwilą i zatknął je za pas, podniósł zsiniałą wargę psa i zaczął oglądać zęby; w przedziałach i na samych zębach dostrzegł białawe kawałki czegoś...
Zdjął te kawałki i poznał, że to był papier.
Około tego papieru opuchlizna była większa, dziąsła nabrzmiałe i skóra zaczerwieniona, jakby od witryoleju.
Karol uważnie spojrzał dokoła.
Na dywanie leżały dwa czy trzy kawałeczki papieru, podobne do tego, który już poznał w pysku psa: na jednym nieco większym kawałku dawały się widzieć ślady ryciny.
Włosy powstały królowi na głowie; poznał bowiem cząstkę obrazka, przedstawiającego jakiegoś pana na polowaniu, który Akteon wydarł z książki myśliwskiej.
— A! — powiedział, bledniejąc — książka była zatrutą.
Potem nagle, przypominając sobie okoliczności, zawołał:
— Do tysiąca szatanów! dotykałem palcem każdej stronicy i za każdym razem śliniłem w ustach palec... Te mdłości, te boleści, te wymioty!... Zginąłem!...
Karol przez chwilę stał nieporuszony pod ciężarem strasznej myśli.
Potem podniósł się z głuchym jękiem, i rzuciwszy się ku drzwiom gabinetu, zaczął wołać:
— René, René! niech kto biegnie na most Saint-Michel i przyprowadzi mi florentczyka.
Trzeba, żeby tu był za dziesięć minut! Niech który wsiądzie na konia i weźmie drugiego odwodnego, żeby prędzej powrócić. Jeśli przyjdzie Ambroży Paré, każecie mu zaczekać.
Gwardzista wybiegł pędem, spełnić wydany rozkaz.
— Choćbym wszystkich miał kłaść na tortury — szeptał Karol — muszę się dowiedzieć, kto dał książkę Henrykowi.
I, z czołem mokrem od potu, z rękoma skurczonemi, z zadyszaną piersią, Karol utkwił oczy w trupie psa swego.
Po dziesięciu minutach, florentczyk, bojaźliwie i z jakimś niepokojem, zapukał do drzwi króla.
Bywają sumienia, dla których niebo nigdy nie jest jasnem.
— Wejdź — powiedział Karol.
Perfumiarz wszedł.
Karol zbliżył się do niego z rozkazującą postawą i zaciśniętemi usty.
— Wasza królewska mość kazałeś mię przywołać? — rzekł drżący René.
— Tak. Jesteś biegłym chemikiem, nieprawdaż?
— Najjaśniejszy panie....
— I umiesz to wszystko, co umieją najuczeńsi lekarze.
— Przesadzasz, Najjaśniejszy panie.
— Nie! Matka mi o tem mówiła. Zresztą, ufam ci i wolę raczej naradzić się z tobą jak z kim innym. Oto — mówił dalej, odsłaniając trup psa — proszę cię, zechciej zobaczyć, co to zwierzę ma między zębami, i powiedz mi, z czego zdechło.
Gdy René, ze świecą w ręku, skłonił się do samej ziemi, tak dla ukrycia swego wzruszenia, jak i dlatego, iżby być posłusznym królowi, Karol, stojąc z wlepionemi w tego człowieka oczyma, oczekiwał z łatwą do pojęcia niecierpliwością wyrazu, który miał być dla niego wyrokiem śmierci lub zakładem zbawienia.
René wyjął z kieszeni rodzaj skalpela, otworzył go i końcem zdjął z pyska charta kawałeczki, papieru, przylegające do dziąseł.
Długo i z uwagą patrzał na żółć i krew, sączącą się z każdej rany.
— Smutne symptomaty, Najjaśniejszy panie — powiedział drżącym głosem.
Karol poczuł zimny dreszcz, przebiegający po żyłach i dochodzący do samego serca.
— Tak — rzekł — pies ten został otruty, nieprawdaż?
— Zdaje się.
— A jakim rodzajem trucizny?
— Ja sądzę, że trucizną mineralną.
— Czy możesz na pewno przekonać się, iż został otruty?
— Bezwątpienia. Trzeba go tylko rozpłatać i obejrzeć żołądek.
— Uczyń to. Chcę dowiedzieć się prawdy.
— Trzeba przywołać kogo do pomocy.
— Ja sam ci pomogę — odpowiedział Karol.
— Ty, Najjaśniejszy panie!
— Tak, ja. Jeśli został otruty, jakież znajdziemy oznaki?
— Czerwone plamy i rozgałęzienia w żołądku.
— Do dzieła! — rzekł Karol.
René jednem uderzeniem skalpela, otworzył piersi charta i z siłą je rozsunął, gdy tymczasem Karol, klęcząc na jednym kolanie, przyświecał mu skurczoną i drżącą ręką.
— Patrz, Najjaśniejszy panie — powiedział — oto ślady widoczne. Oto czerwone plamy, o których Waszej królewskiej mości wspomniałem; oto żyły zakrwawione, podobne do korzeni jakiejś rośliny. Jestto właśnie to, co nazwałem rozgałęzieniami. Znajduje tu wszystko, czego szukałem.
— A więc pies jest otruty?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Trucizną, mineralną?
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa.
— A co doświadczałby człowiek, któryby niechcący zażył tej samej trucizny?
— Wielki ból głowy, wewnętrzne palenie jak gdyby połknął żarzące węgle, rżnięcie we wnętrznościach, wymioty.
— A miałby pragnienie? — spytał Karol.
— Nie do ugaszenia.
— Tak, tak, dobrze, — mruknął Karol.
— Najjaśniejszy panie! napróżno staram się odgadnąć cel tych wszystkich zapytań.... — rzekł René.
— A to na co? Wcale go nie potrzebujesz wiedzieć..... Odpowiadaj tylko na nasze zapytania.
— Cóż więcej Wasza królewska mość masz do zapytania?
— Jakiej przeciw-trucizny winien użyć człowiek, któryby zażył tego samego co mój pies jadu?
René namyślał się przez chwilę, potem powiedział:
— Wiele jest mineralnych trucizn; pierwej jednak nim odpowiem, chciałbym wiedzieć, jaka to jest istotnie trucizna. Czy wiadomy Waszej królewskiej mości sposób, w jaki pies został otruty?
— Wiadomy — odpowiedział Karol — zjadł on stronicę z książki.
— Stronicę z książki?
— Tak.
— Czy Wasza królewska mość posiadasz tę książkę?
— Oto ją masz — powiedział Karol, zdejmując książkę z półki i podając Renému.
René zrobił poruszenie zadziwienia, które nie uszło baczności króla.
— On zjadł stronicę z tej książki? — wybąkał René.
— Tę właśnie.
I Karol pokazał mu oderwaną stronę.
— Czy Wasza królewska mość pozwolisz wydrzeć jeszcze jednę?
— Wydrzyj.
René wydarł jednę ćwiartkę i zbliżył ją do świecy: papier się zapalił a po gabinecie rozszedł się mocny odór czosnku.
— Otruty jest arszenikiem — powiedział.
— Jesteś tego pewny?
— Tak pewnym, jak gdybym go sam przyprawiał.
— A jaka jest przeciw-trucizna?...
René potrząsł głową.
— Jakto — rzekł Karol chrapliwym głosem — więc nie znasz lekarstwa?
— Najlepszem i najskuteczniejszem, są białka od jajek rozbite w mleku; lecz....
— Lecz.... co?
— Lecz trzeba je wziąć natychmiast; gdyż inaczej....
— Co inaczej....?
— Najjaśniejszy panie, to straszna trucizna — odpowiedział René.
— Jednakże nie zabija natychmiast? — rzekł Karol.
— Nie; lecz zabija na pewno, mniejsza o czas, kiedy człowiek ma umrzeć; czasami nawet bywa to umyślnem wyrachowaniem.
Karol oparł się o stół marmurowy.
— Teraz — rzekł, kładąc rękę na ramię Renégo — powiedz, czy znasz tę książkę?
— Ja! — Najjaśniejszy panie — powiedział zbladły René.
— Tak, ty; zobaczywszy ją, jużeś się zdradził.
— Najjaśniejszy panie, przysięgam ci....
— Posłuchaj, René — rzekł Karol. — Otrułeś królowę Nawarry rękawiczkami; otrułeś księcia de Porcian wyziewem lampy; usiłowałeś otruć księcia Kondeusza pachnącem jabłkiem.... René! każę ci drzeć pasy rozpalonemi do czerwoności obcęgami, jeśli nie powiesz, do kogo ta książka należy.
Florentczyk poznał, że nie można żartować z gniewem Karola IX-go, i zdecydował się śmiało odpowiedzieć.
— A jeśli powiem prawdę, Najjaśniejszy panie, kto mi zaręczy, że nie będę ukaranym straszniej jeszcze, niż za milczenie?
— Ja.
— Wasza królewska mość dasz mi swoje królewskie słowo?
— Słowo uczciwego człowieka! nikt cię nie dotknie.
— A więc skoro tak... książka ta do mnie należy.
— Do ciebie! — zawołał Karol, cofnąwszy się na krok i spoglądając na truciciela błędnym wzrokiem.
— Tak, do mnie.
— Jakimżeż sposobem wyszła z rąk twoich?
— Jej królewska mość królowa-matka wzięła ją odemnie.
— Królowa-matka! — zawołał Karol.
— Tak.
— W jakim celu?
— Sądzę, że w celu posłania jej królowi Nawarry, który prosił księcia d’Alençon o wystaranie mu się jakiej w podobnym rodzaju książki, dla nauczenia się polowania z sokołami.
— O! tak — zawołał Karol. — Pojmuję teraz wszystko. Książka ta, w istocie, była u Henryka. Jest więc przeznaczenie i ja mu się poddaję.
W tej chwili, napadł Karola suchy, gwałtowny kaszel, po którym nastąpiły nowe boleści we wnętrznościach.
Wydał dwa czy trzy stłumione krzyki i padł na krzesło.
— Co ci jest, Najjaśniejszy panie? — zapytał René przerażony.
— Nic — odrzekł Karol — mam tylko pragnienie; daj mi pić.
René nalał wody w szklankę i podał drżącą ręką Karolowi.
Król wypił ją jednym tchem.
— Teraz — rzekł Karol, biorąc pióro i maczając w atramencie — napisz na tej książce...
— Co mam napisać?...
— To, co ci podyktuję:
„Podręcznik ten o polowaniu z sokołami, dany był przezemnie królowej-matce, Katarzynie de Médicis.
René wziął pióro i napisał.
— Teraz podpisz, Florentczyk podpisał.
— Wasza królewska mość obiecałeś mi bezpieczeństwo — powiedział perfumiarz.
— I z mej strony dotrzymam słowa.
— Lecz ze strony królowej-matki? — spytał René.
— O!... z tej strony — odrzekł Karol — to mnie wcale nie tyczy. Jeśli cię napadną, broń się.
— Najjaśniejszy panie!., czy mogę opuścić Francyę, jeśli będę widział, iż życiu memu grozi niebezpieczeństwo?....
— Odpowiem ci na to za dwa tygodnie... Tym czasem...
Karol, zmarszczywszy brwi, poniósł palec do ust zsiniałych.
— O! bądź spokojny, Najjaśniejszy panie.
Florentczyk, szczęśliwy, że się tak tanim kosztem uwolnił, skłonił się i wyszedł.
Po chwili, ukazała się mamka na progu pokoju.
— Co ci jest, Karolciu?.. — spytała.
— Przemoczyłem nogi na rosie i jestem niezdrów.
— W rzeczy samej, jesteś bardzo blady, mój Karolciu.
— Tak, bo jestem słaby. Podaj mi rękę, mamko, i zaprowadź do łóżka.
Mamka szybko się zbliżyła.
Karol przy jej pomocy doszedł do sypialni.
— Teraz, powiedział — położę się do łóżka bez pomocy.
— A jeśli przyjdzie Ambroży Paré?..
— Powiedz mu, że mam się lepiej i że go już nie potrzebuję.
— Lecz tym czasem, co weźmiesz?
— O!.. lekarstwo bardzo proste — rzekł Karol. — Białka od jaj, rozbite w mleku. Ale mamko, ten biedny Akteon zdechł. Trzeba będzie jutro rano kazać go pochować w którym kącie Luwrskiego ogrodu. Był on jednym z moich najlepszych przyjaciół... Każę mu postawić nadgrobek, jeśli jeszcze zdążę.