<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

O’Brien powrócił do gabinetu, gdzie zastał Roberta, zgnębionego, bladego jak trup, leżącego na fotelu.
Na widok magnetyzera, podniósł się i poszedł na jego spotkanie.
— Pieczątka? — spytał go zdławionym głosem — masz pan pieczątkę?
— E! co tam pańska przeklęta pieczątka — odparł Amerykanin, wzruszając ramionami. — Czyż mogę ją zabrać przemocą? Ślepa musi ją odnieść sędziemu śledczemu, który ją powierzył jej. Gdybym nie zechciał był jej oddać, coby się było stało? Byłaby powiedziała, w czyjem ręku ją zostawiła mimowoli. Wtedy miałbym u siebie policyę, badanie, oskarżenie o wspólnictwo. Byłby to najlepszy i najkrótszy sposób do zgubienia się razem!.. Nie! nie! nie jestem tak głupi! Pani Sollier ją zabrała, odda ją komu z prawa należy i wszystko się skończy.
— Sądzisz pan, że nie opowie tego co się tutaj stało! — zawołał Robert. — Inny magnetyzer będzie mógł uśpić dziewczynkę, jak paneś uczynił, i ona mnie zgubi, jak o mało nie uczyniła tego u pana.
— Zdaje mi się, że skoro wszystko pan słyszałeś, powinienbyś zrozumieć, że ja pobiegłem temu.
— W jaki sposób?
— Babce za bardzo zależy na życiu dziecka, aby się zgodziła na drogie doświadczenie, ponieważ oświadczyłem jej, że dziecko przy nowem uśpieniu mogłoby być zabite! Widzisz więc pan, że z tej strony nie masz się czego obawiać.
— Wcale tego nie widzę. Wszystko jest możebne, można ją nawet uśpić bez wiedzy jej babki!
— Nikt jej nie uśpi, prócz mnie.. kiedy będzie w mojej mocy!
— W pańskiej mocy! — powtórzył Robert ździwiony.
— Tak, niezawodnie! Muszę mieć to dziecko, którego jasnowidzenie jest cudowne i które stanie się narzędziem mego majątku.
— Porwanie?
— Kto nic nie ryzykuje, nie ma nic. Stare to przysłowie, które trzeba stosować w życiu, jeżeli kto nie chce umrzeć w biedzie. Porywając dziecko, usuwam niebezpieczeństwo, któregobyś się pan zawsze lękał, a które dla mnie nie istnieje.
— Stawiaj pan mężnie czoło wszelkim burzom, nawet, a zwłaszcza tym, które mogłyby nadciągnąć z Niemiec — a ja panu zapewniam powodzenie!
Powiedz pan sobie, że nikt w Paryżu nie będzie mógł odpowiedzieć na pytania ślepej, ani na wszelkie jasnowidzące szarlatanów, moich współkolegów, ani profesorowie szkoły Charcota! Śpij pan spokojnie i nie trwóż się snów.
— O! ta pieczątka... ta pieczątka! — wyszeptał Robert, jakby wcale nie uspokojony.
— Ona pana ciągle zajmuje jeszcze?
— Ciągle.
— Zastanówmy się trochę, kto będzie mógł panu dowieść, że ona pochodzi od pana?
— Weronika Sollier.
— Ona jest ślepą...
— Słyszałem od pana, że jej wyleczenie nie jest niemożebne.
— Tak, ale dodałem, że operacya bardzo niebezpieczna może narazić jej życie, na co ona odpowiedziała, że chce żyć i że dlatego nie poddałaby się operacyi. Nabierz więc pan otuchy! Głowa do góry! Ja tylko znam pańską tajemnicę i możesz pan być pewny, że nie będę się nią posługiwał przeciw panu.
— Jedno pytanie...
— Jakie?
— Czy wnuczka ślepej może teraz pamiętać, co się działo przed chwilą?
— Ona nie może nic pamiętać... Po obudzeniu, zapomniała o wszystkiem.
— Tak pan utrzymujesz?
— Przysięgam panu.
— A więc w dniu, kiedy zniknie to dziecko, które o mało co nie zgubiło mnie, dam panu sto tysięcy franków.
— To przygotuj pan już te sto tysięcy franków...
— One już są.. ale brelok.
— A! ona będzie się darła!.. Podejrzewać będzie mnie i zwierzy się z podejrzeń swych przed policyą. To nie ulega wątpliwości, lecz ja będę daleko, zanim agenci policyjni będą mogli przypuszczać, dokąd się udałem, dla zmylenia ich poszukiwań.
— Ale pan jesteś znany i wszędzie, gdzie będziesz się popisywał tem dzieckiem, zauważą cię i będą mogli aresztować.
— Dziecko nie będzie się wcale pokazywało publiczności. To pomysł nie mój, ponieważ należy do doktora Ladame z Genewy[1], ale ja z tego pomysłu skorzystam... hypnotyzm na odległość... suggestya przez telefon... Nigdy nikt nie zobaczy cudownego medium, którego wyrocznie sprowadzać będą tłumy... Co zaś do mego nazwiska, tak łatwo mi je zmienić, jak się ucharakteryzować nie do poznania. Drwię sobie z wszelkiej policyi!.
— Więc jesteś pan o siebie pewny?
— Najzupełniej.
— To działaj pan..
— Potrzebuję pańskiej pomocy.
— Do czego?
— Do udzielenia mi wiadomości potrzebnych.
— Jakich?
— Gdzie mieszka pani Sollier?
— W Saint-Ouen, w zajeździe matki Aubin. Wczoraj wyszła ze szpitala.
— Dziecko mieszka z nią?
— Tak.
— Tymczasem to mi wystarcza.. Jeżeli będę potrzebował wiadomości dodatkowych, dam panu znać...
— W jaki sposób?
— Listownie.
— Pisać to niebezpiecznie!..
— O! słówko tylko zaproszenia pana do gabinetu. Jestem przezorny, nie lękaj się pan... Wszak pański adres w Neuilly?
— Wybrzeże Sekwany, willa Platanów.
— Dobrze... To już pozostaje w mej pamięci. Teraz, mój drogi panie Verniere — dodał Amerykanin — panu to zawdzięczam, żem poznał owo cudowne dziecko, ów mały fenomen, który mnie wzbogaci... Wymiana usług... Ja panu powiedziałem, że pan jesteś zagrożony przez Niemcy, które sądziły, że cię już mają, dzięki zbrodni w Saint-Ouen... Jakkolwiek wykazałem baronowi Schwartz głęboki nonsens oskarżenia i jakkolwiek go przekonałem, jednakże on wciąż pana śledzi... Miej się więc na baczności, ponieważ Niemcy są prawdziwymi mistrzami w pięknej sztuce gubienia ludzi, którzy ich niepokoją lub którzy im zawadzają... Dostarczyłem panu sposobu do zamknięcia ust krukom pruskim, gdyby ci czem grożono... Pan mi dasz sto tysięcy franków, kiedy przezemnie zniknie mała Marta, którą uważasz za niebezpieczeństwo dla siebie... ja też chcę panu dać pewien papier, który wart swej ceny!..
O’Brien, mówiąc te ostatnie wyrazy, otworzył komodę, zamkniętą na potrójny zamek i wyjął z głębi szuflady kopertę, ukrytą pod książkami.
Ta koperta, bardzo duża i z papieru welinowego grubego jak pergamin, otwarta była ostrym instrumentem W górnej części.
Na szerokiej pieczęci z laku czerwonego orzeł pruski.
Napis opiewał po niemiecku te wyrazy, które tłomaczymy:
Do Jego Ekscelencyi ambasadora niemieckiego w Paryżu.
O’Brien ciągnął dalej:
— Zapewne poznałeś pan różne klucze do odcyfrowania korespondencyj, które przejęliśmy zręcznie w Berlinie, w biurze wywiadowczem głównego sztabu?
— Tak, kilka.
— List, zawarty w tej kopercie, jest cyfrowany — łatwo go pan zrozumiesz.
— Ale klucz do czytania?
— Słownik francuski.
— A! tak rzekł Robert to co tam nazywają kluczem małego Larousa 1874.
— Tak.
— Czy się nim wciąż posługują?
— Pomimo długiej pracy i cierpliwości, jest to jeden z najprostszych i najlepszych sposobów. List ten jest wielkiej doniosłości i daje panu przewagę nad ambasadorem Ja zachowałem dla siebie jeszcze drugi list niemniejszej wagi. To dla nas broń wspólna... bo my między sobą mamy przymierze zaczepno-odporne! Zgoda!
— Przysięgam!
Obaj uścisnęli sobie ręce.
Robert wziął kopertę i wyciągnął następujący list cyfrowany:
P. L. 515+6 = 670+23 = 245-9 = 132-1 = 672-11 = :26+8 = 614+9 = :87+20 = :39 +16 = 158-5 = 43+23 = 401-18 = 300+23 = 197-16 = 541+3 = 179-4 = :403+4 = :37-11 = :274-19 = 92-2 = 300+23 = 459+11 = 126-18 = 110+24 = 96-20 = 403-3 = 274-16 = 62+11 = 195+21 = 608—3 = 43+23 = 399+20 = 125 +13 = 492-6 = 574-6 = 279-5 = 430-17 = 426+14 = 385 +5 = 636 +26 =
U góry wydrukowane były te wyrazy:

„Służba Głównego Sztabu.“

— Ja to przetłomaczę prędko — rzekł Robert, wkładając list cyfrowany do koperty, którą schował do kieszeni.
— Ja mógłbym panu to wytłomaczyć zaraz w kilku słowach — odrzekł O’Brien, z uśmiechem. — Ale chcę dla pana zachować niespodziankę.
Amerykanin był iście przebiegłym.
Jeżeli tak zjednał dla siebie Roberta, to dlatego, że spodziewał się później wyciągnąć z niego wszelkie zyski.
Jeżeli mu dostarczał broni przeciw Prusom, to dlatego, że czuł się zupełnym panem położenia.
Pewny był, że Verniere jest zupełnie od niego zależny.
Trzymał go poznaną tajemnicą i trzymał go dobrze...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bratobójca opuścił ulicę Zwycięztwa i udał się do Neuilly.


∗             ∗

Weronika, wyszedłszy od magnetyzera wraz z Martą, która zaledwie oprzytomniała po doznanym ataku nerwowym, mogła była dzięki dziecku, które nią kierowało, dojść do najbliższej stacyi dorożek i wsiąść do fiakra, który ją odwiózł do Saint-Quen.
W drodze ociemniała wypytywała znów Martę, ażeby się dowiedzieć, czy rzeczywiście nic sobie nie przypomina z tego, co się działo w sali porad doktora O’Briena.
Odpowiedzi małej dziewczynki były zupełnie przeczące pod każdym względem.
Nie zachowała wcale wspomnienia z krótkiego okresu snu magnetycznego.
Weronika w końcu nabrała przeświadczenia, że słynny magnetyzer jest tylko poślednim szarlatanem, który, wyczytawszy w dziennikach opis potrójnej zbrodni w Saint-Ouen, nadużył jej łatwowierności i usypiając jej wnuczkę o mało co jej nie zabił.
Wątpić zaczęła o tej mniemanej wiedzy, na którą jeszcze w przeddzień tak wielce liczyła, dla odkrycia prawdy.
Jednakże nie uznała się za pobitą.
Nic nie mówiąc pani Aubin o tem, co zaszło w sali porad O’Briena, uprosiła Maryę, ażeby ją zaprowadziła do innej jasnowidzącej, której młoda służąca znała adres i która się cieszyła pewnym rozgłosem w Saint-Cloud i w Neuilly.
Pani Aubin pozwoliła narzeczonej Magloira, ażeby towarzyszyła ociemniałej, która tym razem pozostawiła Martę w domu.
U panny Leonory — arcy-jasnowidzącej — poprostu wyzyskano biedną Weronikę i za jej dziesięć franków naopowiadano jej różne brednie.
Pomimo tego niepowodzenia, chciała się jeszcze widzieć z ostatnią, którą reklamowano na zabój w ogłoszeniu na czwartej stronie dzienników.
Znowu za dziesięć franków, jasnowidząca oświadczyła jej, że mordercą jest młody Włoch ośmnastoletni, który potem uciekł do Ameryki.
Zniecierpliwiona pani Sollier wyrzekła się ostatecznie wszelkich złudzeń co do pomocy ze strony jasnowidzących?
— O pomoc trzeba prosić Boga! — pomyślała. — Ja jednak nie tracę nadziei... Mordercy sami się wydadzą!
I niewidoma poprosiła Maryę, ażeby ją zaprowadziła do gabinetu pana Daniela Savanne.
Biedna kobieta przyznała się do ujemnego wyniku swych starań i oddała brelok sędziemu śledczemu, który jej powierzył.
Biedna pani Sollier — rzekł — widzisz, że miałem słuszność powątpiewać... Pozostaje nam tylko czekać... a więc czekajmy.





  1. Zupełnie historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.