Mała księżniczka/Rozdział ósmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mała księżniczka
Wydawca Księgarnia Gustawa Szylinga
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ ÓSMY.
NA PODDASZU.


Pierwsza noc spędzona na poddaszu była dla Sary niezapomniana. Podczas niej przeżyła chwilę ciężkiej, niedziecięcej boleści, z której nigdy w życiu nie zwierzyła się nikomu, nawet najbliższym osobom; nie było bowiem nikogo, ktoby zdołał ją zrozumieć. Bądź co bądź, dobre było choć to, że gdy leżała bezsennie w ciemności, jej smutne myśli rozpraszała od czasu do czasu sama niezwykłość otoczenia. Dobrą, być może, było rzeczą, że jej drobne ciałko przypominało jej, iż w świecie istnieją materjalne przedmioty; gdyby nie to, zbyt wielką byłaby udręka, którą znosić musiał jej umysł dziecięcy. Jednakże w miarę jak noc upływała, Sara prawie zapomniała o swoich sprawach cielesnych i o wszystkiem w świecie, poza tą jedyną myślą:
— Mój tatuś nie żyje! Mój tatuś nie żyje!
Zaczęła bez końca powtarzać szeptem te słowa. Dopiero w dłuższy czas potem uświadomiła sobie, że łóżko tak jest twarde, iż trzeba przewracać się z boku na bok, by znaleźć pozycję dogodną do spoczynku, — że ciemność jest jak gdyby gęstszą, niż po inne czasy, — i że wiatr pomiędzy kominami na dachu wyje i zawodzi niby jakaś żyjąca, nieszczęśliwa istota. Niebawem dołączyło się do tego wycia coś jeszcze straszniejszego; oto w murze i za deskami biegnącemi u dołu ścian rozległy się jakieś skrobania, szurgania i piski. Sara, pomna opowiadań Becky, wiedziała co to znaczy. Były to głosy szczurów i myszy, zabawiających się lub walczących z sobą. Kilka razy posłyszała nawet stukot pazurków przebiegających szybko po podłodze; gdy późniejszemi czasy przypominała sobie te chwile, miała w pamięci i to, że posłyszawszy ten odgłos po raz pierwszy, zerwała się i usiadła na łóżku, a położywszy się zpowrotem, zakryła sobie głowę kołdrą.


∗             ∗

Zmiana jej trybu życia dokonała się nie stopniowo, ale nagle, za jednym zamachem.
— Ona od samego początku musi się wdrożyć do wszystkiego — oświadczyła miss Minchin siostrze. — Powinna odrazu nauczyć się tego, czego od niej wymagamy.
Nazajutrz rano Mariette została zwolniona ze służby. Przechodząc koło otwartych drzwi swego saloniku, Sara spostrzegła, że wygląd jego zmienił się całkowicie. Usunięto wszelkie ozdoby i przedmioty zbytku, a w kącie postawiono łóżko dla nowoprzyjętej uczennicy.
Przybywszy na śniadanie, ujrzała, że jej miejsce przy boku miss Minchin było już zajęte przez Lawinję.
— Saro, — odezwała się chłodno miss Minchin, — nowe swoje obowiązki zaczniesz od tego, że usiądziesz z młodszemi dziewczynkami przy mniejszym stole i będziesz czuwała nad tem, żeby nie hałasowały, nie broiły i nie marnowały jedzenia. Powinnaś wcześniej schodzić na dół. Lottie już wylała herbatę.
Taki był początek, a odtąd z każdym dniem pomnażały się nałożone na nią obowiązki. Uczyła młodsze dziewczynki francuskiego i przesłuchiwała je z innych lekcyj — ale to była jeszcze praca najlżejsza. Przekonano się bowiem, że można z niej mieć wyrękę w niejednym zakresie. Można ją było posyłać po sprawunki o każdej porze dnia i przy każdej pogodzie. Można jej było nakazać, by wykonała robotę, niewykończoną lub zaniedbaną przez innych. Kucharka i pokojówki podchwyciły ton miss Minchin, rade że mogą rozkazywać tej „smarkatej“, o którą było tyle hałasu przez czas tak długi.
Przez pierwsze dwa miesiące Sara mniemała, że uległem i w miarę sił najlepszem wypełnianiem swych powinności oraz potulnem znoszeniem wszelkich łajań zdoła zmiękczyć serca tych, którzy obchodzili się z nią tak srogo. W głębi hardej duszyczki życzyła sobie, by nabrali przekonania, że ona nie potrzebuje ich łaski, lecz stara się zapracować na swe utrzymanie. Ale wkońcu uświadomiła sobie, że nie zmiękczyła nikogo — owszem im większą okazywała uległość, tem więcej panoszyły się wobec niej służące i na tem większe grubijaństwa pozwalała sobie kucharka.
Gdyby Sara była o kilka lat starsza, miss Minchin obarczyłaby ją pomaganiem w nauce starszym dziewczynkom i zaoszczędziłaby nieco grosza, dając odprawę korepetytorce; ponieważ jednak była tylko dzieckiem i wyglądała jak dziecko, więc uważano, że większy z niej będzie pożytek, gdy zostanie „dziewczyną do wszystkiego“, nadewszystko zaś generalną wykonawczynią wszelkich zakupów i posyłek. Sprawiała się w tym zakresie lepiej niż zawodowy posłaniec. Można jej było powierzać najtrudniejsze zlecenia i posyłki. Umiała nawet płacić rachunki na mieście, z czem łączyła wyborną umiejętność sprzątania i porządkowania pokojów.
Własne jej lekcje należały już do przeszłości. Nie uczono jej już niczego i dopiero po wielu żmudnych dniach spędzonych na bieganiu tu i tam za byle czyim rozkazem, pozwolono jej (acz z niechęcią) chodzić późnym wieczorem do opustoszałej sali szkolnej i ślęczeć w samotności nad stosem starych książek.
— Jeżeli nie będę sobie przypominała tego, com się nauczyła, to wkrótce zapomnę wszystko, — mówiła sama do siebie. — Jestem już niemal dziewczyną kuchenną, a jeżeli ponadto będę niewykształcona, to stanę się zupełnie podobną do Becky. Ciekawam, czy potrafiłabym zapomnieć wszystko... i nie wiedzieć, kiedy się w wyrazach francuskich pisze h lub ile żon miał Henryk VIII.
Jedną z najosobliwszych stron nowego trybu życia Sary była zmiana jej stanowiska wśród uczennic. Niedość, że przestała odgrywać wśród nich rolę jakby małej władczyni, ale zdawała się wręcz nie należeć już do ich grona. Była do tego stopnia zajęta ciągłą robotą, że ledwo miała sposobność rozmawiać z którąś z koleżanek; zresztą zauważyła, iż miss Minchin nierada była temu, żeby się ona z niemi zadawała.
— Nie życzę sobie, by ta dziewczyna poufaliła się i rozmawiała z innemi dziewczynkami — oświadczyła raz przełożona. — Dziewczęta lubią słuchać utyskiwań, a gdy ona zacznie opowiadać im o sobie różne romantyczne historje, zaraz w ich oczach wyrośnie na nieszczęśliwą bohaterkę i rodzice zrażą się do mojego zakładu. Lepiej, żeby żyła zupełnie na uboczu... zgodnie ze swem stanowiskiem. Ja daję jej dach nad głową... a więcej nie ma prawa wymagać ode mnie.
Sara nie wymagała wiele i zbyt była dumna, by nadal poufalić się z dziewczynkami, które najwidoczniej zaczęły się krępować i czuć się niepewnie w jej towarzystwie. Uczennice miss Minchin były w przeważnej części stadem głupiutkich, młodych gąsek. Przywykły do wygód i dostatków, więc gdy sukienki Sary stawały się coraz krótsze i brudniejsze, gdy w jej bucikach pokazały się dziury i gdy poczęła na każde zawołanie kucharki chodzić z koszykiem do miasta po zakupy, nauczyły się przemawiać do niej takim tonem, jakim się mówi do służącej.
— Pomyśl sobie, że ta dziewczyna była właścicielką kopalni diamentów — drwiła Lawinja. — Wygląda, jak garkotłuk, a dziwaczeje z dniem każdym!... Nigdy nie lubiłam jej zbytnio, ale teraz to już ścierpieć nie mogę, gdy ona przygląda się ludziom, nie mówiąc ani słowa... zupełnie jakby chciała zgłębić ich myśli.
— Bo też chcę ich zgłębić — odpowiedziała Sara bez wahania, posłyszawszy to; — dlatego przyglądam się niektórym ludziom. Lubię wiedzieć, co się w nich dzieje... i rozmyślać nad tem.
Trzeba nadmienić, że Sara kilkakrotnie uniknęła różnych przykrości, przyglądając się uważnie Lawinji, która zawsze rada była komuś dokuczyć, szczególnie zaś lubiła dawać się we znaki swej dawnej rywalce.
Sara nigdy nikomu nie dokuczała ani też nie wtrącała się do spraw niczyich. Pracowała, jak najemnica; dreptała po mokrych ulicach, dźwigając koszyki i paczki; przełamywała dziecięce roztrzepanie małych dziewczynek, którym pomagała w nauce francuskiego. Ponieważ ubranie jej stawało się z dniem każdym brudniejsze, a wygląd coraz bardziej zaniedbany, przeto uznano, iż powinna stołować się w suterenie. Słowem obchodzono się jak z podrzutkiem lub oberwańcem. W sercu jej z dniem każdym narastał ból i hardość — ale nikomu nie zwierzała się ze swych uczuć.
— Żołnierze się nie skarżą, gdy ich coś boli — powtarzała, zaciskając zęby. — I ja też nie będę się skarżyła; będę sobie wyobrażała, że jestem na wojnie.
Ale bywały chwile, że jej dziecięce serduszko pękłoby z bólu, gdyby nie miało oparcia w trzech życzliwych jej osobach.
Pierwszą z nich, trzeba przyznać, była Becky — tak, właśnie ona. Przez całą ową noc pierwszą spędzoną na poddaszu Sara doznawała niejakiej pociechy na myśl, że po drugiej stronie muru, w którym roiły się i piszczały szczury, znajdowała się przecie jakaś ludzka istota. W ciągu nocy następnych owo uczucie pociechy znacznie wzrosło. Za dnia obie sąsiadki mało miały sposobności do rozmowy z sobą; każda z nich bowiem miała własną robotę, a wszelka próba pogawędki byłaby poczytana za próżniactwo i marnotrawienie czasu.
— Prose sie ta na mnie nie gniwać, panienko, — szepnęła Becky pierwszego dnia, — jeśli nie będę grzecnie mówiła. Jescebym za usy od kogo oberwała, kiejbym zacęna rozmawiać. Tera to ni mamy caszu ani na „przeprasom“, ani na „dziękuję“, ani na „prosę“...
Mimo to każdego ranka wkradała się do pokoiku Sary, ażeby pozapinać jej ubranie i pomóc, w czem tylko mogła, zanim zbiegła do kuchni rozpalać ognisko. A gdy zapadła noc, Sara zawsze słyszała nieśmiałe stukanie do drzwi, oznaczające, że jej służebnica znów gotowa pomagać jej we wszystkiem. Przez pierwsze tygodnie swej niedoli Sara czuła się jakby ogłuszona, przeto zdarzało się, że czas dłuższy mijał, zanim się z sobą spotkały lub zaszły w odwiedziny jedna do drugiej. Instynkt trafny podszepnął Becky, że gdy człowiek dozna smutku, najlepiej zostawić go w samotności.
Drugą pocieszycielką była Ermengarda. Zanim jednak objęła swoją rolę, zdarzyło się wiele dziwnych rzeczy.
Gdy umysł Sary zaczął znów jakby nawiązywać łączność ze światem, uświadomiła sobie, że w chwili nieszczęścia zapomniała zupełnie o istnieniu Ermengardy. Obie zawsze były przyjaciółkami, lecz Sara, choć jej rówieśniczka, uważała się za osobę starszą. Albowiem Ermengarda, przy całej dobroci swego serduszka, była zawsze osóbką mało rozgarniętą. Do Sary przylgnęła całą swą nieporadnością i prostotą; przychodziła do niej z prośbą o pomoc w odrabianiu lekcyj, przysłuchiwała się każdemu jej słowu i nagabywała ją o coraz nowe opowieści; sama jednak nie umiała powiedzieć nic ciekawego i brzydziła się wszelkiemi książkami. Nie była to więc osoba, o której możnaby pamiętać, gdy się na czyjąś głowę zwaliła burza nieszczęść. Nic dziwnego, że Sara o niej zapomniała.
Zapomnieć o niej można było tem łatwiej, że niespodziewanie wyjechała na kilka tygodni do domu. Gdy powróciła, przez parę dni pierwszych nie widziała się z Sarą, aż dopiero razu jednego spotkała ją przechodzącą przez korytarz i niosącą na rękach cały tobołek odzieży, przeznaczonej do naprawy... bo Sara już zdążyła nauczyć się łatania i cerowania odzieży. Twarz miała bladą i mocno zmienioną, a ubrana była w starą i dziwnie skrojoną sukienkę, z pod której kusego rąbka wystawały jej chude i zbłocone nóżęta.
Ermengarda zbyt wielką była ciamajdą, by mogła znaleźć się odpowiednio w takiej sytuacji; nie pomyślała nawet o tem, by jakoś zagadnąć przyjaciółkę. Wiedziała wprawdzie, co się stało, jednakże nigdy nawet sobie nie wyobrażała, by Sara mogła tak wyglądać — by mogła stać się tak opuszczona, znędzniała, biedna, tak podobna do służebnej dziewczyny. Rozżaliło ją to do tego stopnia, iż nie zdobyła się na nic więcej, jak tylko na to, by wybuchnąć zdławionym histerycznym śmiechem i wykrzyknąć — bezmyślnie i niemal bez sensu:
— Ach, Saro! To ty jesteś?
— Tak! — odpowiedziała Sara i nagle oblała się pąsem na myśl, która przeszła jej przez głowę. W jej oczach, które patrzyły wprost przed siebie, było coś takiego, że Ermengarda zmieszała się jeszcze bardziej, mając wrażenie, jakby Sara zmieniła się w jakąś inną, dotąd jej jeszcze nieznaną dziewczynkę; poszło to może stąd, iż Sara tak nagle zbiedniała i musiała pracować ciężko jak Becky.
— Ach... — zająknęła się. — Jak... jak się masz?
— Sama nie wiem, jak... — odpowiedziała Sara. — A jak ty się miewasz?
— Ja... ja... dobrze — odrzekła Ermengarda, ogarnięta zakłopotaniem, i bezradnie poczęła przemyśliwać nad tem, by powiedzieć coś takiego, coby tchnęło większą serdecznością. — Czy... czy jesteś bardzo nieszczęśliwa? — wykrztusiła z siebie.
Wówczas Sara dopuściła się postępku niesprawiedliwego: zbolałe jej serce nabrzmiało wielkim gniewem i podszepnęło jej, że najlepiej będzie nie wdawać się w rozmowę z tak głupią istotą.
— Cóż ty sobie myślisz? — ofuknęła ją. — Może ci się zdaje, że jestem szczęśliwa? — I odeszła, nie mówiąc już ani słowa.
Z biegiem czasu uświadomiła sobie, że gdyby nieszczęście nie kazało jej zapomnieć o wielu rzeczach, wiedziałaby o tem, iż biedna, tępa Ermengarda nie zasługiwała na naganę za swą niezręczność i zahukanie. Atoli owa nagła myśl, która nagle przemknęła przez głowę Sary, obudziła w niej nadmierną wrażliwość:
— Wszystkie one jednakie — pomyślała sobie. — Ona nawet nie chce ze mną rozmawiać... bo wie, że inne ode mnie stronią.
Przez kilka tygodni coś jakby odgradzało je od siebie. Gdy przypadkiem spotkały się z sobą, Sara odwracała oczy w inną stronę, a Ermengarda czuła się zbyt skrępowana i zakłopotana, by mogła ją zagadnąć. Czasami mijając się, skinęły sobie wzajem głową, a zdarzało się, że zaniedbały nawet i tego powitania.
— Jeżeli ona woli ze mną nie rozmawiać — myślała Sara, — to i ja będę jej unikała. Miss Minchin nam to ułatwi...
Miss Minchin ułatwiała im to tak wybornie, że wkońcu prawie nie spotykały się z sobą. W owym to czasie zauważono, że Ermengarda jeszcze bardziej zgłupiała i że miała minę osowiałą i nieszczęśliwą. Całemi dniami siadywała na parapecie okna i spoglądała na dwór, nie mówiąc ani słowa. Pewnego razu Jessie, przechodząc koło okna, zatrzymała się i spojrzała na nią zdumiona.
— Czemu płaczesz, Ermengardo? — zapytała.
— Ja... nie płaczę — odpowiedziała Ermengarda zdławionym, niepewnym głosem.
— Ależ płaczesz! — zapewniła ją Jessie. — Właśnie ogromna łza spłynęła ci z koniuszka nosa... a za nią płynie druga...
— A niech sobie płynie! — żachnęła się Ermengarda. — Jestem nieszczęśliwa... więc niech nikt do mnie się nie wtrąca!
To rzekłszy, odwróciła od niej krępe plecy i zakryła sobie twarz chusteczką.
Tego wieczoru Sara później niż po inne dni powróciła na poddasze. Zatrzymano ją przy robocie aż do tej godziny, o której dziewczynki kładły się spać, poczem udała się do pustej sali szkolnej, by odrabiać lekcje. Gdy wyszła na schody, wiodące na strych, zdumiała się ogromnie, widząc jakieś światełko, dobywające się ze szpary pod drzwiami jej pokoiku.
— Ktoś zapalił świecę — pomyślała. — Ale kto? Oprócz mnie nikt tam nie wchodzi.
Istotnie ktoś zapalił świecę; paliła się ona jednak nie w kuchennym lichtarzyku, którego Sara zwykła używać, lecz w takim, jakie znajdowały się w sypialnych pokojach dziewczynek. Ten ktoś siedział na zszarganym podnóżku, a ubrany był w szlafroczek i otulony czerwonym szalem. Sara poznała przybyłą. Była to Ermengarda.
— Ermengarda! — krzyknęła Sara w zdumieniu, graniczącem niemal z przerażeniem. — Ależ ty narażasz się na nieprzyjemności!
Ermengarda stoczyła się z podnóżka i podreptała przez pokój, szurając zbyt wielkiemi na nią pantoflami. Jej oczy i nosek były czerwone od płaczu.
— Wiem, że się narażam... gdyby mnie przyłapano... — odpowiedziała Ermengarda. — Ale ja o to nie dbam... niedbam wcale... Ach... Saro, powiedz mi... co to się stało? Czemu przestałaś mnie kochać?
W głosie jej była jakaś taka dziwna nuta, że Sarę znów coś zaczęło dławić w gardle. Ten ton prostoduszny i serdeczny przypomniał jej dawną Ermengardę, która pragnęła zostać jej „najlepszą przyjaciółką“, i wyraził zgoła co innego, niż zdawało się wyrażać jej zachowanie w ciągu ostatnich kilku tygodni.
— Ja cię kocham — odparła Sara. — Ale widzisz... teraz wszystko się zmieniło... Myślałam... myślałam... że i tyś się zmieniła.
Ermengarda szeroko otworzyła zapłakane oczy.
— Ależ... to tyś się zmieniła! — zawołała. — Nawet nie chciałaś rozmawiać ze mną... sama nie wiedziałam, co mam zrobić. Tak, to tyś się zmieniła od czasu mojego powrotu!
Sara zamyśliła się. Spostrzegła, że popełniła omyłkę.
— Tak, ja się zmieniłam — odpowiedziała, — ale w inny sposób, niż ci się wydaje. Miss Minchin nie życzy sobie, żebym rozmawiała z dziewczynkami... i prawie żadna ze mną nie rozmawia. Myślałam... że i ty może nie chcesz ze mną mówić; dlatego starałam się schodzić ci z drogi.
— Och, Saro! — odrzekła Ermengarda z wyrzutem, omal nie płacząc, poczem obie spojrzały sobie w oczy i rzuciły się wzajem w objęcia. Przez kilka minut czarna główka Sary spoczywała na ramieniu spowiłem w szal czerwony. Bo też tak czuła się osamotnioną w owym czasie, gdy Ermengarda zdawała się od niej stronić!
Następnie usiadły razem na podłodze. Sara objęła ramieniem kolano, a Ermengarda otuliła ją swoim szalem, patrząc z uwielbieniem w jej przedziwne, duże oczy.
— Już nie mogłam dłużej tego znosić — zwierzała się. — Może tybyś mogła żyć beze mnie, Saro, ale jabym bez ciebie żyć nie mogła. Dlatego to dziś wieczorem, gdym płakała pod kołdrą, przyszło mi nagle na myśl, by pocichu wejść do ciebie na górę i prosić cię, żebyśmy znów mogły być przyjaciółkami.
— Postąpiłaś o wiele piękniej niż ja, — wyznała Sara. — Ja byłam zbyt dumna, by starać się o twoją przyjaźń. Widzisz, teraz, gdy los mnie doświadczył, okazało się, że nie jestem dobrem dzieckiem. Bałam się zawsze, że przyjdą na mnie takie ciężkie chwile... Może dlatego zostały zesłane, żeby mnie wypróbować!
Ermengarda rozejrzała się po pokoiku, a na twarzyczce malowała się jednocześnie ciekawość i bojaźń.
— Saro, — odezwała się, — jak ty tu możesz mieszkać?
Sara również rozejrzała się wokoło.
— Owszem, mogę... o ile sobie wyobrażę, że ten pokoik inaczej wygląda... albo też, że jest to jedno z miejsc, w których mowa w powieściach.
Mówiła powoli, a wyobraźnia jej poczęła się ożywiać i pracować, jak nie pracowała od czasu, gdy na Sarę spadło nieszczęście. To też Sara miała wrażenie, że ta władza jej duszy uległa niejakiemu stępieniu.
— Inni ludzie w gorszych jeszcze żyli warunkach. Przypomnij sobie hrabiego Monte Cristo, gdy znajdował się w kazamatach Château d‘If. A pomyśl o więźniach Bastylji!
— Bastylji!... — szeptem powtórzyła Ermengarda, wpatrując się w przyjaciółkę i ulegając już jej urokowi. Miała żywo w pamięci dzieje rewolucji francuskiej, które Sara zapomocą intrygujących opowiadań utrwaliła w jej umyśle. Prócz Sary, nikt nie zdołałby tego dokonać.
— Tak jest, — mówiła dalej Sara, oplatając kolana dłońmi, a w oczach jej zajaśniał błysk, znany tak dobrze Ermengardzie. — W tem miejscu można doskonale wszystko sobie wyobrażać. Jestem oto więźniem Bastylji. Spędziłam tu wiele, wiele lat... i wszyscy o mnie zapomnieli. Miss Minchin jest dozorcą więzienia... a Becky.. — tu w jej oczach rozjarzył się promień jeszcze silniejszy; — Becky jest więźniem, znajdującym się w sąsiedniej celi!
Zwróciła się twarzą ku Ermengardzie. W tej chwili była znowu całkiem podobna do dawnej Sary.
— Będę to sobie wyobrażała, — rzekła; — przyniesie mi to wielką ulgę.
Ermengarda była jednocześnie zachwycona i onieśmielona.
— A czy będziesz mi o tem opowiadała? — zapytała. — Czy będę mogła tu przychodzić nocą, kiedy jest najbezpieczniej, i słuchać tych opowieści, które sobie ułożysz za dnia? W ten sposób staniemy się jeszcze serdeczniejszemi przyjaciółkami, niż byłyśmy przedtem...
— Dobrze, — zgodziła się Sara. — W nieszczęściu poznaje się ludzi; ja w mojem nieszczęściu poznałam twe dobre serce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Józef Birkenmajer.