Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VII/PM część III/37

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


37.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

Nigdy księżna nie wydała mi się tak piękną, świeżą i młodziutką. Sądziłem, nie wiem dlaczego, że to musiała być właśnie chwila w któréj najskromniejsze nawet kobiéty wiedzą... i przez zmysłowe natchnienie czują, iż są piękne. Rzekłbyś że rośnie idąc, jéj małe różowe nozdrza rozszerzały się, łono lekko drgało, jéj piękne ramiona, jeszcze wilgotne po pachnącéj kąpieli, wydobywały się z pod powiewających rękawów szlafroczka z białego kaszmiru, którego miękkie fałdy pieściły to boskie ciało.
Pani moja nie była jeszcze zasznurowana, jak mi to trzpiotowato powiedziała Julia. Jéj smukła kibić tyle miała naturalnéj elegancji, iż rzekłbyś że jest z marmuru wykuta, a była tak gibka, iż raziła prawie przesadzoną delikatnością, gdyś ją ujrzał mocno spiętą jedwabnym purpurowym paskiem..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani moja zostawała zapewne pod wrażeniem uśmiechającéj się i szczęśliwéj... a może nawet miłosnéj myśli... bo jéj czarowne rysy lekko rozkwitały. Przez chwilę patrzała na massę kwiatów, wśród których weszła lekko zachwycona, i zawołała wesoło:
— O Boże! co za piękne kamelie, co za pierwiosnki, co za róże!... Jak to wszystko świeże świetne!...
Pomagałem jéj ustawiać kwiaty; przynosiłem je, Gna zaś sama umieszczała je w wazonach z wytwornym gustem.
Skrzynia z ziemią, otaczająca jéj stół do pisania, o mało co wyższa była nad kobierzec; dla zapełnienia jéj kwiatami, moja pani musiała przyklęknąć, a ja, stojąc ku niéj pochylony, podawałem kwiaty w miarę jak ich żądała. Wtedy tak blizko niéj byłem, że miły zapach jaki się z niéj wydobywał, odurzył mię niby upajająca para... Patrząc na ciągle jęczącą obok mnie Reginę to posuwającą się, to pochylającą tu i owdzie dla podniesienia gałązki jakiego krzewu, wydobycia na widok kwiatu pod liściem ukrytego... błędnym wzrokiem śledząc mimowolnie wszelkie poruszenia gibkiéj i wysmukłéj kibici, któréj skarby wykrywało każde nowe zgięcie... tylko co się nie zdradziłem; lecz przypadek ocalił mię.
Już mi tylko pozostawało napełnić wielki, przepyszny wazon z saskiéj porcelany, emaliowany w wielkie wypukłe kwiaty, którego ucha przedstawiały nad podziw delikatnie wyrobione winne grona. Moja pani niezmiernie go szanowała (jako pamiątkę po matce) i sama chciała umieścić w nim bardzo piękny kwiat z purpurowemi dzwoneczkami a długiém liściem, przecudnie pachnący.
Trzymając oburącz doniczkę z tym kwiatem, podawałem ją mojéj pani. Przypadek zrządził, że Regina biorąc tę doniczkę swą małą, świeżą, milutką rączką dotknęła mojéj ręki... To dotknięcie wstrząsnęło mną jak iskra magnetyczna; krew mi do serca buchnęła; przez machinalne uszanowanie i przerażenie, tak nagle cofnąłem obie ręce, żem upuścił kwiat w chwili gdy go księżna chciała wziąć odemnie; doniczka padła na kobierzec i rozbiła się.
— Dla Boga! jakżeś niezgrabny! — zawołała zmartwiona, widząc że się złamała łodyga cudnego kwiatu.
— Racz księżna pani łaskawie przebaczyć... sądziłem że księżna pani dobrze trzyma... i...
— I zrobiłeś głupstwo... — niecierpliwie rzekła księżna — tak piękny kwiat... tak rzadki...
A gdy stałem pomieszany... a raczéj zadowolony moją niezręcznością, której Regina przypisała przyczynę mojego obłędu, dodała gniewnie:
— Zbierzże z kobierca te szczątki i ziemię.
— Jeżeli księżna pani pozwoli — rzekłem, umieszczę tę roślinę w innéj doniczce... oto ta będzie dobra.
— I owszem... bo choć kwiat złamany, jednak jego liście tak są piękne, że zawsze ozdobią wazon.
A podczas gdym w innéj doniczce umieszczał korzeń téj rzadkiej rośliny, dodała:
— Postaw lepiéj doniczkę na stole, a ja ją potém sama umieszczę w wazonie... tym sposobem unikniemy niezręczności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na szczęście księżna, według zwyczaju, około godziny trzeciéj pojechała dowiedzieć się czy ojciec przyjąć ją może, i resztę dnia przepędziła u pani Wilson, gdzie też była na obiedzie.
Książę, obiadował w klubie.
Jak szalony wypadłem z pałacu, szedłem sam nie wiedząc dokąd, gnany rozkosznemi, upajającemi widziadłami tego przeklętego poranku...
Regina z rozpuszczonym włosem stojąca w marmurowéj wannie... Regina siedząca przy kominku...
Nie mogę skończyć... te wspomnienia palą mię, zabijają...
O! umrzéć... umrzéć o raczéj uciekać od tych niewypowiedzianych męczarni.
Nie, ja nie zostanę w tym nieszczęsnym domu... sidła hrabiego Duriveau są zniweczone... Regina teraz mnie nie potrzebuje... ucieknę... bo zwaryuję...



11 lutego 18...

Nie, uciekać nie można... byłoby to podle, niegodnie. Regina potrzebuje mię... teraz bardziéj może jak kiedykolwiek...przeczucia mię nie mylą... boleść moja jest okropną... Regina kocha... albo kochać będzie kapitana Just...
W obec przerażającego wpływu jaki ta miłość wywrzéć może na spokój, na los Reginy... uciekać nie wolno mi; poświęcenie moje jeszcze jéj może przynieść pożytek.......
Ale cóż czynić, o Boże! co czynić? jestem mężczyzną... jestem młody, kocham szalenie, a ona ciągle przedemną!
— Co czynić? poskramiać się, kruszyć się!... zamykać oczy na promieniejącą piękność mojéj pani, zatykać uszy na ułudę jéj głosu, tłumić uderzenia serca, gasić pożar żądz jakie wzbudza we mnie każde słowo, każde spojrzenie, każdy ruch kobiéty którą czcić powinienem... a którą znieważam zbrodniczemi urojeniami; topić tę hańbiącą miłość w gorzkiéj, krwawéj, okropnéj śmieszności, jaką dla mnie zawierać powinna myśl:
— „Lokaj zakochany w swojéj pani... gdy tą panią jest dumna księżna de Montbar.”
Co uczynić?... oto pamiętać na poważne nauki Klaudyusza Gérard, rozważać te dwie sprężyny każdej męzkiéj i wspaniałomyślnéj duszy:
Obowiązek, poświęcenie się........
A więc zrobię z siebie ofiarę... poświęcę się... zostanę.


13 lutego 18...

Wczoraj chodziłem dowiedzieć się o zdrowie kapitana Just; już zupełnie wyleczony, bo nawet już wyjeżdżał. Powróciłem, i jak zwykle, nie czekając na zapytanie Reginy, powiedziałem jéj:
— Mościa księżno, pan kapitan Just już się ma tak dobrze, że wczoraj przejeżdżał się nieco.
— Ah! tém lepiéj, — odpowiedziała, — a więc spodziewam się że będę miała przyjemność oglądania go za dni kilka.
Regina mówiła to, nie z udaną obojętnością, ale zawsze ostrożnie, tonem ukrywającym wzruszenie jakie wznieciła w niéj myśl że wkrótce obaczy kapitana Just. To téż wczoraj uważałem, że była roztargniona, niespokojna; raz zadzwoniła na mnie, wszedłem, ale zapominając zapewne jaki miała mi dać rozkaz, rzekła sama do siebie:
— Cóż ja chciałam?... Ah! powiész odźwiernemu że dzisiaj przyjmuję...
Rozkaz ten zdziwił mię. Regina musiała być pewna, że dla przyzwoitości kapitan Just nie odwiedzi jéj ani piérwszego ani drugiego dnia po swojém wyjściu... W oczach świata nieznającego prawdziwéj przyczyny pojedynku, taki pośpiech byłby oznaką zbyt wielkiéj zażyłości, a nawet sama Regina upatrywać mogła w tym pośpiechu Justa niejaką niedelikatność; wydałoby się że pragnie jak najprędzéj słyszeć wyrazy wdzięczności na jaką zasługiwał.
Dziwno mi więc było, iż Regina nie spodziewając się Justa otwierała drzwi swoje dla osób, których obecność wśród takiego roztargnienia dla niéj nieznośną być musiała.
Zresztą wykonałem jéj rozkazy i następnie oznajmiłem: pana barona d’Erfeuil, którego książę znajdował równie przystojnym jak głupim; hrabiego d’Henrvilliers, kolossalnego mężczyznę z metalowym głosem, który dawał się prosić o śpiewanie sielanek, i nakoniec pana Dumolard, tłustego brata pani Wilson.
Wkrótce po jego przybyciu księżna zadzwoniła i kazała abym przyniósł drzewa. Zdziwiłem się słysząc bardzo ożywioną rozmowę, w któréj Regina nieco zarumieniona z wielkim zapałem mówiła o zupełnie błahéj rzeczy.
Zapewne lękając się samotności, pragnęła zagłuszyć się lub aż do jutra zabić czas, sądziła bowiem że jutro kapitan Just przyjdzie. Nie myliłem się: w dziesięć minut późniéj, dzwonek księżny przywołał mię znowu; wchodząc usłyszałem jak piękny d’Erfeuil cedził przez zęby:
— W istocie księżna zbyt jesteś uprzejma, że tak łaskawie przyjmujesz to improwizowane widowisko i wieczerzę.
— Przyjmuję, powiedziała księżna, — ale pod warunkiem że przybędę z panią Wilson, bo pan de Montbar dzisiaj nie obiaduje w domu.
Pan Dumolard zawołał:
— Ręczę za moję siostrę, ona nie ma nic do czynienia dzisiejszego wieczoru... uprzedzę ją aby zaczekała na księżnę. Ale, ale, może panie przyjmiecie mój powóz? O! bo ja mam possyą do pożyczania powozu,... eh! eh!...
— Zbyt jesteś uprzejmy — z uśmiechem odpowiedziała księżna, — i rzekła do mnie:
— Powiesz żeby mój powóz gotów był na pół do siódméj.
Gdy wychodziłem, piękny d’Erfeuil mówił do księżny:
— Te melodramy są to wprawdzie same głupstwa, — ale mniejsza z tém, ja wszystko widziéć lubię...
I piękny młodzieniec złośliwie się uśmiechnął.
— A ja przeciwnie, lubię przybywać w połowie sztuki, to zabawniéj, — rzekł gruby Dumolard; jestto niby szarada, któréj rozwiązania aż do ostatka szukamy i...
Na nieszczęście coraz bardziej oddalając się, nie dosłyszałem końca tej dowcipnéj rozmowy.
Odchodząc myśliłem sobie: znalazłbym co innego do powiedzenia, gdybym miał zaszczyt być przypuszczonym do salonu pani de Montbar.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Księżna wróciła o piérwszéj po północy; nie była smutna, znękana, jak zwyczajnie gdy wracała z balu; ale raczéj zamyślona, rozważająca, prawie poważna.
Nie ma wątpliwości: przyjmujcie udział w widowisku i wieczerzy, Regina usiłowała gwałtem usunąć poważne, a może i zatrważające myśli.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przeczucie powiedziało mi wczoraj że kapitan Just dzisiaj przybędzie; nie omyliłem się.
Dzisiaj rano, gdy jéj podawałem herbatę, Regina powiedziała mi najnaturalniéj w świecie:
— Uprzedzisz odźwiernego że przyjmuję tylko pana d’Erfeuil, pana Dumolard, lub pana d’Hervilliers gdyby przybyli.
Rozkaz ten zdziwił mię; lecz w chwili gdy wychodziłem księżna dodała:
— Przyjmuję także pana Just Clément... gdyby... przypadkiem miał tu przybyć.
Wówczas wszystko zrozumiałem.
Myśli moje zgadzały się z myślami Reginy, była pewna że Just przybędzie, i aby mogła z nim sam na sam pozostać, kazała zamknąć drzwi dla wszystkich, wyjąwszy trzech osób, które ją wczoraj odwiedzały, a zatem dzisiaj pewno nie przybędą.
Około godziny drugiéj skromny fiakr zatrzymał się przy bramie pałacu.
Przybliżyłem się do okna i ujrzałem kapitana Just przebywającego dziedziniec.
— Dzień dobry kochany Marcinie — wchodząc rzekł mi serdecznie... czy księżna przyjmuje?
— Przyjmuje panie...
I poprowadziłem go do bawialnego salonu. Rozsunąłem firanki od pokoju Reginy i oznajmiłem mojéj pani:
— Pana kapitana Just.
Regina siedziała zamyślona... lecz wnet lekko zarumieniona obróciła się do Justa i żywo podając mu rękę, rzekła przenikającym głosem:
— Jakżem szczęśliwa że cię oglądam panie Just.
Zasunąłem firanki... i odszedłem ze skołataném sercem, zwolna przechodząc salon z którego mogłem wszystko słyszeć... lecz nie chciałem... bo byłbym zbyt wiele cierpiał...........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Just jako człowiek z wybornym taktem, unikał śmiesznego afiszowania się z którego już z góry książę dowcipkował: nie miał ręki na bandażu; tylko lekki brak swobody w jéj poruszaniu, szczególniej gdy w téj ręce trzymał kapelusz, przekonywał że był raniony. Wydał mi się piękniejszym jak kiedykolwiek; krótkie włosy równie jak brwi ciemnego koloru, wielkie pogodne oczy, szerokie i dowcipne czoło z zaszczytną blizną, ogorzała cera, wąs prawie jasny, uśmiech wdzięczny i delikatny, gęsta broda, nadawały jego rysom cechę rzadkiéj prawości i energii; słuszniejszy od księcia, daleki był od sztywności wojskowéj; chód jego pewny, ale czasami powstrzymywany, a to w skutku przyzwyczajenia do munduru, stanowił uderzającą sprzeczność z podobnemi, jakkolwiek pełnemi elegancyi ruchami, właściwemi ułożeniu pana de Montbnr i innych modnisiów których Regina u siebie przyjmuje; podobna sprzeczność istniała między zbytkownym i wyszukanym ubiorem księcia, a surową skromnością odzieży Justa. Atoli była to surowość pełna dobrego gustu i elegancyi: czarny surdut, skrzyżowany i zapięty aż po czerwoną wstążeczkę, był krótki i korzystnie odznaczał jego kształty, które przy pełności ramion tém wysmukléj i wykwintniéj odbijały, — szarawe żałobne spodnie okrągło spadały mu na nogę, widocznie za małą w stosunku do wysokiéj postawy kapitana, a czarna rękawiczka ściśle obejmowała nader foremną rękę.

Słowem książę i on, obaj młodzi, obaj przystojni, różnili się zarówno pod względem moralnym jak i fizycznym. I tak po spokojnéj, zimnéj i prawie ociężałéj, chociaż nieco dumnej fizyonomii księcia de Montbar, można było poznać eleganckiego próżniaka, którego życie upływało łatwo, szczęśliwie, bez walk, bez trosk, bez poważnych obowiązków; kiedy przeciwnie prawie surowo fizyonomia kapitana Just, jego męzkie rysy, już mocno, napiętnowane znojami i niebezpieczeństwami wojny, głębokiém rozmyślaniem, świadczyły że przywykł do pracy, do obowiązków, karności, a tém samém do surowego zwierzchnictwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rzecz dziwna że badawcze porównanie powierzchowności i zasług Justa z powierzchownością i zasługami księcia, najpierwéj mię zajęło w ciągu rozmowy Reginy z Justem; następnie z upokorzeniem, zazdrością i boleścią serca porównywałem siebie z obu tymi ludźmi, z których każdy miał tyle tytułów do względów Reginy, kiedy tymczasem ja...
— O Boże! ileż ucierpiałem w ciągu tych odwiedzin!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O pół do czwartej po południu rozłączyli się.
Wszelkiemi siłami pragnąłem odgadnąć wrażenia jakich doznał Just po rozmowie z Reginą... Ale on sam oszczędził mi zachodów w tym względzie, bo ludzie charakteru kapitana rzadko usiłują, a nawet nie są zdolni ukryć swego wzruszenia... Rysy kapitana gdy wyszedł od Reginy wyrażały głębokie, bolesne politowanie; nie mógł wstrzymać się od westchnienia, gdy mówił do mnie:
— Bądź zdrów... Marcinie.
Słowa bądź zdrów wyrzekł tak szczególnym tonem, że upoważniony dawniejszym pobytem w domu jego ojca, spytałem:
— Ale przynajmniéj panie Just, wkrótce się zobaczymy?
Smutnie wstrząsnął głową i odpowiedział:
— O! nie, nie tak prędko.
— Jakto panie Just?
— Jutro wyjeżdżam do Metz dla połączenia się z pułkiem.
— Co?... tak spieszno panie Just?
— Tak jest... Ale słuchajno Marcinie; wiész że możesz liczyć na mnie jak niegdyś na mojego ojca, w jakiémkolwiek bądź znajdziesz się kiedy położeniu pamiętaj o tém.
— Nigdy nie zapomnę łask ojca pańskiego i twoich panie Just.
— Zresztą spodziewam się, że ci tutaj dobrze? — spytał.
— Tak panie Just... jest mi tu bardzo dobrze.
— Tak sądzę, bo masz wybornych panów. — Ale, ale, — dodał, — nie wiész czy pan de Montbar jest u siebie?
— Nie panie, widziałem że wyjechał.
— Kiedy tak! — rzekł z trudnością wydobywając z kieszeni pulares, bo mu rana widocznie dokuczała, — oddaj proszę cię księciu mój bilet — zagiął jeden róg jego, — a zarazem oświadcz że mocno ubolewam iż nie miałem zaszczytu pożegnać go.
— Wypełnię pańskie polecenie, — powiedziałem biorąc bilet.
— A teraz mój kochany Marcinie, — czule rzekł mi kapitan, bywaj zdrów...
Zbliżyłem się do okna, widziałem że zwolna przechodził dziedziniec i w chwili gdy mu otwierano obejrzał się, zapewne szukając wzrokiem oblicza Reginy w oknie, nakoniec znikł za bramą... Jestem pewny że donośne zatrzaśnięcie bramy boleśnie ozwało się w sercu Reginy.
Na wiadomość że kapitan Just wyjeżdża, doznałem zrazu samolubnéj, okrutnéj radości... Dzień był ponury; wybiła czwarta godzina, chwila w któréj zwykle zanosiłem światło do księżny... Wahałem się, przeczuwając że Regina potrzebuje samotności, że szara godzina zgadza się z melancholią jéj myśli... byłem pewny iż obecność moja równie jak i nagłe światło będzie jej niemiłe... ale po chwili ulegając niegodnéj ciekawości, którą sam przed sobą ukryć chciałem, przypisując ją współczuciu jakie we mnie Regina obudzała, wziąłem porcelanową lampę, ostrożnie otworzyłem drzwi do piérwszego salonu, aby nie zwrócić na siebie uwagi, i cichutko stąpając po kobiercu, usunąłem zasłonę nad drzwiami gabinetu, nim jeszcze Regina domyśliła się że nadchodzę.
Przy nagłém świetle lampy, ujrzałem zalaną łzami Reginę spoczywającą w fotelu... prędko obróciła się ku kominkowi, zapewne dla ukrycia przedemną łez swoich, i rzekła mi rozdrażniona:
— Co za nieznośne światło... Czym dzwoniła?...
— Zwykle o téj porze przynoszę lampę księżnie pani, sądziłem więc...
— Dosyć tego... Zabierz ją... a przyniesiesz jak zawołam.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.