<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Słowacki
Tytuł Marja Stuart
Podtytuł Akt drugi
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1894
Druk Piller i spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA.
Teatr wystawia mieszkanie Astrologa. Wśród sali stół zarzucony xięgami — teleskopy w oknach obrócone na niebo.
ASTROLOG, sam.

Nicość nauki — gorzki owoc doświadczenia!
Myśléć — zgłębiać — i potém wszystkiemu nie wierzyć,
Dręczyć się, żeby okrąg swych marzeń rozszerzyć,
Czytać w gwiazdach! — sąż one xięgą przeznaczenia?...
       5 Przeznaczenie!... szaleństwo walczyć z przeznaczeniem!
Ty coś ręce zakrwawił, podnieś czoło blade!
Przeklinaj los, lecz przestań dręczyć się z sumnieniem,
Gwiazdy winne że knułeś cudzą śmierć lub zdradę,
W kolébce byłeś takim jak dzisiaj zbrodniarzem,
       10 Z pokarmu matki ssałeś dni strute zgryzotą!
Ty co posiadłeś cnoty, umiérasz nędzarzem,
Przestań się dręczyć — cnota twoja nie jest cnotą.
O! gdybyś w późnéj chwili na śmiertelném łożu,
Uznał ten błąd — tę nicość cnoty bez zasługi.
       15 Dręczyłeś się — i poco? po świata bezdrożu
Szedłeś samotny nędzarz... Jestże więc świat drugi?




SCENA DRUGA.
ASTROLOG, NICK.
NICK.

Jak się masz, ojcze?...

ASTROLOG.

Ojcze! skąd te pokrewieństwo?

NICK.

Z głupstwa rosną nauki — a z nauk szaleństwo;
Jestem więc twoim synem, a te wszystkie xięgi
Są mi rodzone siostry, bo z ciebie się rodzą.

ASTROLOG.

       5 O! nędzny, nie znasz nauk i badań potęgi!
Myśli twoje okręgu ziemi nie przechodzą.

NICK.

Więc mi pokaż kres dalszy — Ojcze! proszę ciebie.

Patrzy przez teleskop na niebo obrócony.

Cha! cha! cha!

ASTROLOG.

Cóż widziałeś?

NICK, śmiejąc się.

Niebo!

ASTROLOG.

A na niebie?

NICK, spokojnie.

Nic...

ASTROLOG.

Zasiane jest ono światy rozlicznémi.

NICK, patrzy drugim końcem teleskopu zmniejszającym przedmioty.

Widziałem!...

ASTROLOG.

Cóż widziałeś?

NICK.

Ziemię!

ASTROLOG.

       10 A na ziemi?

NICK.

Nic...

ASTROLOG.

Mnie musiałeś widziéć?

NICK.

Byłeś oddalony...
Byłeś mały jak proszek, mądry Astronomie.
Nie patrz na niebo, znikniesz w tych światów ogromie,
Ale patrzaj na ziemię, patrzaj z tamtéj strony,
       15 Jak małą ci się wyda! nauki! i sława!...
Tym lepszy jest teleskop im bardziéj oddala.
Ale coś błazen króla na mędrca zakrawa,
A mędrzec króla...

ASTROLOG.

Błaznom rozprawiać dozwala.
Lecz z czémże tu przyszedłeś?

NICK.

Pyta mąż królowy,
       20 Jaki los czeka Rizzia?... Nie łam sobie głowy,
Przy mojéj się pomocy rzecz łatwo wysłowi,
Powiadam ci że zginie — ty powiész królowi,
Że zginie...

ASTROLOG.

Precz mi z oczu! nie żądam pomocy.
Nieś to pismo królowi w niém jest tajemnica,
       25 Los Rizzia w jasnych gwiazdach czytałem téj nocy,
Wszystkie pobladły, srebrne zachmurzyły lica.
Precz mi z oczu!

NICK.

Lecz powiédz jeszcze, co mnie czeka?

ASTROLOG.

Śmierć prędka...

NICK.

A po śmierci?

ASTROLOG.

Nie wiém...

NICK.

Do widzenia,
Równośmy mądrzy...

Odchodzi.
ASTROLOG.

Podłe jestestwo człowieka,
       30 Kiedy głupstwem okrywa głębokie marzenia.




SCENA TRZECIA.
ASTROLOG, PAŹ.
PAŹ.

Już wyszedł trefniś — dobrze. — Na twoje wezwanie
Stawię się mądry mistrzu.

ASTROLOG.

Słuchaj Paziu młody!
Czy ty kochasz królowę?

PAŹ.

Skądże to pytanie?
Czy ja kocham królowę? Jakież dam dowody?
       5 Kocham ją jako matkę, siostrę, jak anioła.
Taki jestem szczęśliwy! dzień cały od rana
Przepędzam przy jéj stopach — nieraz, na kolana,
Spadnie mi róża napół uwiędła z jéj czoła;
Nieraz jéj twarz ochładzam złocistym wachlarzem,
       10 Twarz spłonioną jasnémi rumieńca szkarłaty;
Nieraz, schylonéj kornie przed Boskim ołtarzem,
Trzymam xiążkę modlitwy, lub niosę kraj szaty.
Szczęśliwy jestem!

ASTROLOG.

Paziu! nim chwila przeminie,
Masz stanąć u królowy i donieść jéj skrycie,
       15 Że człowiek milszy dla niéj nad tron i nad życie,
Zginie dzisiaj.

PAŹ.

Co mówisz? Botwel dzisiaj zginie?

ASTROLOG, z zadziwieniem.

Botwel? innego miałem w przestrodze na celu!
Paziu! ja nie myślałem wcale o Botwelu.

PAŹ, z rospaczą.

Więc zdradziłem ją! Boże w jakąż przepaść wpadłem,
       20 Nie wierz mi! Ona tego sobie nie wyznała,
I mnie się nie zwierzyła, z rumieńca odgadłem...
Jam zbłądził... Nie... Botwela nigdy nie kochała.
Nie wierz mi — niech cię proźba, rospacz moja wzruszy,
Zatrzymaj wszystko w sobie, czcij honor królowy!
       25 Nie dziw się — całą duszą słuchałem twéj mowy,
Cóż dziwnego że słowo wyrwało się z duszy?
O nieszczęśliwy Paziu!... Z serca mi wyrwałeś
Najskrytszą tajemnicę — zapomnij! zaklinam!

Daje Astrologowi brylantową sprzączkę od kapelusza.

Weź tę sprzączkę — Zapomnij!... Czy już zapomniałeś?
       30 Ja nawet uraz moich prędko zapominam,
A ty byś nie zapomniał?

ASTROLOG.

Chodź tu moje dziécie.
Czy myślisz że nauki spodlić mogą starca?
Królowa mnie łaskami obdarza obficie,
Nie zasłużyłby na nie starzec i potwarca.
       35 Zatrzymaj te brylanty, przebaczam żeś dawał,
Nadtoś mię lekko sądził, za mało poznawał!
Patrz na komnatę, oto są królowy dary,
Oto xięgi bez ceny — mam złoto, pałace;
Kiedyś wdzięczność zachowam, z darów się wypłacę.
       40 Patrz na te czarnym płynem nalane puchary,
W nich złoto rodzą mojéj sztuki tajemnice;
Takiego kruszcu z Peru Hiszpania dostaje,
Ja przed królową większe otworzę skarbnice,
Będzie w nich czerpać, będzie zakupywać kraje.

PAŹ.

Lecz któż ma zginąć?

ASTROLOG.

       45 Rizzio! Rizzio, w jego serce
Godzą mnogie sztylety — na Rizzia pogrzebie
Jutro płakać będziecie, silni są morderce,
Wiém to z ust ludzkich, w gwiazdach czytałem na niebie.

PAŹ.

Ojcze! więc spieszę.

Wybiega.



SCENA CZWARTA.
ASTROLOG, sam, bierze jeden z puharów.

Tutaj są moje nadzieje.
Nie śmiém czar tych otworzyć — ha! kiedy otworzę?
Może mi dzisiaj w oczach złoto zajaśnieje?

Patrzy w puhar.

Nie, jeszcze niéma — dzisiaj wcześnie — jutro może?...
       5 A więc czekać do jutra. Lecz na cóż mi złoto?
Spytaj się siebie starcze, naco? naco sława?
Piérwszeństwo wynalazku — wytrwałość jest cnotą,
Wszak równych starań roli kosztuje uprawa!
Całe życie marzyłem, miałżebym nad grobem
       10 Odkryć nicość marzenia? bezskuteczność sztuki?
Nie przeżyłbym odkrycia — nie — dziwnym sposobem
Wiążą się słowa pazia z pismem gwiazd nauki.
Królowa! Botwel! skądże razem dwa imiona?
Ona kocha Botwela? Dziś nad jego głową
       15 Zbiegły się razem Marsa, Saturna znamiona,
To znaczy... Otóż Botwel, zdziwi się gwiazd mową.




SCENA PIĄTA.
ASTROLOG, BOTWEL.
BOTWEL, zamyślony.

Czemuż wszedłem w te progi? muszę być szalony!
Obaczyć przyszłość? zajrzéć w dno prawdy kielicha.
Przyszłości mi nie kryją nadziei zasłony,
Lecz przed śmiercią zasłona mgły tajemna, cicha,
       5 Śmierć we mnie uśmiéch budzi, zasłona odkryta
Może zgasi ten uśmiéch?... I czegoż żądałem!
Tak, kto wié co ten starzec z duszy mi wyczyta?
Może mi to odkryje czego sam nie śmiałem
Dotąd odkryć przed sobą? przepaść mi odkryje;
       10 Nad brzegiem się obudzę i w otchłań się rzucę.
Zgłębić przyszłość? niech tylko obecność przeżyję!
I czegoż tu przyszedłem? — tak — wrócę się — wrócę.
Nie, już się stało, tak jest stało się — zostanę.
Starcze czytasz w przyszłości?

ASTROLOG.

Gwiazdami pisane
Zgłębiłem tajemnice.

BOTWEL.

       15 Powiédz mi więc szczerze,
Czy wierzysz w twe wyroki?

ASTROLOG.

Wierzę — jak w śmierć wierzę.

BOTWEL.

Nigdy nie mylą?

ASTROLOG.

Nigdy.

BOTWEL.

Marność nauk świata!
Dziś rzeczywistość płonne zawiedzie rachuby.
Czy długo ja żyć będę?

ASTROLOG.

Trzy lata.

BOTWEL, ze wzgardą.

Trzy lata?
       20 Kres nadto oddalany, błąd twój nadto gruby.
Trzy dni dla mnie za wiele — trzy lata? daremnie.
Widzisz mnie Astrologu, na wybladłéj twarzy
Gorzki uśmiéch i wzgarda — nie patrz co jest we mnie,
Któż się we wnętrze grobu zaglądać odważy?
       25 Nie zniszczyły mię zbrodnie, jest to sytość życia;
Gorące serce wrzało we mnie od powicia,
Teraz jestem znużony — zimny — umrzéć muszę.

Pokazuje truciznę w kryształowym naczyniu.

Patrz — oto jest trucizna, a przeszkody — żadne;
Tylko stałość twych mądrych przepowiedzeń wzruszę!
       30 Cóż, jeśli ją wypiję u nóg twych padnę?
Od długich bolów, krótkim uwolnię się bólem.
Umiéram...

ASTROLOG, bierze go za rękę i prowadzi do stoła gdzie leżą horoskopy.

Nie, żyć będziesz trzy lata Botwelu.
Patrz co pisały gwiazdy — będziesz królem...

BOTWEL.

Królem?
Co mówisz? będę królem! do takiego celu
       35 Dążyć z nad brzegu grobu? miałem zasnąć w grobie.
Będę królem... Kląć ciebie? czy dziękować tobie?
Niewiém... powiédz mi starcze, powiédz czy na tronie
Spokojniéj jest niż w grobie? ten wszystko pochłonie.
Może późniejsze życie gorżki owoc wyda?
       40 I pocóż? poco ścigać tak znikomą marę?
Wypiję tę truciznę... nie, rozbiję czarę —

Ale poco rozbijać — może mi się przyda?...
W taką drogę iść trzeba z obfitym zapasem...
Wszak nieraz we śnie złotą koronę widziałem!
Wygrałeś Astrologu! żyć będę!...

ASTROLOG.

       45 Wygrałem.

BOTWEL.

Idę do celu — nie chcę umiérać przed czasem.
Prowadź mnie Astrologu w wysokie komnaty
I pokaż mi władnące moim losem światy...

Wychodzą.



SCENA SZÓSTA.
Pokój królowy, w głębi okres gotyckie.
MARJA, PAŹ.
PAŹ.

Zaraz przybędzie Rizzio.

MARJA.

Czemuż nie przybywa?
On mi jeden pozostał z przyjaciół tak wielu,
I wkrótce zginie.

PAŹ.

Pani — tyś niesprawiedliwa,
Wspominając przyjaciół, wspomnij o Botwelu,
       5 Paź nie śmié się przypomniéć, może niéma prawa.

MARJA.

Mój luby, ty dorastasz — rozdzielisz się ze mną,
Wachlarz na miecz zamienisz, powoła cię sława.
Któż mi wtenczas rozjaśni tę pustynię ciemną?
Botwel? — lecz ja Botwela nie znam. O! mój drogi!
Ty płaczesz? Paziu! Paziu!

PAŹ.

       10 Dziecinne łzy ronię,
Daruj mi — ja myślałem że w twojéj obronie
Na dworze pas pozyskam i złote ostrogi.
Nigdy mię nie budziła ze snu myśl rozdziału,
Teraz pierwszy raz czuję że nastąpić może,
       15 Już mi pół rycerskiego odjęła zapału.
Lecz, wszak Botwel rycerzem? przecięż jest na dworze
I mógłby jeszcze bliżéj, bliżéj być królowy.

MARJA, zamyślona, jak echo.

Botwel — tak — mógłby bliżéj, bliżéj być królowy.

PAŹ.

Był jednak blisko wczora, kiedy w dworzan kole
       20 Towarzyszył ci, pani, na królewskie łowy;
Tajemniczy miał smutek wyryty na czole.
Potém gdy cały orszak siadł na strojne łodzie,
Botwel stanął przy stérze, twarz jego pobladła,
Patrzał w głębinie wody, jak gdyby w téj wodzie
       25 Widział jakie straszliwe, dręczące widziadła;
I coraz się nachylał — drzałem — nigdy w świecie
Takiéj myśli w człowieka nie widziałem twarzy;
I pojąć jéj nie mogę — dotąd mi się marzy
Jak sen jaki okropny.

MARJA.

O! niewinne dziécie!
       30 Ja łatwo ją pojmuję — dzika myśl szaleńca.

PAŹ.

Królowo! wiatr co sprzyjał téj wodnéj podróży,
Silniéj w żaglach zaszumiał, i z twojego wieńca
Roskwitłe w jasnych włosach zerwał kwiecie róży.
Kwiat padł na wodne fale i z falą upłynął,
Zbudził się Botwel — zadrzał i na sługi skinął,
       35 Łódź mu podano — usiadł samotny do łodzi,
I ścigał kwiat zerwany — śledziłem go długo,
Aż zniknął we mgle.

MARJA, niecierpliwie.

Odejdź! odejdź wierny sługo!
Lecz daj mi wachlarz, niechaj czoło mi ochłodzi...
       40 Tak mi gorąco — odejdź! jest to czas pacierzy.

Paź odchodzi.



SCENA SIÓDMA.
MARJA, sama.

Przenikliwe ma oczy ten Paź — i nie wierzy
Że miłość jest występkiem, w błędną wiedzie drogę.
Długo ją usypiałam, już uspić nie mogę,
Będę widziéć Botwela — oddalę ze dworu.
       5 Czyste zwierciadło skazić może lekkie tchnienie...
Co?... Ja jestem niewinna, lękam się pozoru?
Wszak zdawna mnie obarcza czarne podejrzenie,
Myślą że kocham Rizzia... O bojaźń dziecinna!
Któż ma prawo mnie sądzić? ja osądzę siebie,
       10 Ludzie są u stóp moich, nademną Bóg w niebie.
Wczoraj tak było... Dzisiaj nie jestem niewinna!
Kocham Botwela! kocham! Bóg mnie sądzić może.
Ciężko mi w téj koronie — francuzka korona
Z lekszego była kruszcu — na chwilę ją złożę...

Zdejmuje koronę.

       15 Więc teraz z wszystkich więzów jestem uwolniona.
Ciężyłaś mi na czole, a twój połysk zgubny
Wielu, wielu przerażał i odstręczał wielu.
Teraz wolna... Nie — jeszcze cięży pierścień ślubny.

Zdejmuje pierścień.

O! teraz przybądź do mnie! przybądź tu Botwelu!
       20 Przybądź! niémam korony, i niémam pierścienia.
Przybądź! już się nie lękam Boga i potwarzy.
Jak mię zachwyca urok twéj posępnéj twarzy
I ten uśmiéch goryczy, ten mrok zamyślenia.
Precz ta myśl śmierci spiąca głęboko na czole,
       25 Niech tę chmurę rosproszy uśmiéch szczery, tkliwy;
Długo w posępnych myśli obłąkany kole,
Będziesz jeszcze piękniejszy, gdy będziesz szczęśliwy.




SCENA ÓSMA.
MARJA, RIZZIO.
RIZZIO.

Wezwałaś mnie królowo?

MARJA.

Bojaźnią dręczona,
Przyzwałam ciebie Rizzio w te skryte komnaty.
Jesteś w niebespieczeństwie, bo rzucone kwiaty,
W roli Duglasa, śmierci wydały nasiona.
       5 Posłuchaj więc cierpliwie mój błędny rycerzu,
Już nie możesz tu zostać. Przeciw mieczom wroga
Łatwo znaleść obronę w mieczu i w pancerzu,
Lecz grożą ci sztylety, śmierć zdradziecka, sroga.
Wierzaj mi źle kto wrogom ukrytym zawierza,
       10 Musisz uniknąć ciosu, dziś rzucić te strony.
Dam ci ważne zlecenie do dworu Papieża,
Okręt gotowy — żaglów rospięte zasłony.
Bądź zdrów!

RIZZIO.

Królowo moja! powtórz te roskazy!
O! nie! nie! nie powtarzaj — nad brzegiem otchłani,
       15 Nie posłucham — choć ściągnę twój gniew, twe urazy,
Wszak śmierć cię nie urazi? nie zasmuci? Pani!
Marjo! o! ja zostanę — przysięgam, zostanę!
Postanowienia żadna nie naruszy siła!
Śmierć sroższą mi wyrzekły twe usta różane,
       20 Żeby choć głos był zadrzał, gdyś ją wymówiła...
Marjo! posłuchaj!...

MARJA.

Rizzio chciéj mówić z królową,
Rozmawiałeś z kim innym.

RIZZIO.

I gdzież twa korona?
Nie widzę jéj na czole — kwiatem uwieńczona
Jesteś mi równa — śmielszą przemówiłem mową.
       25 Daruj mi! ja myślałem! — myślałem, szalony!
Że ją umyślnie zdjęłaś dla mnie...

MARJA.

Źleś osądził.
Wszak wiész że ja się zwykłam modlić bez korony,
I teraz się modliłam.

RIZZIO.

Przebacz mi, jam zbłądził.
Lecz nie kładź jéj na czoło — czoło twe utrudzi,
       30 I myśl jakąś posępną przykrywa żałobą.

MARJA.

Bez korony nie zwykłam przemawiać do ludzi.
Rozmawiam tylko z Bogiem — z Bogiem, albo —

Ciszéj kładąc koronę.

Z sobą.

RIZZIO.

Śmiałość mi odebrała — więc dobrze — odjadę.

Staje w gotyckiém oknie i z udaną obojętnością mówi.

Dziś dzień taki pogodny — dobry do podróży,
       35 Niebo czyste, błękitne, chmury lekkie, blade,
Pokazują mi drogę, lecz nie wróżą burzy.
Obacz proszę królowo, jak cicho na dworze,
Kwiaty w twoim ogrodzie odświéżone kwitną,
Tam góry Szkocji barwą owiane błękitną,
       40 Odległe jak marzenia — jak tam szumi morze!
Białą mgłą osłonione chwieją się okręty...

MARJA.

Rizzio! czemu tak zbladłeś?...

RIZZIO, odwraca twarz od okna i zakrywa ją dłonią.

Tam żagiel rozpięty,
Patrzéć nie mogę...

MARJA.

Rizzio! tyś jak dziecko słaby!

RIZZIO.

O pani! pani! ty mi chcesz zachować życie?
       45 A życie wszelkie dla mnie straciło powaby.
Wkrótce ten zamek w mgły się rostopi błękicie,
Będę stał na pokładzie — a morze pode mną.
Ha! kto wié gdzie zapłynę? w tłum świata się rzucę,
Zapomnienie już szatą okrywa mnie ciemną,
       50 Coraz! coraz ciemniejszą! wszak nigdy nie wrócę?
Już mnie boleść głęboka strawiła i zmogła.
Pocóż mam wracać? poco? łzy, westchnienia tłumić?
Jedna tu była dusza, zrozumiéć mnie mogła!
I ta nie zrozumiała — nie chciała zrozuméeć!...
       55 Odjadę więc samotny — niech będzie szczęśliwa!

MARJA, wzruszona.

Rizzio!

RIZZIO.

Powtórz tym głosem! powtórz moje imie!
Z dźwiękiem mowy głos duszy twojéj się wyrywa.

MARJA, zimno.

Rizzio, chciałam cię prosić, kiedy będziesz w Rzymie,
Proś odemnie Papieża, niech zamknięty w złoto
Przyszle mi chléb ze stołu Pańskiego.

RIZZIO, z oburzeniem.

       60 Pobożna!
Gardzić, poniżać serce, zabijać jest cnotą,
Potém można się modlić? wszystko zgładzić można.
Żegnam cię...

MARJA.

Wszyscy losem jesteśmy miotani!
Bądź zdrów! Marja ci wiecznie pamięci dochowa.

RIZZIO.

Mamże odjechać?

MARJA.

       65 Cóż to znaczy?

RIZZIO.

Przebacz pani!
Ale twój głos był tkliwszym — smutniejszym, niż słowa,
Pozwól mi dziś pozostać — jutro się oddalę.

MARJA, z ironiją.

Zostań! zostań! dziś możesz pozostać bez grzechu,
Dziś bal na dworze, maski napełnią te sale,
       70 Ja sama się ubiorę jak królowa śmiéchu;
Przyjdź więc — tam nowe z nami będzie pożegnanie,
Przyjmiesz je choć ze śmiéchem, z ust śmiéchu królowy.

RIZZIO.

Pani! żegnam na wieki!

Odchodzi.
MARJA.

Raniłam go słowy,
Lęka się mego śmiechu, dłużej nie zostanie.
       75 Jedno słowo od pewnej śmierci go wybawia,
Zawsze gorżkie lekarstwo dobre skutki sprawia.


KONIEC AKTU DRUGIEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Słowacki.