Mała księżniczka/Rozdział dziesiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mała księżniczka
Wydawca Księgarnia Gustawa Szylinga
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.
PRZYBYSZ Z INDYJ.


Urządzanie wycieczek na poddasze było zarówno dla Lottie jak i Ermengardy rzeczą niebezpieczną. Żadna z nich dwóch nigdy nie było pewna, czy zastanie Sarę, albo też czy miss Amelji nie przyjdzie do głowy, by obejść wszystkie sypialnie w tym czasie, gdy już wszystkie dziewczynki powinny dawno leżeć w łóżkach. Do rzadkości więc należały ich odwiedziny — i czas płynął Sarze przeważnie w przykrych warunkach i w samotności. W każdym razie bardziej czuła się osamotnioną, gdy przebywała na dole, niż gdy wracała na swoje poddasze. Bywało, że nie miała do kogo się odezwać. Gdy wysyłano ją po sprawunki i gdy mała, niepozorna jej figurka kroczyła przez wielkie ulice, dźwigając z trudem koszyk lub paczkę, przytrzymując kapelusz targany wiatrem i czując, jak woda deszczowa przesiąka przez jej buciki, — miała wrażenie, jakoby tłumy przechodniów, mijających ją pośpiesznie, zwiększały jeszcze jej samotność. Dawniejszemi czasy, kiedy jeszcze była „księżniczką“ i jeździła powozikiem przez ulice lub szła w towarzystwie Marietty, widok jej jasnej i żywej twarzyczki oraz malowniczych kostjumów i kapeluszy nieraz skłaniał ludzi, by wodzili za nią oczyma. Bogata, wytwornie odziana i opieką staranną otoczona dziewczynka zawsze bywa, rzecz prosta, przedmiotem powszechnej uwagi; brudno i ubogo odziane dziewczynki nie są ani tak rzadkiem ani pięknem zjawiskiem, by przechodnie mieli się oglądać za niemi i darzyć je uśmiechem. Teraz już nikt nie przyglądał się Sarze; ba, nawet nikt nie zdawał się jej dostrzegać, gdy szła z pośpiechem wśród ciżby ludzi na chodniku. Ostatniemi czasy zaczęła rosnąć szybko, a ponieważ ubierała się tylko w te skromne sukienki, jakie jej pozostawiono z dawnej jej garderoby, przeto wyglądała coraz to pocieszniej. Wszystkie kosztowne stroje pozabierano od niej, a te, któremi jeszcze rozporządzała, miała nosić tak długo, póki się całkiem nie zedrą. Czasami, gdy przechodziła koło lustra na wystawie sklepowej, o mało nie wybuchała śmiechem na widok własnej postaci; czasami znowu rumieniła się, zaciskała usta i oddalała się czemprędzej.
Ilekroć wieczorami zdarzało się jej przechodzić koło oświetlonych okien kamienic, zaglądała ukradkiem do wnętrza ciepłych pokojów i bawiła się myślą o ludziach, którzy siedzieli przed kominkiem lub dokoła stołów. Koło placu, przy którym stał dom miss Minchin, mieszkało kilka rodzin, z któremi Sara zawarła na swój sposób bliższą znajomość, podpatrując ich życie przez niedomknięte okiennice i snując na jego temat różne domysły. Jedną, którą szczególnie polubiła, przezwała „Dużą Rodziną“ — nie dlatego, jakoby składała się z samych dużych ludzi (owszem, większość jej stanowiły małe dzieci), ale dlatego, że liczyła dużo osób. Było tam ośmioro dzieci, duży, rumiany tatuś, duża rumiana mamusia, duża rumiana babcia oraz znaczna liczba służących. Dzieci te często chodziły na spacer lub jeździły w wózkach pod opieką nianiek, albo wyjeżdżały z mamusią powozem, albo też wybiegały wieczorem do bramy, by powitać tatusia, ucałować go, skakać wokoło niego i wyciągać mu z kieszeni różne paczki, albo też tłoczyły się do okien dziecinnego pokoju, wyglądały na ulicę, trącały się i śmiały się do rozpuku — słowem, zawsze robiły dużo wesołego gwaru i rwetesu, jak to bywa w takich dużych rodzinach. Sara bardzo je polubiła i ponadawała im imiona zgoła romantyczne, zaczerpnięte z powieści. Tłusty, ładny dzidziuś w koronkowym czepeczku zwał się Etelberta Beauchamp Montmorency; drugie niemowlę nosiło miano: Wioleta Cholmondeley Montmorency; mały bobas, który już umiał czołgać się na grubych nóżkach, był to Sydney Cecyl Wiwjan Montmorency; dalej szły imiona: Liljana Ewangelina Maud Marion, Rozalinda Gladys, Guy Clarence, Weronika Eustachja i Klaudjusz Harold Hektor.
Pewnego wieczoru zdarzyła się rzecz wielce zabawna — choć poniekąd trudno uważać ją za zabawną. Kilku Montmorencych wybierało się na jakiś balik dziecięcy, a właśnie gdy Sara miała mijać bramę ich domu, oni przechodzili przez chodnik w stronę czekającego na nich powozu. Weronika Eustachja i Rozalinda Gladys, ubrane w białe koronkowe sukienki z pięknemi szarfami, właśnie wstępowały na stopnie powozu, a pięcioletni Guy Clarence szedł za niemi. Był to chłopaczek tak ładny, o różowej buzi, niebieskich oczach i miłej, okrągłej główce, obsypanej wijącemi się kędziorkami, że Sara zapomniała o swym koszyku, o brudnym płaszczyku i całej swej biedzie — i zatrzymała się, ażeby mu się przypatrzyć.
Było to w okresie Bożego Narodzenia. Duża Rodzina właśnie nasłuchała się opowiadań o biednych dzieciach, nie mających ani tatusia, ani mamusi, którzyby obdarzyli je podarkami i pokazali im jasełka, — o dzieciach zgłodniałych, zziębniętych i źle odzianych. W opowiadaniach tych występowali dobrzy ludzie — czasami małe dziewczynki lub chłopcy o dobrych serduszkach — którzy, widząc te biedne dzieci, obdarzali je pieniędzmi lub sutemi podarkami, albo też zabierali je do domu i częstowali smaczną wieczerzą. Guy Clarence właśnie w ów dzień wzruszył się do łez czytaniem jednej z takich opowieści, to też gorąco pragnął spotkać jakąś biedną dziecinę i podarować jej sześć pensów, stanowiących cały jego majątek w gotówce. Był pewny, że za całe sześć pensów można sobie nakupić wbród żywności. Gdy przechodził przez chodnik, miał właśnie ten pieniądz w kieszonce swych krótkich spodenek marynarskich, a w sam raz w tę chwilę, gdy Rozalinda Gladys weszła do powozu i wskoczyła z rozpędem na poduszki siedzenia, chcąc odbić się na sprężynach, chłopak ujrzał Sarę stojącą na mokrym bruku, odzianą w zszarganą sukienkę i kapelusik, i spoglądającą na niego bacznym, jakby zgłodniałym wzrokiem.
Przyszło mu na myśl, że ta dziewczynka zapewne od dłuższego czasu nie miała nic w ustach. Nie wiedział, iż ta łapczywość jej spojrzenia pochodziła stąd, że Sara stęskniona była za ciepłem i radosnem życiem rodzinnem jego domu, że miała ochotę wziąć go w objęcia i ucałować. Wiedział tylko, że ta dziewczynka ma duże oczy, zmizerowaną buzię, chude nożyny, lichą odzież, a w rękach zwykły koszyk kuchenny. Sięgnął więc do kieszeni, wydobył monetę sześciopensową i uprzejmie podał ją Sarze.
— Chodź tu, biedna dziewczynko — odezwał się. — Przyjmij ode mnie sześć pensów.
Sara wzdrygnęła się. W jednej chwili uświadomiła sobie, że wygląda całkiem jak te biedne dzieci, które nieraz wpatrywały się w nią za lepszych dni jej życia, gdy wysiadała z powoziku. Ona również obdarzała je kilkoma pensami... Twarz jej pokraśniała, potem pobladła; przez chwilę miała to uczucie, że za nic w świecie nie przyjęłaby tej drobnej monety.
— O, nie! — żachnęła się. — O nie, dziękuję... Doprawdy, przyjąć nie mogę!
Głos jej tak różnił się od głosu zwykłego dziecka z ulicy, a jej maniery tak były podobne do manier osoby dobrze wychowanej, że Weronika Eustachja (której prawdziwe imię było Janet) i Rozalinda Gladys (która w rzeczywistości zwała się Nora) wychyliły się z powozu, by przysłuchać się rozmowie. Guy Clarence nie dał się pohamować w swej szczodrobliwości i wcisnął pieniądz przemocą w dłoń Sary.
— Owszem, musisz przyjąć, biedna dziewczynko! — nalegał. — Możesz sobie za to kupić dużo do jedzenia. Przecież to całe sześć pensów.
W jego twarzyczce było coś tak szlachetnego i ujmującego, iż Sara zrozumiała, że nie może odmówić jego prośbie, gdyż taka odmowa sprawiłaby mu przykrość niewymowną; wszelka hardość byłaby tu okrucieństwem. Przeto Sara (prawda, że rumieniąc się), zdecydowała się nakoniec włożyć do kieszonki ofiarowaną monetę.
— Dziękuję ci — rzekła przytem; — jesteś bardzo miłem i dobrem dzieckiem.
A gdy on z radością gramolił się do powozu, ona oddaliła się z uśmiechem na ustach, choć oddychała nierówno, a w oczach tlił się ogień dziwny. Że jest obdarta i zaniedbana, o tem wiedziała już dawniej, nie wiedziała jednak dotychczas, że ktoś mógł wziąć ją za żebraczkę.
Powóz Dużej Rodziny potoczył się po bruku, a siedzące w nim dzieci zaczęły gwarzyć z ożywieniem.
— Ach, Donaldzie! (takie było imię Guy Clarence‘a) — zawołała Janet niespokojnie — czemu to ofiarowałeś sześć pensów tej dziewczynce? Jestem przekonana, że ona nie jest żebraczką.
— Ona nie przemawiała żebraczym głosem! — zawołała Nora; — a z twarzy też nie wyglądała na żebraczkę!
— Zresztą ona wcale nie żebrała — zauważyła Janet. — Bałam się, że ona się rozgniewa na ciebie. Wiesz chyba, że ludzie gniewają się za to, jeżeli ktoś ich niesłusznie uważa za żebraków.
— Ona się nie gniewała wcale — odparł Donald, nieco zbity z tropu, ale jeszcze pewny siebie. — Zaśmiała się tylko i powiedziała, że jestem dobrem i miłem dzieckiem. I powiedziała prawdę! — dodał z dumą. — Przecież to były moje sześć pensów!
Janet i Nora zamieniły porozumiewawcze spojrzenia.
— Żebraczka nigdyby takich słów nie powiedziała — oświadczyła Janet. — Powiedziałaby napewno: „Bóg zapłać paniczowi... pięknie dziękuję!“ a możeby jeszcze ukłoniła się nisko.
Sara nawet się nie domyślała, że od owego czasu „Duża Rodzina“ zaczęła się tak żywo interesować jej losem i osobą, jak ona wpierw interesowała się jej życiem. Ilekroć przechodziła przez ulicę, w oknie dziecinnego pokoju ukazywały się zaciekawione twarze, a przy ognisku kominka toczyło się wiele rozmów na jej temat.
— Ona jest podobno służącą w tej szkole — mówiła Janet. — Zdaje mi się, że to sierota pozbawiona opieki; jednakże, choć tak zaniedbana i obszarpana, nie jest napewno żebraczką.
Odtąd przezwano Sarę jednogłośnie „dziewczynką, która nie jest żebraczką“. Miano to było, coprawda, przydługie i brzmiało niekiedy dość zabawnie, zwłaszcza w ustach młodszej dziatwy.
Sara wywierciła dziurkę w pieniążku sześciopensowym i zawiesiła go sobie na wąskiej tasiemce dokoła szyi. Jej sympatja dla „Dużej Rodziny“ wzrastała z dniem każdym — podobnie zresztą, jak wzrastały jej sympatje do wszystkich osób, które polubiła. Tak więc coraz bardziej przywiązywała się do Becky, a zawsze z wielką niecierpliwością wyczekiwała tych dwóch dni w tygodniu, kiedy zachodziła do sali szkolnej, by udzielać lekcyj francuskiego najmłodszym dziewczynkom. Małe uczenniczki bardzo ją kochały i biły się o ten przywilej, by móc stać jak najbliżej przy niej i ściskać ją za rękę. Z wróblami tak się zaprzyjaźniła, że ilekroć stanęła na stole swego pokoju i wytknąwszy głowę przez okno, zaćwierkała ich głosem, w tejże niemal chwili rozlegał się chór poćwierkiwań i trzepot skrzydełek, poczem pojawiała się gromadka szarych miejskich ptaszków-włóczęgów i obsiadała dachówki, by dziobać sypane przez nią okruszyny i gwarzyć ze swą chlebodawczynią. Melchizedech tak się z nią spoufalił, że niekiedy przyprowadzał z sobą panią Melchizedechową, a niekiedy i parę Melchizedesiątek; ona często z nim rozmawiała, a on zdawał się rozumieć jej słowa.
Z czasem rozbudziło się w jej duszy dziwne, jakieś dziwne uczucie względem Emilki, która stale siedziała i przyglądała się wszystkiemu. Obudziło się ono w chwilach wielkiego osamotnienia. Sara lubiła wierzyć — lub wmawiać w siebie, jakoby wierzyła — że Emilka ją rozumie i z nią współczuje. Nie miała ochoty wyznać przed sobą, że jej jedyna towarzyszka niczego nie słyszy ani nie czuje. Niekiedy umieszczała ją na krześle, siadała naprzeciw niej na starym czerwonym podnóżku, wpatrywała się w nią i roiła o niej różne niestworzone historje, aż wkońcu poddawała się dziwnemu jakiemuś — graniczącemu z lękiem — nastrojowi, rozszerzającemu jeszcze bardziej i tak już wielkie jej oczy. Zdarzało się to zwłaszcza nocą, gdy wokoło panowała głucha cisza, przerywana od czasu do czasu jedynie szmerem i piskiem rodziny Melchizedecha w norze pod ścianą.
Jednem z urojeń, jakiemi zwykła Sara się zabawiać, było uważanie Emilki za jakąś dobrą, opiekuńczą wróżkę. Poniesiona fantazją, rozbudzoną dłuższem wpatrywaniem się w ulubioną lalkę, zadawała jej niekiedy różnorakie pytania, żywiąc nadzieję, że ona natychmiast odpowie. Lecz Emilka nigdy nie odpowiadała.
— Co się tyczy odpowiadania — mówiła Sara, aby się pocieszyć, — to i ja sama czasem nie odpowiadam, gdy nie potrafię nic mądrego wymyślić. Naprzykład, gdy ludzie mi urągają, niema na nich lepszego środka, jak nie odpowiadać im ani słowa, tylko popatrzeć na nich... i myśleć. Miss Minchin blednie od wściekłości, ilekroć to uczynię, miss Amelja patrzy na mnie z przestrachem... podobnież i dziewczynki. Gdy ktoś nie wpada w pasję, ludzie wiedzą, że jest on od nich silniejszy, bo jest na tyle silny, by zapanować nad swym gniewem, na co oni zdobyć się nie potrafią... Dlatego to mówią różne niedorzeczne słowa, jakich wstydziliby się kiedyindziej. Niema rzeczy tak silnej, jak gniew... z wyjątkiem tej siły, która potrafi gniew ujarzmić... Ta jeszcze jest silniejsza od gniewu. Dobrą jest rzeczą nie odpowiadać wrogom — i ja też często to czynię. Być może, że Emilka jest bardziej podobna do mnie, niż ja sama, może nie chce odpowiadać nawet swoim przyjaciołom, ale kryje wszystko w głębi serca.
Takiemi to argumentami usiłowała przekonać samą siebie, jednakże przychodziło to jej niełatwo. Gdy po ciężkiej całodziennej robocie, po bieganiu za sprawunkami do odległych punktów miasta wśród zimna i pluchy, wracała do domu zgłodniała i zmokła, a mimo to posyłano ją ponownie do miasta, bo nikt na to nie zważał, że była tylko dzieckiem, że chude jej nóżki mogły już być strudzone, a drobne ciałko zziębnięte, gdy darzono ją jedynie opryskliwemi słowami i jeszcze wymagano od niej wdzięczności; gdy kucharka odzywała się do niej w sposób grubiański i przykry, gdy musiała znosić zły humor miss Minchin lub gdy spostrzegła, że dziewczynki natrząsają się pokątnie z dziur w jej odzieży, — wówczas niezawsze potrafiła ukoić rojeniami swe zbolałe, harde, opuszczone serduszko, widząc, iż Emilka siedzi nieruchomo na krześle i wpatruje się w nią obojętnie.
Jednego wieczoru, gdy zziębnięta i głodna, z burzą szalejącą w młodej piersi, wróciła na poddasze, Emilka wpatrywała się w nią tak jakoś bezmyślnie, a jej trociniaste nogi i ręce wydawały się tak drętwe i nieruchawe, że Sara straciła już panowanie nad sobą. W tej chwili, prócz Emilki, nie miała nikogo — nikogo w całym świecie. A ona sobie siedziała spokojnie... jakby nic!
— Ja już umrę wkrótce... — odezwała się do niej Sara.
Emilka nic nie odpowiedziała, tylko patrzyła wciąż przed siebie.
— Już tego znosić dłużej nie mogę! — drżąc, mówiło do niej zziębnięte dziecko. — Wiem, że już niedługo umrę. Jestem przemoczona do suchej nitki... przeziębiona... i głodna śmiertelnie. Przeszłam dziś setki mil, a za to wszystko wynagrodzono mnie tylko łajaniem i wymyślaniem. Ponieważ sklepy już były zamknięte i nie mogłam dostać tego, po co za ostatnim razem wysłała mnie kucharka, więc dziś nie dano mi kolacji. Jacyś ludzie śmiali się ze mnie, że z winy mych starych bucików poślizgnęłam się i upadłam w błoto. Jestem teraz cała zawalana błotem... a oni się śmiali ze mnie. Czy ty słyszysz, Emilko?
Spojrzała w rozwarte szeroko szklane jej oczy i zadowoloną, uśmiechniętą buzię — i nagle ogarnął ją gniew i ból przeszywający. Podniosła rękę i strąciła Emilkę z krzesła, wybuchając spazmatycznym płaczem — ta Sara, która nigdy dotąd nie płakała.
— Ty niczem innem nie jesteś, tylko lalką! — krzyknęła. — Tylko lalką... lalką... lalką! Ciebie nie obchodzi nic w świecie. Napchana jesteś trocinami... nigdy nie miałaś serca! nic nie wzbudza w tobie współczucia! Jesteś lalką, niczem więcej!
Emilka leżała na podłodze, zadarłszy haniebnie nogi ponad głową, a na koniuszku jej nosa widniała płaska plamka — atoli twarz jej była spokojna, owszem nawet pełna godności. Sara zasłoniła twarz rękoma. Szczury w norze poczęły bić się i gryźć z sobą wśród szurgania i pisków. Melchizedech wymierzał sprawiedliwość któremuś ze swych dzieci.
Sara zwolna zaczęła uspokajać się w płaczu. Sama dziwiła się tej odporności, z jaką umiała przełamywać wszelkie nawiedzające ją strapienia. Po chwili podniosła głowę i patrzyła na Emilkę, która zdawała się spoglądać na nią z pod oka — ale tym razem w jej szklanych oczach lśniła jakby iskra serdeczności. Sara schyliła się i podniosła z ziemi lalkę. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia — a nawet uśmiechnęła się blado na myśl o niedorzeczności własnego postępku:
— I cóż ty na to poradzisz, że jesteś lalką! — rzekła z westchnieniem rezygnacji, — tak samo Lawinja i Jessie nic na to nie poradzą, że mają pustkę w głowach. Nie wszyscy jesteśmy ulepieni z jednej gliny. Ty napchana jesteś trocinami — i może ci z tem dobrze.
To rzekłszy, pocałowała ją, otrzepała i wygładziła jej sukienkę i posadziła ją zpowrotem na krześle.
Jednem z najgorętszych życzeń Sary było, żeby ktoś się wprowadził do sąsiedniej pustej kamienicy, której poddasze znajdowało się tak blisko jej pokoiku. Nieraz sobie myślała, jakby to było przyjemnie, gdyby pewnego dnia ktoś otworzył tamto okno i wytknął z niego głowę.
— Gdyby to był jakiś miły człowiek — mówiła sobie w duchu — powitałabym go słowami „Dzień dobry“, a potem jakoś potoczyłaby się rozmowa. Ale niebardzo mi się wydaje prawdopodobnem, by mógł tu spać kto inny, prócz służby.
Pewnego ranka, gdy po odwiedzeniu sklepikarza, rzeźnika i piekarza mijała róg placu, ku wielkiej swej radości zobaczyła, że podczas jej dość długiej bytności w mieście zdarzyło się coś niezwykłego. Oto przed ową pustą kamienicą zatrzymał się wielki wóz, pełen mebli, a koło otwartej bramy krzątali się ludzie, raz po raz wnosząc do wnętrza ciężkie paki i sprzęty.
— Aha! ktoś się wprowadza! — domyśliła się Sara. — Naprawdę ktoś się wprowadza! Aha! teraz z pewnością jakaś miła twarz wychyli się z okna na poddaszu!
Miała wielką ochotę przyłączyć się do gromadki gapiów, którzy zatrzymali się na chodniku, by przyjrzeć się wnoszeniu rzeczy. Mniemała, że ujrzawszy choćby jeden ze sprzętów, zdołałaby odgadnąć, skąd przybyli i kim są ich właściciele.
— Meble miss Minchin są do niej zupełnie podobne — myślała; — pamiętam, iż przyszło mi to na myśl w pierwszej chwili, gdym ją ujrzała, pomimo, że byłam wtedy jeszcze tak mała. Powiedziałam to później tatusiowi, a on się roześmiał i przyznał mi rację. Jestem pewna, że Duża Rodzina ma wygodne, obszerne sofy i fotele; różowe tapety, które widziałam u nich na ścianach, są zupełnie takie jak oni... ciepłe, wesołe, łagodne i jasne.
W parę godzin później wysłano ją do zieleniarki po pietruszkę; gdy doszła do schodków, wiodących na ulicę, naraz serce jej poczęło bić szybko. Z wozu meblowego wyjęto właśnie parę mebli i ustawiono na chodniku. Był tam piękny stół starannie odrobiony z drzewa tekkowego, parę krzeseł i szafa suto ozdobiona wschodnią inkrustacją. Ich widok wzbudził w sercu Sary dręczące, tęskne uczucie. Podobne przedmioty widywała przed laty w Indjach. Pomiędzy rzeczami, zabranemi jej przez miss Minchin, było też i biurko z tekki, przysłane przez ojca.
— Ładne to sprzęty! — pomyślała Sara, — powinny być własnością jakiegoś dobrego człowieka. Jakie to wszystko wspaniałe i piękne! Pewno jakaś bogata rodzina zamieszka w tym domu!
Przez cały dzień nadjeżdżały jedne za drugiemi wozy pełne mebli. Kilkakrotnie Sarze udało się zobaczyć niektóre z przedmiotów wnoszonych do domu; okazało się, że miała rację, przypuszczając, iż nowi lokatorowie są ludźmi zamożnymi. Wszystkie meble były kosztowne i piękne, a znaczna ich część pochodziła ze Wschodu. Były tam cudowne kobierce, makaty i ozdoby, przytem wiele obrazów i stosy książek, mogących zapełnić całą bibljotekę. Wśród innych osobliwości zwrócił uwagę Sary okazały posąg Buddy w ozdobnej kapliczce.
— Ktoś z tej rodziny musiał kiedyś przebywać w Indjach — zawyrokowała Sara. — Widzę bowiem, że nawykli do różnych indyjskich przedmiotów i znajdują w nich upodobanie. Bardzo jestem rada temu. Będę ich uważała za przyjaciół, nawet gdyby żadna głowa nie wychyliła się z okna na poddaszu.
Gdy wieczorem szła po mleko dla kucharki (nie było takiej roboty, do którejby jej nie zaprzęgano), ujrzała coś takiego, dzięki czemu sytuacja stała się jeszcze bardziej interesującą. Przystojny, rumiany mężczyzna, w którym rozpoznała ojca Dużej Rodziny, przeszedł rączym krokiem przez ulicę i wbiegł na schodki nowozamieszkanej kamienicy — a uczynił to tak śmiało, jakby czuł się tu zgoła u siebie w domu i zamierzał jeszcze niejednokrotnie tu przychodzić. Pobył dość długo w jej wnętrzu, kilkakrotnie tylko pojawiając się na progu i wydając rozkazy robotnikom, jak gdyby był do tego najzupełniej uprawniony. Było tedy rzeczą całkiem pewną, że pozostawał w zażyłych stosunkach z nowymi lokatorami i że działał w ich imieniu.
— Jeżeli ci nowi państwo mają dzieci — cieszyła się w duchu Sara — to dzieci Dużej Rodziny pewno będą bawiły się z niemi, a wtedy może kiedy dla zabawy zajdą i na poddasze...
Wieczorem, po ukończeniu całodziennej roboty, przybyła Becky, by odwiedzić towarzyszkę niedoli i przynieść jej nowiny.
— Wi panienka, do sąsiedniej kamnienicy sprowodził się pon jeden, co to przyjechał az z Indyj — zaczęła opowiadać. — Nic wiem, cy on ta je corny cy bioły, ale mówili, że je Indyjon. Cłek to bardzo bogaty, ale cięgiem chory, a ten pon, co ma te duzom famieliją, jest jego adukatem. Ten Indyjon miał wiela różnych utrapień, az sie z tego rozchorował i zmarkotniał. A wi panienka, że on je taki niechrzcony pogan, co to sie kłania bałwanom i modli się do nich. Sama widziałam takiego bałwanka.
Sara roześmiała się.
— Nie wierzę, by on się do niego modlił — odpowiedziała; — niektórzy ludzie trzymają w domu takie posągi, bo lubią się im przypatrywać. Mój tatuś miał też ładny posążek Buddy, a nigdy się do niego nie modlił.
Jednakże Becky wołała wierzyć, że nowy sąsiad był „poganinem“; snuła z tego różne domysły, jak wyglądać może on sam i jego żona (o ile jest żonaty) i jego dzieci (o ile ma dzieci). Sara wkońcu przekonała się, że nie wybije jej z głowy mniemania, iż są to ludzie czarni, noszący turbany na głowach i — co najważniejsza — wszyscy za przykładem ojca są „poganami“.
— Jescem nikiej nie somsiadowała z poganami, panienko, — a chciałabym uźrzeć, jakie ta oni majom obycaje.
Ciekawość jej została zaspokojona dopiero w kilka tygodni później — a wtedy okazało się, że nowy lokator nie miał ani żony ani dzieci. Był to samotnik, nie posiadający wcale rodziny, a z twarzy jego można było poznać, że czuł się źle na zdrowiu i był złamany jakiemś nieszczęściem.
Pewnego dnia przed ową kamienicą zatrzymał się powóz. Gdy lokaj zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki, z powozu wysiadł najpierw ojciec Dużej Rodziny, za nim wyszła pielęgniarka, a w chwilę potem ku schodkom podeszli dwaj służący. Przybyli, aby pomóc w wysiadaniu swojemu panu. Gdy wyniesiono go z powozu, okazało się, że jest to mężczyzna o wyschniętej, znękanej twarzy, którego chude ciało otulały grube futra. Wniesiono go na schody, a ojciec Dużej Rodziny postępował tuż za nim, mając na twarzy wyraz wielkiego zaniepokojenia. Wkrótce potem nadjechała karetka pogotowia; wysiadł z niej lekarz i wszedł do kamienicy — widocznie by czuwać nad przybyłym.
— Wiesz co, Saro, w drugiej kamienicy od nas mieszka człowiek zupełnie żółty — szepnęła Lottie, podczas lekcji francuskiego. — Czy to nie Chińczyk? Na lekcji geografji mówiono nam, że Chińczycy są żółci.
— Nie, to nie Chińczyk — odpowiedziała Sara szeptem. — To człowiek bardzo chory. Pisz dalej ćwiczenie. Non, monsieur. Je n‘ai pas le canif de mon oncle.
Taki był początek opowieści o przybyszu z Indyj.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Józef Birkenmajer.