>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Mały kramarz
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 55
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1932
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA.



E. KOROTYŃSKA
MAŁY KRAMARZ
POWIASTKA
z ilustracjami


WYDAWNICTWO KSIĘGARNI POPULARNEJ
w WARSZAWIE.
Printed in Poland
Druk Sz. Sikora





Mały Józio był sierotą. Odumarli go rodzice, gdy miał trzy lata i od tej pory wychowywał go dziadek.
Ciężko to przychodziło staruszkowi, zwłaszcza, że jako koszykarz nie wiele mógł zarobić, a i oczy słabły coraz więcej, tak, że zdarzało się, iż nawet i koszyka nie był w stanie spleść na tydzień. Osiemdziesięcioletni staruszek martwił się bardzo biedą, jaka zawitała do jego domu, a najbardziej tem, że Józio często był głodny i źle odziany.
Chłopiec miał dziesięć lat skończonych, gdy razu pewnego przywołał go dziadek i tak do niego przemówił:
— Chłopcze! żywić cię dalej nie mogę!.. Musisz zająć się czemkolwiek, bo ja stary, nic już nie widzę. Ludzie przestają mi dawać robotę, bo źle robię, nie jestem w stanie na chleb zapracować.
— I dokąd pójdę? co będę robił? Nic nie potrafię... — odpowiedział zmartwiony chłopiec.

— Zaprowadzę cię do paru przedsiębiorstw, może ci dadzą coś do roboty, chociażby tylko za życie. Ja, powtarzam, nic ci już dać nie mogę.
W tej chwili nie mam nawet kawałka chleba dla ciebie.
Weź na siebie co masz najlepszego, włóż czapkę i chodźmy na poszukiwanie pracy.
Chłopiec posłuchał dziadka i wyszli. Zatrzymali się przed składem węgla, pytając, czyby się chłopak nie przydał?
Ale Józio, zobaczywszy osmolonych robotników, brudne ich ręce i ciężką pracę, którejby on napewno nie mógł wykonać — płakać począł i lamentować.
— Ależ, mój Józiu, ja ci tylko pokazuję, jak ludzie pracują i czem można zarobić na życie, ale cię do niczego nie zmuszam. Sam sobie obierzesz pracę.
Chłopak otarł łzy i poszli dalej. Zatrzymali się po dłuższej wędrówce przed koszykarzem, który właśnie zajęty był pracą.
Byłto chlebodawca dziadka, dawał mu czasami koszyki z wikliny do roboty, bo te mógł jeszcze robić pracowity staruszek.
— Widzisz, Józiu, stąd brałem zwykle robotę i zawsze miałem kawałek chleba dla całej rodziny. Zabierz się i ty do tego... Ja, powtarzam, żywić cię dalej nie mogę, musisz razem pracować.
— Musiałby się uczyć, a wtedy nicby nie mógł zarobić, — odezwał się majster. — Niech lepiej zostanie kramarzem i nosi nasze wyroby na sprzedaż. Od jutra może zacząć. Mam dużo ładnych koszyczków, pan również coś zrobił, niech stara się sprzedać i naszą i pana robotę, a zdoła i siebie wyżywić i odziać i panu dopomódz będzie w możności.
— A więc, Józiu, innej niema rady, musisz się zabrać do tej pracy! — rzekł staruszek. — Dogadza ci czy nie dogadza, musisz robić, boć próżniakiem, chyba być nie chcesz, a na żebraninę nie pójdziesz.
— Dobrze, panie majstrze, — obrócił się do koszykarza — dziękujemy ci za chęć w dopomożeniu chłopcu i jutro raniutko będzie u pana po te śliczne koszyczki i trzepaczki trzcinowe, jakie widzę porozwieszane w warsztacie. Ja mam trochę koszyków do papierów i śmieci, dorobię coś jeszcze i wypuszczę chłopca na nową dolę.
— Do widzenia! do widzenia! — zawtórował majster i Józio ruszył w powrotną drogę do domu.
Nazajutrz raniutko chłopak wstał, dostał ostatni kawałek chleba, jaki był w posiadaniu dobrego dziadka i zabrawszy robotę dziadka i przyniesioną od koszykarza, pożegnał się ze staruszkiem i poszedł w świat.
Na odchodnem, dziadek przytulił do serca Józia i rzekł uroczystym tonem:
— Idziesz chłopcze na dolę i niedolę, na walkę o chleb. Pamiętaj być pracowitym i uczciwym i niech cię Bóg błogosławi w twej pracy i strzeże.
A nie zadawaj się w złe towarzystwo, unikaj złych chłopców, bądź grzeczny i uprzejmy dla wszystkich kupujących.
— Będę dobry, dziaduniu, — odpowiedział wzruszony i trochę bojący się tego nowego życia, chłopiec. — Przyrzekam ci to, mój opiekunie i zastępco moich rodziców.

Odszedł chłopiec, a dziadziunio siedział bez ruchu, drżącemi usty szepcąc słowa modlitwy o powodzenie dla dziecka swej ukochanej, młodo zmarłej córki. Józio szedł kawał drogi zanim zaszedł do miasta. Tu bowiem na wsi, gdzie mieszkał nie mógłby zbyć niczego.
Bo któż z wiejskich ludzi kupować będzie trzepaczki lub pięknie splecione eleganckie koszyczki?...
Wszedłszy do miasta najpierw nieśmiało, potem coraz głośniej zaczął wołać na ulicy i na podwórzach: Koszyczki! koszyczki! Panowie i panie, kupujcie!
Miły i dźwięczny głos chłopca rozlegał się tak donośnie i prosząco, że z okien kamienic wysuwać się poczęły głowy pań i kucharek.
— A cóż tam masz za koszyczki, mały kramarzu? — pytały zachęcająco, — taki mały i już pracuje... bardzo to dobrze... czekaj! zejdziemy na dół, to może coś kupimy!
Zatrzymał się Józio uradowany, wołając, że on sam pójdzie do kuchni i przedstawi swój towar, ale gosposia chcąca kupić zeszła prędko, mając inny jeszcze jakiś interes na mieście a za nią pobiegła jej mała córeczka z dużym kawałkiem chleba z masłem i nieśmiało wręczyła Józiowi, mówiąc: — Głodnyś pewnie, twarzyczka twoja blada, jak to mleczko, które dziś piłam.
Zawstydził się trochę Józio, biorąc chleb, narazie chciał powiedzieć, iż nie jest żebrakiem i nie przyjąć, ale przypomniał sobie przestrogi dziadka, żeby być grzecznym, przytem oczy dziewczynki patrzały na niego z takiem współczuciem a mała rączka tak prosząco wyciągała się do niego z pożywieniem, że otrząsnął z siebie pychę i wziął pachnący świeży chleb, podziękowawszy uprzejmie za dobroć. Matka jej kupiła koszyk, którego już dawno potrzebowała i zapłaciwszy Józiowi, zachęcała go do przychodzenia często w te strony, gdyż w pobliżu niema tu koszykarza, a przecie bez koszyka obyć się żadna porządna gospodyni nie może.
— A zajdź zawsze do nas chłopczyku, mówiła przy pożegnaniu, — zjesz coś gorącego, posilisz się, boć do dźwigania towaru i takich dalekich wędrówek, dużo sił ci potrzeba.
Józio był ogromnie tem kupnem i ta dobrocią zachwycony.
Jakto dobrze, że nie opierał się dziadkowi i zabrał się do roboty!
A miał wielką pokusę uciec z domu, aby nie pracować i boszarkować sobie, jakto robił Franek z sąsiedztwa, który nie wiedzieć skąd miał zawsze pieniądze i który go namawiał do połączenia się z nim i łobuzerki.
Koszyk był zrobiony przez dziadka, a więc to co dostał, to będzie należało do staruszka. Ach! jak to dobrze! Wywdzięczać się będzie mógł za wychowanie i serce.
Wesoło i ze smakiem zajadając chlebek przez dziewczynkę ofiarowany, zatrzymywał się co czas jakiś i wołał:

Panowie i Panie,
Kosze na sprzedanie!
Do śmieci i chleba,
Ile tylko trzeba!

I podskakiwał przytem i gwizdał radośnie, czując się teraz użytecznym członkiem społeczeństwa.

Z okna parterowego kuchni wysunęła się głowa milutkiej gosposi i głos młody a pełen dobroci zawołał Józia.

Biegł, ile mu sił starczyło, ciesząc się nową możliwą sprzedażą którego z towarów. Znów kilka groszy zarobi! A to się dziadek ucieszy!
Wszedł do czyściutkiej ślicznej kuchni, która po ich ubogiej i zaśmieconej wikliną izdebce, zdawała się być salonem i grzecznie pozdrowił gospodynię.
— Cóż ty tu masz chłopcze? — spytała wesoło gosposia, — wołasz tak donośnie i tyle obiecujesz w swojej śpiewce, że aż ciekawość mnie bierze. Pokaż no mi swoje towary!
Józio skwapliwie rozstawił kosze i koszyki i zachwalając wyrób zachęcał do kupna.
— A! otóż i jest to, czego potrzebuję! — zawołała uradowana gosposia, — właśnie kosz do pokoju potrzebny.
Dawno mi już się porwał, a dokończył go jeszcze młody nasz pies wyżeł, który jak tylko wpadnie do gabinetu naszego pana, zaraz szarpać go poczyna i wyrzucać z niego papiery.
Ileż chcesz za ten koszyk?
— Trzy złote, proszę pani, mniej wziąć nie mogę, bo taka ich cena, kazali mi brać tyle...
— Ależ, nie tłomacz się, mój mały! Nie jest to wcale drogo, przeciwnie, taniej niż w dużem mieście, dokąd po wszystko jeździmy.
— Nasze wyroby są tanie, — odpowiedział ośmielony Józio, — bo wiklina rośnie koło domu, mamy ją tuż pod bokiem, nie potrzebujemy sprowadzać.
A i dziaduś mój sam robi, więc taniej ocenia.
— Masz dziadka? Ileż ma lat? Pewnie stary?
— Ma ośmdziesiąt lat skończonych, bardzo stary...
— Daj mi więc jeszcze tę trzepaczkę, żeby dziadek więcej zarobił... A tu masz za koszyk.
I dobra gosposia zapłaciła mu za koszyk i za trzepaczkę i dodawszy mu jeszcze bułkę z konfiturami, zachęcała, aby przychodził na podwórze i wołał, gdyż często potrzebne są jej kosze do węgla, a i mieszkańców jest dużo, to może coś kupią.
Zaledwie wyszedł na podwórze i zaśpiewał o swych koszykach, zawołano go do starej pani, która zakupiła u niego parę koszyków dla swych wnuczek, potem sąsiad nabył trzepaczkę i kosz do śmieci, zachwalając dobrą robotę i taniość.
Jakżeż cieszył się Józio, jak skakał z radości!
Cała sakiewka pełna była pieniędzy, a już tylko parę zostało do sprzedania koszyczków!
Sprzeda je napewno, zanim do domu powróci!
Ludzie tacy są dobrzy, tacy litościwi! A ani jeden z kupujących nie wypuścił go bez poczęstowania czemś dobrem...
Ten gospodarz co kupił kosz i trzepaczkę dał mu kilka świeżo uwędzonych kiełbasek...
Zaniesie jej do dziadka i zjedzą razem kolację...
Od miesięcy już nie widzieli mięsa! A teraz odrazu taki specjał.
Tak się ucieszył, że aż pochwycił rękę gospodarza i ucałował, a ten wzruszył się taką radością i powiedział: przychodź do mnie, gdy będziesz w mieście, lubię takich, co chcą od dziecka pracować.
Biegł Józio jak na skrzydłach do domu.
Wyprzedał resztę towaru, niósł dużo pieniędzy i w dodatku taką kolację!...
— Dziadku! patrz dziadku!
I pokazał kosz pusty od towarów i kiełbaski.
— Dziękuję ci dziadku, że dałeś mi sposób do pracy i do wywdzięczenia się tobie! Ach! jakto miło mieć chleb przez siebie zapracowany!
A dziadek wyciągnął ku niemu ramiona i utulił go w swojem objęciu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.