<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Któś |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukiem S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nadeszła znowu wiosna. Horpiński, raz dostawszy się do Rusinowego Dworu, gdy wzburzenie jakie mu tu towarzyszyło — nowy rodzaj życia uśmierzył trochę, zadając sobie gwałt, aby myślą nawet nie wychodzić za granicę małej osady, za chatę swą i koło szczupłe wrażeń i wspomnień, które tu mieszkały — godził się z losem i przeznaczeniem.
Nie chciał tak rychło powracać do Warszawy. Pociągała go tam jedna panna Michalina, do której aż do zbytku się przywiązał — i spostrzegłszy to usiłował zobojętnieć i zapomnieć — zresztą odstręczało wszystko. Chciał nie mieć już do czynienia ani z Nitosławskimi, ani z Paczuskim, ani z tym całym światem, do którego wstręt w sobie wyrobić się starał.
Trudno jest człowiekowi wykształcić się i stanąć na pewnej wyżynie ducha i myśli: jest to zawsze stan wyjątkowy: do którego i zdolności i praca jest potrzebną; lecz trudno też, zdobywszy pewne stanowisko powrócić do — zdziczenia, do zdrętwienia takiego, któreby żalu po utraconem nie dopuszczało.
Sylwan usiłował zdziczeć; wmawiał w siebie, że mógłby być szczęśliwszym, przebrany w siermięgę, pracując z parobkami, wyrzekając się nauki, książek... tego życia ludzkości, w którem bierze udział każdy człowiek wykształcony.
Były chwile, w których zdawało mu się, iż się już pozbył cywilizacyi, poczucia jej potrzeb — sympatyi dla niej — lecz z następnym dniem wracała tęsknica. Brakło mu książki, rozmowy, ludzi, form pewnych — i gorycz się zwiększała.
Matka, która czytała w jego duszy, ile razy stan ten przeczuła, wyprawiała go do miasta — tym razem Sylwan jechać nie chciał.
Udawał zajętego, wesołego, po całych dniach nużył się fizycznym trudem, pomagając Harasymowi w robotach, wieczorami słuchał śpiewającej Pynki, matki, która się nią bawiła, jak dzieckiem, spał potem snem zmęczenia, — ale marzenia go nawiedzały nieznośne.
Widział się w nich we fraku i białych rękawiczkach w salonach warszawskich, grającym rolę mizantropa, a obudziwszy się, wzdychał mimowolnie za snem rozpierzchłym.
Czasami nawiedzało go widmo Misi, zapytując: czemu nie powraca?
Lecz po co było wracać? Na zaręczyny tego nieznośnego Nitosławskiego, na niedorzeczną walkę z młokosem Emilem?
Wiosna na wsi trochę rozbiła myśli smutne; nawet ci, co ją przez pół wieku widywali powracającą, co znają wszystkie zwykłe fenomena tego widowiska przyrody, nie mogą się oprzeć wrażeniu, jakie ono czyni. Sylwan się znacznie uspokoił i pogodził ze swym losem.
W ostatku i to dziecko — sierotka, dziewczę ukraińskie, pieszczone przez matkę — potrafiło go zająć sobą. Była-to druga wiosna, rozwijająca się także w oczach jego.
To, co przywiozła z sobą i czego się tu uczyła — nowe życie, lepszy byt, składały się na rozwinięcie istoty, o której nie było jeszcze można powiedzieć: czy rozkwitnie różą, piwonią czy makiem?
Horpyna matka dostrzegała w niej nadzwyczajne zdolności, Tatiana była zachwyconą, obie ją psuły; Sylwan lubił, ale czasem drażnił i trochę się ostro obchodził.
Matka mu to wyrzucała.
— Nie trzeba pieścić nikogo — odpowiadał — a najmniej tych, którym los niewiele obiecuje na przyszłość. Któż wie: co ją spotka?... będzie więcej cierpieć, gdy się jej teraz nadto życie zasłodzi.
— Niech-że ma choć poranek jasny! — odpowiadała stara.
Jednego dnia, gdy przy posiewach wczesnej jarzyny stał na koniu Horpiński, — wózek pani Bończyny się ukazał na drodze. Poznała go i zaczęła chustką dawać znaki, aby się zbliżył.
Sylwan podjechał.
Był ubrany, jak zwykle na wsi: w prostej siermiędze, w całym stroju chłopskim, ale pięknemu mężczyźnie ubiór ten dodawał oryginalności, nie szpecąc go wcale.
— Słowo daję! — zawołała, widząc zbliżającego się, wdowa — że panu bardzo pięknie w sukmanie!
Myślałam, że mnie odwiedzisz — powracam właśnie z Warszawy. Pana tam oddawna nie było. Mogłabym cóś powiedzieć o znajomych, ale na gościńcu — ani słowa. Chcesz się czego dowiedzieć? przybądź do mnie!
Horpiński podziękował.
— Nuż u pani gości zastanę? Nie lubię nowych znajomości.
Pan i stare nie bardzo cenisz — przerwała Bończyna. U mnie tak jak nikt nie bywa.
Przerwała sobie głośnym śmiechem.
— Nie chcę kłamać — rzekła. — Mógłbyś się pan spotkać wistocie u mnie z Emilem Paczuskim. Od czasu jak-eś mnie pan o nim — jakby to powiedzieć?... ostrzegł? — obchodziłam się z nim zimno, i starałam pozbyć. Wystaw pan sobie, iż to miało tylko ten skutek, że jest natrętniejszym, niż kiedyś.
— A dla mnie spotkanie z nim byłoby nieznośnem — rzekł Sylwan — wolę się wyrzec nowin warszawskich, niż narazić na p. Emila. Nastąpić na żabę: zawsze jest rzeczą nieprzyjemną.
— Przecież dziś à point nommé, nie podobna, by przyjechał — odparła wdowa filuternie. — Przybywaj pan na herbatę... proszę.
I kazała woźnicy popędzać, a Sylwan wrócił do siewaczy.
Ciekawość go ciągnęła do Brzózek.
— Choćbym nawet miał się spotkać z Emilem — rzekł sobie — zniosę go.
W Brzózkach nie było nikogo, oprócz matki i córki.
Strój piękny pani Bończyny dowodził, że na gościa tego rachowała, i że nie zupełnie był jej obojętnym... wyszła śmiejąca się, wesoła, ożywiona i poprowadziła go do matki.
Sędzina poczęła rozpytywać o gospodarstwo. Horpiński niechcący się ożywił; chmury mu zeszły z czoła. W tym dworku wdowim tak jakoś było cicho, swobodnie, dobrze, atmosfera otaczała go tak łagodna — iż i w niej czuł się odżywionym.
Gosposia przysiadła się do niego.
— Wiem to, że dla moich niepięknych oczu pewnie-byś pan nie przyjechał do Brzózek, że ciekawy jesteś coś się dowiedzieć o losie Michaliny, o innych znajomych?... nieprawdaż? Będę wspaniałomyślną i nic ani skłamię, ani zataję.
Wiesz pan — ciągnęła dalej — że Michalina tej zimy miała mnóztwo natarczywych adoratorów. Ma ona ich zawsze, ale w tym roku!!...
— Pan Wacław Nitosławski — wtrącił Sylwan.
— Z ust mi go pan wyjąłeś — mówiła dalej Bończyna. — Naturalnie, stał na czele.
Zatrzymała się chwilę wdowa.
— Zgadnij pan co się stało? — rzekła.
— Został przyjęty — odparł Sylwan ponuro.
— Nie — odprawiono go — rozśmiała się Bończyna i, cała Warszawa temu wydziwić się nie może. Nazywają tę kochaną Misię dziwaczką. Wistocie zarzucić nic nie można Nitosławskiemu.
— Oprócz tego — dokończył Horpiński, że to jest zero w złoto oprawne.
— Misi nie potrzeba męża, któryby był cyfrą — dodała wdówka — ona sama jest nią; a zresztą, cóż mu zarzucić? — powtórzyła wdowa.
No — i zaraz po otrzymanym wianku grochowym — mocno podobno dotknięty, zwrócił się ku hrabiance M.... a starał o nią tak gorąco, na złość Misi, że w cztery tygodnie się zaręczył.
— Jest to wistocie doskonała nowina — odezwał się Sylwan — powinienem pani za nią podziękować. Obawiałem się dla panny Michaliny tego człowieka, który mógł ją uczynić nieszczęśliwą.
— Popraw się pan — wtrąciła Bończyna. — Nieszczęśliwą jej uczynić nie mógł, ale nie mógł uczynić szczęśliwą.
— Masz pani słuszność. Nitosławskiego nie ma więc w Warszawie? — spytał Horpiński.
— Zaraz po zaręczynach wyjechał do Anglii.
Po tej pierwszej nowinie posypały się najrozmaitsze. których jednem uchem słuchając, Sylwan, roztargniony, drugiem je wypuszczał. Nic go one nie obchodziły.
— Ten bałamut Emil przynajmniej trzy różne romanse rozpoczynał tej zimy — jak mi mówiono — kończyła Bończyna. — Nakoniec wyobraził sobie, że się we mnie kocha!
Sędzina pochyliła się ku córce, całując ją w czoło.
— Któżby ciebie nie kochał! — szepnęła.
— Pan mi nie radzisz hołdów jego przyjmować? — dodała żartobliwie Bończyna.
— Zbyt wiele-byś pani miała z nim kłopotu, nim-by się ustatkował — rzekł Horpiński.
— No — ale każdego męża potrzeba sobie powoli urabiać — odezwała się Bończyna i westchnęła.
Horpiński się roześmiał.
— Wolno pani próbować — zakończył.
Rozmowa dosyć wesoła toczyła się przy herbacie, a Sylwan dnia tego był daleko bardziej towarzyskim, łatwiejszym, mniej gorzkim, niż zwykle. Wdówka zalecała mu się potrosze, bo się jej dosyć podobał — ale mało miała nadziei, aby go mogła pociągnąć ku sobie. Nadto był poważnym dla niej.
Powróciwszy do Rusinowego Dworu, Sylwan wszedł do izby matczynej z tak wypogodzoną twarzą, iż ona sobie tego wytłómaczyć nie umiała. Żartował z Pynką, wdał się w rozprawę z Tatianą, z parobkami — dziwnie był odżywiony.
Wszystko to mimo jego wiedzy płynęło z jednej tej wiadomości, że Nitosławski się usunął, a panna Michalina była wolną.
Sam sobie potem wyrzucał marzycielstwo próżne i dziecinne — lecz oprzeć się wrażeniu nie mógł.
Matka znowu mu wspomniała, że może-by wrócił do Warszawy, aby nie zrywać stosunków, i tym razem Sylwan przyjął jej radę — przyzwalającem milczeniem.
— Tak — rzekł — wypadnie mi może pojechać. Zasiedziałem się zbyt długo. Dzień jeden przebywszy z matką, siadł na konia.
W salonie Zawierskich, gdzie już o wyjeździe na wieś mówić zaczynano, ciszej było niż w ciągu zimy, gości wielu ubyło. Panna Michalina wyglądała napróżno tego przyjaciela — za którym tęskniła. Usposobienie, z jakiem wyjechał, trwożyło ją; nie miała o nim żadnej wiadomości — smutek ją ogarniał, którego przyczyny nikt odgadnąć nie umiał.
Matka bardzo była niespokojna.
Wtem jednego wieczora — gdy się go najmniej spodziewano — wszedł Horpiński.
Szczęściem, że oprócz domowych nie było nikogo, bo panna się zdradziła ze swą przyjaźnią dla Sylwana nadzwyczaj żywo, wesoło wybiegłszy naprzeciw niemu.
Patrzącej na to matce — rumieniec oblał twarz na chwilę.
Horpiński witał wszystkich z równą uprzejmością serdeczną.
— Wyjechałeś pan od nas tak podrażniony jakiś — smutny, żem się o pana obawiała — odezwała się panna Michalina — i żebyś też dał znak życia! Wszak to wieki upłynęły?
— Mnie się szczególniej czas ten wydał długim — rzekł Sylwan.
— Gdzież pan byłeś? — spytała matka.
— Na wsi — krótko odparł Horpiński.
Wchodzący kapitan Lurski, a za nim parę osób, gości powszednich — przerwali poufalszą rozmowę.
Ożywienie i wesołość panny Michaliny, z którą się wcale nie taiła — nie uszły oczów ciekawych. Lurski szczególniej, spostrzegłszy to — zaraz wyciągnął wniosek, że powrót Horpińskiego, mógł bardzo piękną pannę ożywić.
Złośliwy pasożyt — oddawna posądzał Misię o słabostkę dla — niemiłego sobie p. Sylwana.
Lurski nie krył się ze wstrętem do tego człowieka, którego wyższości nie mógł zaprzeczyć. Nawykły poufalić się z arystokracyą, wciskać się wszędzie, być przyjmowanym wszędzie, bo się jego języka i złośliwości obawiano — nie cierpiał Horpińskiego, niedającego się nadto zbliżać do siebie — niezapraszającego na obiady i podwieczorki — surowego, poważnego, a mającego na wszelki wypadek dosyć dowcipu, aby się obronić napaści.
Szkodzić mu było trudno — lecz ile razy mógł jaką przyjąć łaskę kapitan — czynił to z prawdziwą przyjemnością.
Nazajutrz, obiecywał to sobie — miał po mieście roznieść spostrzeżenie uczynione — iż pomiędzy tajemniczym Horpińskim a panną Zawierską mógł być zawiązek romansu.
— Człowiek ostro kuty — niezmiernie zręczny, prowadzi powoli — ale się można obawiać, że nam śliczną i bogatą pannę pochwyci. Nitosławskiego odprawiła z kwitkiem!
Nie uszło i to jego baczności, że jak tylko więcej osób zapełniło salon, panna Michalina korzystała z tego, aby się zbliżyć do Horpińskiego i długą z nim począć rozmowę.
Wieczór dla nich obojga upłynął w błogiem zapomnieniu się — i tak żywych rozprawach o tysiącu różnych nieznacznych przedmiotach — że ani się spostrzegli, gdy goście się porozchodzili, a Sylwan musiał wreszcie, razem z Lurskim, który dotrwał do końca — opuścić przedpokój.
Kapitan rozstał się z nim w progu, ceremonialnie i zimno. Horpiński go niecierpliwił — zdawało mu się, że go lekceważył — i odwdzięczał się — chęcią szkodzenia mu.
Szło tylko o to, jak miał przystąpić do dzieła. Lurskiemu nie brakło na wprawie; o tych, których nie znosił, mówił z przekąsem, złośliwie; podkopywał ich powoli, a że miał dowcipu wiele, ta robota krecia zawsze jakiś skutek wywierała.
Następującego dnia spotkali się na śniadaniu z hrabią Antonim.
— Cóż, kochany hrabio — rzekł Lurski, śmiejąc się — swaty się wam nie udały!
Ruszył ramionami.
— Nigdybym się nie spodziewał po Zawierskich takiego braku taktu... i gustu — mówił dalej. — Odepchnąć Nitosławskiego... a tak serdecznie przyjmować... pana Horpińskiego!...
I śmiać się zaczął po swojemu, trzęsąc brzuszkiem, głową i rękami coś ukazując.
Usłyszawszy nazwisko to, hrabia Antoni nadstawił uszów.
— Przecież Horpińskiego stosunki w tym domu — przerwał hrabia — są bez... konsekwencyi.
— No — jabym za to nie ręczył, ani przysiągł — mówił kapitan. — Zawierska matką słabą jest dla córki, a panna Michalina ma fantazye i muszki w nosie. To zaś rzecz pewna, iż tam u niej nikt lepiej położonym nie jest, nad p. Sylwana.
W czasie choroby babuni, gdy kasztelanowa nikogo nie przyjmowała z obcych, dla niego uczyniono wyjątek. Do pracowni panny nikt nie wchodzi — jemu wolno.
Hrabia Antoni słuchał z uwagą; przychodziło mu na myśl zwierzenie Nitosławskiego. W gruncie duszy człowiek dobry był, ale słaby. Miał żal, że jego protegowanego odepchnięto — a sądził, że Zawierskie należało przestrzedz o Horpińskim. Z drugiej strony — nie mając żadnej pewności, tylko domysły: czy się godziło wystąpić z niemi, mogąc zaszkodzić człowiekowi niewinnemu?
Hrabia Antoni postanowił to wziąć na rozwagę — i skończywszy rozmowę z Lurskim, odszedł do domu, mocno zamyślony.
Tu, sam z sobą, rozważywszy wszystko — skończył na tem, że — obowiązkiem było przestrzedz sub rosa Zawierską — nie zaręczając jej, żeby domysł Nitosławskiego miał być ugruntowany — ale dając go za to, za co go wziął.
— Gdy idzie o los córki i rodziny — powiedział sobie — ostrożność, zbytnia nawet, nie jest od rzeczy. Wszyscy przewidują, że Horpiński się gotów ożenić: niech wiedzą za kogo wydadzą.
Hrabia Antoni nie miał w sercu najmniejszej niechęci ku Horpińskiemu; człowiek był mu raczej sympatycznym, niż wstrętliwym — lubił jego rozmowę — ale był zarazem arystokratą — i połączenie rodziny dobrze położonej w złotej księdze z człowiekiem wątpliwego pochodzenia — zdawało mu się wypadkiem, któremu każdy, według sił, powinien był się starać zapobiedz.
Wybrał się z myślą ostrzeżenia do Zawierskiej, nie na wieczór, ale rano. Trafiło się, że nie zastał tu nikogo; panna Michalina była w swojej pracowni. Wiele czasu upłynęło na preludyach.
— Nie mam najmniejszego żalu do pani dobrodziejki — odezwał się hrabia, — że mojego protegowanego nie przyjęliście, — chociaż trudno dziś w kraju o lepszą partyą.
— Kochany hrabio — ja Misi nigdy nie chcę gwałtu zadawać — chodzi o całe jej życie. Ona stanowić musi — odpowiedziała Zawierska. — Oddajemy sprawiedliwość panu Wacławowi — ale... ale sercu, nie podobna nakazać.
— Droga pani moja — przerwał hrabia Antoni — proszę mi wierzyć, że żalu nie mam... trwożę się tylko.
Tu przerwał sobie nagle.
— O co? — zapytała Zawierska.
Namyślał się nieco hrabia.
— Ludzie mówią, że w wielkich łaskach u państwa jest Horpiński...
— A! — rozśmiała się matka — ale to nie jest pretendent, to przyjaciel domu.
Hrabia zrobił minę dziwną i przysunął się do gospodyni.
— Na wszelki wypadek — rzekł głos zniżając — muszę panią wtajemniczyć w to, co mi wyznał Nitosławski — czuję, że to jest obowiązkiem mojej przyjaźni dla jej domu.
Wszyscy my uważaliśmy niesłychane podobieństwo rysów pomiędzy p. Wacławem a Horpińskim. Otóż Nitosławski powiada, że z papierów po ojcu doszedł, iż zamłodu była tam jakaś awanturka z prostą ukraińską dziewczyną; inni mówią, że nawet małżeństwo później zerwane. Prawdopodobnie Horpiński jest.....
Zawierska aż się z krzesła rzuciła.
— Hrabio!... to nie może być!
— Ja nie twierdzę, żeby tak było — mówię czego się na mocy papierów domyśla Nitosławski, bo i on nie wie nic stanowczego — mówił hrabia — chciałem jednak, abyś pani to wiedziała.
Rzecz nabiera więcej prawdopodobieństwa zważywszy, że Horpiński dla wszystkich jest zagadką, że jego pochodzenia nikt nie zna, że spytany, wykręca się odpowiedziami, które nic nie mówią.
Słuchała, zadumana smutnie, pani Zawierska.
— Dziękuję ci, kochany hrabio, za życzliwość z jaką mi tę wiadomość byłeś łaskaw udzielić — rzekła po chwili. — Co do Horpińskiego, oileśmy go poznać mogli, zawsze z najlepszej strony się nam pokazywał. Lubimy go wszyscy; nie chce mi się wierzyć, aby miał być tak nieszczęśliwym!
Wychowanie, wyposażenie — zdaje się zatem mówić, iż nie może być biednym takim sierotką.
Powiadasz, że to jest domysł Nitosławskiego — mnie się zdaje, że się myli. Podobieństwo rysów nic a nic nie dowodzi. Przypomnij sobie, hrabio, Angielkę miss Crowd, która była tak podobną do panny... Pławskiej, że się mylono na balach.
Hrabia zamilkł na moment.
— Ja się wcale nie upieram przy tem, ażeby Wacław miał słuszność: mógł się omylić — ale dziwnie wiele okoliczności mówi za jego domysłem.
— Gdyby tak być miało — przerwała Zawierska smutnie — według mojego przekonania obowiązkiem było p. Wacława szukać z tym bratem znajomości, zbliżyć się do niego — i starać się mu być użytecznym.
Hrabia, zapewne niezupełnie podzielając gospodyni przekonanie — nie odpowiedział na to — i zamiast dalszej rozmowy, począł prosić, aby jego zwierzenie się zachowała w jaknajwiększej tajemnicy. Pośpieszył dodać, że on sam wysoce cenił Horpińskiego, że urodzenie mu nie odejmowało wielkich zalet — lecz zawsze — należało, ściślejsze zawierając stosunki, znać tych, których się na poufalszej stopie wpuszczało do domu.
Zawierska musiała podziękować i zapewniła, że tajemnicy dochowa.
Hrabia wyszedł zaraz i lżej odetchnął; zdawało mu się, że świętego dopełnił obowiązku. Z czystem sumieniem pociągnął dalej i zapomniał wkrótce nawet o tem, co dokonał nierozważnie.
Pani Zawierska, dobra, czuła matka, w nieustannym żyjąca niepokoju o córkę i jej los — rozdrażniona nerwowo, z trudnością mogła w sobie utrzymać tajemnicę, która ją poruszyła i zaniepokoiła.
Córce nie myślała jej zwierzyć, ale tegoż dnia, przysiadłszy w łóżku babuni, wyszeptała jej wszystko, co przyniósł hrabia Antoni.
Wspomnienia babci z dawnych czasów, jej znajomość ludzi i obyczajów — dla staruszki historyą Horpińskiego czyniły całkiem prawdopodobną. Nie wierzyła jej Zawierska: ona, przeciwnie, domysł znajdowała bardzo trafnym. O starym Nitosławskim słyszała dawniej wiele i wyobrażenie, jakie o nim miała — godziło się z postępowaniem, które mu przypisywano. Człowiek znany z charakteru szlachetnego, czując obowiązek, mógł bardzo starać się biednemu sierocie życie zapewnić znośne i zatrzeć nieszczęśliwe pochodzenie.
— To wszystko bardzo być może — mówiła staruszka — ale ze strony p. Wacława znajduję to wcale niewłaściwem, że takie domysły, nie mając pewności żadnej, rozgłasza — wiedząc, iż one komuś szkodzić mogą.
Bądź pewna, moja droga — dokończyła — że jeśli nieboszczyk chciał ukryć swój błąd i ślad pochodzenia tego dziecka swego, uczynił to tak, iż nikt nie potrafi odsłonić, co on tajemnicą okrył. Horpiński musi mieć papiery swe, szlachectwo i wszystko w porządku.
Dwie panie długo o tem rozmawiały, postanowiwszy Misi wcale nie mówić — o niczem.
— Nie powinnyśmy wiedzieć o tem — dodała babka. — Co nas to obchodzi? Horpiński przecie nie myśli starać się o Misię.
Obie zamilkły.
— Misia go bardzo lubi — ale się w nim nie kocha — dokończyła staruszka.
Niebezpieczeństwa niema.
— Muszą się go ludzie jednak domyślać — rzekła Zawierska, — kiedy nas aż ostrzegają!