Lalka (Prus)/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lalka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron | |
Lalka, tom II, rozdział IX. Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera. |
Wróciwszy z Paryża do Warszawy, Wokulski zastał drugi list prezesowej.
Staruszka nalegała, ażeby natychmiast przyjeżdżał i zabawił u niej parę tygodni.
„Nie myśl, panie Stanisławie, — kończyła — że zapraszam cię z powodu twoich świeżych awansów, dla pochwalenia się znajomością z Tobą. Tak czasem bywa, ale nie u mnie. Chcę tylko, ażebyś odpoczął po swych ciężkich trudach, a może i rozerwał się w moim domu, gdzie, oprócz gospodyni, starej nudziarki, znajdziesz jeszcze towarzystwo młodych i ładnych kobiet“.
„Dużo mnie obchodzą młode i ładne kobiety!“ — mruknął Wokulski. — W następnej zaś chwili przyszło mu na myśl: o jakich to awansach pisze prezesowa? Czyby już nawet na prowincyi wiedziano o jego zarobku, choć sam nikomu o tem nie wspomniał?
Słowa prezesowej przestały go jednak dziwić, gdy naprędce rozejrzał się w interesach. Od dnia wyjazdu do Paryża obroty jego handlu znowu wzrosły i wzrastały z tygodnia na tydzień. W stosunki z nim weszło kilkudziesięciu nowych kupców, cofnął się ledwie jeden, dawny, napisawszy przytem ostry list, że: ponieważ on nie ma arsenału, tylko zwyczajny sklep bławatny, więc nie widzi interesu nadal utrzymywać stosunków z firmą JW-go Wokulskiego, z którym na Nowy Rok ureguluje wszelkie rachunki. Ruch towarów był tak wielki, że pan Ignacy, na własną odpowiedzialność, wynajął nowy skład, zgodził ósmego subjekta i dwu ekspedytorów.
Kiedy Wokulski skończył przeglądać księgi (na usilną prośbę Rzeckiego wziął się do nich w parę godzin po powrocie z banhofu), pan Ignacy otworzył kasę ogniotrwałą i z uroczystą miną wydobył ztamtąd list Suzina.
— Cóżto za ceremonia? — spytał ze śmiechem Wokulski.
— Korespondencye od Suzina muszą być szczególnie pilnowane — odparł Rzecki z naciskiem.
Wokulski wzruszył ramionami i przeczytał list. Suzin proponował mu na zimowe miesiące nowy interes, prawie tej samej doniosłości co paryski.
— Cóż ty na to? — zapytał pana Ignacego, objaśniwszy o co chodzi.
— Mój Stachu — odparł subjekt, spuszczając oczy — tak ci ufam, że gdybyś nawet spalił miasto, jeszcze byłbym pewny, że zrobiłeś to w szlachetnym celu.
— Jesteś nieuleczony marzyciel, mój stary! — westchnął Wokulski i przerwał rozmowę. Nie miał wątpliwości, że Ignacy znowu posądza go o jakieś polityczne knowania.
Nie sam Rzecki myślał w taki sposób. Wstąpiwszy do swego mieszkania Wokulski, znalazł całą pakę biletów wizytowych i listów. Przez czas nieobecności odwiedziło go około setki ludzi wpływowych, utytułowanych i majętnych, z których conajmniej połowy dotychczas nie znał... Jeszcze większą osobliwość stanowiły listy. Były to prośby bądź o wsparcie, bądź o protekcyą do rozmaitych władz cywilnych i wojskowych, lub też anonimy ponajwiększej części wymyślające mu... Jeden nazywał go zdrajcą, inny fagasem, który tak wprawił się do służby u Hopfera, że dziś dobrowolnie wdziewa na siebie liberyą arystokracyi, a nawet więcej niż arystokracyi. Inny anonim zarzucał mu opiekę nad kobietą złego życia, inny donosił, że pani Stawska jest kokietką i awanturnicą, a Rzecki oszustem, który w nowonabytym domu wykrada mu komorne i dzieli się z rządcą, niejakim Wirskim.
„Muszą zdrowe plotki krążyć o mnie!...“ — pomyślał, patrząc na stertę papierów.
Na ulicy także, o ile miał czas zwracać uwagę, spostrzegł, że jest przedmiotem ogólnego zainteresowania. Mnóstwo osób kłaniało mu się; czasem zupełnie obcy wskazywali na niego, gdy przechodził; byli jednakże i tacy, którzy z widoczną niechęcią odwracali od niego głowę. Między nimi zauważył dwu znajomych, co go dotknęło w przykry sposób.
„Cóż ci znowu — szepnął — dostali bzika?...“
Na drugi dzień swego pobytu w Warszawie odpisał Suzinowi, że propozycyą przyjmuje i że w połowie października będzie w Moskwie. Późnym zaś wieczorem wyjechał do prezesowej, której majątek leżał o kilka mil od niedawno wybudowanej kolei.
Na dworcu spostrzegł, że i tu jego osoba robi wrażenie. Sam zawiadowca przedstawił się i kazał mu dać oddzielny przedział; nadkonduktor zaś, prowadząc go do wagonu, rzekł, że to on właśnie miał zamiar ofiarować mu wygodne miejsce, gdzieby można spać, pracować, albo rozmawiać bez przeszkód.
Po długiem staniu pociąg zwolna ruszył. Była już noc duża, bezksiężycowa i bezobłoczna, a na niebie więcej gwiazd niż zwykle. Wokulski otworzył okno i przypatrywał się konstelacyom.
„Czy dziś umiałbym astronomią, ja, subjekt Hopfera, gdybym tam nie był?“ — pomyślał z goryczą. — „A słyszałbym co o odkryciach Geista, gdyby mnie Suzin gwałtem nie zaciągnął do Paryża?“
I oczyma duszy widział szerokie i niezwykłe życie swoje, jakby rozpięte między dalekim wschodem i dalekim zachodem. „Wszystko, co umiem, wszystko co mam, wszystko co zrobić jeszcze mogę, nie pochodzi ztąd. Tu znajdowałem tylko upokorzenie, zawiść, albo wątpliwej wartości poklask, gdy mi się wiodło; lecz gdyby mi się niepowiodło, zdeptałyby mnie te same nogi, które dziś się kłaniają...“
„Wyjadę ztąd — szeptał — wyjadę!... Chyba, że ona mnie zatrzyma... Bo co mi da nawet ten majątek, jeżeli nie mogę go zużytkować w taki sposób, jaki mnie najlepiej przypada do gustu? Co warte życie, pleśniejące między resursą, sklepem i prywatnemi salonami, gdzie trzeba grać preferansa, ażeby nie obmawiać, albo obmawiać, ażeby nie grać w preferansa?...“
„Ciekawym — rzekł do siebie pochwili — w jakim celu tak znacząco zaprasza mnie prezesowa? A może to panna Izabela?...“
Zrobiło mu się gorąco i zwolna uczuł jakąś przemianę w duszy. Przypomniał sobie swego ojca i stryja, Kazię Hopfer, która tak go kochała, Rzeckiego, Leona, Szumana, księcia i tylu, tylu innych ludzi, którzy złożyli mu dowody niewątpliwej życzliwości. Co warta cała jego nauka i majątek, gdyby dokoła siebie nie miał serc przyjaznych; naco zdałby się największy wynalazek Geista, gdyby nie miał być orężem, który zapewni ostateczne zwycięstwo rasie ludzi szlachetniejszych i lepszych?...“
„Jest i u nas niemało do zrobienia — szepnął. — Są i u nas ludzie, których warto wydźwignąć, albo wzmocnić... Za stary jestem na robienie epokowych wynalazków, niech się tem zajmują Ochoccy... Ja wolę innym przysporzyć szczęścia i sam być szczęśliwym...“
Przymknął oczy i zdawało mu się, że widzi pannę Izabelę, która patrzy na niego w dziwny, jej tylko właściwy sposób i łagodnym uśmiechem przytakuje jego zamiarom.
Zapukano do drzwi przedziału, i pochwili ukazał się nadkonduktor, mówiąc:
— Pan baron Dalski pyta się, czy może tu przyjść. Jedzie tym samym wagonem.
— Pan baron?... — powtórzył zdziwiony Wokulski. — Owszem, niech będzie łaskaw...
Nadkonduktor cofnął się i przymknął drzwi, a Wokulski przypomniał sobie, że baron jest członkiem spółki do handlu ze wschodem, i jednym z niewielu już konkurentów panny Izabeli.
„Czego on chce odemnie? — myślał Wokulski. — Może i on jedzie do prezesowej, ażeby na świeżem powietrzu złożyć pannie Izabeli stanowczą deklaracyą?... Jeżeli go nie uprzedził ten Starski...“
W korytarzu wagonowym słychać było kroki i rozmowę; drzwi przedziału znowu usunęły się i ukazał się nadkonduktor, a obok niego bardzo szczupły pan, z malutkiemi wąsikami szpakowatemi, jeszcze mniejszą bródką prawie siwą i dobrze siwiejącą głową.
„Chyba nie on?... — myślał Wokulski. — Tamten był zupełnie czarny...“
— Najmocniej przepraszam, że niepokoję pana! — rzekł baron, chwiejąc się z powodu ruchu pociągu. — Najmocniej... Nie ośmieliłbym się przerywać samotności, gdyby nie to, że chcę zapytać: czy pan nie jedzie do naszej czcigodnej prezesowej, która pana już od tygodnia oczekuje.
— Właśnie do niej jadę. Witam pana barona. Niechże pan siądzie.
— A to doskonale! — zawołał baron — bo i ja tam jadę. Prawie od dwu miesięcy mieszkam tam... To jest... panie... nie tyle mieszkam, ile ciągle dojeżdżam. To od siebie, gdzie mi dom odnawiają, to z Warszawy... Teraz wracam z Wiednia, gdzie kupowałem meble, ale zabawię u prezesowej tylko parę dni, bo panie, muszę zmienić wszystkie obicia w pałacu, założone niedawniej, jak dwa tygodnie temu. Ale cóż robić... nie podobały się, więc obedrzemy, niema rady!...
Śmiał się i mrugał oczyma, a Wokulskiego zimno przeszło.
— Dla kogo te meble?... Komu nie podobały się obicia?... — pytał sam siebie z trwogą.
— Szanowny pan — ciągnął baron — już skończył swoję misyą. Winszuję!... — dodał ściskając go za rękę. — Od pierwszego, panie, rzutu oka uczułem dla pana szacunek i sympatyą, która teraz zamienia się w prawdziwą cześć... Tak, panie. Nasze usuwanie się od politycznego życia, zrobiło nam wiele szkody. Pan pierwszy złamałeś nierozsądną zasadę abstynencyi i zato, panie, cześć... Musimy się przecie interesować sprawami państwa, w którem znajdują się nasze majątki, gdzie leży nasza przyszłość...
— Nie rozumiem pana, panie baronie — przerwał mu nagle Wokulski.
Baron tak zmieszał się, że przez chwilę siedział bez ruchu i głosu. Nareszcie wybąkał:
— Przepraszam!... Doprawdy nie miałem zamiaru... Ale sądzę, że moja przyjaźń dla czcigodnej prezesowej, która, panie, tak...
— Skończmy, panie, z wyjaśnieniami — rzekł ze śmiechem Wokulski, ściskając go za rękę. — Kontent pan z wiedeńskich sprawunków?
— Bardzo... panie... bardzo... Chociaż, czy pan uwierzy, była chwila, że za radą szanownej prezesowej, miałem zamiar fatygować pana w Paryżu...
— Chętnie służyłbym. Ocóżto chodziło.
— Chciałem mieć ztamtąd garnitur brylantowy — mówił baron. — Ale że w Wiedniu trafiły mi się pyszne szafiry... Właśnie mam je przy sobie i jeżeli pan pozwoli... Pan jest znawcą klejnotów?...
„Dla kogo te szafiry?“ — myślał Wokulski. Chciał poprawić się na siedzeniu, ale poczuł, że nie może podnieść ręki, ani wyprostować nóg...
Baron tymczasem wyjął z rozmaitych kieszeni cztery safianowe pudełka, ustawił je na ławce i pokolei zaczął otwierać.
— Oto bransoleta — mówił — prawda, jaka skromna, jeden kamień... Brosza i kolczyki już są ozdobniejsze; kazałem nawet zmienić oprawę... A to naszyjnik... Proste to, ale smaczne i może dlatego ładne... Ale ogień jest, prawda panie?...
Mówiąc tak, przesuwał szafiry przed oczyma Wokulskiego, przy migotliwym blasku świecy.
— Nie podobają się panu? — spytał nagle baron, spostrzegłszy, że jego towarzysz nie odpowiada.
— Owszem, bardzo piękne. Komużto baron wiezie taki prezent?
— Mojej narzeczonej — odparł baron, tonem zdziwienia. — Sądziłem, że prezesowa wspomniała panu o naszem szczęściu rodzinnem...
— Nic.
— A właśnie dziś jest pięć tygodni, jak oświadczyłem się i zostałem przyjęty.
— Komu się pan oświadczył?... prezesowej?... — rzekł innym już głosem Wokulski.
— Ależ nie!.. — zawołał baron, cofając się. — Oświadczyłem się pannie Ewelinie Janockiej, wnuczce prezesowej... Nie pamięta jej pan? Była u hrabiny w tym roku na święconem, nie zauważył jej pan?...
Długa chwila upłynęła, zanim Wokulski skombinował, że panna Ewelina Janocka nie jest panną Izabelą Łęcką, że baron nie oświadczył się pannie Izabeli i że nie dla niej wiezie szafiry.
— Przepraszam pana — odezwał się do zaniepokojonego barona — ale jestem tak rozstrojony, że poprostu nie wiedziałem, co mówię...
Baron zerwał się z siedzenia, i prędko zaczął chować pudełka.
— Co za nieuwaga z mojej strony! — zawołał. — Właśnie dostrzegłem w oczach pańskich znużenie i mimoto ośmieliłem się spłoszyć panu sen...
— Nie, panie, spać nie mam zamiaru, i miło mi będzie odbyć resztę drogi w pańskiem towarzystwie. To chwilowe osłabienie, które już przeszło.
Baron zpoczątku robił ceremonie i chciał wychodzić; ale widząc, że Wokulski istotnie orzeźwił się, usiadł, zapewniając, że tylko na parę minut. Czuł potrzebę wygadania się przed kimś ze swojem szczęściem.
— Bo coto za kobieta! — mówił baron z coraz żywszą giestykulacyą. — Kiedym ją, panie, poznał, wydała mi się zimna jak posąg, i tylko zajęta strojami. Dopiero dziś widzę, jakie tam skarby uczuć... Stroić się lubi jak każda kobieta, ale cóżto za rozum!... Nikomubym tego nie powiedział, co teraz powiem panu, panie Wokulski. Ja, bardzo młodo zacząłem siwieć i nie bez tego, ażebym od czasu do czasu nie dotknął wąsów fiksatuarem. No i ktoby panie pomyślał: ledwie spostrzegła to, raz nazawsze zabroniła mi fiksatuarować się; powiedziała, że ona ma szczególne upodobanie do siwych włosów i że dla niej prawdziwie pięknym może być tylko siwy mężczyzna. „A o szpakowatych co pani myśli?“ — zapytałem. — Ze są tylko interesującymi“, — odpowiedziała. — A jak ona to mówi!... Czy aby nie nudzę pana, panie Wokulski?
— Ależ panie!... Bardzo mi miło spotkać człowieka szczęśliwego.
— Prawdziwie jestem szczęśliwy i to w sposób, który dla mnie samego jest niespodzianką — ciągnął baron. — Bo o ożenieniu się zawsze myślałem, już od kilku lat zalecają mi to doktorzy. No i projektowałem, że wezmę sobie, panie, kobietę piękną, dobrze wychowaną, z nazwiskiem i prezencyą, bynajmniej nie wymagając od niej jakiejś romantycznej miłości. Tymczasem ma pan: sama miłość zastępuje mi drogę, i jednem spojrzeniem roznieca pożar w sercu... Doprawdy, panie Wokulski, jestem zakochany... nie — jestem szalony... Nikomubym tego nie powiedział, ale panu, dla którego od pierwszej chwili uczułem nieledwie braterską sympatyą... Jestem szalony!... Myślę tylko o niej, kiedy śpię — śni mi się, kiedy jej nie widzę — jestem, panie, formalnie chory. Brak apetytu, smutne myśli, jakieś ciągłe lękanie się... Tego, co panu teraz powiem, panie Wokulski, błagam, ażeby pan nie powtarzał nawet przed samym sobą. Chciałem ją wziąć na próbę; jestto niskie, nieprawda panie? Ale trudno, człowiek niełatwo wierzy w szczęście. Chcąc ją tedy wziąć na próbę (ale nikomu ani słówka o tem, panie!), kazałem napisać projekt intercyzy, według którego, gdyby małżeństwo nie doszło do skutku z czyjejkolwiek winy (rozumie pan?) — ja płacę 50.000 rubli pannie za zawód. Serce mi trętwiało z obawy, że... a nuż porzuci mnie?... Lecz co pan powie? Kiedy jej prezesowa wspomniała o tym projekcie, panna w płacz... „Cóż to — mówiła — on myśli, że wyrzeknę się go dla jakichś 50.000 rubli? Bo jeżeli mnie posądza o interesowność i nie uznaje żadnych wyższych pobudek w sercu kobiety, to przecie powinien rozumieć, że za 50.000 rubli nie oddam miliona“...
Kiedy mi to powtórzyła prezesowa, wbiegłem do pokoju panny Eweliny i, nie powiedziawszy ani słówka, upadłem jej do nóg... Teraz w Warszawie zrobiłem testament, a w nim mianowałem ją jedyną i wyłączną spadkobierczynią, choćbym umarł przed ślubem. Cała moja rodzina przez całe życie nie dała mi tyle szczęścia, ile to dziecko w ciągu kilku tygodni. A co będzie później!... Co będzie później, panie Wokulski?... Nikomu nie zadałbym podobnego pytania — zakończył baron mocno targając go za rękę. — No, dobranoc...
— Zabawna historya! — mruknął Wokulski po odejściu barona. — Ten staruszek naprawdę wdeptał się po szyję...
I nie mógł odpędzić wizerunku barona, który jak cień coraz to wypływał na amarantowe tło siedzenia. Więc patrzył na jego chudą twarz, na której płonął ceglasty rumieniec, na włosy, jakby posypane mąką, na oczy wielkie, a zapadnięte, w których tlił się blask niezdrowy. Komiczne i smutne wrażenie robiły wybuchy namiętności w człowieku, który nieustannie zasłaniał sobie gardło, sprawdzał, czy okno jest dobrze zamknięte i siadał w przedziale coraz na innem miejscu z obawy przeciągów.
„Ubrał się! — myślał Wokulski. — Czy podobna, ażeby młoda panna mogła zakochać się w takiej mumii. Zpewnością jest o dziesięć lat starszy odemnie; a jaki niedołężny, jaki przytem naiwny!...“
„Dobrze, ale jeżeli ta panna naprawdę go kocha?... Boć trudno przypuścić, ażeby go oszukiwała. Wogóle biorąc, kobiety są szlachetniejsze od mężczyzn; nietylko mniej spełniają występków, lecz i poświęcają się nierównie częściej od nas. Jeżeli więc z trudnością znalazłby się tak podły mężczyzna, który od rana do nocy kłamałby dla pieniędzy, to czy można posądzać o coś podobnego kobietę, młodą pannę, wychowaną wśród uczciwej rodziny?“
„Oczywiście coś jej strzeliło do głowy i musi być także zadurzona, jeżeli nie w jego wdziękach, to w stanowisku. Inaczej musiałaby zdradzić się, że gra komedyą, a baron musiałby spostrzedz to, bo miłość patrzy przez mikroskop“.
„A jeżeli młoda dziewczyna może pokochać takiego dziada, to dlaczegożby mnie nie miała pokochać tamta?...“
— Zawsze wracam do swego! — szepnął. — Ta myśl stała się już rodzajem monomanii...
Odsunął okno, zamknięte przez barona, i, dla odpędzenia natrętnych wspomnień, począł znowu przyglądać się niebu. Kwadrat Pegaza opuszczał się już na zachód, a na wschodzie podnosił się Byk, Orion, Pies Mały i Bliźnięta. Przypatrywał się gwiazdom wielokrotnym gęsto rozsianym w tej okolicy nieba i przyszła mu na myśl ta dziwna, niewidzialna siła przyciągania, która odległe światy wiąże w jednę całość potężniej, niżby to mogły zrobić jakiekolwiek materyalne łańcuchy.
„Przyciąganie — przywiązanie, tożto w gruncie jedno i to samo: siła tak wielka, że wszystko za sobą porywa, a tak płodna, że tryska z niej wszelkie życie. Pozbawmy ziemię jej przywiązania do słońca, a odleci gdzieś w przestrzeń i za parę lat stanie się bryłą lodu. Wtrąćmy jakąś tułaczą gwiazdę w sferę słonecznego systemu, a kto wie, czy i na niej nie rozbudzi się życie? Dlaczego więc baron ma wyłamywać się zpod prawa przywiązania, które przenika całą naturę? I czy pomiędzy nim, a jego panną Eweliną jest większa przepaść, aniżeli między ziemią i słońcem? Co się tu dziwić szaleństwom ludzi, jeżeli w ten sam sposób szaleją światy...“
Tymczasem pociąg szedł wciąż zwolna, długo zatrzymując się na stacyach. Powietrze zrobiło się chłodne, na wschodzie zaczęły blednąć gwiazdy; Wokulski zamknął okno i legł na bujającej kanapie.
„Jeżeli — myślał — młoda kobieta mogła zakochać się w baronie, to dlaczegożbym ja... Bo przecież go nie oszukuje... Kobiety są w ogóle szlachetniejsze od nas... mniej kłamią...“
— Proszę pana, tu panowie wysiadają... Pan baron już pije herbatę.
Wokulski ocknął się, nad nim stal konduktor i budził go w najuprzejmiejszy sposób.
— Jakto, już dzień? — spytał zdziwiony.
— O już jest dziewiąta i od półgodziny stoimy na stacyi. Nie budziłem pana, bo pan baron nie kazał, ale że pociąg zaraz idzie dalej...
Wokulski szybko wysiadł. Stacya była nowa, jeszcze niezupełnie wykończona. Pomimo to dano mu wody do umycia się i oczyszczono odzież. Rozbudził się już zupełnie i wszedł do małego bufetu, gdzie rozpromieniony baron pił trzecią szklankę herbaty.
— Dzień dobry! — zawołał baron z familiarną poufałością, ściskając Wokulskiego za rękę. — Panie gospodarzu, herbaty dla pana... Ładny dzień, prawda? akurat do spaceru końmi. Ale też zrobili nam figla!
— Cóż się stało?
— Musimy czekać na konie — prawił baron. — Całe szczęście, że o drugiej w nocy pchnąłem depeszę o pańskim przyjeździe. Bo onegdaj także wysłałem do prezesowej depeszę z Warszawy, ale mówi mi zawiadowca, żem się omylił i zamówiłem konie na jutro. Szczęście, panie, żem telegrafował dziś z drogi. O trzeciej posłali ztąd sztafetę, o szóstej prezesowa odebrała telegram, o ósmej najpóźniej wysłano konie. Poczekamy jeszcze z godzinę, ale zato lepiej pozna pan okolicę. Bardzo, panie, ładna miejscowość...
Po śniadaniu wyszli na peron. Okolica z tego punktu wydawała się płaska i prawie bezleśna; tu i owdzie widać było kępę drzew, a wśród niej grupę murowanych budynków.
— To są dwory? — spytał Wokulski.
— A tak... Dużo szlachty mieszka w tej stronie. Ziemia doskonale uprawna; ma pan łubin, koniczynę...
— Wsi nie widzę — wtrącił Wokulski.
— Bo to dworskie grunta, a pan zna przysłowie: na dworskiem polu dużo stert, na chłopskiem dużo ludzi.
— Słyszałem — rzekł nagle Wokulski — że u prezesowej zbiera się dużo gości.
— Ach, panie! — zawołał baron — kiedy trafi się dobra niedziela, to jakbyś pan był na balu w resursie, zjeżdża się po kilkadziesiąt osób. A nawet dziś powinnibyśmy znaleść grono stałych gości. No, przedewszystkiem bawi tam moja narzeczona. Dalej — jest pani Wąsowska, milutka wdóweczka, lat 30, ogromny majątek. Zdaje mi się, że krąży koło niej Starski. Zna pan Starskiego? Niemiła figura, arogant, panie, impertynent... Dziwię się doprawdy, że kobieta z takim rozumem i gustem jak pani Wąsowska, może znajdować przyjemność w towarzystwie podobnego lekkoducha.
— Któż więcej? — pytał Wokulski.
— Jest jeszcze Fela Janocka, stryjeczna siostra mojej pani; bardzo miłe dziecko, ma z ośmnaście lat. No, jest Ochocki...
— Jest?... Cóż on tam robi?
— Kiedym wyjeżdżał, po całych dniach łowił ryby. Ale ponieważ gust zmienia mu się często, więc nie jestem pewny, czy nie zobaczę go teraz jako myśliwca... Ale cóżto za szlachetny młody człowiek, co za wiedza!... No i zasługi już ma; zrobił kilka wynalazków.
— Tak, to niepospolity człowiek — rzekł Wokulski. — Któż jeszcze bawi u prezesowej?
— Stale to już nikt, ale bardzo często przyjeżdżają na kilka dni, czasem na tydzień, pan Łęcki z córką. Dystyngowana osoba — mówił dalej baron — pełna rzadkich przymiotów. Pan wreszcie ich zna? Szczęśliwy ten, komu odda serce i rękę! Coto panie za wdzięk, co za rozum; doprawdy, czcić ją można jak istotną boginią... Nie znajduje pan?
Wokulski oglądał się po okolicy, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź. Szczęściem wybiegł w tej chwili posługacz stacyjny, donosząc baronowi, że zajechał powóz.
— Wybornie! — zawołał baron i dał mu parę złotych. — Odnieś kochanku nasze rzeczy, a my panie, jedźmy... Za dwie godziny pozna pan moję narzeczonę...