Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VIII/PM część IV/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII Cały tekst |
Indeks stron |
— Pan więc mieszkasz w Paryżu? — spytał książę de Montbar nieznajomego markiza.
— Gdziekolwiek mieszkam... tak zaadresowane listy pańskie... dojdą mię. Co pięć lub sześć dni posyłać będę na pocztę; więcéj nic panu przyrzec nie mogę.
— Ah! jakżeś pan nielitościwy!... — zawołał książę, a potem dodał: — Przebacz pan, przebacz... wyrażeniu, które mi sprawiedliwa troska podyktowała... przebacz wszystkiemu czém cię w ciągu naszéj rozmowy obrazić mogłem, i policz to na karb szczególnego spotkania naszego... Nie będę dłużéj nalegał; nie mam zaszczytu znać pana, i nie mam żadnego prawa do współczucia jakie mi objawiłeś... To coś pan dla mnie uczynić raczył, wkłada na mnie dozgonną wdzięczność. Tego tylko żałuję, a przysięgam panu żałuję mocno, że pan nie możesz przyjąć ofiary niezachwianéj mojéj przyjaźni... któréj jednak umiałbym być godnym.
A że nic nie odpowiadałem księciu który umilkł na chwilę, może w nadziei że przyjmę przyjaźń jego, dodał smutnie:
— Przebacz mi pan jeszcze... i ten nawet żal... ale przynajmniéj racz mi podać twą rękę... twą rękę szlachetną... niech mi wolno będzie uściskać ją po raz piérwszy... i ostatni.
I moja ręka odpowiedziała na serdeczny uścisk księcia....
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wyrazić jakiego w owéj chwili doznawałem szczęścia, niepodobna... ja biédny służalec księcia doprowadziłem go tak daleko... samą tylko przewagą duszy uczciwéj, prawej i miłującéj dobro.
Wyznaję że po raz piérwszy w życiu poczułem w sobie dumę, rzekłem sobie: — O! dzięki ci Klaudyuszu Gérard, mój przyjacielu, mój mistrzu... Dzięki ci, bo twoje nauki, bo twoje przykłady oczyściły serce moje i wzmocniły duszę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Teraz panie, — rzekłem księciu, — żegnam cię... Odważnie... i wytrwale.
— Żegnam pana, — odpowiedział, — a gdybym potrzebował pisać do ciebie?
— Pod adresem pana Piotra w Paryżu.
— Ale mi pan odpowiesz? o to przynajmniej błagam cię.
— Odpowiem spiesznie... i z największą radością, bądź pan tego pewnym.
— A zatém, żegnam pana, skoro tak być musi... a żegnam na zawsze.
I spuściwszy szybę rzekł do Hieronima:
— Woźnico... otwórz mi.
— Pan tutaj wysiąść chcesz? — spytałem.
— Tak jest, sądzę że powietrze i krótka przechadzka przyniosą mi ulgę... Żegnam cię panie i jeszcze raz proszę o twą rękę.
A po ostatnim czułym uścisku, książę wysiadł z powozu i otulony płaszczem oddalił się.
Udał się zapewne na ulice Delfina dla złożenia swojego kostiumu.
— I cóż? — spytał mię Hieronim, — czyś pan kontent z dzisiejszéj nocy panie markizie?
— Kontent... nie tylko jak markiz ale jak król, mój poczciwy Hieronimie, — odpowiedziałem. Teraz prędzéj do twojego domu, bo rozebranie się moje zabierze mi dosyć czasu, a już późno.
— Wkrótce wybije trzecia, — powiedział Hieronim patrząc na zégarek, i wsiadłszy na kozioł, szybko zawiózł mię do siebie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dzisiaj, o piątéj zrana... wróciłem do pałacu Montbar, dla większéj ostrożności zaleciwszy Hieronimowi, aby mi dochował sekretu, gdyby go wypytywano o pierrota którego woził; miał powiedzieć iż to był jakiś markiz nieznany mu z nazwiska.
Dostałem się do mojego pokoju nie spotkawszy nikogo, i wziąłem się do opisania téj szczególnej nocy.
Dusza i sumienie mówią mi żem sprawiedliwie postąpił.
Albo książę zdoła odzyskać serce małżonki, a wtedy Regina szczęśliwą będzie, i według pojęć świata położenie jéj nie będzie fałszywe.
Albo téż Regina nie przystanie na próbę jaką jéj książę zaprojektuje... i miłość jéj dla Justa odniesie zwycięztwo.
A wtedy także Regina szczęśliwą będzie, bo jeżeli teraz ufam szlachetnym zamiarom księcia de Montbar, to niemniéj ufam miłości i charakterowi Justa...
Albo nakoniec mimo że Regina przystanie na próbę, zabiegi księcia o odzyskanie miłości żony będą daremne, a miłość Justa nie przestanie napełniać jej serca... i w takim razie szczęście Reginy zapewnione.
Czy zaś książę usłucha rad moich? Czy daleki odemnie nie odtrąci od siebie uroku jakim go owładnąłem? Nie wiem, ale zobaczę dziś wieczór. Cokolwiek jednak nastąpią, mam słowo pana de Montbar i liczyć na nie mogę; przynajmniej Regina dziś jeszcze posiądzie dowód niewinności swéj matki, a dzień ten będzie dla mnie dniem najpiękniejszym.
O! jakie powoli wieczór nadchodzi... jak niecierpliwie pragnę poznać wypadki dnia tak stanowczego w życiu Reginy!
Północ... jestem sam... dzień ten już przeminął.
Zbierzmy pilnie wszystkie wspomnienia.
O ósméj rano zszedłem na dół dla uporządkowania pokojów pani; około dziewiątéj panna Julia zastawszy mię w gabinecie rzekła:
— Dzień dobry, panie Marcinie, pamiętaj, strzeż się abyś nie narobił hałasu w galeryi.
— Alboż księżna pani chora?
— Trochę... całą noc przepędziła bardzo niespokojnie... cierpiała taką drażliwość nerwów, iż dwa razy dzwoniła na mnie, żądając wody z pomarańczowym kwiatem...
— Wczoraj jednak, pani wyglądała dosyć zdrowa.
— Owszem nie bardzo dobrze się miała... część wieczora przepędziła na pisaniu... i udając się na spoczynek była bardzo znękana. — Oto Marcinie — po cichu i z tajemniczą miną dodała Julia — czy chcesz żebym ci powiedziała?...
— Co?
— Że się coś dzieje w naszym domu...
— Cóż takiego?
— Nie wiem... alem pewna że się nie mylę, jest tu jakieś ukryte niebezpieczeństwo.
— Ale zkąd takie domysły?
— Już to nie na darmo co mi powiedział stary Ludwik: książę kazał zapytać pani czy zechce go przyjąć dzisiaj rano; otóż pan już bardzo dawno nie był z rana u pani... a potém... jéj smutek, drażliwość... powiadam ci Marcinie, że się u nas coś święci.
Książę idzie za moją radą, pomyśliłem, ciekawy patrzéć na powolne rozwijanie się wypadków, które, że tak powiem, w nocy przygotowałem.
— Nakoniec, — powiedziałem Julii, — obaczymy czy zajdzie co nowego...
— Jużto na wszystko patrzeć będziemy z loży piérwszego rzędu... Pragnę tylko aby pani na tém nie cierpiała, ona tak dobra!... Ale koniec końcem, — odchodząc rzekła Julia, — sprawuj się zawsze jak najciszéj w galeryi obrazów.
— Bądź panna spokojna.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O pół do dwunastej księżna zadzwoniła na mnie.
Była zupełnie ubrana, nie zaś jak zwykle, w szlafroczku. Miała na sobie czarną aż po szyję zapiętą suknię, przy któréj tém mocniéj odbijała nadzwyczajna bladość jéj twarzy skołatanéj. Zdawała się bardzo niespokojna, roztargniona; gdy wszedłem rzekła:
— Pan de Montbar zaraz tu przybędzie... Wyjąwszy jego nie przyjmuję nikogo, zupełnie nikogo... Pamiętaj.
— Dobrze, mościa księżno.
A gdy wychodziłem, dodała:
— Zostań w przedpokoju i pilnuj ściśle tego rozkazu, zadzwonię jeżeli mi będziesz potrzebny.
— Dobrze, mościa księżno.
I wyszedłem.
Zaledwie zamknąłem drzwi za sobą, usłyszałem jak Regina mówiąc do siebie boleśnie zawołała:
— Dzisiaj... przynajmniéj wszystko się rozstrzygnie!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Stosownie do rozkazu pani, pozostałem w przedpokoju, zamiast iść do mojéj stancyi dla przebrania się w czarny garnitur, a zdjęcia płóciennego kaftanika w paski i wielkiego białego fartucha, które noszę w czasie porannéj służby.
Przypominam sobie ten dziecinny szczegół, on bowiem sprawił że książę zwrócił na mnie uwagę szczególną pomimo usposobienia umysłu, w jakiem się wówczas znajdować musiał, lecz która bardzo mało mię zdziwiła, bo wiedziałem jak surowo przestrzegał ubrania swoich służących.
O kwadrans na piérwszą zadzwoniono, otworzyłem.
Był to książę...
Trzymał w ręku pulares, który mu oddałem w nocy.
Był równie blady jak Regina, a na twarzy jego łatwo wyczytałem całą gwałtowność miotających nim wrażeń.
— Czy pani de Montbar u siebie? spytał, a patrząc na mój nieszczęśliwy fartuch, dodał surowo: — A to nie do uwierzenia, abyś o téj godzinie chodził w fartuchu po salonach pani de Montbar.
— Mości książę... bo... pani...
— Cicho... bez tych tłumaczeń, idź ubierz się przyzwoicie, — dumnie rzekł książę przerywając mi. Potém znowu spytał:
— Czy pani de Montbar u siebie.
— Tak jest, mości książę...
Spiesznie wszedł do piérwszego salonu zamykając drzwi za sobą.
Jakżeby się książę zdziwił, pomyśliłem, — gdyby wiedział że biedny sługa do którego tak ostro i pogardliwie przemawia, jest to ten sam człowiek którego dzisiaj rano o godzinie trzeciéj, błagał prawie jak o łaskę, aby mu uścisnął rękę, niemogąc zawiązać z nim niezachwianéj przyjaźnił...
Wyznaję że wśród dziecinnéj radości z powodu tak szczególnéj okoliczności, na chwilę przepomniałem o ważnych interesach w których tak wielki miałem udział; lecz wkrótce wracając do poważniejszych myśli moralnie, jeżeli się tak wyrazić wolno, słuchałem co się dzieje w gabinecie między księciem a jego małżonką, materyalnie bowiem nic słyszéć nie mogłem; wszelka w téj mierze pokusa byłaby nierozsądną... a wreszcie... na cóżby się przydała... alboż nie znałem przedmiotu... a nawet prawie i wyrażeń téj rozmowy?
W téj chwili zapewne Regina przebiega listy które z takim mozołem przetłómaczyłem; może przykłada usta do medalionika, który niegdyś należał do jéj matki... może nakoniec chciwym wzrokiem odczytuje jasny i treściwy opis téj tajemniczéj przygody, opis który skréśliłem starannie zmienionym charakterem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tak więc dosięgałem nakoniec tak dawno pożądanego celu. Z zadowoleniem przebiegałem teraz wszelkie przygody mojéj miłości, poczynając od piérwszego spotkania z Reginą w lesie Chantilly... aż do dnia dzisiejszego. Jakże czynny wpływ los wywierać mi kazał na życie tej młodéj, piękne i wysokie stanowisko zajmującej kobiéty!... Z trwogą pomyśliłem że czystą radość jakiej obecnie doznaję, tylko co, w przystępie dzikiego szału, niepoświęciłem niegodziwemu gwałtowi, któryby mię doprowadził do sromoty lub samobójstwa.
Lecz ileż już walczyłem, ile cierpiałem. ile niestety! jeszcze cierpiéć będę!... bo zawsze kocham Reginę... bo kocham ją namiętniéj niż kiedykolwiek... O! miłość ta skończy się tylko wraz z życiem mojém.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nagle zadrgał gwałtownie dzwonek księżny; pobiegłem do gabinetu, i gdy tam wchodziłem słyszałem jak zachwycona Regina rzekła do męża:
— Ah! Jerzy! poświęcając ci nawet całe moje życie nigdy nie zdołam ci tego odpłacić!
Obawiałem się, wchodząc, aby niedostrzeżono mojego wzruszenia, bo czyliż te słowa Reginy, objawiające uczucie nieograniczonéj wdzięczności, nie stosowały się do mściciela pamięci jéj matki, a tém sumem do mnie?... Na chwilę więc zatrzymałem się za firankami drzwi, a potém podnosząc je nieco, rzekłem:
— Czy księżna pani dzwoniła?
— Tak jest... poczekaj, — rzekła mi żywo, czémprędzéj składając tylko co napisany list. Zarumienione lice Reginy, wilgotne jeszcze oczy, jaśniały promieniejącą radością.
Książę, nadzwyczaj blady, o kominek oparty, ulegał tak silnemu wzruszeniu, iż drżał na całém ciele; a jednak, mimo to drżenie, mimo bladość, na rysach jego można było wyczytać utajone szczęście... Bez wątpienia miał nadzieję.
Regina zapieczętowała list i rzekła mi głosem radością wstrząsanym:
— Ten list... oddasz mojemu ojcu... natychmiast i do własnych jego rąk, rozumiész? do własnych rąk. Powóz mój zaprzężony... weź go... i jedź jak najspieszniéj... Nie trać ani minuty... ani sekundy.
— Księżna pani pozwoli uczynić sobie uwagę.
— Jaką? — niecierpliwie spytała.
— Że może pan Melchior nie zechce mię wpuścić do pana barona.
— Prawda, — rzekła Regina, obracając się do męża, — widzisz, że lepiéj będzie skoro sama pojadę. Żywo, biegaj niech powóz zajeżdża, powiedziała do mnie.
— Zapewniam cię, — odrzekł książę, że w stanie zdrowia twojego ojca, tak niespodziewane przybycie... w obecnéj okoliczności, — dodał dobitnie te wyrazy wymawiając, najniebezpieczniejsze może sprowadzić następstwa. Przeciwnie zaś, list przygotuje go do twoich odwiedzin... a wierz mi że to będzie dla niego daleko zbawienniejsze.
— Może masz słuszność... ale jednak skoro Melchior, którego znasz dobrze, nie zechce wpuścić Marcina do mojego ojca?
— Pojechałbym sam, — rzekł książę po krótkim namyśle, lecz i to byłoby równie niestosowne... Odważę się jednak na to jeżeli list twój nie będzie mógł dojść rąk twojego ojca. Ale sądzę że dojdzie. Potém, zwracając mowę do mnie, pan de Montbar rzekł mi rozkazująco:
— Trzeba koniecznie żebyś oddał ten list do rąk pana de Noirlieu, czy słyszysz?... trzeba...
— Będę się starał wykonać rozkaz księcia pana, rzekłem pokornie.
— Mniejsza oto czy się będziesz starał lub nie — dumnie odparł książę, — dosyć że masz list oddać koniecznie. Będziesz nalegał na Melchiora; powiesz że masz wyraźny rozkaz od pani de Montbar... a chyba że będziesz zbyt niezgrabny...
— Mości książę... nie będę winien, jeżeli...
— Dosyć tego... przerwał mi ostro pan de Montbar.
— Ruszaj żywo Marcinie, i czyń co możesz, powiedziała mi księżna z dobrocią, uważając zapewne że książę zbyt mię surowo traktuje, — w każdym razie wracaj tu czémprędzéj. A jak powiedziałam bierz mój powóz.
— Dobrze, mościa księżno.
— Ale wsiądź weń przyzwoicie, — dodał książę.
A gdy zdumiony takiém zleceniem spojrzałem na niego, wzruszył ramionami i odwrócił się odemnie.
Zaledwie wyszedłem z gabinetu, usłyszałem jak pan de Montbar widocznie mówiąc o mnie, rzekł do Reginy:
— Ah! cóż to za głupiec!
— Nie jest to geniusz... ale uczciwy i gorliwy — odpowiedziała moja pani.
Surowe postępowanie księcia ze mną nieprzechodziło granic zwykłych i może nieco za ostrych napomnień, udzielanych codziennie moim równym; lecz czy to skutkiem wyjątkowego położenia mojego, czy téż zbytecznego nałogu do uwag i spostrzeżeń, zrazu dotkliwie uczułem wyniosłe słowa pana de Montbar; co większa, wychodząc z punktu na pozór niemal dziecinnego, i jedno z drugiego wywodząc, pytałem sam siebie, czy książę w istocie godzien był politowania i zajęcia, jakie mu dzisiejszej nocy udowodniłem, czy nakoniec godzien był niezmiernéj przysługi jaką mu wyświadczyłem, oddając mu rodzinne papiéry, które już tak dobroczynnie wpływały na jego stosunki z księżną?
Zadawałem sobie te pytania, nie dlatego iż pan de Montbar ostro się ze mną obchodził i nazwał głupim, nie dlatego że w chwili swojéj rozmowy z Reginą, rozmowy dla niego stanowczéj (w ówczas to sobie przypomniałem), zdołał wyrzucać mi nieprzyzwoitość mojego porannego fartucha, lecz że podług mnie, człowiek takiego jak on doznający szczęścia, w chwili gdy księżna oświadczyła mu iż ofiarą całego życia nie zdoła mu się odpłacić, w podobnéj mówię chwili, nawet służącym swoim pobłażliwie i z dobrocią powinien był wytykać błędy... ci bowiem w których szczęście nie wzbudza uczuć łaskawości, wcale na szczęście nie zasługują.
Zastanawiając się nad mojém zdaniem o panu de Montbar, pytałem jeszcze sam siebie, czy mimowolnie i mimo wiedzy, nie ulegam uczuciu zranionéj miłości własnéj, czy podejrzliwości mojéj nierozdrażniło ostre napomnienie ze strony księcia?
Ściśle wybadywałem się: surowość pana de Montbar, jako oznaka jego charakteru, uważana nawet jako okoliczność mnie bynajmniéj niedotycząca, istotnie nie przemawiała za dobrocią jego serca....
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wszystkie te myśli przebiegły mi po głowie prędzéj niż je tu napisać zdołałem. Przebrawszy się przyzwoicie (jak żądał książę), wychodziłem chcąc udać się do pana de Noirlieu, wtém spotykam poczciwego Ludwika, uszczęśliwionego radością pana, któréj tenże bez wątpienia nie ukrywał przed wiernym sługą. Spotkałem go w sam czas, bo zalecenie księcia abym wsiadł przyswoicie do powozu jego żony, mocno mię kłopotało.
— Panie Ludwiku — rzekłem mu — potrzebuję od pana bardzo ważnéj rady.
— O cóż to idzie kochany przyjacielu?
— Księżna pani posyła mię do swojego ojca z tak pilnym i jak się zdaje ważnym listem, że mi nawet rozkazała wziąć swój powóz. Mamże siadać z tyłu, czy też obok woźnicy, albo wewnątrz powozu?...
— Wewnątrz, przyjacielu, wewnątrz, — przychylnie odpowiedział mi stary Ludwik, — bo nie należysz do liberyi, a dano ci bardzo ważne zlecenie. To samo miało miejsce kiedy mię książę posyłał do panny de Noirlieu z wiązaniem szlubnych podarków... wsiadłem wraz z szkatułką brylantów do galowo zaprzężonej karety... Rozumie się jednak, że przez szacunek należny panom usiadłem na przodzie, a inne podarki umieszczono w drugim, równie galowo zaprzężonym powozie... widzisz więc, kochany przyjacielu... że wypada ci usiąść wewnątrz.
— Dziękuję, panie Ludwiku.
Chciałem pobiedz do stajni, ale stary formalista wstrzymał mię i widocznie przywiązując jak najwyższą wagę do tego zalecenia, rzekł mi:
— Nadewszystko zaś, powtarzam ci, pamiętaj usiąść na przodzie, inaczej dopuściłbyś się niesłychanéj samowolności...
— Bądź pan spokojny panie Ludwiku; skoro mię o tém uprzedziłeś, już pewno nie uchybię należnemu szacunkowi.
Zbiegłem już był ze cztérech schodów, gdy stary Ludwik jak opętany zawołał na mnie:
— Marcinie... słuchajno!... Ah! dla Boga... byłbym zapomniał...
— O czém panie Ludwiku?
— Przedewszystkiém... słyszysz, przedewszystkiém zaleć panu Johnson (był to piérwszy stangret księcia), jeżeliby zapomniał, czego nie przypuszczam, bo sługiwał w bardzo dobrych domach — aby, skoro tylko wsiądziesz, podniósł żaluzye u okien zupełnie, jak to czyni gdy wraca z próżnym powozem.
— A to dlaczego panie Ludwiku? — spytałem ciekawy poznać przyczynę téj etykiety.
— Bo, skoro żaluzje w powozie są podniesionej, a lokaj za nim nie siedzi, to znaczy że państwa nie ma w karecie. Czy pojmujesz... jak to ważna rzecz?
— Zapewne panie Ludwiku, i nie zapomnę, — rzekłem szybko zbiegając ze schodów, a stary Ludwik przechylony przez poręcz przytknąwszy do ust obie ręce, niby przez tubę powtarzał mi jeszcze półgłosem:
— A nadewszystko... siadaj na przodzie.
— Dobrze panie Ludwiku, — odpowiedziałem i pospieszyłem do stajni.