<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Któś |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukiem S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przyobiecany przewodnik, który miał Paczuskiemu dopomódz do poznania się z okolicą, stawił się jeszcze tegosamego wieczora do niego.
Typy podobne wśród ludu nie są u nas rzadkie, chociaż barwy rozmaite przybierają.
Jacuś Suszka rodem był z samego Garwolina i pochodził ze starych mieszczan tutejszych, posiadaczy kawałka ziemi, na której od wieków gospodarowali jako rolnicy, a obok tego rozmaitemi się zajmowali rzemiosłami. Mieszczanin u nas prawie wszędzie był tą istotą pośrednią pomiędzy wieśniakiem a właściwym mieszczuchem, który już ani się znał ani mieszał do roli.
Gdy inni Suszkowie, pozostawszy wiernymi tradycyom rodowym, uprawiali teraz kawał pola, a obok tego bawili się ciesielką, Jacuś, zawczasu poczuwszy w sobie bardziej przedsiębierczego ducha, rolę porzucił i, na głowę i ręce własne się spuściwszy, postanowił innemi drogami iść do szczęścia.
Ale najpierw spójrzmy na Jacusia, jakim się się przedstawił p. Emilowi, po latach długich walki z losem, dobiwszy do portu, z którego trudno przypuścić było, aby znowu na morze rozbujanych fluktów mógł wypłynąć.
Jacuś, jak jego zdrobniałe imię wypowiadało, był człowieczkiem lat może sześćdziesięciu, małego wzrostu, z twarzyczką brunatną, spaloną, pomarszczoną, jak jabłko zimowe, w której mały nosek zadarty, szerokie bardzo usta i dwoje ocząt głęboko utkwionych, składały fiziognomią niby uśmiechniętą, trochę trupią główkę przypominającą. Włos mu już mocno szpakowaciał. Czoło w fałdy grube się marszczyło, zębów w ustach, gdy je otworzył, niewiele widać było i to rozsianych dziwnie, u dołu i u góry, jak słupy wyłamanego płotu.
Prawdziwa, czy sztucznie wymożona na sobie wesołość, ożywiała to lice, nie piękne, ale nie głupie.
Strój był bardzo skromny: kapota wyszarzana, jaką mieszczanie nosić zwykli, buty stare i wykoszlawione, a nakrycie głowy stanowił słomiany prosty kapelusz, czerwoną wstążką przepasany. W ręku miał kijek, który w kącie postawił, skłoniwszy się i pozdrowiwszy Paczuskiego pochrześcijańsku.
Historya Jacusia była dosyć ciekawą, lecz podobnych wiele się błąka po naszym świecie. Był Jacuś cieślą, stolarzem, nauczył się czytać i pisać, próbował służyć jako oficyalista, mówiono, że jakiś czas pełnił obowiązki zakrystyana. Grał na skrzypcach, umiał z biedy pomalować bryczkę — powoził w potrzebie i furmanił — ale to wszystko mu się nie wiodło. Oprócz tego — polyhistor swojego rodzaju, mało było rzeczy na których-by według własnego przekonania się nie znał, którym-by nie podołał. Rwał się do wszystkiego.
— Ja to, panie, w lot zwędruję! — zwykł był mówić.
I wędrował tak, że zawsze w początku mu się niby wiodło, a w końcu musiał rzucić każde zajęcie, bo godnem siebie go nie uznawał.
Jacuś należał do ogromnej u nas liczby ludzi — do wszystkiego i do niczego, zdatnych i niezdatnych. Tam, gdzie podział pracy, jak w rozsypanych po kraju naszym rzadko osadach, nigdy się nie dokonał, nadzwyczaj wielu musiało, zamiast jednemu się poświęcić powołaniu, być gotowymi wszystko poczynać, czego wymagały okoliczności. Nasz wieśniak prawie każdy potrosze jest takim Jacusiem. W potrzebie łata chomąta, naprawia buty, stawia piece, wyciosze stolik. Robota może być niewiele warta, ale i taka czasem jest niezbędną. Tam, gdzie się to dzieje, rzemiosła, naturalnie, do wielkiej doskonałości dojść nie mogą; ale że na wielostronnem takiem kształceniu się zyskuje intelligencya jednostki — to nie podpada wątpliwości.
Dlatego nasz chłopek i mieszczanin wogóle roztropniejszy jest, poradniejszy od mieszczanina niemieckiego, doskonałego w swoim fachu, ale poza nim nieznającego nic i niemogącego sobie dać rady, gdy go los wyrzuci, jak kółko z machiny.
W ciągu nadzwyczaj ruchomego i urozmaiconego żywota Jacuś dotykał ludzi, stanów, powołań różnych, chwycił wszędzie potrosze czegoś — do niczego nie doszedł — ale humoru, odwagi i wiary w siebie nie stracił. Dowodził zawsze, że — z pozwoleniem — tylko durniom i niepoczciwym wiodło się na świecie. Siebie nie miał ani za pierwsze, ni za drugie...
Do charakterystyki Jacusia należało, iż niepomiernie obfitą i łatwą miał swadę. Mówił daleko lepiej niż robił, lubił gadać, był niewyczerpanym, i pocieszał się w biedzie wymową. Tę i ludzie cenili, a Jacuś w gospodzie, przy kieliszku, którym nie gardził, chociaż nigdy się nie upijał — był nadzwyczaj miłym i wszędzie pożądanym gościem. Bywalec — nietylko prawie cały kraj przebiegł niegdyś i dobrze właściwości miejsc pamiętał, ale parę razy wyrwał się za granicę, gdzie mu się wcale nie podobało.
— Niema panie, jak u nas — zwykł był mawiać — a te tam wielkie rzeczy, o których powiadają za granicom — to wszystko blichtr... Jak Boga kocham!...
Przedstawiony przez Pinkusa, który natychmiast wyszedł zostawując go samnasam z Paczuskim, Jacuś począł najpierw od nadzwyczaj pilnego badania p. Emila. Nie uszło nic jego oka, od stroju do tłumoczka, a jaki wniosek wyciągnął z niego? — trudno było odgadnąć.
Ręce z kapeluszem założywszy na plecy, Jacuś stał, oczekując interpellacyi.
— Pan Pinkus mnie tu zarekommendował — rzekł w końcu, widząc, że Emilowi trudno się na nią było zebrać — na usługi pańskie... Jestem tuteczny.
— Zechcesz mnie więc może poinformować — rzekł Paczuski, kłamiąc jak przed gospodarzem. — Mam zamiar tu kawałek ziemi kupić — hę!
Jacuś się potarł po głowie.
— Tche — odparł — nigdy nie można przewidzieć, co komu się poszczęści albo nie uda. Tak i to... ale tu ziemia...
Nie dokończył.
— Jednakże Pinkus mi powiadał, że kolonie się małe trafiają — dorzucił Paczuski — ot, jak Rusinowy Dwór. No — i ludzie się na nich trzymają...
Jacuś pomyślał.
— Proszę jegomości — rzekł dowcipnie — ja raz w życiu widziałem siedzącego na wierzbie zająca. No — i siedział... Psy go napędziły, wierzba była pochyła... no — i salwował się na nią.
Rusinowy Dwór — to trzeba znać — dodał i splunął.
— Napił-byś się waćpan czego? — spytał Emil.
— Jeżeli łaska pańska, kieliszeczek jeden, nie jestem od tego...
Paczuski otworzył drzwi i zawołał o wódkę. Podano ją, a Jacuś, wychyliwszy — za zdrowie jegomości, chrząchnął i odezwał się:
— Rusinowy Dwór trzeba znać — ale tego, co oni tam, nikt nie dokaże... Kto ich wie, co to za ludzie?.. chłopiska... Sama dziedziczka, pożal się Boże, prosta, gburowata, chamska córka... choć jej na niczem nie zbywa — ale dlatego przędzie i pierze, i z ogrodu ziele gotowa nosić. Więc co to dziwnego, że im tam na tym ziemi kawałku, jakotako się powodzi? Nie każdy zechce pójść za pługiem...
Ruszył ramionami.
— Widziałeś asan kiedy tę kobietę? — spytał Emil.
— Zdaleka, alem z nią nigdy nie gadał, bo ona do rozmowy nie skora — rzekł Jacuś — mruczy pod nosem, i to porusińsku tylko, pochłopsku, na nikogo ani spojrzy, o ludzi nie dba.
— Stara jest?
— A! nie młoda, pewno lat ma pod sześćdziesiąt, chociaż zdrowo wygląda i piękna być musiała — mówił Jacuś. — Tylko z nią żyć nie zdrowo pewnie, bo ino łajać i sprzeczać się lubi i gryzie siebie i drugich... Tak powiadają. Ona i jej ludzie do nikogo nie przystają, — z nikim nie żyją. Wezmą najemnika czasem: to mu dobrego słowa nie dadzą. Dzicy wszyscy.
— Pinkus mi powiadał — dorzucił Emil — że tam jeszcze kogoś do pomocy ma baba... który do niej czasem przybywa i przesiaduje. — Któż to taki?
— Musi taki, jak oni tam wszyscy — rzekł Jacuś — choć z twarzy niby lepiej od nich wygląda. Niewiadomo, zkąd on przyjeżdża, a gdy tu siedzi, to gospodaruje i pracuje z nimi. A babę szanuje, jakby panią jego była.
— Widziałeś go? — dołożył Emil.
— Też zdaleka tylko — rzekł Jaciuś, bo i ten dziki jest — nie rad z ludźmi żyć. Oni tu wszyscy jakby na wyspie siedzą i znać nie chcą nikogo.
— Osobliwi ludzie!
— Pewnie — odparł Jacuś.
— Radbym tę kolonią zobaczył — odezwał się po chwili Paczuski.
— To czemuż nie? — żywo dokończył stary — pojedziemy jutro i zbliżymy się do niej. Tylko zachodzić tam niema sposobu: naprzód, że psiska takie trzymają, iż się im człowiek nie opędzi: potem, że nikogo poczciwie nie przyjmą, choćby kto tylko napić się chciał u studni. Ale budynki i gospodarstwo może pan obejrzeć.
Na tem rozmowa się o kolonii skończyła, a Jacuś począł prawić o sobie, okolicy, sąsiadach, ziemi do sprzedania i długo mu się gęba zamknąć nie mogła. Wkońcu, gdy już późno było, umówiono się o ranną bardzo nazajutrz godzinę, dla pieszej ku Rusinowemu Dworowi wycieczki.
Jacuś odszedł, wcale Paczuskiego nie zrozumiawszy, a Emil, zmęczony i znudzony, niemal żałując, że się wdał w tę sprawę, położył się spać głodny, znajdując, że nawet na polowaniach po wsiach, nigdy nie próbował tak niegodziwego siennika.
Ranek, choć nieco mglisty i oparny, obiecywał dzień pogodny. Paczuski, niemogąc przełknąć przyniesionej mu kawy, musiał kawałkiem chleba i wódką śniadanie zakończyć.
Jacuś, w doskonałym humorze, z torebki, którą miał na sobie, dobywając rozmaite przysmaki, do których przyprawy wchodził czosnek i sól, kroczył tuż za panem, rozpowiadając mu historyą wszystkich domów Garwolina, jakie mijali.
Niewiele to obchodziło Emila, który słuchał roztargniony, bo myśl jego zaprzątnięta była, nietylko Horpińskim i tajemniczą kolonią, ale niegodziwą wieczerzą wczorajszą, gorszem jeszcze śniadaniem dzisiejszem i perspektywą głodu, utrapień, przechadzek pieszych, do których ani nogi jego, ani obuwie nawet przyzwyczajonem nie było. Tymczasem zabierało się na to, że do Rusinowego Dworu parę godzin gorącego dnia, po piasku, w pyle kroczyć mieli, a jako jedyna osłoda przechadzki nieustająca paplanina Jacusia się obiecywała.
Paczuski chwilami tracił męztwo, ochotę, i gotów był zawrócić do Garwolina, wziąć pocztę, wyrzec się wszystkiego i powrócić do Warszawy; tylko niezmierne rozjątrzenie przeciw Horpińskiemu sił mu dodawało.
Za nim i przy nim idący Jacuś ciągle mu coś pokazywał i opowiadał. Droga, po godzinnej już przechadzce, skręcała nieco wprawo i zwracała się ku wcale ładnie wyglądającej wioseczce.
Było to coś małego i drobnego, ale uśmiechniętego zalotnie i wyglądającego na gniazdeczko dla dwojga gołąbków. Na pagórku stał skromny domek, w stylu niby szwajcarskim wystawiony, schludny, świeżuchny, obwieszony pnącemi się roślinami, otoczony zielenią żywą trawników i kwiatami. Poza nim ogród drzew starych, cienistych, stanowił tło, na którem budowla ta i otaczające ją malowały się, jak na dobrze skomponowanym obrazku.
Mimowolnie, przymusową przechadzką znużony już, znudzony Paczuski, spójrzawszy na tę miluchną siedzibę, w duszy pozazdrościł jej mieszkańcom, wyobrażając ich sobie szczęśliwie, spokojnie zasiadających do obficie, czysto, smaczno zastawionego śniadania.
Hoc erat in votis! Pieszczoch nie znosił głodu, nie przywykł był do niego. Gościniec, którym szli, zwróciwszy się poza płotem ogrodu, szedł dalej skrajem jego, ale tu już nie płot go od pola oddzielał, tylko głęboki przekop, w którego głębi ukryty był częstokół, tak, aby widoku nie zasłaniał.
Oko mogło sięgnąć w głąb' ślicznie utrzymywanego ogródka, w którym letnie kwiaty, w niezmiernej obfitości pod klombami rozsiane, zdradzały pielęgnującą je rękę kobiecą.
Wśród zielonych kobierców przewijały się ścieżki misternie prowadzone, nad któremi stały drewniane i kamienne ławki i stoliczki.
Paczuski wpatrywał się z niezmierną ciekawością w ten kątek tak malowniczy i szedł samym brzegiem przekopu, gdy zpośród drzew, na drugiej stronie, ukazała się postać kobieca, w rannym stroju, w kapeluszu słomkowym, z książką w ręku.
Figurka ta niewieścia, tak przypadała do krajobrazu, iż zdawała się do niego stworzoną. Panienka czy pani, trudno to było rozstrzygnąć, była nie wielkiego wzrostu laleczką, tak zręczną, tak kształtną, jakby ją na tle drzew jakiś Chaplin wymalował. Biała, różowa, z włoskami blond, z buzią małą koralową, należała do tych zjawisk kobiecych, które coś w sobie mają dziecięcego i motylkowego. Powagi w niej próżno było szukać, ale za to wdzięk od stóp do głów ją opromieniał.
Wielkiemi, niebieskiemi oczyma, stanąwszy tuż naprzeciwko Emila, wpatrzyła się w osłupiałego, i z ust jej wyrwał się wykrzyknik:
— Pan Emil!
Raziło go jak piorun to pochwycenie in flagranti, w stroju wcale nie do zaprezentowania się tak ładnej pani, pieszo na gościńcu, z dosyć podejrzanie wyglądającym towarzyszem — i, wśród wycieczki, z której się wytłómaczyć było koniecznością razem i niemożnością. Paczuski stał długo i niewiedząc: czy mu nie wypadało uciekać — i zwolna dopiero podniósł kapelusz, jakby teraz nareszcie poznał, znajomą zdawna sobie z Warszawy, żonę a teraz wdówkę po przyjacielu serdecznym, panu Bończy.
Pani Bończyna lub, jak ją pospolicie zwano Bończa, od dwóch lat już była wdową, a nie żyła z mężem nad rok jeden. Emil Paczuski, wybierając się w okolicę Garwolina, zupełnie był zapomniał, iż Brzózki, majątek nieboszczyka, Tadzia Bończy, leżał w tej stronie.
Śliczna wdówka, która miała czas opłakać męża, znaną była i w Warszawie z dziecięcej swej wesołości, dobroci i miłości swobody. Żyła ona tu z matką i głoszono powszechnie, że wcale za mąż iść nie chciała. Miała własną wioskę i Brzózki dożywociem po mężu.
— Na Boga! co pan tu robisz! pan! tu tak rano! Sam jeden pieszo! Przypadek jakiś.
Gdy wdówka tak żywo mówiła, posunąwszy się aż na sam skraj przekopu, Emil miał czas namyśleć się, jakiem kłamstwem się wywinie.
Jacuś z odkrytą głową stał za nim, milczący.
— Ale, mów-że pan, mów, szczebiotała pani Bończa — umieram z ciekawości! Co to za awantura?
— Najprostsza rzecz w świecie — z przymuszonym uśmiechem odezwał się nareszcie Paczuski. — Nie wiem czy pani zna moję namiętność do myśliwstwa.
— Pierwszy raz o niej słyszę!
— Chciałem się rozpatrzeć w okolicy, czybym nie mógł nabyć kawałka ziemi i lasu do polowania, gdziebym i sam użył przyjemności i przyjaciół czasem zaprosił.
Wdówka słuchała, widocznie zdziwiona i niedowierzająca.
— Gdzież pan się zatrzymałeś? — zapytała.
— A! w Garwolinie! — mruknął Emil.
— I pieszo puściłeś się tak...
Paczuski nie dał jej mówić, przerywając z uśmiechem.
— Zdawało mi się, że nie będzie tak gorąco — chciałem spróbować...
Pani Bończyna zaczęła się śmiać.
— Jadłeś pan śniadanie? — zapytała. — Radabym go zasekwestrować... My tu z mamą żyjemy tak samotnie... Wstąp pan na chwilę.
Paczuski się wahał.
— Bardzo proszę: wstąp..... każę pręciuchno zrobić coś, aby pana odżywić, bo z Garwolina, wątpię, abyś wyszedł zbyt przesycony. Miejscowa restauracya, jak mi opowiadano, nie odznacza się przysmakami.
Paczuski spojrzał zukosa na Jacusia, który ślinkę połykał. Bończyna nalegała.
— O trzy kroki jest furtka — zawołała.
— Ale mój strój...
— A! na wsi — le plus simple appareil wystarcza! — rozśmiała się piękna pani i skinęła, ukazując stronę, w której furtka znaleźć się miała.
Paczuski nie rozmyślał już. Było mu to nie na rękę po części, ale razem miał to za opatrznościowe zrządzenie, iż mu się ludzkie śniadanie na drodze tak cudownie trafiało.
Jacuś, dobrze znający dwór w Brzózkach i gościnność gospodyni, ocierał usta brudną ręką, marząc także o przyjęciu na folwarku lub w kuchni, które mu się uśmiechało.
W furtce czekała już wdówka, która podała wesoło rękę Paczuskiemu, wzięła go, jak jeńca wojennego, i poprowadziła ku domowi.
Może rada się była przed Warszawianinem swoją śliczną rezydencyą popisać. Wiodła go bardzo umiejętnie, wybierając ścieżki, z których coraz inaczej, a zawsze bardzo ładnie wydawał się domek wyelegantowany i zalotny.
— Patrz-że pan — mówiła ożywiona — jak ztąd ślicznie widać mój domek! O! bardzo maluchny, skromniutki, wiejski, ale — caceczko! Ja go tak kocham!...
Z tej strony, patrz pan: ten ganeczek cały okryty glicyną i klematysami... Glicyny już przekwitły... niestety!... a ta sadzaweczka, która błyszczy zza drzew ciemnych...
Tak milcząc i słuchając jej dźwięcznego szczebiotania, Paczuski dosyć zmieszany, nadrabiając humorem, zbliżył się do dworku. Nagle gospodyni, doprowadziwszy go do werendy, wyrwała mu rękę.
— Siadaj pan tu — rzekła — przewodnik niech sobie w kuchni odpocznie, a ja pójdę mamę uprzedzić, że mam gościa, którego złapałam na gościńcu.
To mówiąc, wybiegła a Emil miał czas zaledwie poprawić ubranie, gdy już powróciła nazad.
Śniadanie natychmiast miało być gotowe i mama, pani sędzina także.
Zacna ta kobiecina od lat już wielu po ciężkiej chorobie z krzesła się nie ruszała i wożono ją z niem po pokojach. Była, pomimo to, ożywioną, miłą i w sąsiedztwie ukochaną. Zawsze od rana ubrana bardzo starannie, z nieodstępną pończoszką w ręku, z łagodnym uśmiechem, albo z modlitwą na ustach, wiodła życie przy córce, nie skarżąc się, nie narzekając, prawie szczęśliwa.
Gdy Paczuski z gospodynią wchodził jednemi drzwiami do jadalni, drugiemi wtaczało się już krzesło pani sędziny, której go Bończyna prezentowała jako przyjaciela nieboszczyka Tadzia.
Paczuski, któremu w towarzystwie nie zbywało na wymowie i humorze, tym razem musiał się staruszce wydać bardzo dziwnym, bo nie mógł długo wszystkich władz swych odzyskać. I on jak sparaliżowany wyglądał.
Rozmowa, naturalnie, poczęła się o Warszawie, o wspólnych znajomych; Emil ze swej strony wychwalał śliczne położenie i urządzenie Brzózek.
— A! panie — odezwała się matka — wszystko to dzieło tej mojej drogiej — (wskazała na córkę). Nieboszczyk mało dbał o piękność, ona-to stworzyła i ten śliczny ogródek, przerobiła domek i ukwieciła, wonią zapełniła ten kątek, w którym nam z naszą żałobą tak dobrze!
Bończyna krzątała się około śniadania — Paczuski korzystał z każdej chwili, aby dalszy ciąg popełnionego kłamstwa przygotować.
Nie było ono wielce prawdopodobnem, ale — wiele młodzieńczą fantazyą tłómaczyć się daje.
Pomimo pośpiechu, z jakiem śniadanie podać miano, upłynęła dobra godzina, nim ono na stół przyszło. Po garwolińskim poście, po podróży i znużeniu, wydało się ono Paczuskiemu bezprzykładnie smacznem i doskonałem.
Po kieliszku wina humor się zaczął odradzać.
Emil sam z siebie się śmiał, iż się tak niepraktycznie wybrał na poszukiwanie gruntów i lasów, ale szło mu, jak powiadał, o to, aby go nie obdarto, chciał więc jaknajskromniejszą przybrać postać.
Pani sędzina pobłażająco znajdowała to rozumnem.
W ciągu śniadania wdowa, opowiadając jeszcze matce, jak była zdziwioną, niespodzianie zobaczywszy Paczuskiego, dodała:
— Myślałam, że mi się znowu tak przywidziało, jak wówczas, pamięta mama... gdy mi się przyśnił w parobku jakimś Horpiński.
Nazwisko to poruszyło Paczuskiego.
— Na Boga! — zawołał — cóż to było!
— A! dzieciństwo! — śmiejąc się, dodała matka. — Ta moja lubka miewa fantazye... Zachciało się jej konno jeździć, niby-to gospodarstwo pilnować! At... dostała sobie spokojnego konia, sprowadziła siodło — no, i teraz tak śmiało harcuje na koniu, że mnie z okna, patrząc na nią, strach porywa. Za moich czasów kobiety lubiały patrzeć na zręcznych jeźdźców, ale same się do koni nie zbliżały.
Otóż w pierwszych dniach tych wycieczek na siwku...
— Ale ja opowiem sama — przerwała wdowa — zapuściłam się z moim towarzyszem, starym Wojtkiem dosyć daleko, aż pod grunta kolonii, która się zwie Rusinowym Dworem... Trzech parobków pracowało właśnie około roli, podjeżdżam do jednego z nich, podniósł głowę, patrzę... osłupiałam! Przysięgłabym była, że... Horpiński. Pan znasz Sylwana Horpińskiego?
— Bardzo dobrze — mruknął Emil.
— Juściż nie mógł to on być, bo prosty chłop Rusin jakiś się okazał, nic więcej; ale na pierwszy rzut oka, byłabym przysięgła, że to on był.
Zwiodło mnie to, że na widok mój i parobek się uląkł, a gburowato począł odchodzić, nawet czapki nie uchyliwszy. Wystaw pan sobie, że przez dni kilka Horpiński mi nie mógł wyjść z myśli.
Otóż dziś przyszła mi na pamięć ta historya, i sądziłam, że znowu się omylę, bo w skromnym stroju pieszaka, trudno było wistocie domyśleć się pana Paczuskiego.
Emil słuchał zadumany. W początku omało się nie zdradził, lecz powstrzymał się szczęściem — i począł tylko rozpytywać o okolicę, a właściwie ową kolonią Rusinowego Dworu.
Stara pani sędzina, ciekawsza od córki, więcej o niej wiedziała.
— Pan Bóg wie, jacy tam ludzie mieszkają i dla czego się tu okupili i przenieśli, gdy z nikim ani się znają, ani żyją. Zdaje się, prości chłopi kędyś z Rusi, sądząc z obyczaju i języka. Wszystkiego jest ich tam troje, czy czworo... pracują pilno koło roli — ale od mieszczan, od tutejszych włościan, od wszystkich tak uciekają, jak od zapowietrzonych. Nikt tam szklanki wody nie dostanie.
— Ubodzy są? — podchwycił Emil.
— O! wcale nie — odparła sędzina — przeciwnie, mają ich za bardzo dostatnich. Gospodarstwo ma być doskonałe: konie, wozy jaknajlepsze — do życia sobie niczego nie żałują, choć pono pochłopsku jedzą i piją, tak jak się odziewają.
Z zajęciem słuchał Paczuski.
Sama pani, której nie bawiło opowiadanie o Rusinowym Dworze, wolałaby była pewnie pokazać jeszcze swój ogródek i domek gościowi — i pochwalić się niemi. — Emil musiał myśleć o odwrocie.
Ciekawość jego ułamkową powieścią sędziny, znowu żywo obudzoną została; chociaż wszystkie trudności zaspokojenia jej w sposób przyzwoity coraz mu jaśniej przed oczyma stawały.
Pani Bończyna wogóle odradzała mu błąkanie się po okolicy, o której słyszała od męża, iż dla myśliwstwa wcale nie była ponętną.
— Pan tu nic nie znajdziesz — mówiła — darmo się zamęczysz tylko. Jabym proponowała zostać z nami na obiedzie — wieczorem się przespacerować do miasteczka, a potem powrócić do Warszawy i szukać polowania gdzieindziej.
Choć rada ta uśmiechała się Paczuskiemu, nie mógł jej przyjąć — chciał dotrzeć koniecznie do Rusinowego Dworu, zobaczyć go choć zdaleka. Opowiadanie wdowy było potwierdzeniem wszystkiego, o czem wprzód się dowiedział. Widziała Horpińskiego, to nie ulegało wątpliwości: tajemniczy więc ten człowiek w istocie tu tygodniami z tymi prostymi jakimiś ludźmi przebywał.
Śledztwo już stanowczo to wykryło; pozostawało teraz dalsze jego prowadzenie, nierównie trudniejsze. Paczuski zamierzał znaleźć się niespodzianie w polu oko w oko z przebranym w sukmanę Horpińskim, i pochwycić go tak na gorącym uczynku. Tymczasem musiał plac przyszłego boju opatrzeć, z Jacusiem się naradzić — kłamstwem jakiemś swój pobyt tu pokryć. Czuł, że wziął na swe ramiona ciężar okrutny.
Przyszła nareszcie chwila pożegnania z ładną miłą wdówką.
Emil, które ostatnie pół godziny wystawionym był na pociski jej oczów, uśmiechy ustek i zalotne minki, bo wdowa podobać się chciała, choć nic złego nie miała na myśli — poczuł się poruszonym, ujętym... niemal tak ładniuchną i świeżą wydała mu się jak Maniusia, równie ponętną, a nierównie ponętniejszą, bo śmielszą w obcowaniu.
Błyskawicą przeleciało mu po myśli życie w takiem ślicznem gniazdeczku, z taką miluchną istotą — czasem wycieczka do Warszawy, niekiedy odwiedziny u matki. Nie byłoż-by to prawie szczęście?
Emil, mimo młodości, był trochę leniwy; widok tego portu obudził w nim myśli spoczynku.
— Co mnie do Horpińskiego! Dla czego się mam upierać przy Maniusi, jeżeli ona woli p. Leona?..
To pewna, że pożegnał Bończynę daleko czulej spoglądając jej w oczy, niż przy powitaniu, i prawie przyrzekłszy, że wstąpi wieczorem, jeżeli tylko tędy go nazad droga będzie prowadzić.
— Patrząc na nią, szepnął, wychodząc: — Nigdyby jej człowiek nie dał więcej nad lat dziewiętnaście, a ma pewnie dwadzieścia i parę! Wygląda jak panienka.