Kryształowy korek/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kryształowy korek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Polska Fr. Zemanka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Tłumacz | Jan Las |
Tytuł orygin. | Le Bouchon de cristal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Teraz dopiero Arsen spoważniał i odzyskał całkowicie panowanie nad sobą. Rozumiał sam, że położenie jest zbyt krytyczne, aby można było bawić się w żarty i niespodzianki.
Mieli wprawdzie w ręku korek kryształowy, odkryli listę 27-miu, ale jedna minuta spóźnienia mogła udaremnić całą ich robotę. A przytem, znalazłszy się w Paryżu, trzeba było postępować ostrożnie, nie zboczyć ani na włos z obranej linji, dać uczuć policji wartość zrobionego odkrycia, a przytem nie dać się poznać, bo on, Arsen Lupin, był dla policji tak cennym łupem, że pojmanie go, równałoby się prawie zdobyciu listy 27-miu. Trzeba też było zrobić coś z Daubrecq’em i ukryć go starannie do czasu przynajmniej.
— Groniard! — rozkazał jednemu ze swych wspólników — idź natychmiast do garażu i zamów najlepszy samochód.
— A pieniądze, szefie.
— Pieniądze! Zaraz. Pan poseł opłaci oczywiście sam koszta podróży.
To mówiąc, Arsen zrewidował bez ceremonji kieszenie Daubrecq’a i wydobył grubo wyładowany portfel. Znalazł w nim 10.000 franków.
— Ho! ho — rzekł — nasz przyjaciel musiał wygrać grubą stawkę.
Zaopatrzył hojnie Groniarda i Le Balu, a gdy odeszli spojrzał na Klarysę.
Hrabianka zajęta była oglądaniem drogocennego korka. Korzystając z tego, Arsen schował do kieszeni portfel Daubrecq’a. Uważał jego pieniądze za prawowicie zdobyty łup, ale wiedział, że Klarysa patrzy na to inaczej.
Nie chciał zasłużyć na jej pogardę.
Ale hrabianka myślała tylko o pośpiechu. Tymczasem z polecenia Arsena wniesiondMo numeru spory kosz podróżny, obity ceratą.
Groniard powrócił pierwszy. Daubrecq leżał wciąż jeszcze odurzony. Arsen z pomocą towarzysza, posadził go w koszu, który był dość wysoki i zamknął go nakrywą. Wywiercił własnoręcznie trzy otwory w pobliżu twarzy, aby po obudzeniu się pan poseł miał czem oddychać.
— Widzisz przyjacielu — przemawiał do niego — myślimy tu, o twojej wygodzie. Poczęstowałeś mnie wtedy nożem, a jednak nie wypłacam ci się wzajemnością. Arsen nie przelewa krwi, a zresztą czemże jesteś teraz, gdyśmy ci odebrali twój korek kryształowy.
Nie masz większego znaczenia, niż wąż, któremuby wyrwano jadowite żądło, lub tygrys, pozbawiony kłów i pazurów. — No zabierajcie go teraz — rozkazał, widząc, że i Le Balu już powrócił.
— A jeśli nas kto spotka?
— No! to powiecie mu, że niesiecie kosz waszej pani, która właśnie odjeżdża.
— Ależ to szaleństwo — zawołał Klarysa — ja nie pojadę samochodem.
— To też odwiezie nas on tylko na dworzec, stamtąd pojedziemy pociągiem.
— A bilety?
— Mamy je przecie. Zamówił je dla nas agent Daubrecq’a. Przysłano je właśnie do hotelu. Podróżować będziemy jako pan i pani Daubrecq, Wszystko zostało przewidziane.
Wyruszyli wreszcie; po drodze Arsen udzielał wspólnikom swym ostatnich instrukcyj.
— Zrobicie przeciętnie 50 kilometrów na godzinę. W takim razie staniecie w Paryżu jutro, to jest w poniedziałek, o godzinie 9 wieczór. Strzeżcie go jak oka w głowie, bo mimo wszystko chciałbym go mieć pod ręką przez kilka dni jeszcze. Potem wypuścimy poczciwca na wolność.
Byli już na dworcu. Pozostawało jeszcze 5 minut do odejścia pociągu. Arsen skorzystał z tego dla wyprawienia pod adresem Maurycego Prasville następującej depeszy:
- Prefektura policji w Paryżu
- do rąk Maurycego Prasville.
- Prefektura policji w Paryżu
Znalazłam człowieka i dokument. Jutro w poniedziałek o 11 godzinie przed południem.
— Ależ to cud, że pan przybyłeś tak w samą porę — zawołała hrabianka.
— Tak, to graniczy rzeczywiście z cudem — odparł Arsen.
Już kiedym jechał z San Remo do Genui, tknęło mnie coś nagle, tak, że chciałem wyskoczyć z wagonu, czemu Le Balu przeszkodził. — Było to w chwili odejścia pociągu. Spuściłem wtedy szybę i wychyliłem się z wagonu jak mogłem najgłębiej. I cóż ujrzałem? Portjer, który mi wręczył pani depeszę, zacierał ręce z wyrazem takiego zadowolenia, że nie miałem już żadnych wątpliwości. Wiedziałem już, że wyprowadzony jestem w pole, oszukany, wystrychnięty na dudka. Drżałem na myśl, że będzie zapóźno, lecz nie straciłem ostatków nadziei. Wyskoczyć w drodze z pociągu byłoby szaleństwem, któreby do niczego nie doprowadziło. Dojechałem więc do stacji, gdzie wysiedliśmy wraz z Le Balu. Na szczęście w tej chwili właśnie nadchodził pociąg, powracający do Francji. Wsiedliśmy do niego. W SanstRemo odszukałem natychmiast człowieka, który wysłał nam depeszę. Nie zdążył jeszcze wyjechać, bo musiał wpierw zmienić ubranie i przedzierżgnąć się w imć pana Jakóba, agenta Daubrecq’a.
— Widziałem go, jak wsiadał do wagonu, odjeżdżającego do Nicei, od tej chwili zwycięstwo miałem w ręku.
— I cóż potem? — pytała Klarysa, którą, mimo niepokoju, zajmowało opowiadanie Arsena.
— Potem wszystko już było bardzo proste. Odprawiłem Le Balu, a sam towarzyszyłem, jak cień, Jakóbowi, nie widziany przez niego. Przybyliśmy jednocześnie do Nicei. Agent udał się natychmiast na plażę, ja za nim. Widziałem go rozmawiającego z Daubrecq’em, poczem obaj udali się do tego hotelu. Daubrecq zatrzymał się na dole i polecił swemu agentowi czekać na siebie. Posadził go w biurze, wprost naprzeciw telefonu, a sam wsiadł do windy. W parę minut później wiedziałem już, że na górnych piętrach mieszka pewna dama pod numerem 130.
Z opisu poznałem panią. Pobiegłem natychmiast na górę, drzwi do pokoju pani znalazłem na klucz zamknięte.
— I jakże pan wszedłeś?
— Ha, ha! — zaśmiał się Arsen. — Żleby to już było, gdyby Arsen Lupin nie zdołał wnijść do zamkniętego pokoju z braku klucza. Otworzyłem więc, wchodzę — w pokoju niema nikogo, ale z sąsiedniego numeru dochodzą mnie głosy, widzę światło wpadające przez górną szybę. W dwóch skokach byłem na górze i widziałem przez szybkę panią i jego, a co najważniejsze, zaklejoną paczkę tytoniu, leżącą na kominku.
— Więc pan wiedziałeś? — Dowiedziałem się już w zamku Montepierre, że wyraz Mary jest kluczem zagadki. Reszty doszedłem sam. Mary — a dalej Mary-land. Doszedłem do tego w gabinecie Daubrecq’a, gdym dostrzegł, że brakuje na biurku owej paczki. Wiedziałem to skądinąd. Taki gatunek tytoniu Daubrecq pali najchętniej.
Tu Lupin zaśmiał się.
— Należy jednak przyznać — mówił dalej — że była to genjalnie obmyślana kryjówka, właśnie z powodu swej prostoty. A przytem, nikt absolutnie, nikt nie mógłby powziąć podejrzenia, że tu właśnie ukrywa się korek. Bo pomyśl tylko, hrabianko, tytoń jest przecież artykułem zmonopolizowanym przez rząd. Opaski na paczkach i paczki same wypełniane są i zaklejane pod ścisłą kontrolą. I komużby przyjść mogło na myśl, że tu właśnie ukrytym został dokument antyrządowy, groźny dla członków rządu, bo nie da się zaprzeczyć, że większość ludzi rządzących dziś Francją, to właśnie ci, których nazwiska spisane są na liście, dwudziestu siedmiu, ci, którzy umoczyli rękę w przekupstwach.
Arsen rozwodził się dalej nad zręczną pomysłowością swego przeciwnika, a robił to tem chętniej, że przeciwnik ten został już, jak mniemał, pokonany.
Uważał więc za rzecz rycerską przyznać należną wartość jego metodzie wałki.
Ale Klarysa nie słuchała go prawie.
Myśl jej była zajęta czem innem. Czy przybędą na czas, a co ważniejsze, czu uda się im uzyskać owo ułaskawienie. Czy lista 27-miu jest naprawdę dokumentem tak ważnym, że na podstawie posiadania go można wszystko otrzymać?
To też pytała od czasu do czasu:
— Czy tylko jesteś pan pewny, że się nam uda?
— Najpewniejszy w świecie.
— Słyszałeś pan, co tamten mówił o Maurycym Prasville. Utrzymywał, że ma przeciw niemu jakieś nowe dowody, że i jego także ma teraz w ręku.
— Tem skwapliwiej zapragnie Maurycy Prasville pozbyć się niewygodnego dokumentu.
— Ale niema go teraz w Paryżu?
— Telegrafowałem już do niego do Hawru, przyjedzie niezawodnie do Paryża, dla widzenia się z nami.
— A lista, sama lista? Czy naprawdę jest tak ważną?
— Pani jeszcze wątpi?
Tu stanął przed hrabianką, nie tając swego zdziwienia.
— Przypomnij pani tylko, czego dokazał Daubrecq, posiadając ten dokument. — Nie robił przecież ładnego użytku z listy — nie ogłosił przecież żadnego nazwiska z wyjątkiem jednego Albufex’a, do którego żywił wyjątkową nienawiść. Wystarczyło, że miał listę, wystarczyło, że wiedziano o tem. Z tego jedynie powodu nie odmawiano mu niczego. Dlatego tylko został posłem, należał do wszystkich komisyj przynoszących jakikolwiek zysk, posiadł ogromny majątek, zrujnował kilku ludzi. Mógłby zostać ministrem, nawet prezydentem rzeczypospolitej, ale on wolał robić pieniądze i kochać się w pani, czemu się zresztą nie dziwię.
Klarysa nie słyszała tej ostatniej uwagi, troszczyła się tylko o brata.
— A więc ułaskawią Gilberta? — spytała znów. — Nie odmówią nam tego?
— Odmówićby mieli? i czego? Takiej drobnostki, tam, gdzie moglibyśmy żądać Bóg wie czego? Będą nam wdzięczni, nieskończenie wdzięczni, że tyle tylko żądamy.
Umilkli wreszcie.
Klarysa znużona wrażeniami usnęła. O ósmej godzinie zrana przybyli do Paryża. Dwie depesze oczekiwały tam na nich. Jedna z nich donosiła, że Prasville nie stanie w Paryżu wcześniej, jak o 5-tej wieczór. Druga pochodziła od Groniarda i Le Balu, którzy dawali znać, że podróż automobilem udaje się im nieźle i że są już w Awinionie.
Klarysę zaniepokoiło spóźnienie Prasville’a.
— Mój Boże! — mówiła. — Dopiero o piątej.
— Wyborna godzina — odpowiadał jej Arsen.
— Ależ jutro...
— Tak jest, egzekucja wyznaczona jest na jutro na godzinę 9-tą zrana, ale pocóż się tem zaprzątać, skoro egzekucji nie będzie.
— A przecież dzienniki...
— Dzienniki? Przedewszystkiem niech ich pani nie czyta, a zresztą...
Tu Arsen wydobył z szafki kredensowej flaszeczkę napełnioną przeźroczystym płynem. Wpuścił kilka kropel do wody i podał ją Klarysie.
— Niech pani to wypije.
— Cóż to jest?
— Wyborny środek nasenny. Prześpi pani czas oczekiwania.
— Nie, nie.
A przecież czuła się tak wyczerpaną, że ostatecznie usłuchała i wypiła, a w kilka minut potem spała już smacznym, głębokim snem.
Wtedy dopiero Arsen zadzwonił na służącego i kazał sobie przynieść poranne dzienniki.
Wiadomość o wyznaczonem na jutro wykonaniu wyroku ogłoszoną była wielkiemi literami:
„Dowiadujemy się z pewnego źródła, że egzekucja wspólników Arsena Lupin odbędzie się jutro. Pan Deibler oglądał już drzewo sprawiedliwości (tak w języku urzędowym nazwano rusztowanie). Wszystko gotowe“.
Przeczytawszy to, Arsen podniósł głowę i spojrzał przed siebie wyzywająco.
— Wspólnicy Arsena Lupin!... Egzekucja!... Zobaczymy! Spodziewacie się widowiska. Tłumy oczekują... Przykro mi panowie, ale doznacie zawodu. Wspólnicy Arsena Lupin wypuszczeni zostaną na wolność z polecenia władzy, a władza, to ja.
Mówiąc to, uderzył się z dumą po kieszeni, w której spoczywała słynna lista 27-miu.
Po południu otrzymał od wspólników swych drugą depeszę, donoszącą, że automobil z cennym pakunkiem dojechał już do Lyonu.
O trzeciej godzinie Klarysa przebudziła się.
Pierwsze jej słowa były:
— Jutro egzekucja...
Arsen nie odrzekł nic, ale widziała go tak spokojnym, uśmiechniętym, że sama uspokoiła się natychmiast i pewną była, że wszystko ułoży się pomyślnie podług woli Arsena.
O czwartej udali się do prefektury policji. Sekretarz Prasville’a, uprzedzony o ich przybyciu, chciał wprowadzić ich do tajnego gabinetu, ale Arsen zatrzymał go gestem.
— Nie, nie, tu będziemy oczekiwać pana dyrektora... Dopiero on sam...
Sekretarz zrozumiał, że sprawa jest tak dalece tajemnicza, że nawet jego obecność staje się zbyteczną i usunął się dyskretnie.
W kwadrans potem, Maurycy Prasville wbiegł do gabinetu. Na twarzy jego malował się gorączkowy niepokój, którego nie umiał ukryć.
Skłonił się z pośpiechem Klarysie i dał tylko znak ręką, by hrabianka udała się za nim wraz z towarzyszem. Wydobył z kieszeni klucz i otworzył drzwi ukryte w ścianie.
Klarysa i Arsen, w przebraniu Nikola, towarzyszyli mu.
Przeszli mały korytarz, wstępowali po wewnętrznych schodach, to się znów spuszczali, wreszcie znaleźli się w kwadratowym pokoiku, wysłanym dywanem. Ściany tego gabinetu były grube, a przytem wymateracowane, nikt absolutnie nie byłby w stanie podsłuchać prowadzonej tu rozmowy.
— Macie listę? — rzucił bez wstępu Prasville.
— Mamy.
— A więc mi ją dajcie.
Arsen usunął się w cień. Główną rolę odegrać tu miała hrabianka, którą nauczył wprzód dokładnie, jak się ma zachować.
— Proszę o listę! — powtórzył Prasville.
Klarysa nie ruszyła się. Prasville spojrzał na nią uważnie i zrozumiał.
Jeśli poszukiwała tak gorliwie tego dokumentu to prócz nienawiści i zemsty, musiała mieć inne cele. Chciała coś dostać, coś wytargować.
— Proszę, niech pani siada — rzekł; a było to znakiem, że gotów jest wejść w układy. Hrabianka usiadła naprzeciw niego.
Prasville był człowiekiem chudym, o twarzy nerwowej, wstrząsanej ciągłemi drgawkami. Kalectwo to uwydatniało się mocniej jeszcze w chwilach wewnętrznego wzruszenia. Klarysa wystawiała na próbę jego cierpliwość, nie mówiąc ani słowa. Przemówił więc pierwszy.
— Proszę hrabianki, zechciej postawić swoje warunki. Przygotowani jesteśmy do pewnych ustępstw, do pewnych ofiar.
— Do wszelkich ofiar — sprostowała hrabianka.
— Tak, tak, do wszelkich ofiar, leżących w granicach możliwości.
— A gdybym przekroczyła te granice? — rzekła Klarysa.
Prasville zniecierpliwił się.
— Nie bawmy się w słowa. Mów pani jasno, czego pani żąda.
— Wybacz mi pan. Chodziło mi przedewszystkiem o stwierdzenie niesłychanej wprost ważności tego dokumentu, który panu przynoszę, a której pan nie zaprzeczy.
— Nie zaprzeczę — powtórzył Prasville z głuchem rozdrażnieniem.
— Nie potrzebuję chyba przypominać na tem miejscu, ilu nieszczęść stała się już przyczyną fatalna lista, ilu błędów uniknąłby nasz rząd dzisiejszy, gdyby miał ją w swojem posiadaniu.
— Stałaś się wytrawnym politykiem, hrabianko — rzekł dyrektor, rzucając nieufne spojrzenie w stronę mniemanego pana Nikol. — Czy skończyła już pani? — dorzucił jeszcze.
— Daruj pan, ale nie można być dość ścisłą w sprawie tak niepowszedniej. Zadam więc jeszcze jedno pytanie.
— Słucham panią.
— Nie lekceważę oczywiście wielkiego znaczenia, jakie nadaje panu pańskie stanowisko, ale poza niem są inni ludzie, postawieni wyżej jeszcze. Czy jesteś pan upoważniony do traktowania ze mną w ich imieniu?
— Tak jest — potwierdził z mocą Prasville.
— A więc, gdy postawię swoje warunki i dam panu godzinę czasu do namysłu, udzielisz mi pan odpowiedzi w imieniu rządu?
— Tak.
— W imieniu pałacu Elizejskiego?
— Tak.
— W takim razie — rzekła — pozostaje mi tylko żądać od pana słowa honoru, że nie będziesz pan szukał przyczyn, które skłaniają mnie do postawienia panu moich warunków, chociażby takowe wydały się panu dziwne i niezrozumiałe. Dajesz mi pan takie słowo?
— Ależ najchętniej.
Klarysa umilkła wzruszona. Zbliżała się chwila stanowcza, tyle oczekiwana. Utopiła wzrok w oczach Maurycego Prasville i rzekła dobitnie:
— Lista 27-miu zostanie panu wręczona, a raczej zniszczona w pańskiej obecności, wzamian za ułaskawienie i wolność całkowitą Gilberta i Vaucheray’a.
— Co? co?
Prasville zerwał się zdumiony.
— Ułaskawienie wspólników Arsena Lupin? — zawołał.
— Tak jest.
— Ależ to szaleństwo, to niedorzeczność, co pani na tem zależy?
— Zależy mi wiele i żądam tylko tego.
— Ależ pani! — przerwał jej Prasville, chodząc wielkiemi krokami po pokoju. — Jest to za mało i za wiele. Za mało, bo jakąż korzyść pani osiągnie z oswobodzenia opryszków?
— Przypominam panu dane przed chwilą słowo honoru.
— Pamiętam o niem, ale żądanie pani jest tak nieprzewidziane.
— Cóż stąd?
— Ależ zastanów się pani, Gilbert i Vaucheray zostali już skazani na śmierć.
— Właśnie dlatego żądam ich ocalenia.
— Ależ to wspólnicy Arsena Lupin, wyrok na nich obwieszczony został całemu światu. Cały Paryż wyczekuje niecierpliwie dnia egzekucji.
— A więc?
— A więc, rząd nie ma prawa wglądać w wyroki wydane przez sąd, nie może ograniczać niezależności sądów.
— Tego też nikt od was nie wymaga. Odroczycie poprostu egzekucję pod pierwszym lepszym pretekstem, a następnie prezydent ułaskawi skazanych.
— Odmówił już prawie.
— Zrobił to pod naciskiem Daubrecq’a, ale Daubrecq nie istnieje już dziś.
— Ależ to niepodobieństwo. Nie możemy iść tak na przekór i wbrew opinji. Opinja żąda kary śmierci na morderców. Czy myślicie zresztą, że lud paryski da sobie tak łatwo wydrzeć widowisko, na które czeka z taką niecierpliwością?
— Lud paryski poczeka na inną sposobność — mruknął z kąta swojego pan Nikol.
Prasville spojrzał nieufnie na powiernika panny de Mergy, zadając sobie pytanie, kim mógł być naprawdę.
Ale Arsen umilkł już i nie wtrącał się do dalszej rozmowy. Dyrektor policji spacerował po pokoju widocznie wzburzony.
— Przyszliście zapóźno z waszemi warunkami — wybuchnął wkońcu. — Jutro egzekucja. Cóż u licha możemy zrobić? Tu się nic nie da zmienić. Już i tak opowiadają sobie po wszystkich bulwarach, że Arsen Lupin drwi sobie z policji, że nie dopuści do egzekucji i inne podobne brednie.
— Mają słuszność — uśmiechnął się ukradkiem pan Nikol.
Na znak dany przez niego Klarysa powstała.
— Jak widzę, nie dojdziemy do porozumienia — rzekła zimno na pozór, podczas gdy serce biło jej jak młotem.
Rzekłszy to, odeszła z godnością ku drzwiom. Ale Prasvílle skoczył wówczas i zatrzymał ją prawie przemocą.
— Gdzie pani idzie?
— Mój Boże! Sądziłam, że rozmowa nasza już skończona.
— O nie! zostaii pani.
Rzekłszy to, Prasville zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku, podczas gdy Arsen, niemy świadek tej sceny, powtarzał sobie w duchu:
— I poco tyle ceregieli, skoro czcigodny Prasville wie bardzo dobrze, na czem się sprawa skończy.
Prasville uchylił w tej chwili rodzaj okienka w ścianie wewnętrznej i telefonował do kogoś.
— Proszę mnie połączyć z pałacem Elizejskim.
Spełniono jego żądanie. Prasville nie dbał już o to, że hrabianka i jej towarzysz słyszą każde słowo przez niego wypowiedziane.
Prosił nagląco o godzinę audjencji, zaraz, natychmiast, w sprawie pierwszorzędnej wagi.
— Nie zapominaj pani — rzekł potem, zwracając się do Klarysy — że ograniczę się tylko do pośrednictwa, przedstawiając prezydentowi wasze propozycje.
— Wiesz pan dobrze, że prezydent przystanie bez wahania.
Nastała chwila dłuższego milczenia.
Piękna twarz hrabianki promieniała tak wielką radością, że Prasville przypatrywał się jej z mimowolną ciekawością.
Jaki węzeł tajemniczy łączyć mógł tę dumną, wytworną dziewczynę z dwoma wyrzutkami społeczeństwa, nad którymi zawisł miecz katowski?
Gilbert był wprawdzie młodym, przystojnym chłopcem i zdawał się być mniej zepsutym od swego wspólnika. Ale zawsze przepaść, cała przepaść, dzielić go musiała od hrabianki de Mergy.
Lupin odgadł jego zaciekawienie.
— Susz sobie bratku głowę, nic nie wymyślisz — mówił sobie w duchu. — Gdybyśmy prosili tylko o łaskę dla Gilberta, mógłbyś łatwo wpaść na trop prawdziwy. Ale my żądamy także ułaskawienia Vaucheraya, który, mówiąc prawdę, jest złośliwem bydlęciem i nie może mieć nic, ale to nic wspólnego z hrabianką de Mergy.
Tymczasem sygnał telefoniczny zabrzmiał znów w czarnym gabinecie; to sekretarz prezydenta rzeczypospolitej zawiadomił Prasville’a, że za godzinę otrzyma posłuchanie. Dyrektor policji usiadł i zatopił się w myślach.
— Ale, ale! — rzekł nagle — dla lepszego wywiązania się z swej misji usłyszeć muszę jeszcze z ust waszych parę szczegółów. Gdzie znaleźliście listę 27? — W korku kryształowym.
— Gdzież jest ten korek?
— Ukryty był bardzo dowcipnie w zaklejonej paczce tytoniu. A paczka ta, jeśli pan sobie przypomina, leżała zawsze na biurku Daubrecq’a.
Prasville uczuł się upokorzony. Widział przecie nieraz tę paczkę wypełnioną tytoniem Mary-land, dotykał jej, miał ją w ręku, a jednak nie przyszła mu prosta myśl zdjęcia opaski i przeszukania wnętrza paczki.
Był biurokratą do szpiku kości, a przedmiot opatrzony etykietą rządową, zdawał się mu być czemś tak niesłychanie pewnem i legalnem. Słowem, nie odgadł.
— No proszę! — mruknął niechętnie. — Źe też sam nie wpadłem na to.
— Cóż to szkodzi — przerwała mu Klarysa — skoro lista jest już w naszych rękach.
— Proszę mi ją pokazać.
Klarysa zawahała się.
— Niech się pani nie lęka — uspokajał ją Prasville. — Lista jest pani własnością i nikt jej pani nie odbierze. Chcę tylko wiedzieć, chcę sprawdzić jej tożsamość. Pojmuje pani przecie, hrabianko, że nie mogę mówić z prezydentem, nie mając wprzód absolutnej pewności.
Porozumiawszy się z Arsenem, Klarysa wydobyła z zanadrza kryształowy korek i otworzywszy go w oczach Prasville’a, wydobyła z niego cenny dokument.
Prasville porwał go chciwie i obejrzał na wszystkie strony, mówiąc:
— Ależ tak, oczywiście, to lista 27-miu, poznaję pismo kasjera, a to podpis prezydenta, czerwony podpis... Zrobiono już z tego legendę... Utrzymują powszechnie, że jest to podpis skreślony krwią. Ale mam jeszcze inne dowody. W posiadaniu mojem znajduje się strzępek papieru, oderwany od rogu. Bóg wie w jakich okolicznościach. — Otworzył biurko i z małej ukrytej szufladki wydobył wzmiankowany kawałeczek papieru i przyłożył go do listy. Obie części pasowały wybornie.
Oddarty strzępek przylegał dokładnie do całego arkusza.
Klarysa promieniała radością. W chwili, gdy Prasville, przybliżywszy się do okna, oglądał jeszcze dokument, szepnęła do Arsena:
— Powiedz mu pan, żeby ułatwił nam wstęp do Gilberta dziś jeszcze. Chcę mieć pewność, że nie będzie skazany na spędzenie tej jeszcze nocy w oczekiwaniu ohydnej śmierci.
— Naturalnie! — upewniał ją Arsen. — Naturalnie, nikt nie ośmieli się stawiać nam przeszkód.
Tymczasem Prasville prowadził dalej swoje badania zapomocą lupy. Porównywał listę 27-miu z innemi papierami, które wydobywał kolejno ze szkatułki.
Przyglądał się im pod światło. Wreszcie odwrócił się do hrabianki de Mergy.
Gdyby Klarysa mniej była pochłonięta radością swą i nadzieją, dostrzegłaby z pewnością na twarzy dyrektora policji wyraz ironicznego niedowierzania.
— Wybacz pani! — rzekł do niej, — Badanie listy zajęło mi trochę czasu, ale zato doszedłem już do zupełnie pewnych wniosków.
— To znaczy? — spytała hrabianka.
— Chwilę jeszcze... Wpierw muszę telefonować.
Usiadł przy aparacie i jasno, dobitnie wymówił następujące wyrazy:
— Proszę uwiadomić pałac Elizejski, że z powodów odemnie niezależnych, cofam prośbę o posłuchanie. Wiadomość, którą miałem zakomunikować prezydentowi rzeczypospolitej, nie ma już dla niego żadnej wagi.
Klarysa i Arsen, słysząc te słowa, spojrzeli na siebie z osłupieniem.
— Co to jest? Czy Prasville oszalał? Czy może zamierza przywłaszczyć sobie listę, nie spełniając przyjętego przed chwilą zobowiązania. Ale nie... — Dyrektor policji ujął we dwa palce listę 27-miu i wręczył ją Klarysie — mówiąc:
— Może ją pani zabrać.
— Dlaczego?
— I odesłać ją Daubrecq’owi.
— Poco?
— Chyba, że pani woli ją spalić...
— Ależ to szaleństwo!
— Wcale nie. Zaraz to pani wytłomaczę. Lista 27-miu spisaną została, jak wiemy napewno, na papierze ministerjalnym, używanym wówczas oficjalnie, a którego mamy tu kilka próbek. Otóż papier ten naznaczony był wodnym odciskiem fabrycznym, który dojrzeć można tylko przycisnąwszy arkusz do szyby, a odcisk ten zaledwie dostrzegalny wyobrażał krzyż lotaryński. Krzyża tego niema na liście, który mi pani wręczyła, z czego wynika, że lista jest fałszywa.
Klarysa nie rozumiała jeszcze, nie chciała rozumieć, za to Arsen pojął odrazu znaczenie tej rewelacji. Zimny dreszcz przebiegł go od stóp do głowy, nie śmiał podnieść oczu na hrabiankę.
Ale wreszcie i ona także zaczęła rozumieć.
— Ależ w takim razie — wyszeptała — Daubrecą został sam wywiedziony w pole. Daubrecą nie posiada, listy. Ta lista nie istnieje może wcale.
— Niestety, moja biedna pani, lista istnieje i Daubrecą ją ma w posiadaniu. On to właśnie wywiódł was w pole. Ta cała historja z kryształowym korkiem, to wybieg z jego strony. Podsunął wam sam myśl tej kryjówki, sfabrykował listę i wsunął do korka fałszywą jej kopję. Co się tyczy prawdziwej...
— Będziemy ją mieć, jeśli Daubrecą ją posiada — zawołał z mocą mniemany Nikol, wychodząc po raz pierwszy z ioli biernego świadka. — Chociażby późno w nocy powrócimy tu znów, tym razem z prawdziwą listą.
— Ależ ja nie chcę — krzyknęła Klarysa — nie chcę zaczynać na nowo, brak mi już sił. Zresztą niema już na to czasu. Tu chodzi o Gilberta. On musi żyć. Słyszy pan, on nie może umrzeć, bo ja...
— Na miłość Boga, hrabianko, żadnych zwierzeń — szepnął Arsen.
A widząc, że Klarysa nie panuje już nad sobą i wypowie lada chwila słowo, których przyjdzie jej później żałować, porwał ją za rękę, wlókł za sobą prawie przemocą. Wyprowadził przez schody, korytarze i zaułki podwórców policyjnych. Uległa mu wreszcie i szła posłuszna jak dziecko, tracąc świadomość swego położenia. On zaś powtarzał jej wciąż:
— Skoro przysiągłem, że Gilbert nie zginie, Gilbert żyć będzie i jakżeby mogło być inaczej, skoro przysiągłem, ja Arsen Lupin.
Zapomniał, jak niebezpiecznem było demaskować się tak w obrębie murów policyjnych. Na szczęście nikt nie dosłyszał jego słów, wszyscy owszem rozstępowali się z szacunkiem przed parą ludzi, dopuszczonych przed chwilą do najtajniejszych biur policyjnych. Zachowanie się Klarysy nie dziwiło nikogo.
Widziano już tu przecie niejedną podobną tragedję, niejedna zrozpaczona kobieta przesunęła się przez obręb zabudowań policyjnych.
Arsen z Klarysą wydostali się bez przeszkody na ulicę.
Po wyjściu ich Maurycy Prasville, ogłuszony zrazu wypadkami, odzyskał zimną krew i zaczął się zastanawiać. Co znaczyło zachowanie się Klarysy?
Kim jest ów Nikol, mający nad nią taką przewagę? Kim jest ten człowiek, co przedstawił mu się zrazu w skromnej, potulnej postawne, a wkońcu wybuchnął nagle z tak żywiołową energją, narzucił wolę swą hrabiance i zapowiedział, że odkryje dziś jeszcze listę 27-miu?
Maurycy Prasville nie był zapewne tak bystrym, jak Arsen Lupin i jego przeciwnik, ale posiadał bądź co bądź pewne zdolności, a przytem duże doświadczenie policyjne.
Zaczął kombinować wypadki, wiązać z sobą poprzednie okoliczności i fakta i naraz prawda stanęła przed nim w całej rzeczywistości.
Arsen Lupin!
Mniemany Nikol nie mógł być kim innym, tylko Arsenem Lupin.
Jedna tylko okoliczność obudziła pewne wątpliwości w panu dyrektorze. Miał u siebie w zapasie cały szereg fotografíj Arsena Lupin. Rzucił je na stół i przyglądał się im uważnie. Żadnego rysu wspólnego z tym, który zwał siebie detektywem Nikol.
Ale Prasville wiedział, jak cudownie umiał zmieniać swą osobę słynny włamywacz, to też nie wątpił już teraz, że ma go prawie w ręku.
Wyszedł pośpiesznie z tajnego gabinetu i udał się do swego biura. Po drodze zatrzymał pierwszego spotkanego brygadjera.
— Czy widziałeś pan — spytał go — wychodzącego stąd człowieka, średniego wzrostu, któremu towarzyszyła zrozpaczona kobieta?
— Tak jest, panie dyrektorze.
— A czy poznałbyś go pan?
— Niezawodnie. Przyjrzałem mu się dobrze, jakoteż młodej damie, która zdawała się czuć bardzo nieszczęśliwą.
— Mniejsza o damę, ale jego musisz pan odnaleźć. Weź pan z sobą sześciu inspektorów policyjnych i udaj się na plac Clichy, gdzie ów Nikol podał swój adres. Gdybyś go tam nie znalazł, szukać musisz w mieszkaniu hrabianki de Mergy. Ale, czekaj pan, wprzód wystawić panu muszę urzędowe upoważnienie aresztowania tego jegomościa. — Rzekłszy to pan dyrektor zasiadł przy biurku i podpisał gorączkowo urzędowy blankiet.
— Weź pan to — rzekł, wręczając go brygadjerowi — i nie trać chwili czasu.
Brygadjer wziął do rąk dokument, lecz rzuciwszy nań okiem, zatrzymał się jeszcze, mówiąc:
— Ale miałem aresztować pana Nikol, a ten papier wydany jest na imię Arsena Lupin.
— Bo też mniemany Nikol i Arsen Lupin są jedną i tą samą osobistością — odparł Prasville, zacierając dłonie.
Tak, tak — mówił do siebie po odejściu brygadjera. — Mieć będę w ręku jedno lub drugie i to dziś jeszcze. Arsen Lupin lub lista 27-miu.