Listy z Afryki/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Afryki
Wydawca „Słowo“
Data wyd. 1893
Druk K. Rubieszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Zatoka Suezka. — Temperatura. — Niemcy. — Mały parowiec. — Zachód słońca. — Noc. — Synai. — Pobrzeża. — Zwrotnik. — Latarnie. — Bab-el-Mandeb. — Wiatr. — Zatoka Adeńska. — Aden.

Wypłynąłem z Suezu 2-go lutego i przez cały ten dzień, oraz następną noc, płynęliśmy zatoką Suezką. Morze Czerwone rozwidla się, jak wiadomo, na północy na dwa ramiona, obejmując nimi półwysep Synai. Zatoka Suezka, jakkolwiek szersza od drugiego ramienia, jest jednak tak wązka, że oba brzegi widać cięgle. Dzień był pogodny; wiatr mieliśmy za sobą, skutkiem czego na przodzie statku rozpięto kilka żagli. Stada mew ciągnęły za nami, rzucając się co chwila w spieniony szlak statku i walcząc o wyrzucane z kuchni resztki. Ponieważ kapitan dał pozwolenie strzelania, poczęliśmy próbować tej zabawy, ale pierwsza postrzelona mewa, trzepocąca mdlejącemi skrzydłami na fali, odejmuje do niej ochotę. Mewy mają to do siebie, że gdy jedna spadnie, inne krążą i zniżają się nad nią tłumnie, z piskiem niezmiernie żałosnym, jakby ją chciały ratować — i ten lament ptasi jest tak wzruszającym, że mimowoli człowiek ma uczucie, że spowodował nieszczęście.
Czyniło się coraz cieplej. Grube paltoty, w których wyruszyliśmy z Suezu, okazały się już zbyt ciężkie. Słońce przesłaniało się wprawdzie co chwila chmurami, ale w przerwach dopiekało dość silnie. To podnoszenie się temperatury, lubo stopniowe, było tak wyraźne, że chwilami doznawałem takiego wrażenia, jakiego się doznaje, wchodząc z chłodu do ogrzanego pokoju. Nie był to jeszcze upał, ale jakby tchnienie łagodnej i ciepłej wiosny. Od południa nastała pogoda zupełna. Na statku najmniejszej chwiejby. Ztąd i humory doskonałe.
Do „lunch’u“ siadło siedm osób, licząc w to kapitana, doktora, dwóch oficerów i owego młodego człowieka, którego poznaliśmy zaraz przy porannej kawie, a który, jak się pokazało, jechał objąć urząd prawodawcy w Bagamoyo. Po „lunch’u“ nastąpiło zwiedzanie statku. W drugiej i trzeciej klasie jechało więcej osób, między niemi młodzi ludzie, przeznaczeni na urzędników do niemieckich kolonij Bagamoyo i Dar-es-Salam. Patrząc na ich czerstwe twarze i rozrosłe na piwie hamburskiem postaci, pomyślałem sobie, jak też ci sami ludzie będą wyglądali za rok — i ilu z nich zobaczy jeszcze Niemcy? Na przodzie statku zapachniało mi, jeśli tak można powiedzieć, środkową Afryką. Oto pokazało się, że prócz zwykłych, należących do okrętu szalup, wieziemy na pokładzie mały parowiec, przeznaczony na Wiktorya-Nyanza. Był on rozłożony na pojedyncze dzwona i osobna ekspedycya miała je zawieźć aż nad brzegi odległego jeziora. Widok tego parowczyka sprawił mi prawdziwą przyjemność, naprzód dlatego, że zaraz przyleciał mi przez głowę zamiar przyłączenia się do tej ekspedycyi, gdyby to było możliwe, a powtóre, że ta głęboka Afryka, która była dotąd dla mnie rzeczą książkową, przedstawiła mi się jako coś dotykalnego. Nieraz już doznawałem podobnego uczucia, a mianowicie zawsze przy zwiedzaniu pomników starożytnego świata w Rzymie, Atenach i Egipcie. Wiemy wszyscy z książek, że i Coloseum i Forum Romanum i ateński Parthenon i Sfinks i Piramidy istnieją, ale mimo tego są one dla nas tylko teoryą, tylko idealnem pojęciem — i dopiero, gdy staniemy przed niemi, gdy obejmiemy je oczyma i rękoma, stają się one dla nas czemś objektywnem i rzeczywistem. To samo można powiedzieć o zamorskich krajach. Pisałem już o tem w swoim czasie, że właśnie ta zmiana idei na rzeczywistość, to stwierdzenie książkowych teoryj, stanowi główny urok podróży i zwiedzania.
Brzegi ciągle były widne, ale jałowe, puste, pustynne. Barwa ich zmienia się, rysunek pozostaje wiecznie ten sam — i człowiek nie ma tego zadowolenia, jakiego doznaje na pełni morskiej, gdy mu myśl i oczy giną w bezbrzeżnem przestworzu i gdy go obejmuje naokół nieskończoność. Zagubia się wówczas własne ja — i jest w tem wielkie uspokojenie. Tu wzrok nuży się jednostajnością zarysów i jakoś ciasno nam wśród tych dwóch bliskich brzegów.
Widziałem tego dnia wspaniały zachód słońca. Ozłociło się morze, ziemia i powietrze, a cały widnokrąg zdawał się płonąć. Ta niezmierna, fantastyczna powódź blasków ma w sobie coś smutnego, może z tego powodu, że rozświeca pustkowie. W chwilę później zeszedłem, nie pamiętam po co, do salonu i miałem wrażenie, że widzę pożar, tyle czerwonego światła wpływało przez zachodnie okna. Wszystko tam było czerwone, jakby od bengalskiego ognia — i obrusy i ściany i lustra i twarz stewartów. Ale wszystko to trwało krótko. Mrok czynił się tak szybko, jakby ktoś ciemność przesiewał z olbrzymich sit, z nieba na ziemię. Potem niebo zgasło, morze stało się żelazne i statek zajaśniał nagle we wnętrzu elektrycznem światłem.
Po obiedzie wyszedłem znów na pokład. Noc! gwiazdy! Droga mleczna bardzo wyraźna, ale Wielka Niedźwiedzica daleko niżej nad horyzontem, niż u nas. Wiatr ciepły niesie widocznie dużo wilgoci, bo osadza słony smak na ustach. Fali wielkiej nie ma, ale morze „gada,“ jak mówią marynarze. Czasem też zdaje się wzdychać. Poszedłem na sam tył statku, za koło sternicze. Morze było ciemne, ale w białej miazdze szlaku, ciągnącego się za parowcem, połyskiwały czasem jasno-błękitne gwiazdy, wyskakujące nagle z głębiny, mieniły się pióra pawie, to znów skry czerwonawe. Szlak fosforyzuje w ten sposób co noc.
Powietrze poprostu przeczyste! Oddycha się tu pełnemi piersiami. Jednostajny odgłos niestrudzonej śruby i szum morza kołyszą jakby do snu. Rozmyśla się i rozpamiętywa doskonale. Kto chce wrócić myślą w przeszłość, ten wróci — i zobaczy ją, jak żywą. Wśród tej nocy, wśród otoczenia bez kształtów, wśród tego nieokreślonego smutku, którym przesiąknięta jest zawsze ciemność, człowiek przestaje być bryłą, a zmienia się w myśl samą, która leci, gdzie chce i odtwarza, co chce: i drogie chwile i drogie twarze.

Na pokładzie „Bundesrathu.“
Nazajutrz wypływaliśmy już z zatoki na pełne morze. Po lewej stronie widać było jeszcze w świetle poranku wydłużone kształty góry Synai. w tych stronach, co nazwa, to jedna większa i bardziej pamiętna od drugiej. Człowiek tak do nich przywyka, że dziwi się w końcu, iż im się tak mało dziwi. Synai zdawała się wychodzić wprost z morza. Stoki jej można było jeszcze mniej więcej odróżnić, ale szczyt, nie bardzo zresztą wyniosły, przedstawiał się raczej jak różowawy obłok, który wkrótce zaczął się zlewać z innemi i topnieć w oddaleniu.

Próbowałem fotografować ten cypel, ale byliśmy już zbyt daleko — na fotografii trudno górę od morza odróżnić.
Koło południa przepłynęły wedle nas dwa statki, idące z Indyj do Suezu, a pod wieczór ujrzeliśmy na egipskim brzegu góry Bereniki, które wydawały mi się daleko wyższe, niż Synai. Nastąpiła nowa zmiana ubrania, bo uczyniło się jeszcze cieplej. Niebo jednak zaciągnęło się chmurami i morze nabrało ołowianego koloru. Było w niem coś złowrogiego. Chwilami uciszało się zupełnie, jakby pragnęło skupić się w sobie i obmyślić coś złego. Ale była to próżna groźba. Noc nastała pogodna. Jasne gwiazdy odbijały się długiemi srebrnemi pasami w cichej toni. Całe morze było niemi jakby naszyte.

Stacya kolei między Kairem a Fayoum.

Czwartego lutego „Bundesrath“ przebył zwrotnik Raka. Nigdy dotąd w życiu nie byłem tak daleko. Nazajutrz mieliśmy być, według zapowiedzi kapitana, w Bab-el-Mandeb.
Morze Czerwone jest bardzo niebezpieczne z powodu mnóstwa koralowych podwodnych raf. Każdy kapitan, który je przebywa, otrzymuje podobno dotąd jakowąś nagrodę. W nocy ułatwiają żeglugę latarnie morskie, poustawiane co kilkadziesiąt mil na przylądkach lub pustych wysepkach. Gdym patrzył na owe światełka, przypominał mi się mój „Latarnik“, który był osobą rzeczywiście istniejącą. Tylko, że ci, którzy tu mieszkają, są jeszcze bardziej odłączeni od całego świata i samotni. Sądzę, że na większej części latarni nie ma nawet wcale ludzi i że zapalają je za pomocą drutów elektrycznych.
Wypadki rozbicia statków zdarzają się jednak często, nawet w dzień. Dość na to najmniejszej nieuwagi kapitana. Natomiast Bab-el-Mandeb, czyli „Brama łez“, mniej ich wyciska, niż dawniej. Była ona i jest dotąd niebezpieczna dla żaglowców, tu bowiem wichry z pustyni i morza Czerwonego biorą się za włosy z mussonami oceanu Indyjskiego i tratują wodę, która burzy się i przewraca, jak w gardzieli Charybdy. Ale tęgi parowiec niewiele sobie z tego robi. Wspina się jeno pracowiciej i gniewem na gniew odpowiadając, chłoszcze wodę skrzydłami śruby, jak niegdyś Kserkses rózgami.
Koszta wojny ponoszą tylko podróżni, którzy wogóle składają tak jawne dowody, że się nią brzydzą, iż „liga pokojowa“ mogłaby ich mianować honorowemi członkami.

Co do mnie, nie okazałem się wprawdzie godnym tytułu członka „ligi pokojowej“, ale nie byłem zdrów. Czas jakiś trzymałem się jednak na pokładzie, patrząc na ukropy morskie, rozbijające się w oddali z hukiem i wściekłością o groźne wiszary. Rozhuśtana fala uderzała czasem ciężko o bok statku, to znów w długich odbryzgach wpadała przez poręcz na pokład, jakby chciała kogo porwać i pochłonąć. Powietrze nasyciło się słonym pyłem. Szara pokrywa chmur leżała nizko nad ziemią, a w tem posępnem świetle strome i dzikie wiszary wydawały się prawie czarne. Za statkiem pojawiły się znów gromady mew, obok zaś, nisko, prawie tuż nad falą, leciał długi czas jakiś niewielki ptak o pomarańczowem upierzeniu i pstrych skrzydłach. Zdaleka wyglądał jak świetny motyl.
Jazda na osłach w Egipcie.
Zeszedłem do salonu na „lunch,“ ale tam trudniej było wytrzymać, niż na pokładzie. Co za huśtawica! Ściany boczne tańcują, tak, że każda kolejno staje się nieledwie to podłogą, to pułapem. Salon zmienia się wskutek tego jakby w jakąś nieznaną izbę. Siedząc na przyśrubowanem krześle, czujesz się, to wywyższany, bez żadnej z twojej strony zasługi, to poniżany, bez żadnej winy. Czasem huśtawica kładzie cię mniej więcej na wznak, a stół zwiesza się tak nad tobą, iż zdaje ci się, że potrawy same ci będą do ust wpadały, czasem ty jesteś nad stołem, a talerze, gdyby nie rama na stole, uciekłyby w przeciwną stronę. Belkowania skrzypią, okręt drga od energicznego ruchu śruby, chwilami jęknie, jakby dostał pięścią w brzuch. Rozkoszna jazda!

Nazajutrz zbudziliśmy się już w zatoce Adeńskiej. Morze było przez cały dzień silnie wzburzone, a pokład mokry od fal. Koło godziny pierwszej z południa poczęły się rysować na widnokręgu skały jeszcze wyższe, dziksze, bardziej strzeliste i bardziej poszarpane, niż w Bab-el-Mandeb.
To Aden.
O trzeciej wpłynęliśmy do portu.


∗             ∗
Po kilku dniach podróży doznaje się jednak niemałego zadowolenia, gdy natężony ruch śruby słabnie i cichnie, gdy okręt zwalnia — i gdy przed sobą widzi się spokojną wodę, na niej statki, odpoczywające nakształt stada w ogrodzeniu, różnobarwne flagi rozmaitych narodów, a w dali, na pobrzeżu, domy z błyszczącemi w słońcu szybami. Port każdy wygląda, jakby jakieś wielkie gospodarstwo, a zarazem jest w każdym coś gościnnego. Wrażenie to popsuł mi jednak widok trzech masztów, sterczących z wody. Dwa statki z kompanii „Messagerie Maritimes“ zderzyły się tu przed kilkoma miesiącami. Ludzi ocalono, ale jeden z parowców poszedł zaraz na dno i służy za schronienie dla węgorzy morskich, krabów, homarów, skrzypłoczy, głowonogów i innego plugastwa Amfitryty.

W chwili, gdy „Bundesrath“ wjeżdżał do portu, wszystko, co w nim żyło, wyległo na pokład i to zadowolenie, o którem wspomniałem, malowało się na wszystkich twarzach. Stanęliśmy opodal wielkiego parowca angielskiego, który szedł bodaj z Australii — i widocznie niedawno wpłynął, bo wyrzucał jeszcze z siebie kłęby pary, zupełnie jakby wydechiwał resztki zmęczenia. Wkrótce ujrzeliśmy dużą łódź, zbliżającą się ku nam miarowym ruchem wioseł, a w niej zawoje majtków hindustani i białe hełmy urzędników angielskich, portowych i sanitarnych. Za tą łodzią szła gromada innych, większych i mniejszych, pędzonych przez murzynów. Niektóre z nich były tak drobne i wąskie, że chwilami znikały zupełnie we wgłębieniach fal, lecz w mgnieniu oka ukazywały się znów na górze, całe mokre i błyszczące. Zgraja czarnych otoczyła nas ze wszystkich stron; rozległy się wrzaski i zapraszania do łodzi. Widząc te nagie postacie, opasane tylko szmatą na biodrach, te czarne ramiona, te białka oczu i te wełniste włosy, pokryte skorupą wapna, po raz pierwszy miałem wrażenie, ze to już inny świat, prawdziwie egzotyczny. Pokazało się, że owe drobne łódki zajęte są przez wyrostków murzyńskich, których rzemiosłem jest wydobywać z głębiny pieniądze, rzucane im przez podróżnych z pokładu. W łódce bywa ich dwóch, trzech do czterech — i dotychczas nie rozumiem, jakim sposobem takie korytka mogą utrzymać się na morzu i nie przewracają się co chwila. Każda fala zalewa je wodą, a wówczas murzynkowie wykopują ją nogami. Ale oto z pokładu leci pierwszy pieniążek i natychmiast z kilku naraz łódek cała czereda rzuca się na głowę w morze. Widać tylko wiązkę czarnych nóg i ogromnych stóp z białemi podeszwami, przez chwilę jeszcze widać ciała pod falą, jak kłębią się, przepychają i biją o pieniążek, zupełnie jak karpie o okruszynę chleba, poczem znika wszystko. Kędzierzawe głowy wypływają nareszcie na powierzchnię, wyrzucając ze wzdętych policzków słoną wodę. Szczęśliwy zdobywca pokazuje pieniążek i w braku innej kieszeni, chowa go w usta.

Murzyni łowiący monetę.
Przez ten czas i później łódki pozostają na łasce morza, murzynkowie zaś unoszą się, jak korki na fali. Rzecz nie do uwierzenia, że pływają tak koło okrętu czasem przez pół dnia. Sztukę łowienia pieniędzy pod wodą widziałem swego czasu i w Neapolu i w Port-Saïd, ale takich pływaków, jak tu i w Obok, nie widziałem dotąd nigdzie.

Mówiąc nawiasem, i w zatoce Adeńskiej i na wszystkich indyjskich wodach nie brak rekinów, widocznie jednak uważają one tych czarnych pauprów za jakieś pokrewne istoty.
Aden, tak jak i Suez, składa się z dwóch dzielnic: jedna stanowi port i zwie się Steamer-Point, druga, będąca właściwem miastem, leży o pięć lub sześć kilometrów dalej. Ponieważ kapitan zapowiedział, że „Bundesrath“ zatrzyma się tylko parę godzin, nie było czasu jechać do miasta. Obiecałem sobie zwiedzić je za powrotem, równie jak i olbrzymie cysterny, wykute w skałach nad miastem przez Portugalczyków, a rozszerzone jeszcze przez Anglików. One to właściwie dają życie miastu i portowi, Aden bowiem nie posiada sam przez się ani kropli słodkiej wody. Bardziej bezpłodnej, bardziej wrogiej wszelkiemu istnieniu miejscowości nie ma chyba na całym świecie. W mieście, w porcie i w całej okolicy nie dojrzysz nietylko drzewa lub trawki, ale nawet mchu. Nagie skały, prażone we dnie przez słońce, oddają nocą żar dzienny powietrzu, wytwarzając temperaturę wyższą, niż w Indyach i Zanzibarze. Przed przybyciem człowieka nie zamieszkiwała tu żadna żywa istota. Ale człowiek wdarł się do tych krain śmierci; chciał w nich osiąść — więc osiadł — i stworzył życie, nawet rojne.
Czasem, głównie na wiosnę, przechodzą nad Adenem straszliwe burze. Chmury, pędzone przez przeciwne wichry, uderzając wzajem o siebie, zalewają skały i morze dżdżem nawalnym. Wówczas cysterny napełniają się po brzegi i mieszkańcy mają dość wody na parę lat.
Cysterny leżą o milę niemiecką od miasta, więc nie mogliśmy ich zwiedzić, ale natomiast postanowiliśmy pojechać do Steamer-Point. Wsiedliśmy w pierwszą lepszą łódź i kazali się wieźć do brzegu. Wioślarze nasi byli to Somali z przeciwległego brzegu Afryki. Nadzy zupełnie, prócz przepaski na bidrach, mieli głowy pokryte białą skorupą z wyschłego wapna. Wyglądali, jak w perukach. Rysy ich twarzy nie różnią się prawie od europejskich. Nosy mają wąskie, usta również, prognatyzm jest między nimi rzadką rzeczą i daje się widzieć chyba w mieszańcach z Gallasami. Budową różnią się także od innych murzynów, ciała ich bowiem są wysmukłe, karki i ramiona mniej herkulesowe. Jestto potężny szczep, zamieszkujący wybrzeża niemal od cieśniny Bab-el-Mandeb i przylądka Guardafui na północy, aż do Mombassa na południu. Są niezmiernie ruchliwi. Pełno ich w Adenie, w Massawie, we francuskim Oboku i w angielskiej Berbera. Z południowym mussonem zapuszczają się też do Zanzibaru, gdzie ich widziałem całe setki. Są po większej części okrutni i zdradzieccy. Bardziej przeniewierczego szczepu od tych Chamitów nie ma podobno w całej Afryce. Podróżnicy, którzy chcieli zwiedzić ich kraj, próbowali niejednokrotnie tworzyć karawany z oswojonych Somalisów, wziętych z Adenu. Ale utworzona w taki sposób karawana poczynała zawsze od poderznięcia gardła swemu naczelnikowi i zrabowania jego towarów. Mało też podróżników zwiedzało ich siedziby, albowiem mordują każdego bez litości. Misyonarze nie mogli ich również napocząć. Są to fanatycy muzułmanie, żyjący w ciągłej obawie, że kraj ich prędzej, później, przejdzie pod panowanie którego z państw europejskich. Podejrzewają szczególniej o podobne zamiary Włochów i podejrzewają słusznie, wybrzeże Somali bowiem w znacznej części już zostało zaliczone do „sfery interesów włoskich.“
Lud to ciekawy. Dziksi i drapieżniejsi od innych murzynów, przewyższają ich jednak o wiele inteligencyą i przemyślnością. Broń ich, szczególniej włócznie i noże, są rzeczywiście bardzo piękne. Z tego powodu później, w Zanzibarze, wszedłem z nimi w stosunki i przekonałem się, iż przy innych przymiotach, mają jeszcze i ten, że są zarazem oszustami i komedyantami. Po powrocie moim ze stałego lądu, przychodziło ich do mego szpitalnego pokoju wielu. Raz przyszło dwóch, z których jeden usiłował mnie oszukać przy kupnie noży, podstawiając gorsze, zamiast lepszych, drugi, przez cały ten czas, trzymał ręce złożone przed ustami i oczy wzniesione, jakby w ekstazie, w górę. Nie mogąc wyrozumieć, dlaczego to czyni, zrzuciłem go ze schodów.
Niesłychanie ciekawem i doniosłem byłoby zbadanie górnego biegu głównej ich rzeki Dżuba (Djuba). Jestto jeden z najmniej znanych kątów Afryki. Ale podróżnik, któryby taką wyprawę podjął, musiałby mieć ze dwustu zbrojnych sudańczyków lub zanzibarczyków, prócz ludzi do juk. Inaczej zostałby odparty zaraz od brzegów lub zamordowany, jak prawie wszyscy, którzy dotąd próbowali dostać się w górę rzeki.
Wioślarze nasi byli to młodzi ludzie od lat 18-tu do 20-tu. Widząc po raz pierwszy Somalisów, przypatrywałem im się z ciekawością, podziwiałem szczególnie ich rysy, pod czarną skórą, prawie zupełnie europejskie. W chwili, gdy siedliśmy do łodzi, jeden z nich zaczął pieśń, a raczej, jakby litanię, która była zarazem komendą dla wioseł. Czarne ciała i białe głowy jęły się pochylać miarowo i po upływie pół godziny przybyliśmy do portowego cembrowania. Po raz drugi pomyślałem: co za inny świat! Miało się ku wieczorowi, bo nie zaraz ruszyliśmy z okrętu. Słońce zniżyło się już ku Afryce; domy, skały i powietrze były jakby oblane i nasycone czerwonawem światłem; upał dokuczał jeszcze wielki i w tych szczególnych, jakby ceglastych blaskach, w tym żarze, bijącym od rozpalonych kamieni, uwijają się Arabowie, Hindusi, Somali, Gallasowie. Wszystko to nagie lub nawpół przybrane; wszystko przewraca białkami oczu, śmieje się, wrzeszczy, żebrze, macha rękoma, ciągnie w różne strony; wszystko wydaje się dziwne, trochę djabelskie. Zaraz z początku otoczyła nas gromadka dzieci, zupełnie nagich, prosząc natrętnie o jałmużnę. Były między niemi cztero- i pięcioletnie śmieszne figurki, jakby sztuczne, o kędzierzawych okrągłych główkach, o oczach, przypominających perłową masę, oprawną w heban, o wydętych brzuchach i cienkich nóżkach, na których podskakują, jak małe czarne pchełki. Te kupy ludzi o różnych skórach, ta nagość wielkich i małych ciał, namiętne ruchy, ten wrzask rozmaitych języków, ma w sobie coś z egzotycznej orgii. Człowiekowi zdaje się, że śni, ale ów sen jest zarazem trochę zmorą. Tkwi w nim coś gorączkowego i złowrogiego. Patrząc na owe rojowiska ludzkie, doznaje się takiego uczucia, jakby się patrzyło na kłębienie się robaków. Przytem, tu życie skupia się i wre tylko w pojedynczych punktach, naokół zaś wznoszą się ogromne przestrzenie puste i milczące, od których wieje smutek i śmierć na tę wrzaskliwą maskaradę.
Wśród czarnych i oliwkowych tłumów widać od czasu do czasu białe hełmy europejczyków, przeważnie Anglików. Twarze ich blade i wycieńczone przez anemię, mają w oczach wyraz zmęczenia i tęsknoty. Anglicy osiedli tu dlatego, że to jest, mniej więcej, pół drogi do Indyj i że mają tu potężną stacyę węglową, którą nawet ufortyfikowali, bo czyni ich ona panami oceanu Indyjskiego — ale bądź co bądź, życie w Aden jest wygnaniem.
Pojechaliśmy dorożką, powożoną przez Hindusa, na pocztę. Co to za wielki i poczciwy wynalazek ta „Poste-restante“. Przyjeżdża się po raz pierwszy w życiu do Aden i zastaje się już czekające listy — naprzykład... z Zakopanego. Człowiekowi zdaje się, że w tej wieży Babel usłyszał nagle głos kogoś ze swoich najbliższych. I wśród nowych miejsc, nowych ludzi, nowych wrażeń, idzie się wówczas z głową pochyloną nad listem i z myślą w nim zatopioną, a to, co się dzieje naokół, zupełnie nas nie obchodzi.
Wzdłuż kamiennego portowego progu ciągnie się w Steamer-Point szereg wysokich kamienic, nie odznaczających się zresztą niczem, bo budowanych przez Europejczyków. Zdobią je tylko szerokie podcienia, w których kryją się agencye, kawiarnie i sklepy. Przed temi sklepami warto się zatrzymać, sprzedają w nich bowiem wszystko, co wydaje pas zwrotnikowy. Widzisz tu w wystawach: skóry lwie, skóry tygrysie i lamparcie, broń indyjską, bronzy i laki japońskie, pióra strusie, wspaniałe wyroby z mosiądzu, wykuwane w Bombayu i Kalkucie, materye tkane w Madras i Kaszmirze, wachlarze z piór pawich, wypchane bengali, korale, wory ryżu, pęki cynamonu i trzciny cukrowej, bończuki z końskich ogonów, farbowanych w purpurze, kły słoniowe i tysiące innych, nieznanych przedmiotów, których barwy rozmaite, a ciepłe, najczęściej czerwone, żółte lub połyskujące metalicznie, wychylają się ku tobie z mroku, tworząc jakby przyćmioną tęczę.
Lecz słońce prędko tu zapada i noc przychodzi znienacka. Czas wracać, bo statek wkrótce ruszy. Pogubiliśmy się z towarzyszami we włóczędze wzdłuż magazynów, a teraz się szukamy. Otacza mnie znów nad wodą gromada czarnych drapichrustów i małych dwunożnych pchełek murzyńskich. Jedni zapraszają mnie prawie przemocą do łodzi, drugie skaczą i żebrzą. Z każdą chwilą zwiększa się ich natręctwo, a zmniejsza moja cierpliwość — gdy wtem nagle pierzcha wszystko. Co się stało? Oto zbliża się policyant angielski — Hindus. Ten, gotów zawsze korzyć się przed białym, jak przed wyższą istotą, nie żałuje bata na kolorowych. W razie potrzeby zapobiega nim nawet zbytniemu wygórowaniu cen w sklepach.
Tymczasem znajdują się nasi towarzysze, nadchodzi ciężka krypa arabska i siadamy. Jest nas czterech, licząc w to szafarza okrętowego, który czynił zapasy w porcie i za którym wnoszą na krypę ćwierci wołów, białe barany z czarnemi głowami, wory ziemniaków i jakieś warzywa, zapewne przywiezione z Anglii albo z Indyj, bo przecie tu nic się nie rodzi. Ruszamy. Podnoszą żagiel i krypa poczyna kołysać się na fali. Otacza nas ciemność, ale woda po obu bokach krypy fosforyzuje przepysznie. Już nie pojedyncze błękitne gwiazdy wyskakują z głębiny, ale całe snopy brylantów.

A teraz, gdzie jest „Bundesrath?“ Na ogromnej ciemnej przestrzeni portu błyszczą okienka kilkunastu parowców, jak okienka chałup we wsi; gdyby jeszcze wśród nocy rozległo się szczekanie psów lub pianie kogutów, złudzenie byłoby zupełne. A i tak chwilami mi się zdaje, że zbliżam się ku wsi. Przysuwamy się wreszcie pod czarny bok jakiegoś parowca — nie „Bundesrath!“ Przysuwamy się pod drugi — także nie „Bundesrath!“ Poczynamy się spierać o to, gdzie statek stoi, wreszcie okazuje się, że mój towarzysz pamięta najlepiej i on ostatecznie wskazuje, gdzie jechać.
Widok Adenu.
Przybijamy z trudnością, albowiem nasz okręt otoczony jest całą gromadą feluk, które przywiozły węgiel kamienny. Przejście z naszej krypy na wysoki pokład połączone jest z ćwiczeniami gimnastycznemi. Jest to czas nocnego przypływu; woda w porcie nie faluje, ale to wzdyma się bardzo wysoko, to zaklęsa się bardzo nisko, wskutek tego jesteśmy naprzemian albo tuż przy pokładzie, albo gdzieś pod brzuchem statku. Trzeba upatrzyć odpowiednią chwilę, chwycić się za poręcz schodów, zmacać je nogami i pyrgać, co tchu, na górę, inaczej bowiem krypa, gdy się znów wzniesie, może przycisnąć rękę, nogę, a nawet ją zmiażdżyć.

„Salto mortale“ udaje się nam jednak znakomicie i niebawem znajdujemy się na pokładzie, nietylko my, ale barany, ćwierci wołu i worki z ziemniakami. „Bundesrath“ ani myśli ruszać. Kapitan albo umyślnie nam zapowiedział tak krótki postój, albo sam się przeliczył. Żóraw okrętowy bierze w najlepsze węgle, przyczem turkot kół zębatych i zgrzyt łańcuchów jest tak szalony, że się nie można dosłyszyć. Na statku wszystko drży. O śnie ani myśleć, siedzimy więc na pokładzie, bo w kabinach duszno. Około godziny dziesiątej w nocy nadchodzi parowiec i wiezie jakieś białe fantastyczne figury, widne zdala przy zielonem świetle jego latarek. Nagle rozchodzi się wieść, że to jest harem, który pojedzie z nami do Zanzibaru. Rety! harem! Można dziesięć lat mieszkać na Wschodzie i nie widzieć z tak bliska haremu! Wyobraźnia nasza poczyna pracować, gdyż wieść sprawdza się. Parowiec już przybył. Przechyleni przez poręcz, patrzymy chciwie na ładowanie tych pań, które nie idzie łatwo, albowiem woda podrzuca tak parowcem, jak naszą krypą. Jest ich cztery, a z niemi jeden opiekun — bez brody i wąsów. Twarzy nie widać, panie bowiem są pookręcane białemi prześcieradłami od stóp do głów, widzimy jednak ręce, bo trzeba niemi chwytać się za poręcz — i nóżki, bo przy wchodzeniu na schody trzeba nieco unieść czarczatów. Jedna para rąk jest czarna, a jedna para nóżek tak gruba w kostkach, że mogłaby zadowolnić wielkiego Muftego. Lecz „à la mer, comme à la guerre.“ Myśl, że harem pojedzie z nami aż do Zanzibaru, że jeśli nawet nie będzie siadał do stołu, to będziem go spotykać na korytarzu, na pokładzie i tym podobnych „ubikacyach“ okrętowych, bawi nas niewymownie. Kapitan, który z powodu marudztwa z węglem, był w jak najgorszym humorze, teraz poczyna spoglądać raźniej. Dowiadujemy się od niego dwóch rzeczy: naprzód, że harem jedzie pierwszą klasą, a powtóre, że jedzie na kredyt.
— Co do opiekuna — mówi kapitan — wpakowałem tego chłystka do drugiej klasy!
Ha, tem lepiej!
— Ale co będzie — pyta któryś z nas — jeśli panu nie zapłacą i w Zanzibarze?
Stary marynarz przymyka jedno oko, na znak, że w każdym razie potrafi wyjść bez szwanku ze sprawy.
Tymczasem te panie zajmują dwie przeciwległe kabiny i zamykają się w nich szczelnie. Zapewne idą spać, co po niejakim czasie czynimy i my, jakkolwiek żóraw ciągle jeszcze terkocze, łańcuchy skrzypią, a statek drży.
Trudno zasnąć, lecz powoli człowiek zapada w półsen, pełen łodzi, Somalisów, Gallasów, Hindusów, fosforyzującej wody i białych, podobnych do pakietów, postaci niewieścich. Wszystko to tańcuje w głowie, wrzeszczy, skupia się, rozlatuje, mąci i zapada w tumany sennych mgieł. Nagle nastaje cisza, wskutek której rozbudzam się i myślę prawie przytomnie, że to już żóraw przestał pracować i że zapewne ruszamy. Jakoż przez ścianę kabiny słychać szeroki, ogromnie tęskny szum fali; statek poczyna się kołysać i kołysze, jak do snu, póty, póki resztki świadomości nie stopnieją zupełnie w tym ruchu, mroku i szumie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.