Budda głosił naukę swoją bez nadziei,
Ezechjel z Jeremjaszem ciskali gromami
Na żądze ludzkie, hjenom podobne i wilkom,
Wielki Sokrates myślał, wojował Psammetych
Z Assyrji lwem, o śmiercią ziejącej gardzieli,
Gdyś ty, blada i w loków ozdobna ametyst,
Śpiewała, ku Plejadom, o miłości tylko...
Już wtedy, w Mitylenie,
Jak i w całej Lesbos,
Obca jasnym, gajowym i nadmorskim bożkom,
Upadłaś, Miłości, pod ciężarem łez, bo
Jak dziś — byłaś słodko-gorzką...
Safo z puchem nad wargą,
Safo fiołkowłosa,
Gdy jej Eros serce przeszył na wskroś,
Zapatrzona w Plejady wschodzące w niebiosach,
Nazwała go: GLUKUPIKROS...
Safo śniada, Safo długooka,
Drobna i niepozorna jak zwykle słowiki,
Pokochała niejakiego Faona,
Żeglarza urody przedniej,
Który, choć młody,
Lecz nienawidził liryki,
W szczególności safickiej ody.
Jakżeś ubogą była, siostro, przed nim,
Ty, coś demonów usidliła tylu!
Jak pokorną w jego ramionach!
Ach, bo czem byłby słowik bez swojego trylu,
Słowik w oczach głuchego?
Czem jaśminy, nardy
I fiołki, pozbawionym węchu, lub beznosym?
Czem dla śpiących ułuda księżycowej nocy,
Oplecionej zefirów szarfą?
Safo!
Natchniona!
Więc się i doczekałaś zasłużonej wzgardy
Niejakiego — Faona.
Jakże pod chrześcijańskim modlić się błękitem
O ratunek w miłości, o zwycięstwo marzeń?
Nocą, najskryciej, jutrzni zwierzam się i skarżę,
Namiętnej gwieździe...
Ty, Safo, ku pomocy miałaś Afrodytę,
Spieszącą na wezwanie w łabędzim pojeździe!
Dziś jej niema. Wygnana, gorzka, gniewna, biała,
Runęła z wozem w pianę, z której ongiś wstała.
Jeśli kiedy, nad morzem uderzy mnie z siłą
Niesprzyjająca miłość,
Przychodząc ku mnie z pokusą niechcianą,
Z utratą czasu i z krzywdą —
Wówczas westchnę do ciebie, legendarna piano,
W której błyska biel ciała, mokre koło wozu,
Złoty pukiel, łabędzie skrzydło.
Bosko śmieszna Miłości!
Potworze, kaleko!
Skrzydła rwą cię ku górze!
Piersią dążysz za niemi,
Zapatrzona wysoko, daleko!
Lecz twoje ciężkie biodra
I twoje stopy kurze
Trzymają cię przy ziemi...
I niebu się nie oddasz
I ziemia cię nie zmoże,
Smutnooki, słodkousty potworze!
Gwiazdy bledną, prócz jednej. Jutrzeje.
Oczekuję dnia — jakże bladego!
Ciebie, Wenus zaranna, nazwano
Planetą miłości.
Ziemia szczerze się przyznaje, że nią nie jest,
I dlatego
Tak senną bywa tutaj noc, tak martwe rano...
Myślę o tobie, Safo,
Tu, u wrót Hellady,
Gdzie mnie noc gwiazdomorska z przeszłością jednoczy...
Zrywam dla ciebie kilka róż, gwiaździstych, bladych —
„A słodszy zapach róży
Gdy zerwana w nocy...“.
Był czas, gdy czczono Słońce. Przez wiele stuleci
Budowano mu wieże, złociste ołtarze,
Składano hołd o świcie — aż w toku wydarzeń
Wygasł człowiek dla Słońca,
Które — dalej świeci...
„Gdzież moje wizerunki? Gdzie moi czciciele?
Dlaczego nie oddają się porannym modłom?
Czy blask mój ściemniał?“
Przeciwnie! Tyś nam łaski świadczyło zbyt wiele!
Niczegoś nie żądało, nigdyś nie zawiodło...
Ach nie dziw się, kochanko, znagła porzucona!
Spójrz na Słońce! Witano je kiedyś w pokłonach!
Pomów z Łaskawem, gdy z za chmur wytryśnie,
O ludzkiem sercu, zmiennem i kapryśnem...
I tylko kwiat, słonecznik, pozostał ci wierny,
Złociście opisując trysk protuberancyj,
I ja, gdy ziębnąc w cieniu katedry — kawerny,
Wielbię pamiątkę kultu twojego:
Monstrancję — —
Koła deszczu przędą się na wodzie...
Powstają jedne z drugich,
Wciąż jeszcze i jeszcze — — —
Liść nawodny porozumiał się z deszczem:
Podobne są ich kręgi w kształcie i obwodzie,
Nenufar
Koła wodne pochwala,
Innym formom nie ufa...
O lilje — kąpielice, ku snom wychylone
Wsparłszy głowę na liściu! O nadwodna ławko!
W ciemnem srebrze topoli, zwisających pionem,
Falo, tętniąca głucho bulgotem i czkawką!
Głosy humorystyczne, najbrzydsze, najpustsze,
Wyrażające próżność mijającej chwili!
Przy świetle gwiazd, oglądam przeszłość moją, w lustrze
Oplecionem ramieniem lilji...
Wszystko co wpadło w wodę, między chóry żabie,
Ze szkodą równą wiązce róż czy złotej sztabie...
Ta nić, wraz z rybką, w powietrze wyrwaną,
To twój ratunek od uroku wody.
Ona cię trzyma, broni przed nirwaną,
Ciągnącą lilje i świateł niewody...
Nenufar, w chmury zapatrzony niemo,
Ani cię zdziwi, ani cię zachwyci,
Nie stracisz zmysłów i nie wpadniesz w niebo,
Dzięki tej mocnej, pożądliwej nici.
Wśród samotności tak żabiej, nadwodnej,
Inny zwarjowałby, zaczął rechotać,
Albo pojąwszy prawdę — zemdlał od niej.
— Ty bacz jedynie czy się korek miota...
Wodo, marszczona w zefirowe plisy,
Podobna egipskiej szacie!
Światła prędkie, srebrzyste jak świergot skowrończy!
O kalje dzikie, irysy,
Wy, co się zaczynacie tam, gdzie ja się kończę...
Jezioro: szyba w iskier tysiące rozbita,
Pąk nenufaru: gładko sczesana najada,
I wysoko nad wodą krążąca rybitwa,
Która nagle, łup wziąwszy na cel —
Z najsrebrzystszym patosem samą siebie łamie,
Przeistacza się w szmatę a następnie w kamień
I pionem spada.
Potem zmaga się z rybą i z siłą wypływa,
A czując, że się to wszystko światu podobało,
Zaczyna od początku: srebrna i ruchliwa
Przybiera nagle żądzy omdlałość...
Za miastem, nad urwiskiem, u brzegu jeziora,
Blaskiem w niebo uderzając ostrym,
Leży ławica miednic i dzbanów blaszanych,
Których dno czas żarłoczny rdzawą szczęką przeżarł...
Jest jakaś duszna poezja
W niedoli tego wybrzeża,
Jakgdyby się choremu śniła Polinezja
I w dysproporcjach rozrosłych
Porzucone skorupy perłorodnych ostryg.
Mury z oknem wyrąbanem w niebie,
A niżej, w polu, brama,
Sama i dla siebie,
Polnym chyba służąca konikom,
Lub słońcu, gdyby zrana tędy się rozprysło...
Brama znikąd — donikąd,
Albo z przeszłości w przyszłość....
Pod trzonem zamku, człowieczego dzieła,
Murowanego ciała,
Które Przyroda zmasakrowała
Ostro, skaliście, straszliwie,
Stoją wędrowcy
W milczącym podziwie...
Oto mur, modre okno, oto baszta zwalona:
Tak piękne, jak Natura. Bo to już Ona.
Stara cegła,
W stanie nekrozy,
Strugą ku łąkom zbiegła — — —
Tu czas przystanął u mety
I chwieje się na wietrze
Soczewka skabiozy,
Jak w ażurach rozluźniony ametyst...
Ten, który mienie swoje gwiaździste roztrwania
Na płaszcze róż czerwonych, lilij biało-sinych,
Ten mnie ozdobił, w chwili naszego spotkania
W rumieniec — ciebie w bladość — i wiedział, co czyni.
Bo czem są ludzkie stroje w tak istotnej chwili,
Czem wzniosłe przemówienia, otwarte ramiona?
Ważne — tylko te barwy zdjęte z róż i lilij,
Dla tych, których jedynie krew może przekonać.
Przedwczoraj drżała, pełna ognia,
Wczoraj czuła płacząc do dnia,
A dzisiaj serce ma nad ranem
Efemerydą zasypane,
Gromadą jednodniowych łątek,
Łączących kres swój i początek —
Seledynowym stosem skrzydeł,
Mdlejących przez śmiertelną krzywdę...
Jakby bogini bez sumienia,
Której pustota świat oniemia,
Strzępiła blade nitki szarpji,
Z życia, tej cennej, krótkiej szarfy...
Z wielu powodów i dla smutków wielu,
Chciałabym dzisiaj mieć poduszkę z chmielu.
Zapach tych lekkich, siwo-złotych szyszek
Sprowadza mocny sen — zjednywa ciszę.
Gdzieś to czytałam, albo mi się śniło:
„Chmiel na bezsenność, a sen — na bezmiłość.
Poduszkę z chmielu gdy sobie umościsz,
Zaśnij, bo nacóż życie bez miłości!“...
Dziś jesteś mi o ziemio, niewielka i miła,
Gdyż przez miłość urosłam tej nocy niezmiernie,
Aż czuję ruch twój, obrót i twoją okrągłość
Gdy na bok skręca gwiazda, która w oknie lśniła
I nisko, za ogrodem, złotym błyska cierniem...
Dziś, w ciepły dzień zimowy,
Wśród niebieskiej mgły,
Gdy krzaki bohatersko powstrzymują łzy,
Stało słońce, okrągłe, czerwone jak krew,
Za niedalekiem polem, nad kępami drzew
Tęskniąco sinych...
Gdy znikało, ujrzałam ziemię w swym obrocie,
Wznoszącą się ku górze z powagą maszyny.
Widok, który niema równego,
Ja wam to mówię, świadek, zachwycony widz!
I tylko żal mi bardzo, że to było dziś,
Kiedy mi słowo: „ziemia“ nic nie mówi. Nic.
Wieczorny wiatr doświadcza siłę pajęczyny,
Bielejącej w rozwidleniu drzewa...
W polu, mgła jeszcze cieńszą rozsnuła się webą,
A z oddali, do gniazda cichy bocian zwiewa,
Linją tak płynną
Jakby kto smyczkiem zwolna przeciągnął przez niebo.
Zapragnęła szmaragdów Zofja,
Ku ozdobie uszu swoich bladych.
Więc synowie jej wszczęli narady
Jakie gminie nałożyć podatki,
Jak znów puścić krew z Jasnej Polany,
Nie szczędząc ofiar,
Byle matce dostarczyć ów klejnot:
Izumrudów parę świetlanych...
Przechadzano się wówczas po łące:
Tołstoj — zboku — oni bliżej matki,
A świetliki, jarząco-zielone
Zapalały się w trawach kolejno...
Spojrzał Tołstoj, Lew, wiecznie wzruszony,
Na znikomą błyskotkę przyrody,
Godną ludzkiej, krótkotrwałej pychy — —
I rzekł: „Soniu, masz oto szmaragdy!
Równie boskie, równie piękne i bez ceny!“