<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po zwierzeniu się tem, trwało czas jakiś milczenie. Hrabia Antoni po obiedzie rad był silniejszych wzruszeń i nawet roznamiętnionej rozmowy uniknąć. Wacław, przeciwnie, obiadem był ze zwykłego sobie umiarkowania — wykolejony.
Niezupełnie panował nad sobą.
— Hrabio — rzekł po namyśle — słowo honoru, że wszystko to pozostanie pomiędzy nami!
Wielkie oczy wytrzeszczywszy poczciwy powiernik, z pośpiechem rękę podał, zaręczając, że tajemnicy dotrwa.
Wacław schylił mu się do ucha.
— To cała historya — rzekł — która sięga żywota, ś. p. ojca naszego; nie miałem szczęścia znać go prawie, mało bardzo pamiętam, odumarł nas młodemi.
Nierychło, gdyśmy doszli do pełnoletności, ja i mój brat — znasz go, tak do mnie podobny jak Horpiński — zacząłem się w papierach po ojcu rozpatrywać i o nim rozsłuchiwać w okolicy, informując u tych, co go osobiście znali.
Ojciec nasz, wszyscy mu tę sprawiedliwość oddają, był człowiekiem nadzwyczaj prawym i szlachetnym, ale miał ludzkie słabości. Mówią, że lubił kobiety piękne i łatwo się rozmiłowywał.
Tych jednak młodzieńczych miłostek jego, gdy się raz ożenił, nie pozostało najmniejszego śladu. Głuche wieści krążyły o nich — którym przyjaciele ojca zaprzeczali.
Dziwnym trafem, rozbierając papiery i rozrachowując fundusze jakie po ojcu pozostać były powinny, trafiłem na ślad wyraźny, że kilkakroć stotysięcy brakło — których rozporządzenie najgłębsza okrywała tajemnica. Było to dla nas zagadką. Nierychło potem od starych ludzi zasłyszałem, jakoby ojciec, młodym będąc, zakochał się w prostej wiejskiej dziewczynie, nadzwyczajnej piękności, utrzymywano nawet, że się z nią potajemnie, mimo oporu familii ożenił, miał syna — i z największą trudnością potem przyszło to małżeństwo nieważne rozerwać, a ojca z matką naszą ożenić.
Co się stało z tą pierwszą kochanką czy żoną, z tym synem? — wpadli jak w wodę — ani słychu. Mówiono, że wyposażona hojnie kobieta, wyniosła się gdzieś daleko — że dziecko powierzone było na wychowanie jakiemuś nauczycielowi, który miał jaknajstaranniej czuwać nad niem aż do lat dojrzałych.
Wszelkie podobieństwo mówiło za tem, że znikłe kapitały ojca, który nigdy utracyuszem nie był — musiały przejść na tego... nieznanego nam... syna chłopki.
Ale w papierach — została tylko próżnia. Zniszczono jaknastaranniej wszelkie dowody, mogące na jakieś domysły naprowadzać.
Jednakże, kochany hrabio — wy to wiecie, że najtroskliwsze zacieranie nieprzyjemnych wspomnień — zawsze się okazuje próżnem. Wszystko wychodzi w końcu na wierzch.
Hrabia potakująco głową poruszył.
— Nie mieliśmy wcale ani ja ani brat pretensyi do ojca — ciągnął dalej Wacław — za rozporządzenie tym półmilionem złotych, gdyż summa dochodziła tej wysokości, a mogła ją nawet przewyższać.
W rachunkach za życia ojca stało oprócz tego regularnie po kilka tysięcy rubli rocznie — zawsze w jednej porze, na niewiadomy obracanych użytek...
Mnie i brata więcej daleko niepokoiło to, żeśmy gdzieś na świecie mogli mieć kogoś, tak blizko z nami połączonego, do którego się ani można było przyznać — ani wiedzieć, jaki go los czekał.
Wystaw-że sobie wrażenie, jakie na mnie uczynił ten Horpiński, ze swem nadzwyczajnem podobieństwem do nas! Natychmiast mi na myśl przyszło: Ten być musi!
— Ale, mój drogi panie Wacławie — odparł hrabia — mnie się zdaje, że to czysta imaginacya. Horpiński, oile wiem, nigdy nie bywał na Ukrainie, i prawdopodobnie pochodzi z Galicyi, albo....
Tu hrabia się zatrzymał trochę.
— Właściwie, kto go wie? — dodał — ukraińskiego w sobie nic nie ma.
— Zapominasz o tem, — wtrącił Wacław — że ojciec umyślnie zacierał pochodzenie, że matkę i syna wywieziono.
Nitosławski ruszył ramionami.
— Dodajmy do tego — rzekł — że, chociaż ja nie wiem nic o nim, bardzo być może, iż on, przez matkę jest uwiadomiony o ojcu — że wie w jakim stosunku jesteśmy.
Nic naturalniejszego nad to, że nas nienawidzieć musi.
A właśnie on, jak tu wszyscy utrzymują, jest w szczególnych względach u babuni, u pań Zawierskich i u p. Michaliny.
Musi mi szkodzić.
Długo, długo hrabia Antoni głową poruszał, palił cygaro — ręką jedną bębnił po stoliku, nim rozważywszy, co mu Nitosławski zwierzył — odezwał się z wymijającą odpowiedzią:
— Cóż tu na to radzić? — hę?
— Nie mam najmniejszej skazówki, mogę się mylić — mówił Wacław po chwili — ale prawdopodobieństwo jest za mną. Jak ci się zdaje?
— Rzecz to bardzo niepewna — odparł hr. Antoni — są czasem dziwne natury igraszki. Potrzeba-by koniecznie dojść: zkąd pochodzi i kto jest ten Horpiński?
— Tak — lecz właśnie, co mi najwięcej daje do myślenia, to — że się o nim nic dowiedzieć nie można — zawołał Nitosławski. Niejaki Paczuski, patrz — oto ten, co tam z p. Salvatorem siedzi przy oknie, zadał był sobie pracę szpiegowania go, dochodzenia. Poznałem się z nim umyślnie; jest gadatliwy, nie lubi tego Horpińskiego, wyśpiewał mi chętnie, co wie, i przekonałem się, że nie wie nic.
Przyznasz, mój hrabio, że kto się tak ze swem pochodzeniem tai, ten coś ma do ukrywania.
Hrabia, widocznie skonwinkowany, małemi haustami dopijał chartreuzę i ramionami poruszał.
— Nie widzę jeszcze — dodał po namyśle, dlaczegoby ten pan wam miał być nieposłusznym i chciał szkodzić.
Mówiłem i powtarzam, iż tego jestem pewnym, że się o p. Michalinę nie stara.
Chociaż zdaje się być człowiekiem zamożnym, ale zawsze to nie dla niej partya. I że nie jest konkurrentem, dlaczegoby miał być przeciwnikiem?
— A! a! — zawołał, rozgrzewając się coraz mocniej Nitosławski — nie rozumiecie więc tego, kochany p. Antoni, że są wrodzone takie nieprzyjaźni, niechęci, wstręty, które się rodzą od pierwszego wejrzenia. Ja mam wstręt okrutny do niego i jestem pewny, że on też musi mi być nieprzyjacielem.
— Imaginacya! — uśmiechnął się hrabia. Panną się zająłeś mocno, rozbujała fantazya — i roisz. Słowo daję.
Chcesz, abym ja zbliżył się do niego i starał się go wybadać, albo nawet was z sobą zapoznał? Toby było może najlepszem.
Nitosławski się wzdrygnął.
— A! nie — rzekł — jeśli chcecie się do niego zbliżyć, nie mam nic przeciw temu — co do mnie — byłoby mi to tak przykrem, że chyba ostateczność mogłaby mnie zmusić.
Dobrodusznie, niebiorąc tego bardzo do serca, hrabia począł mruczeć, iż postara się w tem rozpatrzeć.
— Miej tylko cierpliwość, p. Wacławie — proszę o nią.
Cała ta historya waszego ojca, tego pół miliona i ukrytego syna, zdaje mi się być owocem fantazyi. Mógł się kochać w ukraińskiej dziewczynie; lecz, żeby romans chłopski tak go dalece obowiązywał, żeby miał takim kosztem dziecko wyposażać, to zdaje mi się nieprawdopodobnem. Nie! nie!
— Mówiłem wam — przerwał Wacław — ojciec mój, był nadzwyczaj sumiennym. Ludzie powiadają, że choć ślub był nieważny i nieformalny — lecz zawsze narzucał mu pewne obowiązki.
A tu, tak nadzwyczajne podobieństwo do nas, do mnie, aż do tego znamienia z lewej strony.
Nitosławski poruszył ramionami niecierpliwie.
Wtem inni goście otoczyli kanapkę. Niektórzy wkładali już rękawiczki i chcieli odchodzić, inni chartreuzą z panem Wacławem jeszcze kieliszki potrącali — inni wychwalali przyjęcie i gospodarza.
Pan Wacław musiał wstać, wmieszać się w rozmowę — i zostawił hrabiego Antoniego na kanapce, bo ten nie rad był po jedzeniu się ruszać i potrzebował odpoczynku dla dygestyi.
Wesoło żartowano jeszcze, osnuwając nowe zabaw plany. Młodzież chciała dla pań wyprawić bal kostiumowy; usiłowano na jednego z gospodarzy zaprosić Nitosławskiego, który nie odmawiał.
Powoli jednak rozchodzili się goście, pozostali tylko krótko na pobojowisku: gospodarz, hr. Antoni i dwaj pasożyci. Chudy Salvator zbierał się do odwrotu, a Lurski poddawał myśl wypicia tu jeszcze herbaty z cytryną.
Zawołano więc o herbatę.
Hrabia Antoni dumał tymczasem; niekiedy powieki mu zapadały, jakby chciał usnąć — ale się otrząsał z tej napastliwej drzemki, bo myślał o Horpińskim i o sposobie uspokojenia Wacława.
Horpińskiego hrabia spotykał często, znał go nieco, lecz nigdy z nim bliżej nie był. Nie stworzeni dla siebie, nie czuli pociągu do poznajomienia się. Hrabia, dobry, uprzejmy, wszystkim starający się służyć, wiedział, że z Horpińskim nie miałby o czem mówić — obawiał się jego wyższości. Teraz jednak, gdy dla Wacława zdawało się to potrzebnem, gotów był uczynić krok jakiś, aby spróbować i przekonać się: czy Horpiński istotnie był tak źle usposobionym, jak się domyślał p. Wacław?
Podano herbatę, hrabia dumał, a Lurski dowcipował.
Ma foi — odezwał się w końcu do gospodarza, sądzę, żeś pan już musiał zdobyć serce panny Michaliny.
Między nami mówiąc — wielkie u niej miał łaski Horpiński, pan szalenie go przypominasz, podobać się więc musiałeś i skorzystasz z tego. Na to potrzeba się było w czepku urodzić! Oszczędził panu jakie pół roku kunkurów.
— Tak — odparł Wacław kwaśno — albo je uczynił zupełnie niemożliwemi. Czy pan sądzisz, że podobieństwo twarzy może wpłynąć na.... serce.
— Czemu nie? — zawołał Lurski — nacoby się u licha zdały fiziognomie, gdyby żadnego nie miały znaczenia?
— Lecz jest i to prawo w naturze — dodał Wacław, — że serce szuka coraz czegoś nowego. Po blondynce zawsze się kocha brunetkę, i — jeśli p. Horpiński był w łaskach, to może właśnie mnie nieszczęśliwemu sobowtórowi jego być do nich przeszkodą.
Śmiać się zaczęto z tego dziwacznego przypuszczenia; Lurski, pozytywista, nie mógł przypuszczać nawet, ażeby taki Nitosławski, młody, dobrze wychowany milioner, mógł być — odepchnięty przez Zawierskie.
Ma foi, — mówił żywo. — Wysoko cenię te panie, ale koniec końców, rozumu-by nie miały, gdyby taką świetną partyą odrzuciły. Wprost to jest niepodobieństwem!
Wstał i pożegnał się Lurski, Nitosławski rachunek zapłacił; pożegnali się z hr. Antonim, i — tak się skończył ten dzień pamiętny.
Pan Wacław poszedł jeszcze do teatru, a że Zawierskie w loży zobaczył, zjawił się u nich na chwilę. Panna Michalina przyjęła go grzecznie, ale zimno, właśnie, gdy on był rozmarzony i ożywiony bardzo.
Na pierwszy rzut oka odgadła, że powracał z takiego kawalerskiego.... obiadu — który dla niej był czemś wstrętliwem. Rozmowa potwierdziła to, i Misia zachowała się już tak zimno, że Nitosławski długo w loży zabawić nie mógł.
Nazajutrz, po nocy dosyć niespokojnej, którą hr. Antoni spędził, pijąc wodę i niemogąc usnąć, przypomniał sobie, iż był obowiązanym śledzić Horpińskiego, a nawet się zbliżyć do niego.
Zadanie było nieprzyjemne, a przy całej swej usłużności, hr. Antoni nie lubił twardych orzechów do gryzienia — bo nie miał zębów potemu.
Gdzie dobrem sercem można było starczyć, stawał chętnie, ale przebiegłości, chytrości zupełnie był pozbawionym.
W duchu narzekał na — przywidzenia Nitosławskiego.
Właściwie niewiedzieć gdzie było szukać Horpińskiego i niewiedzieć jak gonienie za nim tłómaczyć.
Po kilku dniach dosyć niezręcznego biegania po mieście, w jednym z tych salonów wielkich, gdzie się cały świat spotyka, kędy wszyscy się przesuwają, a nikt nie wrasta do nich — hr. Antoni spostrzegł Horpińskiego. Obcesowo prawie natychmiast się starał zbliżyć i zawiązać rozmowę, chociaż mało z sobą byli poznajomieni.
Zawiązała się rozmowa niezręcznie, Sylwan nie okazywał ochoty do prowadzenia jej, ale hrabia był prawie napastliwym. Naprowadził z łatwością rozmowę na to, że się ciężkiego podjął dzieła — opieki nad Nitosławskim.
— Kochany pan mógłby mi być w tem pomocą — dodał uprzejmie. Wiem, że u Zawierskich jesteś położonym jaknajlepiej; nie tajemnicą to dla nikogo, że się p. Wacław chce starać o p. Michalinę. Jak się panu zdaje? Jest on tam dobrze widzianym?
Horpiński, wielce zdziwiony, przyjął to pytanie niespodziane.
— Pan hrabia się myli — rzekł sucho — ja nie jestem tak poufałym w tym domu, aby mi się zwierzano w sprawach tak delikatnych.
— Ale mogłeś sam uważać!
— Nie zwracałem na to uwagi — rzekł Horpiński.
Po chwili hrabia dodał:
— Jak się panu wydał Nitosławski?
— Ale ja go nie znam wcale.
— Życzyłbyś sobie poznać? — wtrącił żywo hrabia.
Horpiński się zmieszał widocznie.
— Bardzo dziękuję hrabiemu — rzekł — niechętnie robię nowe znajomości, nie szukam ich.
Nastąpiło milczenie.
— Jakież choć zdala uczynił na panu wrażenie Nitosławski?
To pytanie natrętne nieprędko wywołało odpowiedź. Skrzywiły się usta Horpińskiemu.
— Z wrażenia trudno mi się wytłómaczyć — dodał powoli. — Już tosamo, iż Nitosławski jest tak śmiesznie do mnie podobnym, nie mogło obudzić sympatyi. Hrabia w życiu musiałeś tego doświadczyć, że podobieństwa się odpychają, a przeciwieństwa pociągają.
Hrabia Antoni wziął to za żart dowcipny i mocno się śmiać począł.
— P. Wacław — rzekł — jest nader miłym, towarzyskim i najlepszego tonu człowiekiem.
— Nie wątpię — zbył krótko Horpiński.
Hrabia Antoni miał dosyć wprawy i doświadczenia, aby umieć naprowadzić gawędę, gdzie mu było potrzeba. Wrzucił pytanie, dosyć umotywowane: z których stron właściwie był Horpiński?
Sylwan przyjął je zimno — bo nie poraz pierwszy go tak zagadnięto.
— A! — rzekł z uśmieszkiem — bardzo mi trudno odpowiedzieć na to. — Sierota, wychowywałem się wędrując, nigdzie prawie nie bawiąc dłużej. Podróżowałem wiele, od lat kilku już prawie stale bawię w Warszawie. Familii nie mam nigdzie, więc właściwie nie mogę się przyznać do żadnej części kraju, jako do swojej.
— Nie ma pan rodziny wcale? — zagadnął hr. Antoni.
— Niestety! — szepnął smutnie Sylwan. Antoniemu nie wypadało badać go dłużej.
Zachodząc z różnych stron, hr. Antoni nie zdobył nic, i gdy Horpiński go pożegnał, patrzył zanim zupełnie zawiedziony w nadziejach. Wytrwawszy tak przez czas jakiś — aby o ucieczkę z placu posądzonym być nie mógł; obrachował Horpiński, iż teraz już śmiało może cofnąć się do Rusinowego Dworu.
Chciał jednak przed odjazdem pożegnać Zawierskie. Nie był do tego obowiązanym, lecz tęskne jakieś uczucie, a może i niechęć ku Nitosławskiemu, instynktowa, nieprzezwyciężona, prowadziły go tam.
Nie czekał jednak wieczora i wolał przyjść w takiej godzinie, gdy mógł znaleźć tylko matkę i córkę. Z twarzą, na której głęboki smutek mimowoli się piętnował, przestąpił próg tego domu. Upokarzało go to jak słabość, że się przywiązał, że przyrósł do tych pań — których nie miał prawa kochać — dla których był całkiem obcym.
W salonie, gdy wszedł, nie było nikogo, oprócz matki i córki. Zawierska była nieco cierpiącą.
Witano go — jak zawsze, uprzejmie.
— Przychodzę panie pożegnać — rzekł na wstępie. — Niespodziany interes zmusza mnie na czas jakiś opuścić Warszawę.
— Jedziesz pan! na długo? — podchwyciła żywo p. Michalina. — O! to nie dobrze! Pusto nam będzie.
— Pani jesteś nadto łaskawą — ależ to pora gdy salon bywa pełny, jak nigdy.
— Pełny i — pusty! — odparła p. Michalina — siadaj pan i tłómacz się co go wypędza?
— Niepodobna się usprawiedliwić — rzekł Horpiński. — Są takie w życiu fraszki, nie warte wspomnienia, a despotycznie ciążące na człowieku. Nie mówmy o tem.
P. Michalina, zrozumiawszy, iż się więcej dopytywać nie wypadało — zamilkła.
— Jedziesz pan nadługo? — zapytała po przestanku.
— I na to pytanie odpowiedzieć mi trudno — rzekł Sylwan. — Bardzo mi żal opuszczać Warszawę, a szczególniej dom państwa, który dla mnie był prawdziwą oazą. Lepiej jednak nie zbyt się przyzwyczajać do takich rajów na ziemi, kiedy ich na niej tak mało. — Mówił to Horpiński z wielkim smutkiem, panna Michalina milczała.
— Wątpię, żeby opuszczenie Warszawy tak pana bolało — odezwała się znowu po krótkiem milczeniu, ale widzę, żeś pan smutny i podrażniony, a przyjaciołom się nie zwierzasz i nie pozwalasz, by się z nim podzielili jego — cierpieniem.... bo pan cierpisz!
Horpiński podniósł oczy na nią.
— Tak jest — odparł spokojnie — cierpię, lecz przywykłem do tego. Od kolebki jest to mój stan normalny, a to, co mnie dotyka, jest takiej natury, że współczucie nawet nie przyniosłoby mi ulgi.
Z obawy, aby się nie zwróciła Misia z nowem pytaniem do niego, Sylwan odezwał się z wesołością nadrobioną.
— A! chciałem oddawna panią zapytać, jak się nowa znajomość — Nitosławski podoba?
P. Michalina minkę zrobiła dziwną, spuściła oczy, zadumała się, pomyślała i — rzekła:
— Powiem panu prawdę — więcej się spodziewałam po nim, z tego, co nasz poczciwy Pruszczyc mówił. P. Nitosławskiemu nic zarzucić nie można, jako pięknemu meblowi w salonie — ale jako człowiek, nie wiem czy wychodzi nad przyzwoitość i pospolitą mierność; ani źle, ani dobrze o nim powiedzieć nie można. Jest jak wszyscy.
Złośliwie uśmiechał się, słuchając, Sylwan.
— Sąd pani bardzo względny jest i szczery — odparł — ale według mnie zanadto pobłażliwy. Nitosławski ma wszystkie wady arystokracyi, nie posiadając prawa należenia do niej, i wszystkie przywary średniego stanu. Jest to człowiek niebezpieczny, bo gładki i zręczny — wewnątrz pusty.
Namiętnie dokończył tej charakterystyki Horpiński, i byłby może ją rozwinął obszerniej, gdyby w tej chwili pani Zawierska go nie zagadnęła, tak, że musiał wstać i pójść do niej. Równocześnie matka szepnęła córce, żeby się dowiedziała: co się u babci dzieje, i panna Michalina wyszła, a Sylwan został sam na sam z Zawierską.
Schyliła się ku niemu.
— Chciałam z panem mówić — odezwała się — mam w nim wielkie zaufanie... chcę się go poradzić, jak przyjaciela.
Pan to już musiałeś spostrzedz, że Nitosławski ma zamiar starać się o Michalinę.
— Wszyscy mówią o tem!
Westchnęła Zawierska.
— Partya byłaby doskonała — odezwała się — ale Misi nie podobał się, jak mi się zdaje. Co pan o nim sądzisz?
— Mało go znam — odparł ostrożnie Horpiński.
— A! nie wymawiaj mi się pan, proszę — nalegała matka. — Ludzie, jak pan, obdarzeni, mają instynkta — obracasz się w tych kołach, w których on bywa. Co o nim mówią? jak go sądzą?
W Sylwanie kipić zaczynało: chciał się wstrzymać, trudno mu było. Czuł, że gdy mówić pocznie, może powiedzieć za wiele.
Niech mi pani wierzy — odezwał się żywo — niemogąc dłużej poskromić, że — panny Michaliny instynkt, trafność sądu, powinny to decydować. Jeżeli córce pani się nie podobał, to starczy, aby się z nim pożegnać grzecznie.
— No, ale pan sam, ludzie, co sądzicie? — wtrąciła Zawierska.
— Dla mnie jest antypatycznym — rzekł bez ogródki już Sylwan. — Widzę w nim pospolitego człowieka, bez wielkich zdolności, w towarzystwie rutynowanego, zręcznego; ale nic w nim szlachetniejszego nie umiem dopatrzyć. Lubi się bawić, dobrze jeść i pić, spekulować na koniach. Nie wyprawia orgii, ale z pewnością, wciągnięty do nich, nie miałby siły się oprzeć pokusie. W moich oczach zuchwalstwem się to wydaje, że śmie nawet pomyśleć o p. Michalinie. Niech Bóg broni, aby ona miała paść jego ofiarą.
Mówił coraz goręcej, twarz mu się paliła, biegały oczy. Zawierska słuchała, wzruszona.
— Jeszcze raz powtarzam — dodał — niech się pani z zamkniętemi oczyma zda na sąd p. Michaliny i nie przeciwi jej. Nitosławski ma wszystko, co dla każdej innej panienki uczyniłoby go pożądanym — tylko nie dla córki pani.
Zawierska milcząco podziękowała mu, podając rękę, i westchnęła.
— A! mój Boże — odezwała się — jak to trudno dla takiej istoty, jak moja Misia, dobrać parę stosowną! a tymczasem lata biegną, trwoga ogarnia.
— O co? P. Michalina jest przy pani szczęśliwą i te lata swobodne będą dla niej pewnie najmilszem życia wspomnieniem. Na cóż je skracać?
Zawierska zadumała się, nie chciała może wyspowiadać się z całą szczerością.
— Więc Nitosławski nie jest wcale tym ideałem — rzekła — o jakim marzyliśmy?
— Daje doskonałe diners fins: to niewątpliwa; konie jego wyścigowe „Meteor“ i „Azalia“ zyskały sławę na nie jednym turfie; on sam w trybunie Jockey-Clubu, przy stole, w salonie składającym się z nicości, gra rolę wcale piękną: ale to jest klejnot wielce podejrzanej wartości, dla prawdziwych znawców — brylant może, lecz oszlifowany z dyamentu du Cap.
Mówiąc to, Horpiński, zwykle łagodny, przybrał wyraz jakiś namiętny, rozgorączkował się nieco. W tej chwili powróciła p. Michalina, a matka rękę mu ścisnęła, dając znak, aby zamilkł. Wstał Sylwan, chcąc się żegnać, gdy Misia zaprosiła go do blizkiej pracowni swojej, aby się poradzić — mówiła żartobliwie — o zieloność lasu, który malować zaczynała. Śmiejąc się, poszli razem do atelier.
— Dwa razy w życiu — odezwała się, na próg wstępując, Misia — widziałam pana tak nielitościwym — najpierw, kiedyś odsądzał biednego Emila Paczuskiego od — wszelkich towarzyskich jego zalet, dziś drugi raz, gdyś Nitosławskiego zgniótł na proch...
Oprócz tego często gorycz czuć w jego sądach o ludziach — jesteś pan takim mizantropem?
Horpiński jeszcze się był nie uspokoił.
— Może w istocie ludzi nie lubię — rzekł — i nie wiele cenię — ale z panią muszę być szczerszym: pójdę dalej i powiem, że we mnie ta mizantropia być może mimowolną zazdrością. Mam żal do wszystkich głupców, że są szczęśliwi i że się im wiedzie; radbym zamącić ich powodzenie tym, co na nie wcale nie zasługują — przez prostą słabość, bom sam nieszczęśliwy, bo mnie się nie wiodło, bo los mnie skazał na pokutę za grzechy niewłasne.
Powiadam więc sobie: za co oni lepsi być mają odemnie? Bywam zły, bardzo zły... nie taję się z tem.
Słuchając, panna Michalina rumieniła się i bladła. Rada była go ukołysać, uspokoić.
— Panie Sylwanie — rzekła — to jakieś bolesne żarty! Pan nie jesteś tak niesłusznie mściwym — tak nielitościwie gniewnym... musisz mieć serce dobre; fantazya tylko zrywa się czasem na takie wybryki! Przykro mi było słyszeć to z ust jego.
Horpiński głowę nieco pochylił przed nią.
— Wierz mi pani — rzekł z goryczą, że się nie darmo czernię — i nic nie kłamię. Od dzieciństwa byłem i jestem nieszczęśliwy, boleść twarzy, ten osad gorzki na dnie duszy, z którego miazmatów rodzą się nienawiści... mizantropia, pogarda ludzi! Innym być nie mogę.
Sam nie mając doli — co dziwnego, że drugim rad-bym ją zepsować... zakłócić?
— A, to okropne! — przerwała Misia — nie poznaję pana, i gdybym nie wierzyła, że to mówisz w chwili rozdrażnienia — żal-by mi go było.
Własne nieszczęście powinno człowieka uszlachetniać, czynić go dobrym, a nie obudzać tę wściekłość i chęć zemsty, która się tylko ślepą namiętnością tłómaczy.
A! fe!... fe! — daj mi pan rękę — uspokój się, ostygnij — bądź dobrym, jak byłeś. A teraz spójrz na obraz, czy nie za zielony... Zapomnijmy o innych — ludziach i sprawach... nie ma nic nad sztukę. Człowiek zepsuje płótno, zmarnuje farby, ale się nie dopuści roznamiętnienia. Jeśli się gniewa, to na nieudolność swoję.
Maluj pan — proszę — rysuj zresztą choćby karykatury — ale nie życz źle nikomu.
Mówiłeś, że głuptaszki bywają szczęśliwe; ale cóżby im w życiu pozostało, gdyby nawet tego nie mieli! Rozumnych nagradza za niedolę jasne pojęcie życia... duchowe rozkosze... wewnętrzny spokój — nie mają tamtym czego zazdrościć.
Co pan mówisz na mój las!... za zielony?
— Nie — roześmiał się Sylwan — ale ja może widzę wszystko za czarno. Nuż mam tę chorobę Daltona?... mnie się nawet o farby poradzić nie można.
Zabierał się znowu żegnać.
— Kiedy pan wrócisz? — spytała Misia.
— Nie wiem.
— Uparty!... Słowo, że nazajutrz po powrocie stawisz się u nas...
Skłonił się Horpiński, Misia mu podała rękę poufale.
— Nie bądź pan tak tajemniczo nieszczęśliwym. Sądziłam i sądzę, że powinieneś mieć siłę do walki z losem.
Odprowadziła go tak do progu.
Horpiński pod wpływem jej głosu i rozumnych rad, powtarzanych ze współczuciem — ostygł znacznie. Pożegnał się nie mówiąc nic, a wyszedłszy na ulicę, począł sobie wyrzucać, że się tak wydał z własnego serca goryczą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.