Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/9
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczorem dnia w którym odrzuciłem środki ucieczki, jakie mi nastręczał Bamboche, la Levrasse kiwnął na mnie palcem abym szedł za nim do pokoju włosów.
Człowiek ten, swemi konwulsyjnemi wykrzywianiami, zimną krwią, fałszywymi przebiegłem uśmiechem, ostrym głosem, ustami szyderczemi, uszczypliwemi, bardziéj jeszcze przerażał mię jak matka Major, która mimo wielkich pięści swoich i grubego głosu, widząc mię niekiedy skołatanego trudem, zlanego potem, ulegającego zawrotowi głowy, z oczami krwią zaszłemi, przecie kilko chwilowym spoczynkiem przerywała moje akrobatyczne lekcye; lecz skoro tylko ćwiczeniom towarzyszył la Levrasse zawsze był nielitościwy.
— Daléj, dalej, Marcinku — mawiał on słodko ironicznym tonem, — zgrzałeś się, ostrożnie, żebyś się nie zaziębił... bo to niezdrowo... Jeżeli ustaniesz, będę musiał wziąć ci dyscypliną miarę na flanelową kamizelkę zdrowia... — I to mówiąc komicznie się skrzywił.
Mocno się więc przestraszyłem skorom postrzegł że sam jeden tylko z la Levrassem jestem w izbie włosów; zamknął on drzwi i rzekł do mnie:
— Marcinku, bardzom z ciebie kontent, i dla tego dam ci dowód zaufania.
Patrzyłem na niego zdziwiony.
— Leonidas Rekin jutro przybywa.
— Leonidas Rekin, mówi jegomość? (Według urzędowej formuły nazywaliśmy la Levrassa jegomością).
— Tak jest powtórzył la Levrasse, — jest to człowiek-ryba; a ponieważ ty tu jesteś najnowszy Marcinku, do ciebie więc należą posługi.
— Jakie posługi jegomość?
— Rozumié się że poufne, bo ten łotr Bamboche gotówby go jeszcze zadławić albo zostawić bez wody.
— I jakież to ja będę musiał wykonywać posługi, proszę jegomości?
— Będziesz karmił człowieka-rybę, bo on ma tylko płetwy.., ten biedny kotek, i dla tego niebardzo mu wygodnie wywijać nożem albo widelcem.
— Będę musiał karmić czlłowieka-rybę, proszę jegomości?
— I co dzień zmieniać mu wodę, Marcinku; bo jako rzeczna ryba żyje on ciągle w wielkim słoju.
— Zmieniać mu wodę! — zawołałem coraz bardziéj przerażony nowemi obowiązkami.
— Prócz tego będziesz go dwa razy na dzień poił Nilową wodą, w którą on się zaopatrzył, bo tylko taką pije: widzisz, jest to woda z jego rodzinnéj rzeki; ale pilnuj dobrze palców, bo on kąsa, ponieważ w prostej linii od swego dziada jest to potomek królewskiéj rodziny egipskich krokodylów, a przez swoich naddziadów wywodzi się od kaimanów, które ten znikczemniały naród szanuje i czci, jakby jaką świętość...
Te słowa wymówione tonem kuglarza, który z pałeczką w ręku przedstawia jakie dziwowisko, przerwało nagłe przybycie matki Major, niby powietrzna trąba wpadającéj do izby włosów.
Ten żeński Alcyd, wściekły, groźny, trzymał w ręku wielką linę od studni starannie wymytą i w pewnych odległościach węzłami opatrzoną.
Jakieś przeczucie powiedziało mi że to właśnie jest lina o klóréj mi wspomniał Bamboche, a która mi ucieczkę ułatwić miała.
— Ten łotr Bamboche, chciał umknąć, zawołała matka Major, — miałam go w podejrzeniu, widziałam że jak wilk skradał się do szpichlerza obok gołębnika, szłam za nim niepostrzeżona, i schwytałam go z tą liną w ręku...
— Ah! ha! — zawołał la Levrasse i tak komicznie skrzywił się żem aż zadrżał.
— Co większa, w oknie na dachu zrobił haczyk do przymocowania liny, po któréj chciał się spuścić...
— Oh! oh! — znowu zawołał la Levrasse, krzywiąc się jeszcze szkaradniéj.
— Związałam zbrodniarza w piwnicy. Wychowujże, ucz tych łotrów, aby ci potém uciekli, kiedy już sami na chléb zarabiać potrafią! — zawołała matka Major. — Ale idę...
La Levrasse zatrzymał ją.
— Czekaj-no! matko. Popsułaś go swoją łagodnością; bo ty więcéj hałasujesz niż mu dokuczasz... Ja zaś nie hałasuję nawet tyle co kret w swojéj jamie... nikt mię nie słyszy... a moje uczciwa rady mocniéj zajdą za skórę aniżeli cała twoja wściekłą drzączka... Mówisz więc że mały Bamboche jest w piwnicy?
— Tak, mocno go przywiązałam... choć mi chciał pożreć ręce.
— Pójdźmy więc go od wiedziéć, słodziutkim głosem rzekł la Levrasse; — i cicho i ostrożnie zmierzył ku drzwiom, niby kot dziki na swą zdobycz czyhający.
Od czasu mojego przybycia do domu la Levrassa, nigdy on jeszcze osobiście nie karał Bambocha, dla tego też groźby i odejście naszego jegomości, przejęły mię okropną trwogą o mojego towarzysza.
Matka Major do ostateczności doprowadziła moje przerażenie, bo ująwszy la Levrassa za ramię, rzekła mu półgłosem:
— Jednakże nie posuwaj się za daleko...
— Bądź spokojna, dopiero za dwa tygodnie będziemy go potrzebować, — odrzekł la Levrasse, — niech się zatem nie burzy krew twoja... nic nie będziesz słyszała... bo ja nie hałasuję... wcale... wcale..
I powtórzywszy te słowa z towarzyszeniem dziwacznego wykrzywienia, wyszedł.
— Nic nie szkodzi, — mimo swojéj surowości widocznie niespokojna rzekła matka Major, zapewne nie pomnąc na obecność moję, — nic nie szkodzi, i ja tam pójdę także... będzie to rozsądniéj... dziś coś źle patrzy z oczu la Levrassa.
I rzuciwszy linę którą trzymała pod ręką, poszła ku drzwiom, zostawiając mię w rozpaczy. Dla mnie to bowiem Bamboche, za to że chciał mi ułatwić ucieczkę, teraz miał ponieść karę, która wydawała mi się tém straszniejszą że była tajemniczą.
Chwyciłem więc matkę Major za rękę, wołając:
— Mnie to on chciał ułatwić ucieczkę, dla mnie Bamboche przyrządził tę linę... ja to prosiłem go o to... mnie więc potrzeba ukarać.
— Ah! ty chciałeś uciekać... ty! Dobrze że wiém o tém, — bacznie mi się przypatrując rzekła matka Major — i ten rozbójnik Bamboche pomagał ci... warciście, widzę, jeden drugiego. Chcecie przyswoić sobie sposób do życia, któregośmy was nauczyli... poczekajcieno trochę... jeszcze ja żyję!
To powiedziawszy, matka Major zamknęła mię w izbie włosów i odeszła.
W rozpaczy padłem na podłogę, zalałem się łzami, bom wyrzucał sobie że byłem mimowolną przyczyną katuszy Bambocha.
Kiedy piérwsza boleść przeminęła, słuchałem; ale nie słyszałem krzyków mojego towarzysza.
Wszystko zaległo w najgłębszéj ciszy.
Wspiąłem się na okno, z tyłu na krzyż zakratowane, ale nic nie widziałem.
Nadeszła noc. W chwili wieczerzy, usłyszałem kołatanie do drzwi, i wkrótce potem głos la Levrassa wołającego:
— Marcinku... położysz się spać bez kolacyi, to cię trochę uspokoi; jutro pocieszy cię człowiek-ryba, twój nowy znajomy.
Przepędziłem noc okropną, stokroć okropniejszą aniżeli ta, którą spędziłem w tym samym pokoju, zaraz po mojém przybyciu do la Levrassa.
Około północy, skołatany trudem, troską, usnąłem snem przerywanym złowrogiemi marzeniami: widziałem Bambocha znoszącego srogie katusze, słyszałem jak wołał na mnie: „Marcinie, Marcinie, twoja to wina...” Wśród tych straszliwych marzeń widziałem potworną twarz człowieka-ryby; zdało mi się że mię ściga a ujść nie mogę okropnym jego zębom.
Nagle marzenie to przerwały dwa mocne stuknięcia do drzwi — obudziłem się; już dniało. Słucham: byłto głos la Levrassa.
— Marcinku, prędko, prędko... człowiek-ryba przyjechał; czeka na swojego służącego.
I otworzył drzwi.
Gdy rzeczywistość, że tak powiem, przedłużała mój sen, przerażony, błędny, patrzyłem na la Levrassa, a przypominając sobie rozmaite wczorajsze wypadki, spytałem:
— A Bamboche?
— Bamboche? szczęśliwszy od ciebie... buja sobie na świeżém powietrzu... dostał urlop... na kilka dni.
A po chwili milczenia la Lerrasse dodał:
— Ah! chciałeś uciekać Marcinku! któż to w ten sposób opuszcza papę i mamę?!... to niegrzecznie.
— Gdzie jest Bamboche? ja go chcę widzieć, — wołałem... — cożecie mu wczoraj zrobili?
A że la Levrasse odpowiedział mi szyderczym grymasem, i drzwi pokazał, zamilkłem, rozmyślając nad daremnością pytań moich, ale gotów korzystać z udzielonéj mi swoboby, i zbliżyć się do mojego towarzysza.
Skoro wraz z la Levrassem wszedłem na dziedziniec, zastałem tam matkę Major, która rozwijając swą herkulesową siłę, pomagała jakiemuś woźnicy spuścić po dwóch długich drągach dosyć ciężką, szczególnego kształtu skrzynię, w któréj zamknięty był człowiek-ryba, jak przekonywał o tém ogromny napis, czerwonemi literami na białém tle w następnych wyrazach ułożony:
pensyonarz pana la Levrasse artysty akrobaty.
Ta podługowata skrzynia, dosyć podobna do wielkiéj czworobocznéj wanny, miała u wierzchu blaszaną pokrywę. Dwa okrągłe okna z malowanemi szybami przepuszczały światło do wnętrza skrzyni, zaś na przodzie pokrywy widać było kilka otworów dla przewiewu powietrza, przez które jednak oko ciekawych nic dostrzedz nie mogło.
Pod pokrywą, w dolnéj stronie skrzyni, umieszczony był szeroki lejek, przeznaczany zapewne do przyjmowania wody, którą napełniano skrzynię; gdy zaś wodę zmienić chciano, wypuszczano ją za odkręceniem kurka. Skoro skrzynię po drągach stoczono na ziemię, woźnica, człowiek uczciwego i naiwnego oblicza, patrząc na swój ładunek z niejaką obawą i ciekawością, rzekł do la Levrassa:
— Spodziewam się że jegomość kontent ze mnie? Wyjechałem wczoraj, a dziś już jestem na miejscu; noc było tak przyjemna żem się tylko dla popasu zatrzymał; i jak pan widzisz dwadzieścia dwie mile przebyłem w piętnastu godzinach, i...
La Levrasse przerwał woźnicy.
— Zapewne wczoraj wieczór zmieniałeś wodę mojemu człowiekowi-rybie... jak ci to zalecono?
— Ja, panie la Levrasse... nikt mi o tem nie wspomniał.
— Ah! nieszczęśliwy! — zawołał la Levrasse niby okropnie strwożony, — jak można się tak dalece zapomnieć!!!
— Ależ pan Boulingrin, u którego wziąłem rybę... nie,... człowieka-rybę, nic mi o tém nie mówił...
— Nic ci nie mówił?
— Nic, panie la Levrasse; powiedział mi tylko: Ojcze Lefèvre, oto skrzynia w któréj znajduje się człowiek-ryba, on nic nie potrzebuje; włożyłem mu tam dwóch karpi i węgorza, to nie będzie głodny, i...
La Lerasse niesjuchając dłużéj uniewinnień woźnicy, rzucił się ku skrzyni i przyłożywszy usta do jednego z otworów przewiewnych, rzekł:
— Leonidasie... jakże się masz mój kochanku?
Bolejący głos odpowiedział naprzód kilka słów w nieznanym języku, tak, że ja i woźnica pootwieraliśmy gęby (późniéj dowiedziałem się że to była łacińska cytacya z Seneki); ale wnet tenże sam głos dodał po francuzku:
— Zmienić wodę... zmienić wodę....
— Czy słyszałeś, ojcze Lefèvre, — rzekł la Levrasse do woźnicy — on tak gwałtownie potrzebuje świéżéj wody, że aż po egipsku gada.
— Więc to po egipsku?
— Najczyściejszym egipskim językiem z okolic Nilu... Byłem pewny że chce świéżéj wody, — niespokojnie powtórzył la Levrasse, bo on na to równie czuły jak pijawka. Ah! ojcze Lefèvre, tonem szczerego wyrzutu dodał la Levrasse, może będziesz przyczyną wielkiego nieszczęścia.
A obróciwszy się do matki Major, zawołał:
— Żywo!... żywo!... dawaj tu kilka wiader swiéżéj wody!... bo mi gotów zamrzéć.
A kiedyśmy wraz z matką Major poszli pompować świéżą wodę, la Lerrasse odkręcił kurek, i wypuścił dość znaczną ilość wody dawnéj.
Potém wziął ode mnie wiadro i trzema przerwami nalał świéżéj w szeroki lejek.
— Ab! jak to miło... rzekł głos tonem nadzwyczajnego szczęścia, i już wcale nic cudzoziemskim dyalektem. — Jak to miło...
I po tym wykrzykniku nastąpiło znowu kilka łacińskich wyrazów.
Woźnica zdawał się być mocno zmartwiony że mimowolnie naraził na niebezpieczeństwo kosztowne życic egipskiego człowieka-ryby, który tak dobrze mówił po francuzku.
— A ja tak długo jechałem ponad rzeką! — z bolesnym żalem zawołał; — no proszę, wiedząc że wiozę człowieka-rybę, nie przyszło mi na myśl spuścić skrzynię do wody aż po samą pokrywę... żeby przynajmniéj z godzinę tam pobyła, toby się dobrze ochłodził ten poczciwy człowiek, nie, ta poczciwa ryba, eh, cóż znowu, ten poczciwy człowick ryba!... O! jakiż ze mnie niedołęga!...
Zaledwie woźnica późny swój żal objawił, mieszkaniec skrzyni gwałtownie poruszać się zaczął, jakby go przerażała mowa woźnicy. — Nierozsądny! zawołał la Levrasse tobyś się był pięknie sprawił.
I znowu pochyliwszy się ku otworom skrzyni dodał:
— Leonidasie... koteczku... czy ci teraz lepiéj?
— Lepiéj... lepiej... — rzekł głos — ale do rzeki... nigdy,... o! nigdy! powiedz to woźnicy.
— Widzisz jak się próżniak Nilem zbałamucił, — przebiegle rzekł la Levrasse; już innéj rzeki znieść nie może... Patrzcieno! jaki mi pan, — dodał obracając się ku skrzyni.
— Ah! panie la Levrasse, — kiwając głową rzekł woźnica, — to dopiéro sute dochody będziesz miał jak go obwieziesz! W każdéj wiosce, w każdém miasteczku, w każdém mieście, garnął się za moim wozem tłum ludu. — Ah! człowiek-ryba!... musi to być nadzwyczajne, a bardzo ciekawe! — mówił każdy czytając pański napis. — Tak moi przyjaciele odpowiadałem — wiozę go do pana la Levrasse jego właściciela, jak będzie przejeżdżał tędy ze swoją trupą, to zobaczycie tego człowieka-rybę...
La Levrasse przerwał woźnicy pytając:
— Czy przejeżdżałeś przez Saint-Genêt?
— Tak, mój jegomość, przejeżdżałem.
— A dopełniłeś mojego zlecenia?
— Oddałem list pański. Ah! drogi jegomość, to aż serce pęka; stelmach już prawie kona.
To słysząc, podwoiłem uwagę; Bamboche bowiem uzupełniając swoje zwierzenie, powiedział mi nazwisko wsi w któréj mieszkał biédny stelmach, ojciec Joasi, przyszłéj Baskiny naszéj trupy.
— A więc stelmach mocno chory! — niezdolny ukryć radości zawołał la Levrasse. — Zatém jego żona nie oszukiwała mię w swoim liście: a czy widziałeś ją?
— Tak jest i ona także ciągle chora, ciągle w łóżku leży. Na Boga! serce się kraje patrząc na tych chorych rodziców, otoczonych trzodą obdartych i mrących z głodu dzieci.
— Słyszysz! stelmach umiera — powtórzył la Levrasse zamyślony, patrząc na matkę Major.
— Dla tego też, odrzekła, trzeba się nam prędzéj wybierać w drogę.
— Prawda, prawda, im prędzéj tém lepiéj; odpowiedział la Levrasse.
To postanowienie la Levrassa wielce mię uradowało. Jakże Bamboche by się ucieszył gdyby wiedział że wkrótce ujrzy Baskinę. Odtąd jedyna myśl moja była żeby jakim sposobem dostać się do mojego towarzysza, i donieść mu o tak szczęśliwéj wiadomości.
La Levrasse, obrócił się do woźnicy, dał mu kilka sztuk pieniędzy i rzekł:
— Masz! oto twoja należytość; konie już wypoczęły... możesz sobie jechać.
— Oh! oh! tak niepojadę proszę jegomości; pierwéj muszę dwie rzeczy załatwić — odpowiedział woźnico.
— Co takiego?
— Naprzód, proszę jegomości, chciałbym widzieć małego Bambocha, toć to istna małpa, prawda, przebiegły, złośliwy, zły jak djabeł, ale ja lubię patrzeć na niego...
— Bamboche śpi — porywczo odparł la Levrasse.
— To źle, proszę jegomości, to źle; druga rzecz: przecież zdałoby się na piwo.
— Przysiągłem mojéj konającéj babce że nigdy i nikomu niedam na piwo — z komiczną uroczystością rzekł la Levrasse.
— No, proszę jegomości, to pozwólcie mi przynajmniéj niech tylko cokolwiek spojrzę na człowieka-rybę; w drodze chciałem obaczyć co przez otwory, ale nic nie dostrzegłem.
— Jak przybędziemy do miasta d’Aprement, dam ci bilet gratis nazajutrz po ostatniéj reprezentacyi.
— Ależ proszę jegomości...
— Cóż to! czyś ty oszalał? wracając będziesz opowiadał po całéj drodze jak wygląda człowiek-ryba, a że są głupcy którym dosyć na tém że widzieli oczami drugich, to mi obetniesz dochody...
— Ależ przysięgam jegomości....
— Dosyć tego — przerwał mu la Levrasse; czy w miejscach gdzieś się zatrzymywał, uprzedziłeś iż przejeżdżając będę zakupywał włosy?
— Uprzedziłem, uprzedziłem, odrzekł woźnica westchnieniem tłumiąc zawiedzioną ciekawość. — Zapowiedziałem że jegomość odbędziesz swoje żniwo, i kupno uda się dobrze jegomości, bo tego roku chlcéb drogi.
— No, ruszaj!... szczęśliwej podróży, mówił la Levrasse do woźnicy drzwi mu wskazując.
— A więc jegomość niechcesz?...
— Czy pojedziesz, czy nie? niecierpliwie tupnąwszy nogą zawołał la Levrasse.
W kilka minut późniéj ciężkie drzwi od podwórka zamykały się za woźnicą i jego wozem, a ja, la Levrasse i matka Major pozostaliśmy sami przy skrzyni w któréj zamknięty był człowiek-ryba.
Wyznaję, że mimo żywéj niespokojności o los Bambocha; mimo chęci dostania się czém prędzéj do niego i oznajmienia mu o rychłém już przybyciu Baskiny, ulegałem mocnéj ciekawości pomieszanéj z obawą widząc się obok dziwnéj osoby, któréj według rozkazów la Levrassa najpilniej usługiwać miałem.