Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/10

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


10.
Jeszcze Brujére.

W niewielkiéj odległości od folwarku, Bruyére spotkała ludzi przybyłych do niéj po rade, jak się wyrażała la Robin. Młoda dziewczyna pragnąc pierwéj uczynić zadosyć swym obowiązkom, prosiła swych wiejskich klientów, aby nieco na podwórzu zaczekali.
Kiedy Bruyére weszła na folwarczny dziedziniec, szarawe, ciemno lazurowe niebo, przyświecając już na swym zenicie kilku gwiazdkami, zachowało jeszcze na zachodzie jasną przezroczystość, ten ostatni odblask zasypiającego słońca, który nadaje tyle melancholicznego wdzięku pięknym wieczorom jesieni; na tém blado purpurowém tle rysowała się postać małej Bruyére; ta drobna, ale nader kształtna dziewczyna, miała na sobie bluzę z grubéj, białéj, wełnianéj materyi w szerokie ciemne pasy, kibić zaś ścisnęła giętkim pasem z cienkiego łyka, które jakby jedwabne włókna z dziwną zręcznością splatała. Dzięki jej pięknym kształtom i gęstości téj tkanki, odzież młodéj dziewczyny, sięgająca aż po szyję a spadająca do połowy łydki, układała się w pełne miłéj prostoty fałdy, a że nie zbyt długa, nigdy téż nie walała się w mule bagnistym; szerokie jéj rękawy tylko po łokieć spadające, dozwalały widzieć krągłe i nieco opalone ramię; dziecinną nóżkę ubierała Bruyére w małe drewniane trzewiczki, poczernione przy ogniu; czysta woda strumyka w którym Bruyére umyła się co wieczór, nadała im hebanowy połysk. Dla ubóstwa zmuszona lodzić boso, Bruyére z przemyślną zręcznością godną dzikich ludzi, także z łyka przyrządziła sobie rodzaj kamaszków sięgających poniżej kolana a zwiąanych przy kostce ukrytéj w drewnianym trzewiczku. Trudno sobie wyobrazić coś czyściejszego jak ta giętka i połyskująca tkanka, szczelnie przystająca do czarownie utoczonéj goleni, w ten sposób zabezpieczonéj od czerwoności i pękania, które prawie zawsze następuje po ciągłém deptaniu błota.
Skutkiem szczególnego przyzwyczajenia, ta dziewczyna, mimo zimna, słoty lub upału, nigdy nic nie nosiła na swój anielskiej głowie; niekiedy tylko, w czasie kwitnienia zielonego wrzosu, stroiła warkocz giętkie jego gałązki, a to zapewne, aby kwietnie i uczcić imię jakie jéj nadano, gdy ją znaleziono malutką, porzuconą na stepie i złożoną na krzaczku różowo kwitnącego wrzosu; (tajemnica ciągle pokrywała jéj urodzenie). Harmonijna odcień ciemnych, obfitych, naturalnie spadających, na wstęgi podzielonych włosów, gubiła się zupełnie w lekkim cieniu jaki rzucał na czoło gęsty jéj, kwilącym wrzosem upstrzony warkocz. Delikatne brwi, równie ciemne jak niezmiernie długie i jedwabiste rzęsy, przebiegały nad oczami małéj Bruyére, te zaś duże oczy dziwnego, bo morsko-zielonego koloru, w miarę chwilowego wrażenia, jużto były jasne, błyszczące jak beryle, jużto ciemno zielone i przezroczyste, jak bałwany morza, które mimo ich głębi przejrzeć można. Ten szczególny i tak zmienny kolor, użyczał zawsze myślącemu spojrzeniu małéj Bruyére jakiegoś uroku nadzwyczajności, a nieraz jakiéjś ruchliwości i niezwykłego blasku.
Rysy jéj odznaczały się nadto, niewymowném wykończeniem, bo w całym ogóle téj zachwycającéj i delikatnéj istoty cudowna panowała harmonia. Jéj rzadka piękność, nieco dziwaczna z powodu oryginalnie krótkiego ubrania, luby wdzięk, niepojęta zręczność do tysiąca przez nią samą wynajdywanych robót; jéj wyobraźnia nadzwyczaj żywa i w pewnych względach przenikliwa, zadziwiające i serdeczne posłuszeństwo zwierząt które pielęgnowała, rodzaj wieszczbiarstwa a raczéj prawie nieomylnego przewidywania, jakiém co do rzeczy wsi dotyczących zdawała się być uposażoną; słowem cała ta jéj niewinna excentryczność, sprawiała, że Bruyére w oczach naiwnych mieszkańców tego kraju opustoszałego, uchodziła za istotę zaczarowaną, to jest uległą wpływowi losu jaki jéj przypadł od urodzenia. Atoli wbrew przesądnym przyzwyczajeniom, Bruyére daleka od przejmowania trwogą lub wstrętem, owszem przejmowała uczuciem żywéj wdzięczności lub szczerego pociągu, bo nadnaturalny wpływ, który jéj przyznawano, objawiała zawsze świadczeniem przysług; wiedziéć bowiem należy że opiekunka indyków, mimo niecne stanowisko swoje, zawsze znajdowała sposób usłużenia niejednemu a przypodobania się wszystkim.
Wchodząc na folwarczny dziedziniec, Bruyére przewodniczyła, nie pędziła swéj licznéj trzody o czarném połyskującém pierzu, o szkarłatnych główkach; lecz od niéj otoczoną była. Dwa olbrzymie jędory, z dumą dźwigające swe świetno-purpurowe z żywym, lazurowym odcieniem grzebienie i napierśniki, groźnie się nadymały, jeżąc połyskujące pióra i rozwijając ogony, jak wspaniały, szmaragdowo-hebanowy wachlarz. Oba nie odstępowały ani na chwilę, jeden od prawego, drugi od lewego boku pasterki, jużto patrząc na nią śmiałém czerwonóm okiem, już bełkocąc głosem tak tryumfującym, tak zuchwałym i wyzywającym, iż zdarty się nakazywać zwierzętom i ludziom, aby bez mich pozwolenia nie zbliżali się ku ich przewodniczce.
Na widok tych dwóch potwornych ptaków, na trzy stopy wysokich, a na pięć długich, z silném skrzydłem, ostrym dziobem, spiczastą ostrogą, — łatwo było pojąć, że pan Beaucadet mimo swéj odwagi, niemało musiał miéć kłopotu, broniąc się przeciw tak groźnym napastnikom.
Na znak małéj Bruyére, wszystkie te ptastwo bełkocąc radośnie, stanęło u drzwi szopy, które dziewczyna nieco tylko uchyliła, aby łatwiéj policzyć mogła swą trzódkę. Ta, koleją wzrostu przeszła koło niéj, pojedynczo, zaczynając od najmłodszych, nie cisnąc się, słowem, z przedziwną karnością; tymczasem dwa wielkie jędory, przez wiek i przywiązanie swoje używające niejakich przywilei, napuszenie patrzyły na defiladę swoich współbraci, niekiedy słusznie wymierzanemi razami swych dziobów przyspieszając wejście ociągających się lub zbłąkanych. Skoro cała trzódka, oprócz tych dwóch ważnych osób, zajęła swoje schronienie, Bruyére otworzyła całkiem drzwi od szopy. Chociaż w téj chwili oblicze dziewczyny nacechowane było głęboką melancholią, słodki uśmiéch zadowolenia przebiegł jednak po jéj ustach na widok rzeczywiście zadziwiającego porządku, jaki tam panował: piérzasta rzesza już się tam upiętrzyła podług wzrostu; najmłodsze indyki, według zwyczaju, do jakiego przyuczyła je Bruyére, zajęły miejsca na najwyższéj z trzech żerdzi tam umieszczonych, a to jedne nad drugiemi. Badawczy instynkt i rozsądek młodéj dziewczyny, odgadując zadziwiającą pojętność, jaką wszystkie zwierzęta są obdarzone, w skromnéj sferze swojéj, cierpliwością i łagodnością takich cudów dokazał.
Pod samym wierzchem szopy, nad grzędami panowało, że się tak wyrazimy, gniazdo młodéj dziewczyny.
Bruyére, niemal od dzieciństwa powodowana uczuciem wczesnego wstydu i własnéj godności, tém najwybitniejszém piętnem jéj charakteru, czuła wstręt niepokonany do podzielania wspólnego łoża, na którém w tym i innych folwarkach śpi razem bez żadnéj różnicy obojéj płci czeladź, w głębi jakiéj stajni; dla tego téż wyjednała u dzierżawcy wolność urządzenia sobie, ponad grzędami indyków, przy samych krokwiach, kryjówki podobnéj do jaskółczego gniazda, do któréj, niby zwinna kotka, po grzędach jak po stopniach wchodziła. W tém gnieźedzie wysłaném mchem, wysuszoném liściem paproci, zmieszaném z aromatycznemi zioły, Bruyére znajdowała przynajmniéj zdrowy spoczynek i odosobnienie przyzwoite jéj wiekowi i płci. Wkrótce téż w swéj trzodzie liczyła dzielnych strażników, komiczna bowiem przygoda z panem Beaucadet, nie była jedyną w swoim rodzaju. Rok temu, jeden parobczak, ośmielony brudną namiętnością, chciał nocną porą dostać się do kryjówki malej Bruyére; ale pierzasta rzesza tak straszliwie bełkotała, z taką zaciętością ze wszystkich stron rzucała się na zuchwałego kochanka, że ten ogłuszony taką wrzawą, przerażony tak niespodzianą napaścią, czémprędzéj umknął.
Bruyére skończywszy zwykłe zatrudnienia wieczorne, zamknęła szopę, starannie w kąciku postawiła koszyczek pokryty świeżém liściem, który poprzednio trzymała w ręku, i wyszła z folwarcznego dziedzińca aby udzielić posłuchanie osobom przybyłym do niéj po radę. Te oczekiwały jéj zewnątrz budynków, siedząc na pniu obalonego drzewa w pobliżu olbrzymiego jałowcu, od którego cały folwark brał nazwę.
Niech się czytelnik nie dziwi, skoro usłyszy w następującéj rozmowie pokorną pasterkę indyków przemawiającą językiem świadczącym o pewném wykształceniu, rzadkiéj wzniosłości umysłu, objawiającym nie tylko różnorodne, ale nawet przedziwnie do wiejskich rzeczy zastosowane wiadomości. Najprzenikliwszy dowcip, najszczęśliwsze usposobienie, nigdyby nie zdołały uposażyć dziecięcia jéj wieku tą praktyczną mądrością, jaką nadać może jedynie długie przyzwyczajenie do wiejskich prac i wytrwałe zgłębianie praw i zjawisk natury; rozsądna bowiem rozwaga nad przeszłością, prowadzi nieomylnie do przewidywania przyszłości.
Bruyére, zdaje się nader szczęśliwie przyswoiła sobie nauki i doświadczenie jakiejś drugiej osoby.
Tym sposobem wyjaśnia się nadzwyczajna świadomość małéj Bruyére, pewność jéj przewidywań naiwna mądrość jéj rad. Prosty zaś i nieumiejętny lud, którego była wyrocznią, powinien był widzieć i widział w niéj istotę nadprzyrodzoną, czyli jak powiadał zaczarowaną.
Dwaj mężczyźni, jeden w średnim wieku, drugi osiwiały starzec, i kobiéta jeszcze młoda, trzymająca na kolanach pięcio lub sześcioletnie dziecię, wszyscy nędznie odziani, byli to nowi klienci oczekujący na małą Bruyére.
— Cóż, kochana pani, żądacie odemnie? — miłym i ujmującym głosem spytała Bruyére kobiétę trzymającą dziécię na kolanach.
Słysząc to pytanie obaj mężczyźni, powodowani chwalebném uczuciem względności, oddalili się na kilka kroków od swéj towarzyszki.
— Moja kochana dzieweczko, — smutnie odpowiedziała kobiéta, — jestem z Saint-Aubin; głoszą w naszéj dolinie że umiesz zamawiać choroby, przyszłam więc prosić abyś mi zamówiła chorobę mojego biédnego synka, którego tu widzisz.
I pokazała pokryte łachmanami dziecię; było ono blade i przerażająco chude; niepokonana, ospałość przytłoczyła obrzmiałe jego oczy.
Bruyére smutnie wstrząsnęła głową.
— Ktoś was zwiódł, moja dobra kobiéto.... ja nie umiem zamawiać dziecinnych chorób.....
— Powiadają jednak w dolinie, że zeszłéj wiosny zamówiłaś chorobę całego stadka jagniątek, i że prawie wszystkie uratowałaś,....uczyń dla tego chorego dziecka to, coś uczyniła dla jagniątek, moja dobra dziéweczko; błagającym głosem naiwnie rzekła kobiéta. Opowiem ci, skąd to przyszło. Oto, widzisz, ten mały, zawsze był delikatniejszy, jak dwaj jego starsi bracia,.... ale jednak łaził.... Wiadomo ci, jak ostrą mieliśmy zimę.... W jesieni, mój biédny mąż dostał gorączki, bo ciągle zbierał gałęzie na zatopionym gruncie; gorączka odjęła mu władzę w ręku i nogach; był on najemnikiem, i włóczył się jak mógł....Ale najczęściéj nie mieliśmy chlewa, i gdyby nie kilka miar porosłych kartofli, które nam sąsiad darował, tobyśmy byli pomarli z głodu,... a potém ostatni wielki piorun (trąba powietrzna) w lutym, prawie zupełnie zerwała mierzwę z naszego dachu, tak, że już prawie nic na nim nie pozowało. Mój biedny mąż poszedł tu na tę stronę doliny do lasu, aby narąbać gałęzi na pokrycie dachu, i nazbierać wyschłych łodyg[1] do palenia w piecu; ale leśnicy pana hrabiego, nie pozwolili mu nic zbierać.... Mój Boże, wtedyto lało u nas jakby na dworzu, a w nocy tak było zimno,.... jak na mrozie. Od téj pory, mój biédny malec zbladł, kaszle, trzęsie się,... i nakoniec zachorował zupełnie, jak sama widzisz, z płaczem mówiła kobiéta. Ah! moja poczciwa dzieweczko,... teraz już tylko w tobie mam nadzieję.... wiém, że jak chcesz, to możesz...Cóż ci to szkodzi,... że powiesz kilka słów. Bądźże łaskawą, uwolnij go od téj choroby, tak, jak uwolniłaś jagnięta.
Nieraz w ciągu tego smutnego opowiadania, Bruyére chciała przerwać biédnéj kobiecinie; ale zbrakło jéj odwagi; wreszcie bacznie przypatrzywszy się dziecięciu, i utuliwszy jego zimne i blade ręce w swoich dłoniach, wzdychając powiedziała do matki:
— Bo to, widzicie, moja kobiéto...jagniętom nie brakowało ani mleka u matek, aby się pożywiły, ani wełny, aby się ogrzały; to im tylko szkodziło, że dzień i noc siedziały zamknięte w nizkiéj i pełnéj gnoju owczarni, pozbawionéj powietrza tam biédne dusiły się; wiele nawet odeszło[2]. Powiedziałam więc dzierżawcy: wypuść pan na wiosnę swoje jagnięta na świéże powietrze, na zieloną trawę, na słońce.... na noc daj im pan otwartą i świéżą oborę; jagnięta odetchną czystém powietrzem, a na łonie matek nigdy im zimno nie będzie; młode zajączki, młode sarenki po lasach rodzą się, wzrastają i przychodzą do sił, nie mając innego schronienia jak łono matki i pień dębu, na którym jest ta matka na świat wydała... Ale małe dzieci ubogiego człowieka, ze łzami w oczach dodała Bruyére; ale dzieci ubogiego człowieka, nieszczęśliwsze są aniżeli małe sarenki w lesie: matka nie ogrzeje ich na swém zlodowaciałam łonie... a, skoro wyschnie jéj pokarm, biédne nie znajdą go sobie ani w dolinie, ani w lesie. Wasze dziecię cierpiało z przyczyny zimna i głodu, kochana i biedna matko, stądto pochodzi jego choroba,... a takiéj choroby, niestety!... ja zamawiać nie umiem.
— Ono więc musi umiérać, moja kochana dzieweczko, skoro nie umiesz zamówić jego choroby! łkając powiedziała matka.
— A lekarz... czy widział je?
— O! on u nas nigdy nie bywa.... to za daleko, a potém, czyżbyśmy mu mogli zapłacić,... czyżbyśmy mieli za co kupić lekarstwo?... nieszczęśliwi jak my, nie znają lekarza.
Rozrzewniona Bruyére, milcząc, spojrzała na dziécię; serce jéj cierpiało na samą myśl odprawienia téj o kobiéty, nie udzieliwszy jéj chociażby kropli nadziei.
— A jednak... bardzo małéj rzeczy potrzeba, a to lube stworzenie możeby ocalało! z myślącą miną mówiła daléj Bruyére: — bo tylko ciepłéj odzieży... suchego łóżka... i co dzień mléka czystego i ciepłego.
— Dobry wieczór, mała Bruyére, — ozwał się nagle jakiś gruby, wesoły głos.
Dziewczyna podniosła głowę, i postrzegła nadchodzącego ku niej, z wyciągniętemi rękami, promieniejącą twarzą, człowieka chudego i ogorzałego, w szerokim okrągłym solońskim kapeluszu, w białéj bluzie i białych spodniach.
— Szczęść Boże! — dodał przystępując ku Bruyére; — i niech cię Bóg zachowa jak najdłużéj dla poczciwych ludzi,... bo ja wiem, żeś ty nieco spokrewniona z panem Bogiem; kiedy ty zechcesz, to każde nieszczęście odwrócisz.
— Cóż tam słychać nowego, mości Chouart? — spytała Bruyére.
— Co słychać? oto dziś wieczór już moje zboże w stodole, moja pszenica omłócona... Rachowałem na sto korcy ziarna, bo i to już byłaby piękna rzecz, a miałem ich sto dwadzieścia i dwa... Widzisz, co to mogą twoje czary... ha!...
Bruyére przez chwilę zamyślona, żywo przerwała człowiekowi w wielkim kapeluszu.
— A więc, mości Chouart, jesteście kontenci z waszego zbioru?
— Czym kontent? a wszakże za każdą namierzoną ćwiartką, mruczałem po cichu: Dziękuję mała Bruyére... dziękuję... nie przymierzając, jakbym mówił pacierz, i...
Bruyére znowu mu przerwała.
— Kiedyście kontenci, mości Chouart, sprawcież żebym i ja była takie kontenta.
— Właśniem po to przyszedł; a ponieważ mówią, ii nie chcesz nigdy brać pieniędzy za twoje zamawiania... więc....
Tu Bruyére przybliżyła się do człowieka w wielkim kapeluszu, pokazując mu biédną kobiétę, która błagalném spojrzeniem zdawała się mówić jéj: Ty, która tyle możesz...ocalże moje dziecko.
— Oto poczciwa kobieta z doliny...któréj dziécię mocno chore;... pewna jestem, że przyszłoby do zdrowia, gdyby miało ciepłe łóżeczko, dobrą odzież, i przez jeden lub dwa miesiące, nieco mléka codzień... Otóż, proszę was, mości Cbouart, dajcie matce tego dziecka pęk najgorszego runa z waszych owiec, dajcie jéj połowę płóciennego worka... a to będzie materac. Wasza gospodyni znajdzie zapewne w jakiéj szafie starą wełnianą spódniczkę, z której da się zrobić dwie na dziecko... i to będzie odzież. Codzień odstawcie na stronę garnuszek mléka dla tego malutkiego... a matka będzie po nie do was przywodzić. Zróbcie to, mości Chouart, — miłym i przenikliwym głosem dodała Bruyére; — zróbcie, a ja wam za to będę wdzięczna...
Dobrze...dobrze, uczynię to dla téj uczciwéj kobiéty; — zawołał człowiek w dużym kapeluszu; i uczynię z całego serca... ale cóż czynić dla ciebie? mała Bruyére, co dla ciebie?
— Kiedyś każę wam powiedzieć, co ja chcę.... i to może również przez jaką inną ubogą kobiétę; melancholijnie uśmiéchając się rzekła Bruyére.
— Ah! rozumiem;... z przebiegłą miną odpowiedział Chouart: — ty... to znaczy twoi bliźni... Ah! słusznie mówią, mała Bruyére! mała Bruyére! tyś zaczarowana.
— Ah! moja droga dzićweczko, — rzekła matka biorąc obie ręce Bruyére i dwakroć z wdzięcznością je całując; — jakże dobrze czyni, kto do ciebie przychodzi! Moje dziecko już w połowie ocalone... Ale, — bojaźliwie i wahając się dodała, — to jeszcze nie wszystko, gdybyś przynajmniéj choć cokolwiek chciała zamówić jego chorobę...moje biédnę dziécię zupełnie przyszłoby do siebie.
Bruyére, bardzo rozsądnie pojęła, że rady jéj nabiorą daleko większéj powagi i ściśléj będą wykonywane, skoro towarzyszyć im będzie jaka tajemnicza drobnostka; to téż, zastanowiwszy się niby nad żądaniem matki, młoda dziewczyna powoli wyjęła z ciemno-włosego warkocza, gałązkę różowego wrzosu, przybliżyła do swych rumianych ust, zdających się szeptać jakieś tajemnicze wyrazy, poczém z uroczystą miną, niezgadzającą się z małą figurką i dziecinnemi jéj kształtami, podała biednéj kobiécie, mówiąc:
— Weźcie tę gałązkę...
— Dziękuję, moja dziéweczko....odpowiedziała kobieta, biorąc z uszanowaniem i podległością.
— Skoro będziecie mieli materac, który wam da pan Chouart dla dziecka, potniecie tę małą gałązkę na siedm kawałków... ani mniéj, ani więcéj...pamiętajcie, bo to ważne.
— Na siedm kawałków, powtórzyła kobiéta, z największą uwagą słuchająca dzieweczki.
— Ale nie pierwéj trzeba ją krajać, aż po zachodzie słońca, dodała Bruyére, kładąc na ustach wskazujący palec, aby przez to poruszenie nadać więcéj wagi swojemu zaleceniu.
— O! będę niezawodnie czekała do zachodu słońca, — znowu rzekła matka.
— Potém, — mówiła daléj mała czarodziejka; włożycie w wełnę od materaca te siedm odłamków wrzosu, zaszyjecie...
— A w któreż miejsce materaca trzeba je włożyć? moja kochano dziéweczko.
— Trzy ździebła w jeden koniec, cztéry w drugi.
— Trzy w jeden, cztéry w drugi,— z religijną prawie skruchą powtórzyła kobiéta.
— A tam, gdzie będzie cztéry, wsuniecie trochę więcéj. wełny, i na téj stronie położycie głowę waszego dziecka.
— Będę pamiętała... kochana dzieweczko.
— Ale uważajcie dobrze, — poważnie dodała Bruyère — aby moje zamówione gałązki przyniosły dobry skutek, trzeba co dwa tygodnie...rozparać materac, i wyprać dobrze jego płótno, o wschodzie słońca.
— Dobrze, moja kochana dzieweczko.
— A potém przez siedm godzin należy przesuszać wełnę na świéżém powietrzu.
— Co dwa tygodnie...przez siedm godzin... dobrze moja kochana dziéweczko, i tego nie zapomnę.
— A za miesiąc znowu do mnie przyjdziecie — majestatycznie zakończyła Bruyère.
— O! przyjdę... przyjdę... i zapewne powiém, żeś mi uratowała dziecię, — odrzekła kobieta z pełném nadziei uniesieniem, tuląc syna do swojego łona.
Ta na wpół kabalistyczna rozmowa zdawała się przejmować Chouarta głębokiém i niewinną zazdrością przeplataném podziwieniem, bo wybornych rad małéj Bruyére, nie ćmiły piękne magiczne formuły; chciał on zapewne wynurzyć się ze swemi żalami téj małéj czarodziejce, ale dwaj inni klienci, starzec i człowiek średniego wieku, z kolei do niéj przystąpili.







  1. Zamarła część jodłowych liści, które corocznie opadały i tworzą gatunek, bardzo drobnego chrustu, który w razie potrzeby służyć może do palenia.
  2. Skutkiem nieszczęśliwego przesądu, i aby powiększyć ilość gnoju, na wielu folwarkach jagnięta i inną trzodę, dotąd jeszcze dzień i noc trzymają pod ścisłém zamknięciem w niezdrowych owczarniach, prawie zupełnie pozbawionych powietrza, do życia potrzebnego; stądto pochodzą choroby organów oddechowych, a częstokroć śmierć w skutku uduszenia, ze wszystkiemi swojemi oznakami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.