<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Kwiat majowy
Podtytuł Powieść
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Gdańsk, Warszawa
Tłumacz Franciszek Baturewicz
Tytuł orygin. Flor de mayo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Mimo zimowego jeszcze okresu, słońce grzało tak bardzo, że Proboszcz i Tonet znalazłszy się na wybrzeżu, musieli się ukryć w cieniu, skuliwszy się pod niewielką starą barką, stojącą bez użytku na piasku. Mieli jeszcze dosyć czasu na to, aby się smażyć na słońcu, gdy wyruszą na morze.
Rozmawiali powoli, jak gdyby jasność i ciepło słoneczne usposabiało ich do snu. Piękny dzień! Wierzyć się nie chciało, że dopiero zbliżał się Wielki Tydzień. Zazwyczaj bowiem był to okres deszczów ulewnych i gwałtownych burz.
Niebo zalane światłem było blade. Jak koronka piany tworząca się przypadkowo, płynęły po niem kłaczki obłoków, z rozgrzanego zaś piasku unosił się opar, wskutek czego kontury oddalonych przedmiotów wydawały się drżące.
Na wybrzeżu panował spokój. W oczy rzucała się przedewszystkiem obora portowa, w której byki, używane do wyciągania barek na brzeg, przeżuwały swój pokarm. Była to olbrzymia masa o czerwonym dachu i całym szeregu błękitnych czworokątów w ścianach, panująca nad miastem ruchomem barek ze skrzyżowaniami ulic, podobnem do obozu greckiego z czasów bohaterskich, gdy ustawione na lądzie biremy stanowiły wały ochronne.
Maszty pochylone nieco ku przodowi wydawały się lasem lanc pozbawionych ostrzy. Nasmolone liny biegnące w różnych kierunkach były pnączami czepiającemi się pni. Pod zwieszającemi się na pokłady barek żaglami poruszały się niby dziwne jakieś twory, czerwone od słońca nogi i berety nasunięte na uszy, rybacy bowiem naprawiali sieci lub podsycali ognisko, by lepiej się mogła ugotować na niem pożywna zupa z ryby. Kile barek malowanych na czerwono lub błękitno, wyglądały jak brzuchy potworów morskich, wygrzewające się rozkosznie na oblanym promieniami słonecznemi piasku.
W tem mieście ruchomem, które mogło zniknąć tegoż jeszcze dnia i rozproszyć się po wstędze błękitnej kończącej się, jak się mogło zdawać, na horyzoncie, panował ład i symetrja nowoczesnej osady rozplanowanej pod sznur.
W pierwszym szeregu, tam gdzie piasek wzorzysty lizały kryształowe lśniące języki fal, znajdowały się barki najmniejsze, które służą do łowienia ryb przy pomocy licznych wędek umocowanych na linach. Niewielkie rozmiarami i zgrabne te łódki wydawały się niby małe kurczątka wobec barek większych ustawionych za niemi parami niby w zaprzęgu. Barki stanowiące poszczególne pary były identycznej wielkości oraz tegoż samego koloru.
W ostatnim szeregu znajdowały się weteranki żeglugi, stare barki o przedziurawionych kadłubach i widocznych szkieletach, czyniące wrażenie szkap z areny podczas walki byków. Mogłoby się zdawać, że są pogrążone w smutku na myśl o niewdzięczności ludzkiej, zostawiającej je w opuszczeniu na starość.
Rozwieszone na masztach powiewały schnąc na słońcu rudawe sieci, flanelowe koszule i wełniane spodnie, nad temi zaś tak okazałemi sztandarami unosiły się od czasu do czasu mewy, zataczając koła niby upojone promieniami słonecznemi, to znowuż spadając na błękitną powierzchnię morza o lekkich zmarszczkach lśniących przelewającym się blaskiem refleksów południowego słońca.
Proboszcz mówił o pogodzie, obserwując swym wzrokiem łagodnego wołu morze i brzeg. Na zielonawej linji horyzontu śledził ruchy żagli zakończonych ostro u góry i przypominających skrzydła gołębi, po chwili zaś spoglądał na zakręt brzegu, tworzący zatokę o panoramie zielonych plam roślinności i białych grup domów. Wszystko było mu bliskie w tym krajobrazie: wzgórza Puig wyglądające niby obrzmienie niskiego brzegu, którym owłada morze w chwilach swego gniewu, zamek Sagunto ze swojemi falistemi wałami na szerokiej górze o zaróżowionej barwie, w głębi zaś zamykające horyzont czerwonawe pasmo zębatych granitowych szczytów, niby nieruchomych języków liżących niebo.
Pogoda już się ustaliła. Proboszcz mówił to z całą stanowczością, a wiedziano dobrze w Cabanal, że znajomości tych spraw nabył od swego chlebodawcy wuja Borrasca. Mogło być jeszcze kilka burz w najbliższym tygodniu, nie miało to już jednak najmniejszego znaczenia. Dzięki Bogu czas brzydki już minął i ludzie mogli teraz bez obawy wyruszyć już po zarobki.
Mówił powoli, żując czarną mieszankę z przemyconych liści tytuniowych i zatapiając się w ciszy majestatycznej wybrzeża. Chwilami do spokojnego szumu morskiego dołączał się daleki, niby pochodzący z głębi ziemi głos jakiejś dziewczyny nucącej piosnkę monotonną, albo też gromadny senny okrzyk młodzieńców dźwigających ciężki maszt: hop ha! Z pokładów barek matki niby ptaki krzyczące wołały na posiłek kotów przyglądających się bykom w oborze. Wreszcie słychać było regularne uderzenia młotów, któremi konopaczono szpary. Zdawało się, że wszystkie te odgłosy toną w majestatycznej ciszy otoczenia przesyconego światłem, że jakaś próżnia fantastyczna pochłania wszystko dokoła.
Tonet spoglądał na swego brata z pytającym wyrazem, czekając aż tamten objawi mu z całym spokojem swe plany.
Wreszcie Proboszcz przemówił krótko. Czuł się zmęczony powolnem zarobkowaniem, musiał jak inni zdecydować się na skok. Morze jest szczodrobliwe, gotowe każdemu dać pożywienie, nie wszyscy jednak potrafią należycie z tej szczodrobliwości skorzystać. Jedni spożywają chleb czarny zdobyty kosztem obfitych potów, inni zaś mają możność spożywać biały i smaczny, byle tylko mieli odwagę zaryzykować. Czyż nie tak?
I nie czekając odpowiedzi, wstał i skierował się ku przodowi starej barki, aby się przekonać, czy ktoś przypadkiem ukryty za nią nie podsłuchuje go.
Nie było nikogo. Wybrzeże było puste. Na plaży, gdzie latem dopiero ustawiano kabiny dla kąpiących się mieszkańców Walencji, nie było żywego ducha. W oddali widniał port, najeżony masztami o zwisających żaglach i krzyżujących się ze sobą rejach, pomalowanemi na czerwono i czarno kominami, wreszcie zaś pewną liczbą żurawi, przypominających wyglądem swym szubienicę. Molo wysunięte w morze wydawało się murem cyklopowym rudych głazów nagromadzonych przypadkiem podczas trzęsienia ziemi. Tło zatoki portowej stanowiły zabudowania Grao, gmachy, w których się mieściły magazyny, składy, biura agentów portowych, kantory bankowe, wreszcie inne urządzenia niezbędne dla arystokracji portowej. Za niemi ciągnął się zwężający się coraz bardziej ogon upstrzony mnóstwem barwnych dachówek. Można było rozróżnić Cabanal, Canamelar, Cap de Fransa. Bliżej znajdowały się piękne kilkopiętrowe domy o zgrabnych wieżyczkach, dalej zaś, tam gdzie się zaczynało już pole uprawne, widniały nędzne, białe chałupki o strzechach słomianych, skręconych niby czapeczki przez wiatry gwałtowne od strony morza.
Proboszcz upewniwszy się, że nikt go nie szpieguje, wrócił na opuszczone przed chwilą miejsce obok brata.
Żona poddała mu pewną myśl, którą po dostatecznej rozwadze uznał za możliwą do urzeczywistnienia. Należało się udać do Algieru, który się znajdował tuż niedaleko niby ten dom po drugiej stronie ulicy, nieustannie przez nich widziany. Nie chodzi tu tym razem o połów ryb, który nigdy nie daje tyle ileby się chciało, lecz o ładunek kontrabąndy, o taką ilość pakunków wspaniałej Trawki lub Kwiatu majowego, ile tylko barka uniesie... Na miły Bóg, to wspaniały interes! Przecież ojcu tyle razy to się udawało. Spróbować?
I poczciwy Proboszcz, zdawałoby się niezdolny do najmniejszego lekceważenia poleceń zwykłego policjanta lub innego jakiegoś funkcjonarjusza portowego, czuł się teraz uszczęśliwiony na samą myśl o ładunku tytoniu. Zdawało mu się, że już widzi na brzegu pakunki z osmolonej tkaniny. Jako prawdziwy syn wybrzeża uważał za bohaterstwo ryzykowne wycieczki swych przodków. Kontrabanda w jego rozumieniu była zupełnie naturalnem i zaszczytnem zajęciem rybaka, któremu dokuczyło już wreszcie łowienie ryb.
Tonet przytwierdził, że myśl jest doskonała. Brał już nawet parę razy udział w wycieczkach tego rodzaju, lecz jako prosty marynarz najemny. Teraz gdy w porcie o pracę jest trudniej i wuj Mariano mimo usiłowań nie może się wystarać o zajęcie dla niego, nie należało lekceważyć myśli towarzyszenia bratu, który począł rozwijać szczegółowiej swój plan.
Najważniejszą rzeczą było posiadanie barki. Mają już. Popłyną na Nadobnej.
Ponieważ Tonet usłyszawszy to wyraził swoje zdziwienie, Proboszcz wyjaśniał dalej. Tak, barka ta rzeczywiście była dziurawa, rozklekotana i wypaczona od góry do dołu, tak iż na morzu skrzypi jak stara gitara, on jednak, kupując ją, nie dał się bynajmniej oszukać, zapłacił bowiem tylko trzydzieści duros. Samo drzewo tyle kosztuje. Dla znawców morza, którzy potrafią je przebyć nawet w bucie, wystarczała aż nadto.
Zaznaczył jeszcze, mrugnąwszy żartobliwie okiem, że przynajmniej nie stracą wiele, skoroby nieszczęście chciało, by wpadła w szpony straży przybrzeżnej.
Ta myśl naiwna ostatecznie utwierdziła go w przekonaniu, że zamiar jego nie jest bynajmniej nierozsądny i nie zdawał sobie sprawy zupełnie z niebezpieczeństwa, na jakie narażał swe życie.
Załogę tworzyliby sami wraz z dwoma innymi zaufanymi ludźmi. Należało przedtem jednak porozumieć się jeszcze z wujem Mariano, który znał doskonale Algier, ponieważ sam niegdyś uprawiał podobne „zajęcie“.
I aby nie żałować zwłoki w urzeczywistnieniu zamiarów, uważał, że będzie najlepiej, jeżeli się udadzą natychmiast do szanownego ich wuja.
O tej porze wuja Mariano można było niewątpliwie znaleźć w kawiarni Carabina, tam więc obaj bracia skierowali swe kroki.
Znalazłszy się w pobliżu Obory portowej i spojrzawszy na barkę-traktjernię, poczerniałą już ze starości i zaniedbania, zwrócili się z pozdrowieniem: „Dzień dobry, matko!“ do wyglądającej przez otwór umieszczony nad ladą traktjerni, lśniącej twarzy okrytej chustką, niby welonem zakonnym.
Kilka owiec brudnych i chudych pasło się, skubiąc trawkę rosnącą na błotnistym gruncie wybrzeża. Zalegającą dokoła bagnisk ciszę przerywało monotonne rechotanie żab. Schnące porozściełane na piasku rude sieci o korkowych pływakach stanowiły teren walk dla kogutów, z których się sypały barwne pióra, rzucające na słońcu metaliczne refleksy.
Kobiety pochylone w postawie klęczącej nad brzegiem kanału gazowni poruszały się niespokojnie, piorąc bieliznę lub szorując naczynia w wodzie zepsutej, płynącej korytem błotnistem, pełnem szkodliwych wyziewów. Robotnicy, obchodząc dokoła zręby nowych barek, wyglądających jak szkielety potworów przedpotopowych, zatykali wszystkie szpary między spojeniami desek. Powroźnicy zaś opasani pakułami, cofając się w tył, snuli w zręcznych swych palcach długą nić przez nieustanne kręcenie.
Obaj bracia znaleźli się wnet w dzielnicy Cabanal zwanej Las Barracas, której ludność nędzą związana z morzem, musiała pełnić niewolnicze czynności.
Proste i regularne ulice nie pasowały do różnolitych budowli. Poziom chodników ułożonych z czerwonawych kostek granitowych, zmieniał się stosownie do tej lub owej wysokości, na której się znajdowały drzwi. Po obu stronach mętnego strumyka o głębokich śladach kół na błotnistych od niedawnych deszczów brzegach rosły szeregiem karłowate drzewa oliwkowe, uderzające przechodniów swemi zakurzonemi gałązkami. Od drzewka do drzewka poprzeciągane były liny ze schnącą bielizną, łopocącą jak sztandary na wietrze.
Małe chałupki bielały wśród wysokich kilkopiętrowych domów nowoczesnych, pomalowanych lśniącym pokostem dwubarwnym, jak barki, właściciele ich bowiem również i na lądzie nie wyzbywali się pojęć morskich. Fasady tych domów zdobiły płaskorzeźby o motywach znajdujących się na przodach barek. Wszelkie zresztą inne szczegóły budownictwa nadawały mu charakter jakby jakiejś floty lądowej.
Odpowiednie godła umieszczone na wysokich masztach u wejścia do niektórych domów, wskazywały, że mieszkali tam właściciele barek wypływających na morze parami. Maszty owe służyły również do zawieszania lżejszych przyborów rybaczych, które się kołysały jak sztandary. Proboszcz spoglądał na owe maszty z pewną zazdrością, wzdychając do figury Chrystusa w Grao, aby mu kiedyś dopomógł również wdrążyć maszt podobny przed drzwiami domu Dolores.
Minęli już kanał gazowni. Szli ulicami Cabanal, rezydencji letniej licznych mieszkańców Walencji. Małe wille o pękatych zielonych okratowaniach były puste i zamknięte. Dokoła rozlegało się dźwięczne echo kroków stawianych na szerokich chodnikach bezludnego letniska. Rozłożyste posępne wśród osamotnienia platany zdawały się tęsknie wyczekiwać letnich nocy, ożywionych śmiechem wesołym próżnujących mieszkańców i nieustannem graniem na fortepianie. Od czasu do czasu tylko można było zauważyć któregoś z nielicznych stałych mieszkańców w kończastym berecie, z rękami w kieszeniach i fajką w ustach, posuwającego się leniwie w kierunku tej lub owej kawiarni, jedynych miejsc, gdzie nie brakło życia i teraz.
W kawiarni Carabina było pełno gości. Nawet nazewnątrz pod daszkiem ciemniały liczne granatowe kurtki, bronzowe twarze i czarne, jedwabne berety. Niektórzy z gości grali w domino, do uszu bowiem dochodziły głuche — uderzenia przystawianych tabliczek. Powietrze mimo otwartej przestrzeni było przesycone alkoholem i mocnym tytoniem.
Tonet znał doskonale tę kawiarnię, w której wnet po ożenieniu się zasłynął ze swojej hojności. Wuj Mariano siedział przy stoliku czekając na alkada a może na inną jakąś wysoką osobistość. Z fajką w ustach słuchał od niechcenia wuja Gori, znanego na całem wybrzeżu starego cieślę, który od dwudziestu już lat był stałym gościem kawiarni, przychodząc tu codziennie popołudniu i czytając z trudem dziennik na głos od deski do deski. Rybacy w wolnych od pracy chwilach chętnie słuchali godzinami całemi wiadomości z posiedzeń Cortesów, przeplatanych własnemi jego uwagami.
— „Sesja się otwiera... Pan Sagcsta prosi o głos“.
I przerywając na chwilę, uprzedzał, bieg myśli.
— Oho! Ależ to łotr, ten Sagasta!
Poczem, bez bliższych wyjaśnień, poprawiwszy okulary, zaczynał znowu poruszać siwemi pożółkłemi od dymu tytoniowego wąsami i czytać powoli:
— „Panowie! W odpowiedzi na to co mówił wczoraj“...
I nie wymieniając jeszcze nazwiska mówcy, którego dotyczyły te słowa, odsuwał dziennik i spoglądając z pewną wyższością na swoich zaciekawionych słuchaczy, dodawał głosem energicznym:
— To łgarz!
Proboszcz niejedno popołudnie spędził na podziwianiu mądrości tego człowieka, teraz jednak nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, zmierzając ku stolikowi wuja, który raczył odjąć na chwilę fajkę, aby zawołać: „Ha, witajcie chłopcy!“ poczem łaskawie pozwolił siostrzeńcom usiąść przy sobie na krzesełkach zarezerwowanych dla swoich dostojnych przyjaciół.
Tonet zwróciwszy się ku sąsiedniemu stolikowi przyglądał się z ciekawością hazardownym graczom, układającym tabliczki kościane z czarnemi punkcikami. Często jednak podnosił wzrok obserwując wnętrze kawiarni pełnej dymu, który mu przeszkadzał przyjrzeć się dokładniej głównej ozdobie lokalu, córce Carabina znajdującej się za ladą. Na ścianie nad ladą wisiały oleodruki przedstawiające widoki morskie.
Pan Mariano zwany pozaocznie Callao, miał około lat sześćdziesięciu, mimo to jednak zdrów był zupełnie i trzymał się dobrze na nogach. Cała postawa tego mężczyzny o bronzowej cerze twarzy, o przypominających barwę tytoniu tęczówkach oczu, o szarych wąsach sterczących jak u kota, czyniła wrażenie zarozumiałego głupca, który ma w kieszeni kilka brzęczących monet.
Nadano mu przezwisko Callco dlatego, że opowiadał często o owych chwilach pamiętnych związanych z tą nazwą, gdy jako młody marynarz znajdował się na pokładzie walczącego do ostatnich sił statku Vumancia. Bohaterski admirał Mendez Nunez w tych jego wspomnieniach był nazywany poprostu don Casto, jak pierwszy lepszy przyjaciel, z którym łączyły go wtedy poufałe stosunki. Mimowoli ożywiali się wszyscy słuchając tych opowiadań o bitwie na Pacyfiku, w których pragnął naśladować huk salw sławnego okrętu: Buch! Bububuch!
Znano go jako człowieka, z którym należy załatwiać sprawy z pewną ostrożnością. Dawniej, w owym okresie szczęśliwym, gdy wszyscy byli ślepi, począwszy od komendanta aż do ostatniego żołnierza straży przybrzeżnej, sam zajmował się przemytnictwem, teraz jednak nie brał czynnego udziału w wyprawach, lecz skoro się nadarzała okazja, chętnie pełnił rolę wspólnika biernego. Głownem jego zajęciem była filantropia, polegająca na pożyczaniu rybakom lub ich żonom potrzebnych sum, za które pobierał miesięcznie dwadzieścia od stu. To mu dawało możność kierowania wśród walk politycznych stadem nędzarzy, które doznawszy na sobie podobnego rabunku, nie mogło już się wyzwolić z pod jego opieki, potulnie więc spełniało wszystko czego żądał.
Siostrzeńcy byli pełni podziwu dla wuja, który się znajdował w poufałych stosunkach z alkadami a nieraz nawet przywdziawszy swe lepsze ubranie, chodził do Walencji do samego gubernatora, aby się z nim rozmówić w charakterze delegata wybranego przez właścicieli barek.
Skąpy i bezwzględny umiał w odpowiedniej chwili wyjąć z kieszeni pesetę, za co zyskiwał niewolnicze poważanie rybaków. Siostrzeńcy nie mając względem niego innych zobowiązań jak tylko mglistą nadzieję odziedziczenia czegośkolwiek po nim, gdy umrze, uważali go za człowieka jednego z najbardziej pożytecznych i godnych szacunku. Mogli jednak na palcach policzyć ilość odwiedzin w jego pięknym domu przy ulicy de la Reina, gdzie mieszkał tylko ze służącą dość okazałej tuszy, starszą wiekiem, pozwalającą sobie na dość poufałe traktowanie go, a nawet, jak mówiono, znającą dobrze skrytkę, w której pan Mariano przechowywał swe skarby. Ten szczegół niebezpieczny bardzo niepokoił przyszłych spadkobierców.
Wuj Mariano słuchając co mówił mu siostrzeniec, przymknął oczy i zmarszczył brwi. Ha, ha! to nie zły interes. Lubił ludzi pracowitych i odważnych.
I skorzystawszy z okazji pochlebienia własnej próżności wzbogaconego ignoranta, zaczął opowiadać dzieje swej młodości z okresu, gdy po ukończeniu swej służby w marynarce wojennej powrócił nic nie mając w kieszeni. Nie chcąc być rybakiem, jak jego przodkowie, wyruszył z Gibraltaru do Algieru, aby się przyczynić choć w części do rozwoju handlu i dać ludziom możność palenia czegoś lepszego niż monopolowe śmiecie.
Dzięki własnym zabiegom i nieustannej bożej pomocy zdobył tyle, że będzie mógł żyć dostatnio na starość. Były to jednak czasy inne. Ludzie przystępowali do spraw niemal jawnie, gdy tymczasem dzisiaj strażnicy się znajdują pod rozkazami młodziutkich oficerów, dumnych ze świeżo ukończonej szkoły i mających wyciągnięte uszy na głosy donosicieli. I jakże tu można komuś wetknąć w rękę trochę złota, aby przez jakąś godzinę zechciał być ślepym?
Nie dawniej jak miesiąc temu schwytano w pobliżu przylądka Oropesa trzy barki tkaniny naładowanej w Marsylji. Należy czynić wszystko bardzo ostrożnie. Świat teraz zepsuty. Nie brak pochlebców... Skoro jednak siostrzeniec jest zdecydowany, wuj nie może mu odradzać, owszem cieszy się, że się znajdują w jego rodzinie młodzi ludzie, którym dokuczyła już nędza i pragną polepszyć swój byt. Szkoda, że również i ojciec siostrzeńców, biedny Pascualo, nie uczynił podobnie. Niestety, wolał być rybakiem. Wuj Mariano był jednak ciekaw, czego potrzebuje siostrzeniec dla urzeczywistnienia swego przedsięwzięcia. Może mówić bez najmniejszej obawy. W wuju ma drugiego ojca, który gotów jest mu dopomóc. Gdyby chodziło o sprawę rybaczą, nicby od niego nie dostał, nienawidzi bowiem tego wstrętnego zajęcia, które dając ludziom marne utrzymanie skraca im życie. Ponieważ jednak siostrzeniec ma inne zamiary, może żądać wszystkiego. Nie może mu w niczem odmówić, gdyż go samego podnieca myśl o tajemnych ładunkach.
Proboszcz zaczął jąkać nieśmiało w obawie, że prosi zbyt wiele. Wuj nie czekał jednak aż skończy.
Ponieważ posiadał już barkę, należało pomyśleć o innych rzeczach. Wuj tem wszystkiem się zajmie. Napisze do swych przyjaciół, właścicieli składu w Algierze, aby na jego rachunek wydali siostrzeńcowi wspaniały towar. Skoro zaś siostrzeniec potrafi sprytnie przewieźć ładunek, wtedy na miejscu już pomoże mu sprzedać.
— Bardzo jestem wdzięczny wujowi, — wybąkał Proboszcz ze łzami w oczach. — Wuj taki dobry!
Ha, co tam dobry! Coś musi przecież czynić dla swojej rodziny, chociażby zresztą ze względu na pamięć o Pascualo... Szkoda człowieka! Taki zdolny marynarz!... Ale byłby zapomniał o jednem... Zyski oczywiście będą wspólne. Trzydzieści od stu zostawi sobie, resztę zaś odda. Rodzina rodziną... interes zaś interesem. Proboszcz mimo wszystko nie posiadał się ze wzruszenia. Zgadzał się na tak przekonywujące go argumenty pochyleniem głowy.
Umilkli. Tonet w dalszym ciągu przyglądał się graczom odwracając głowę i nie zważając na cichą rozmowę wuja z bratem, wpatrzonych w siebie nawzajem.
Wuj musiał wiedzieć, kiedy siostrzeniec wyruszy. Czy zaraz? Napisze więc do składu o tem.
Proboszcz nie mógłby jednak wyruszyć przed Wielką Sobotą. Pragnąłby uskutecznić jaknajprędzej swój zamiar, lecz obowiązek przedewszystkiem. W Wielki Piątek bowiem miał uczestniczyć wraz z bratem w procesji dorocznej, zwanej Encuentro, na czele tłumu żydowskiego. Nie wypadało opuszczać przeznaczonej placówki, zajmowanej przez rodzinę od wielu lat ku wielkiej zazdrości innych. Odpowiedni kostjum odziedziczył po ojcu.
Wuj Mariano, mimo że uchodził za niedowiarka, nigdy bowiem nie dał ani pesety proboszczowi parafji, przyznał słuszność siostrzeńcowi poważnem poruszeniem głowy. Bardzo dobrze. Na wszystko jest czas.
Obaj bracia spostrzegłszy w tej chwili zbliżających się przyjaciół wuja, zerwali się z miejsca. A więc tak, wuj im dopomoże. Spotkają się kiedyś znowu i ostatecznie sprawę omówią. Nie głodny który z nich?... Tak? Obaj jeszcze nie jedli?
— A więc smacznego... Do widzenia, chłopcy!
Bracia oddalili się, idąc wolnym krokiem po pustym chodniku w kierunku dzielnicy Barracas.
— I cóż powiedział ci wuj? — zapytał Tonet obojętnie.
Widząc jednak, że brat porusza głową w sposób pozwalający domyślać się dodatniego wyniku rozmowy, ucieszył się. A więc podróż była już sprawą ostatecznie zdecydowaną? Doskonale! Może nareszcie brat się wzbogaci a wtedy również i jemu coś się dostanie.
Owo życzenie brata wzruszyło Proboszcza. Zadowolony po rozmowie z wujem, miał chęć uściskania Toneta.
Chłopak ten z piekła rodem miał jednak serce dobre. Widocznem było, że kochał go, zarówno jak Dolores i Pascualeta.
Szkoda, że żony ich czuły do siebie urazę, wywołując zgorszenie na Targu rybnym, o czem niewyraźne słuchy go dochodziły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Franciszek Baturewicz.