Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zgodnie z poleceniem Karola IX-go, odprowadzono Henryka do zamku Vinceńskiego.
Tak w owej epoce nazywano sławny zamek, z którego obecnie pozostały zwaliska jedynie — kolosalna ruina, świadcząca o minionej wielkości.
Henryka przeniesiono w lektyce.
Z każdej strony jechało czterech żołnierzy, a pan de Nancey postępował naprzód z rozkazem, który miał otworzyć bramy opiekuńczego więzienia.
Zatrzymano się u drzwi galeryi do wieży prowadzącej.
Pan de Nancey zsiadł z konia, odemknął drzwiczki, i z uszanowaniem poprosił króla, ażeby wyszedł z lektyki.
Henryk był posłuszny i nie robił najmniejszego zarzutu.
Każde mieszkanie uważał za bezpieczniejsze od Luwru, i dziesięć drzwi, zamykających się za nim, zamykały się w tejże chwili pomiędzy nim i Katarzyną de Médicis.
Królewski więzień przebył zwodzony most między dwoma żołnierzami, potem troje drzwi u spodu wieży i tyleż drzwi u spodu schodów.
Nancey wprowadził go na pierwsze piętro.
Tutaj kapitan widząc, że Henryk chce jeszcze iść dalej, rzekł:
— Zatrzymaj się, Najjaśniejszy panie.
— Ala! a!... — powiedział Henryk, zatrzymując się — zdaje się, że mi robią ten zaszczyt, iż mnie zamkną na pierwszem piętrze.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Nancey — postępują z tobą, jak z głową koronowaną.
— Niech dyabli wezmą!... — powiedział do siebie Henryk — dwa lub trzy piętra wyżej, nie poniżyłyby mnie. Tutaj mi będzie nie bardzo dobrze, zaczną mieć podejrzenie...
— Czy Wasza królewska mość zechcesz iść za mną?... — rzekł Nancey.
— Czyż nie wiesz, że kiedy mój brat Karol rozkazuje, niema co pytać, czy chcę, czy też nie chcę. Czy on rozkazuje, ażebym szedł za tobą?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— A więc idę mój panie.
Udano się przez jakiś korytarz.
Korytarz ten prowadził do dość obszernej, posępnej z ciemnemi murami sali.
Henryk spojrzał do koła niezupełnie spokojnie.
— Gdzie jesteśmy?... — zapytał.
— Przechodzimy przez izbę tortur, Najjaśniejszy panie.
— A ha!... — mruknął król.
I baczniej jeszcze przyglądać się począł.
W izbie tej, wszystkiego było po trosze: konwie i kadzie do tortur z gorącą wodą; kliny i młotki do tortur przy ściskaniu nóg; prócz tego, kamienne ławki, przeznaczone dla nieszczęśliwych ofiar, których czekały tortury — ciągnęły się prawie w około całej sali; nad temi ławkami, do samych ławek i do nóg tychże, przytwierdzone były żelazne kółka w ścianę wmurowane.
Henryk szedł dalej, nie mówiąc ani słowa, lecz nie tracąc najmniejszego szczegółu z tych wszystkich okropnych przygotowań, kreślących, że tak rzeknę, na tych murach, historyę cierpień.
Tocząc wzrokiem po wszystkich stronach, Henryk nie patrzył na nogi... potknął się więc.
— E!.. — rzekł — cóż to jest?
I wskazał na rodzaj rowka, wydrążonego w wilgotnej kamiennej posadzce.
— To rynna, Najjaśniejszy panie.
— Więc tu deszcz pada?
— Tak, deszcz, lecz deszcz krwawy, Najjaśniejszy panie.
— A! a!... — powiedział Henryk — bardzo dobrze. Czy prędko przybędziemy do mego pokoju?
— Jużeśmy przybyli — odpowiedział jakiś cień, rysujący się w ciemności, który, w miarę zbliżania się do niego, stawał się widoczniejszym i wyraźniejszym.
Henrykowi zdawało się, że głos ten jest mu znajomy; zrobił kilka kroków naprzód i poznał mówiącego.
— A! to ty, Beaulieu — powiedział — cóż tu u dyabła robisz?
— Najjaśniejszy panie, objąłem właśnie urząd gubernatora twierdzy Vincennes.
— A więc, mój kochany przyjacielu, pięknie swój zawód rozpoczynasz; mieć na pierwszy raz więźniem króla, to wcale nieźle.
— Za pozwoleniem, Najjaśniejszy panie — odparł Beaulieu — jeszcze pierwej przyjąłem dwóch szlachciców.
— Kogóż to? A! wybacz; robię ci może nierozważne pytanie. A więc, wystaw sobie, że nic nie mówiłem.
— Nie zalecono mi tajemnicy. Są to panowie de La Mole i de Coconnas.
— A! prawda; przy mnie ich aresztowano. Biedacy! Jakżeż znoszą to nieszczęście?
— Każdy z nich znosi go odmiennie; jeden jest wesoły, drugi smutny; jeden śpiewa, drugi wzdycha.
— Któryż z nich wzdycha?
— Pan de La Mole, Najjaśniejszy panie.
— Na honor — powiedział Henryk — lepiej pojmuję tego co wzdycha, niż tego co śpiewa.
Wnoszę z tego, że więzienie nie jest zbyt wesołe. Na którem znajdują się piętrze?
— Na najwyższem, na czwartem.
Henryk westchnął. Chciałby tam być.
— Bądź tak dobry, panie de Beaulieu — rzekł — i wskaż mi mój pokój; chciałbym się już w nim znajdować, gdyż dzień dzisiejszy bardzo mię zmordował.
— Oto jest, Najjaśniejszy panie — powiedział Beaulieu, pokazując Henrykowi otwarte drzwi.
— Nr 2 — rzekł Henryk, — dla czegóż nie Nr 1?
— Już on przeznaczony dla innej osoby.
— Aha! to ma znaczyć, że spodziewacie się więźnia, zacniejszego jeszcze niż ja rodu.
— Nie mówiłem, Najjaśniejszy panie, że to więzień.
— Któż więc?
— Nie pytaj, Najjaśniejszy panie, gdyż będę zmuszony przełamać winne posłuszeństwo i milczeć.
— A! to co innego — odpowiedział Henryk.
I bardziej się jeszcze niż pierwej zamyślił.
Ten Nr. 1 widocznie go zatrwożył.
Zresztą, gubernator był ciągle równie grzecznym.
Zręcznie ujmując sobie Henryka, wprowadził go do pokoju, prosił o przebaczenie za brak wygody, postawił u drzwi dwóch żołnierzy, i wyszedł.
— Teraz — rzekł gubernator do stróża — chodźmy do innych.
Stróż poszedł naprzód.
Udali się tą drogą, którą przyszli, to jest przez izbę tortur, korytarz i schody.
Pan de Beaulieu, postępując za swym przewodnikiem, przeszedł trzy piętra.
Na czwartem, to jest najwyższcm, stróż otworzył jedne za drugiemi troje drzwi, z których każde były zaopatrzone dwoma zamkami i trzema ogromnemi zasuwami.
Zaledwie tylko dotknął się trzecich drzwi, dał się zaraz słyszeć radosny głos, który wołał:
— E! do kroćset dyabłów! otwórzcie, choćby dla wpuszczenia świeżego powietrza. Tak tu jest gorąco, że można się zadusić.
I Coconnas, którego czytelnik poznał zapewne z jego ulubionego przekleństwa, jednym skokiem stanął u drzwi.
— Chwilkę, mój panie — rzekł stróż — przychodzę tutaj nie po to, żeby panów uwolnić, lecz po to, żeby wprowadzić pana gubernatora.
— A czegóż tu chce pan gubernator?
— Przyszedł panów odwiedzić.
— Sprawia to nam wiele zaszczytu — odpowiedział Coconnas — witaj nam, panie gubernatorze.
Pan de Beaulieu rzeczywiście wszedł i natychmiast stłumił uśmiech serdeczny Coconnasa, lodowatą grzecznością, właściwą gubernatorom fortec, dozorcom więzień i katom.
— Czy masz pan pieniądze? — spytał więźnia.
— Ja? — odpowiedział Coconnnas — nie mam ani jednego talara.
— A kosztowności?
— Mam pierścień.
— Czy pan pozwolisz się zrewidować?
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, czerwieniejąc od gniewu — szczęście twoje, że jesteśmy w więzieniu.
— Wszystko trzeba znosić w królewskiej służbie.
— Czy uczciwi ludzie, obdzierający przechodzących na Nowym-Moście, są także w królewskiej służbie? Kroćset dyabłów! bardzo byłem niesprawiedliwym, mój panie; gdyż dotychczas uważałem ich za złodziei.
— Żegnam cię, panie — powiedział Beaulieu. — Stróżu, zamknij go.
Gubernator wyszedł, unosząc, z sobą pierścień Coconnasa, bardzo piękny szmaragd, który mu podarowała księżna de Nevers na pamiątkę koloru swych oczów.
— Teraz do drugiego — rzekł, wychodząc.
Przeszli próżny pokój i znowu rozległ się skrzyp otwieranych drzwi, sześciu zamków i dziewięciu ryglów.
Ostatnie drzwi otworzyły się i najpierwszy szmer, jaki doszedł do uszu odwiedzających, było westchnienie.
Pokój ten był jeszcze posępniejszy od tego, z którego dopiero co wyszedł Beaulieu.
Cztery wązkie i długie, do strzelnic podobne okna, oświecały słabo to smutne schronienie.
Żelazna krata tak była sztucznie w oknach urządzona, że więzień nie mógł nawet widzieć nieba.
La Mole siedział w kącie i, nie zważając na przybyłych, nie ruszył się z miejsca jak gdyby nic nie słyszał.
Gubernator zatrzymał się w progu, i przez chwilę spoglądał na więźnia, który nieruchomy, pochylił głowę na ręce.
— Dobry wieczór, panie de La Mole — powiedział.
Młodzieniec zwolna podniósł głowę.
— Dobry wieczór panu — odpowiedział.
— Panie, przyszedłem cię zrewidować — rzekł gubernator.
— Niema potrzeby — odpowiedział La Mole — sam oddam wszystko, co mam przy sobie.
— Cóż pan masz?
— Mam około trzystu talarów i te oto klejnoty i pierścienie.
— Oddaj je pan — rzekł gubernator.
— Oto są.
La Mole wypróżnił kieszeni, zdjął pierścienie z palców i oderwał klamrę od kapelusza.
— Nie masz pan nic więcej?
— O ile wiem, nic więcej nie mam.
— A co pan masz na szyi, na jedwabnym sznurku? — zapytał gubernator.
— Nie jestto żaden klejnot, lecz relikwia.
— Oddaj pan.
— Jakto? więc pan wymagasz...
— Rozkazano mi pozostawić panu tylko suknie, relikwia zaś nie jest suknią.
La Mole uczynił poruszenie gniewu, który pośród bolesnej spokojności i odznaczającej ją godności, zdawał się być jeszcze bardziej zastraszającym dla ludzi, przyzwyczajonych widzieć gwałtowne wzruszenia...
Lecz natychmiast przyszedł do siebie.
— Dobrze więc; oddam, skoro pan żądasz.
Przy tych słowach zwrócił się, jakby w celu zbliżenia do świecy i zdjął mniemaną relikwię; był to medalion z portretem; portret ten wyrwał z medalionu i poniósł do ust.
Lecz pocałowawszy go kilka razy, udał, że upuszcza na ziemię i nastąpił na niego piętą buta tak silnie, że go porwał na tysiące kawałków.
— Panie!... — zawołał gubernator.
Schylił się i spojrzał, czy nie można ocalić od zniszczenia nieznanego przedmiotu, który La Mole chciał przed nim ukryć; lecz miniatura do szczętu została zniszczoną.
— Król chciał mieć ten klejnot — rzekł La Mole — lecz nie miał żadnego prawa do portretu w nim się mieszczącego. Oto jest medalion, możesz go pan wziąć.
— Panie — powiedział Beaulieu — poskarżę się przed królem.
I, nie pożegnawszy więźnia ani jednem słowem, wyszedł w takim gniewie, że nie czekał nawet, iżby stróż zamknął przy nim drzwi.
Stróż zrobił kilka kroków ażeby wyjść, a widząc, że p. de Beaulieu już jest na schodach, rzekł do La Mola:
— Na honor! dobrze zrobiłem, żem się domyślił wziąć zaraz od pana sto talarów, za które ułatwię panu widzenie się z towarzyszem. Gdybyś pan nie był ich dał, gubernator wziąłby je jak te trzysta, a wtedy sumienie nie pozwoliłoby mi usłużyć panu; lecz zapłaciłeś mi wprzód, i obiecałem, że zobaczysz się ze swym towarzyszem... uczciwy człowiek umie dotrzymać słowa... Tylko jeśli można, tak ze względu na siebie, jak i ze względu na mnie, nie rozmawiajcie panowie o polityce.
La Mole wyszedł ze swego pokoju i znalazł się naprzeciw Coconnasa, który chodził po środkowej sali.
Obaj przyjaciele rzucili się w objęcia.
Stróż udał, że ociera łzę i wyszedł; stanął on na czatach dlatego, żeby nie zdybano więźni, albo raczej jego samego.
— A! otóż ty — zawołał Coconnas — no i cóż! Czy był u ciebie ten straszny gubernator?
— Sądzę, że i u ciebie.
— I zabrał ci wszystko?
— Tak jak i tobie.
— O! ja miałem niewiele: pierścionek od Henriety i nic więcej.
— A pieniędzy?
— Wszystko co miałem, oddałem temu dzielnemu stróżowi, ażeby mi ułatwił widzenie się z tobą.
— A! a! — rzekł La Mole — zdaje się, że on dostaje z dwóch rąk.
— Więc ty także go zapłaciłeś?
— Dałem mu sto talarów.
— Tem lepiej.
— Tem lepiej, że nasz stróż jest nędznikiem?
— Bezwątpienia; pieniędzmi będzie można z niego zrobić wszystko, co się nam podoba, a na pieniądzach, spodziewam się, nie zbraknie nam.
— Rozumiesz teraz, jak szły interesa?
— Zupełnie... Wydano nas.
— Któż taki?
— D’Alençon. Słusznie bardzo chciałem mu ukręcić łeb...
— I sądzisz, że nasza sprawa jest złą?
— Tak mi się zdaje.
— Więc należy oczekiwać i... tortur.
— Nie ukrywam przed tobą, że już o tem myślałem.
— Co powiesz, jeśli rzeczy dojdą tak daleko?
— A ty?
— Ja będę milczał — odpowiedział La Mole, pokrywszy się gorączkowym rumieńcem.
— Będziesz milczał? — zawołał Coconnas.
— Tak; jeśli będę miał siły.
— A ja — rzekł Coconnas — jeśliby zrobiono ze mną podobną podłość, daję ci słowo, że wyznam wiele rzeczy.
— Cóż takiego? — zapytał żywo La Mole.
— O! bądź spokojny; wyznam takie rzeczy, że d’Alençon przez kilka nocy nie będzie mógł zasnąć.
La Mole chciał odpowiedzieć, gdy w tej chwili dozorca, usłyszawszy zapewne szmer jakiś, przybiegł, wepchnął każdego z nich do pokoju, i zamknął drzwi za sobą.