<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Robert, uniósłszy ciężką portyerę, wślizgnął się między nią i drzwi, drżąc, z nadstawionem uchem, z sercem, ściśniętem jak kleszczami, z paznogciami wpijającemi się w dłonie.
Sala porad wyglądała osobliwie.
Oprócz fotelu, postawionego na estradzie, na którym siedziała mniemana jasno widząca, dla wydania swych wyroczni, stały jeszcze liczne krzesła, przeznaczone dla klientów.
Na stole, w tym celu przeznaczonym obok estrady, znajdowały się różne przedmioty. Lampa magnezyowa, której łodyga wysuwała się i zniżała dowolnie, kilka karafek kryształowych, małe słoiki szklane, zawierające produkty farmaceutyczne, dla stosowania suggestyi hypnotycznych, kilka hypnoskopów ze stali niklowanej.
Doktór przyszedł do panny Mariani, która nań czekała, poziewając.
— Każesz mi być punktualną, a sam się spóźniasz! — rzekła doń kwaśno.
— Cicho bądź i słuchaj — rozkazał. — Zaraz zaczniemy. Przyjdzie tu ktoś, którego muszę bardziej uwikłać w sieci. Ty bardziej, niż zwykle, udawaj, że walczysz ze snem... Muszę się namyślić...
— Dobrze — odpowiedziała Ewa.
I usiadła na fotelu.
Ze swego stanowiska obserwacyjnego Robert Verniere nie tracił ani słowa z tego, co się mówiło w pokoju sąsiednim.
O’Brien nacisnął guzik dzwonka elektrycznego.
Natychmiast ukazał się Pomerańczyk.
— Wprowadź numer pierwszy — rozkazał magnetyzer.
Po chwili przekroczyła próg pani Sollier, którą Marta prowadziła za rękę.
Wchodząc do sali, powleczonej zupełnie na czerwono, i którą światło z zewnątrz, tamowane roletami czerwonemi, oświetlało w sposób prawie fantastyczny, dziecko, zdjęte dreszczem, zatrzymało się i przycisnęło do babki.
O’Brien zauważył wrażenie, sprawione na małej dziewczynce umyślnem dziwactwem obicia i umeblowania.
— Zbliż się, moja pieszczoszko — rzekł głosem bardzo łagodnym. — Nie bój się i przyprowadź bliżej osobę, z którą przyszłaś, bo zdaje się, że ona niewidoma?
— Tak, panie — odpowiedziała Weronika — jestem niewidoma.
Doktór ujął panią Sollier za rękę i zaprowadził aż do fotelu o dwa kroki na estradzie, gdzie panowała panna Mariani, przybraną w rodzaj peplonu z białej materyi.
Posadził ją.
Marta, bardzo prędko uspokojona, usiadła na pierwszym schodku estrady i ztamtąd wzrokiem ciekawym rozejrzała się po sali, przyglądając się każdej rzeczy, aż wreszcie utkwiła oczy w twarz jasnowidzącej.
— Czy pani jesteś ociemniałą od urodzenia? — zapytał O’Brien Weronikę.
— Nie, panie.
— Odkąd pani jesteś dotknięta ślepotą?
— Prawie od pół roku.
— Czy ta ślepota następstwem jest ran, po których widzę blizny?
— Tak, panie.
— Czy chcesz pani radzić się mnie z powodu tych ran i ich następstw?
— Nie, panie.
Przez kilka sekund O’Brien przyglądał się uważnie oczom niewidomej.
— Być może jednak, że nie jesteś pani nieuleczalną — wyrzekł po tem badaniu.
Weronika drgnęła.
— Utrzymujesz pan, że możnaby mi wzrok przywrócić? — zawołała.
— Tak.
— Czyżbyś się pan tego podjął?
— Ja, nie.
— Któż więc?
— Specyaliści, dość śmiali, dla spróbowania operacyi trudnej i niebezpiecznej, gdyby się nie udała.
— Niebezpiecznej dla życia?..
— Tak.
— To jej nie spróbuję, nawet choćby były widoki powodzenia. Wnuczka moja potrzebuje mnie... Ja chcę żyć...
— Czy to dla dziecka chcesz pani mej porady?
— Nie, panie.
— Więc po co pani przyszłaś?
— Ażeby pańska wiedza mną pokierowała, ażeby dała mi sposoby poznania i oddania w ręce sprawiedliwości nędznika, który zamordował mego protektora, ukradł jego majątek i podpalił dom, a którego wspólnik chciał mnie zabić i oślepił. Czy pańska wiedza będzie mogła to uczynić:
— Wiedza moja nie ma wcale granic! — odpowiedział doktór z przesadą. — Jasnowidząca, uśpiona przezemnie snem magnetycznym, i wypytywana przezemnie, odpowie.
— To wypytuj się pan prędko i niech odpowiada!
— Ona będzie mogła uczynić to dopiero wtedy, gdy jej rozkażę spać i kiedy siłą woli mej odosobnię duszę od materyi.
— To uśpij ją pan!
— Przedewszystkiem muszę pani powiedzieć, że, pomimo nieprzepartego wpływu na nią, niepodobna jej widzieć tego, co ma widzieć, jak pani chcesz, jeżeli nie zaprowadzimy łączności między nią a osobą, która popełniła ohydną zbrodnię, o jakiej pani wspomniałaś.
— Jakże zaprowadzić tę łączność?
— Kładąc jej do rąk ten przedmiot, który należał do tej osoby. Jeżeli nie masz pani tego przedmiotu, to nic nie jest możebne.
— Mam, czego pan sobie życzysz.
— I cóż to takiego?
— Drobny klejnot, pochodzący od zbrodniarza.
— Gdzie on jest?
— Oto on.
I Weronika podała O’Brienowi brelok, oderwany od łańcuszka zegarka Roberta Verniere.
— Ależ — zapytał magnetyzer, udając ździwienie — w takim razie widziałaś pani tego nędznika?
— Widziałam go dwa razy.
— To go pani znasz?
— Znam go z twarzy, ale nie znam jego prawdziwego nazwiska. Gdyby nie to, czyżbym tu przyszła? Przychodzę zapytać pana o prawdziwe nazwisko nędznika.
— A ja nie będę mógł pani powiedzieć.
— Jakto? Mówiłeś pan przed chwilą, że pańska wiedza nie zna wcale granic...
— Ten wypadek jest jedynym wyjątkiem. Jasnowidząca może widzieć czyny, postępki, twarze i opisać je, ale nazwisko, rzecz niemateryalna, leży po za jej obrębem.
— W Lecz pańska jasnowidząca będzie mogła mi dopomódz? Będzie mogła śledzić nędznika, jakiem kolwiekbądź znajdowałby się miejscu, i wskazać może mi to miejsce?
— To może.
— To każ pan jej to zrobić! Pilno mi pomścić Ryszarda Verniere!
— Dobrze.
O’Brien wszedł na stopnie estrady i zbliżył się do Mariani.
— Trzeba spać! — rzekł do wspólniczki, zakreślając dokoła twarzy ruchy magnetyczne. — Trzeba spać i widzieć.
Powieki rzekomej jasnowidzącej zadrgały, ale nie opuściły się na oczy.
Po upływie dwóch czy trzech sekund wyjąkała słabym głosem:
— Sen nie nadchodzi. Czuję się złamaną.
Magnetyzer oparł jej rękę na czole.
— Śpij! — rozkazał.
Przez chwilę zapanowała wielka cisza.
Weronika czekała, przygnębiona, zaledwie oddychając.
Marta śledziła z głęboką uwagą wszystkie ruchy magnetyzera i jasnowidzącej.
— Śpij! — powtórzył O’Brien.

― Nie mogę — odpowiedziała Mariani tak cicho, że ledwie ją można było dosłyszeć.
Jakkolwiek cała publiczność składała się w tej chwili tylko z niewidomej i dziecka, Amerykanin nie zmieniał nic w układzie zwykłej sceny, dzięki której dowodził najmniej łatwowiernym swej władzy magnetycznej.
Ociemniała nie liczyła się wcale, ale dziecko tu było.
Dzieci są z natury gadatliwe, mała dziewczynka niechybnie więc opowiadać będzie, co się działo w jej oczach w gabinecie porad.
Opowiadanie jej winno zatem takie sprawić wrażenie, ażeby ze słuchaczów zwerbować mogło klientelę...
Skutkiem tego podwoił ruchy, nadając twarzy wyraz rozkazujący.
Kiedy ręce jego dotykały twarzy i piersi Ewy Mariani, ażeby ją otoczyć prądem magnetycznym, fałszywa jasnowidząca, odgrywająca rolę swą z doskonałością zwykłą, jakby odczuwała co chwila silne wstrząśnienie i drganie nerwowe, wstrząsające jej ciałem.
Po raz trzeci wyszeptała:
— Nie mogę.
O’Brien nakazał jej to przewlekanie.
Tymczasem namyślał się nad wynalezieniem sposobu, ażeby ochronić Roberta Verniere od wszelkiego niebezpieczeństwa, i przekładał niecierpliwie z ręki do ręki brelok oskarżający, który mu wręczyła ociemniała.
Nie dopisywała mu wyobraźnia.
Nie wpadał na żaden pomysł.
Schodząc z estrady i nacisnąwszy guzik metalowy, wypuścił oślepiające światło z lampy magnezyowej.
Następnie wysunął postument lampy, tak, że sięgała ona wysokości twarzy panny Mariani, i rozkazał:
— Patrz bezustannie na to świetlane ognisko!
Rzekoma jasnowidząca usłuchała, rzuciwszy spojrzenie na O’Briena, który gestem wskazał jej, że czas już odegrać komedyę ze snem.
Weronika, niecierpliwa, pełna niepokoju, czekała ciągle.
Mała Marta doznawała dziwnego wrażenia.
Zdawało jej się, że jakby twarz jej muskał delikatny podmuch.
Zdawało jej się, że nią wstrząsa jakiś dreszcz i że ją coś unosi.
Jak Mariani wlepiła oczy w błyszczący płomień drutu magnezyowego. Powieki jej zadrgały, jak poprzednio powieki fałszywej jasnowidzącej pod ruchami magnetyzera.
Upłynęły trzy czy cztery sekundy.
Wreszcie Mariani wydała się pokonaną.
Górna część ciała unieruchomiła się w pozie bezwładnej i oczy zamknęły się zwolna.
— Czy śpisz? — zapytał O’Brien.
Głosem zmienionym, prawie trudnym do rozpoznania, wyszeptała:
— Śpię.
Pani Sollier usłyszała to.
— Więc ona mówić będzie? — zapytała żywo.
— Tak sądzę — odparł magnetyzer — i za chwilę będę tego pewny.
Potem, zwracając się do Ewy, wyrzekł:
— Czy jesteś jasnowidzącą?
— Tak.
— W jakim stopniu?
— W stopniu jak najwyższym.
— Czy wola moja panuje nad tobą?
— Mam tylko wolę twoją.
— Więc będziesz widziała?
— Będę widziała, jeżeli mi każesz widzieć...
— I będziesz mi odpowiadała?
— Jeżeli mi każesz odpowiadać, będę odpowiadała...
Ociemniała słuchała, zadyszana, z rękoma zaciśniętemi na poręczy fotela, na którym siedziała, starając się przeniknąć otaczające ją głębokie ciemności.
O’Brien zwrócił się ku niej.
— Przypadek pani sprzyja — rzekł do niej — nigdy jeszcze medium nie było bardziej jasnowidzące i uległe.
— Czy mogę teraz zapytać o to, czego chciałabym się dowiedzieć? — odrzekła Weronika.
— To byłoby daremne — odparł doktor.
— Dlaczego?
— Ponieważ pani winnaś mówić ze mną bezpośrednio, a ja powtórzę zapytania pani. Najprzód jednak muszę zaprowadzić łącznik między nią i osobą, którą chcesz poznać.
O’Brien trzymał brelok, tworzący pieczątkę.
Szmaragd pieczątki oparł na czole Ewy Mariani i rzekł do niej:
— Rozkazuję ci widzieć i rozkazuję ci odpowiadać... Do kogo należy ten klejnocik?
Odpowiedziała ale nie rzekoma jasnowidząca.
Od chwili Marta, siedząca na pierwszym schodku estrady, miała oczy dziwnie wlepione w jeden punkt, jakby patrzyła po za swoją istotę.
Zaledwie magnetyzer wypowiedział te wyrazy:
Do kogo należy ten klejnocik? — gdy córka Germany podniosła się i głosem, jakby nie jej własnym, wyszeptała:
— Do mordercy pana Ryszarda Verniere.
— Bądź cicho, dziecko! — rozkazał Amerykanin. — Nie mąć tajemnic, których jesteś świadkiem, ale których nie możesz zrozumieć!
— Nie każ mi milczeć — odparła dziewczynka, a ton jej stawał się pewnym i głos stanowczym — przeciwnie, każ mi mówić, bo tylko ciało moje pozostało przy panu, dusza moja unosi się w przestrzeni, zdala od tego ciała uśpionego, a oczy moje widzą, czegoby oczy na jawie widzieć nie mogły.
Oszołomiony tą odpowiedzią, wyrażoną w takich słowach, jakie nie mogłyby wyjść z ust dziecka w tym wieku, O’Brien szybko skierował się ku niej i badał ją uważnie.
Rzeczywistość przemawiała za siebie i Amerykanin nie mógł się mylić.
Mała Marta spała snem hypnotycznym.
Słyszała, widziała, jednem słowem była jasnowidzącą — jasnowidzącą, jak było nią niegdyś w Stanach Zjednoczonych pierwsze medium doktora O’Briena, dziewczę z Illinois.
I oto jaka rzecz dziwna stała się w tej sali, gdzie w braku osobnika, rzeczywiście zdolnego podlegać suggestyi, odgrywała się codzień zręczna komedya, na którą dawała się brać publiczność.
Podczas gdy doktór, uciekłszy się do klasycznego kuglarstwa ruchów magnetycznych, które, jak się zdawało, żadnego nie dały rezultatu, spróbował energiczniejszego środka, lampy magnezyowej, dla uśpienia fałszywej jasnowidzącej, i gdy ta udawała, że stopniowo, powoli, ulega ogarniającemu ją snowi, Marta uczuła się owładniętą coraz bardziej prądem, który ją unosił, podmuch tajemniczy muskał jej włosy, opanowywało ją nieprzeparte odrętwienie, a jednocześnie prąd elektryczny wstrząsał całem jej ciałem.
Bo ona właśnie utkwiła oczy w lampę magnezyową, czuła na sobie jej skutki i spała już w chwili, gdy magnetyzer zapytał Ewę Mariani.
— Czy śpisz?
W ciągu sekund kilku, powtarzamy, osłupienie Amerykanina było niewysłowione.
Zaledwie mógł oczom swym wierzyć.
Panna Mariani, nie rozumiejąc nic, co się dzieje, opuściła swą pozę i patrzała na dziecko, które odpowiedziało zamiast niej.
O’Brien bardzo prędko odzyskał nad sobą władzę i pomyślał, czy czasem przypadek nie pozwolił mu napotkać jednego z tych osobników tak zadziwiająco podlegających suggestyi i tak trudnych do znalezienia, ponieważ, pomimo wszelkich poszukiwań, natknął się tylko na dwa w życiu, jeden w Stanach Zjednoczonych, drugi w Berlinie.
Teraz należało się przekonać, czy dziecko jest rzeczywiście jasnowidzącem, czy można się było po niem spodziewać podwójnego wzroku. Trzeba było z niem spróbować doświadczenia.
Chciał to uczynić natychmiast.
Weronika, ździwiona i zaniepokojona milczeniem, które zapanowało, nagle zapytała:
— Panie, co się tu dzieje?
— Prawdziwy cud, pani — odpowiedział doktór. — Moja władza magnetyczna jest tak wielka, że wywiera wpływ, nawet bez mej wiedzy! Przejęta prądem, jakim jest nasycona atmosfera tego pokoju, wnuczka pani odczuła na sobie skutki. Śpi, jest jasnowidząca, i to od niej samej dowiesz się pani, co chcesz wiedzieć.
— Jakto? — zawołała ociemniała ze zgrozą. — Marta jest jasnowidząca?.. Może wiedzieć, czego pan sam nie wiesz?..
— Tak.
— Ale — podchwyciła pani Sollier głosem drżącym ze wzruszenia — ale ten sen przestrasza mnie... Jak długo — on trwać będzie?
— Sekundę tylko, jeżeli pani zechcesz... mogę wnuczkę pani obudzić natychmiast... wystarczy jeden gest... Dlaczego jednak nie doprowadzić doświadczenia do końca, ponieważ dziecku nie grozi żadne niebezpieczeństwo?
— Tak pan twierdzisz?
— Tak.
— Jeżeli tak jest — wyszeptała niewidoma — wybadaj ją... zgadzam się...
W tej chwili O’Brien z szarlatanina, do jakiego się zniżył, stał się znowu prawdziwym uczonym.
Zapomniał zupełnie o Robercie Verniere i o strasznym powodzie, który doń sprowadził panią Sollier.
Teraz myślał tylko o tem, ażeby się przekonać o stopniu jasnowidzenia dziecka.
Robert, z czołem spoconem, drżący, z gardłem ściśniętem, jakby kleszczami, nie widział nic; lecz słyszał wszystko.
Przez chwilę miał chęć wejść do sali porad. wyrwać z rąk magnetyzera brelok, który powierzyła mu pani Sollier, i uciec z nim.
Lecz przestrach go paraliżował.
O’Brien, stojący obok Marty, położył jej rękę na głowie.
Doświadczenie miało być rozpoczęte.
— Śpisz? — zapytał.
— Tak, śpię — wyszeptało dziecko, nieruchome jak posąg, z oczyma, szeroko roztwartemi, wciąż jednak bez wejrzenia.
— Chcesz mi być posłuszną i odpowiadać?..
— Chcę.
— To rozkazuję ci myślą iść do Saint-Ouen.
— Myśl moja jest w Saint Ouen.
— W jakiej miejscowości?
— W pokoju, w którym babcia i ja mieszkamy, u pani Aubin.
— Czy w tym pokoju jest zegar?
— Tak, kukulka, zawieszona na ścianie.
— Czy chodzi ta kukułka?
— Tak... słyszę wyraźnie tak... tak...
— Którą wskazuje godzinę?
— Trzecią.
O’Brien spojrzał na zegarek.
Tak samo jak kukułka w Saint-Ouen wskazywał godzinę trzecią.
— Jasnowidzenie cudowne! — wyszeptał.
Potem podchwycił głośno:
— Opuść ten pokój i przenieś się do spalonej fabryki pana Verniere.
W ciągu sekundy czy dwóch, rysy Marty się ściągnęły.
Widać było, że mózg czyni wysiłki, ażeby być posłusznym suggestyi.
Wkrótce skrzywienie twarzy znikło.
— Jesteś już tam? — zapytał O’Brien.
— Jestem.
— Co widzisz?
— Robotników... Bardzo wielu robotników.
— Co robią?
— Pracują nad odbudowaniem fabryki.
— Spojrzyj w przeszłość... Cofnij się aż do nocy pożaru...
Twarz Marty zmarszczyła się znowu.
— Czy widzisz? — podchwycił doktor.
— Nie... Nie mogę.
— Rozkazuję ci widzieć...
Chwila milczenia... Potem dziecko zawołało:
— O! widzę... Widzę...
— Co?
— Płomienie... ogień wszędzie... otacza mnie.
Marta wydała okrzyk zgrozy i zaczęła drżyć całem ciałem.
— Nie masz się czego obawiać... zabraniam ci się bać! — rzekł O’Brien.
Wszelki ślad przestrachu zniknął.
Usłyszawszy krzyk, wydany przez wnuczkę, Weronika drgnęła od stóp do głowy.
— Obudź ją pan... obudź ją... — wyrzekła głosem błagalnym. — Ona cierpi..
— Myli się pani, ona nie cierpi, przysięgam pani, zaraz będziesz miała dowód.
Potem, zwracając się do dziecka, zapytał:
— Czy cierpisz?
— Nie, ponieważ zabroniłeś mi się bać...
— Więc popatrz na pożar i powiedz mi, czy widzisz kogo wśród płomieni?
— Nie widzę nikogo...
Magnetyzer oparł na czole Marty pieczątkę Roberta Verniere.
— Przyjrzyj się lepiej — rozkazał — a zobaczysz tego, do kogo należy ten brelok.
Dreszcz nerwowy wstrząsnął Martą od szyi do pasa.
— Tak.. tak... widzę go.. — rzekła widzę mężczyznę...
— Opisz go.
— Wysoki... brunet... sporą ma brodę... ma na sobie torbę, przewieszoną przez ramię.
— Co czyni?
— Wychodzi z palącego się domku.
— A teraz?
— Walczy z kimś, z jakąś kobietą, której twarzy nie widzę... Ta kobieta pada... on odchodzi.. już go nie widzę...
— Idź za nim.
— Nie mogę...
— Rozkazuję ci iść za nim i nie opuszczać go, dokądkolwiek pójdzie.
— Widzę go znowu... jest już daleko... na drodze... która skręca... zatrzymuje się...
— Gdzie?
— Przy domu, oświetlonym w nocy... A! to dworzec kolejowy... wchodzi tam... znika...
— Idź za nim ciągle.
— Widzę go, samego w wagonie pociągu, pędzącego szybko.. szybko...
— Co czyni?
— Liczy pieniądze, wyjęte z torby otwartej... dużo pieniędzy... banknoty... złoto...
O’Brien, aż do tej chwili oddany cały swemu doświadczeniu, przypomniał sobie raptownie o Robercie, którego jasnowidzenie dziecka mogło narazić na niebezpieczeństwo i powiedział sobie, że już dość daleko posunął suggestyę.
Marta we śnie ścigała dalej bratobójcę.
— Powraca... powraca... — rzekła nagle — widzę go...
— Gdzie? — zapytał Amerykanin.
— Tam... on jest tam — odpowiedziało dziecko, wyciągając rękę ku drzwiom, po za któremi znajdował się Robert.
Pot zimny zrosił skronie O’Briena.
Gdyby Weronika Sollier nie była niewidomą, to słowa i ten gest byłyby dostateczne, ażeby zgubić brata Ryszarda.
Magnetyzer zachował całą przytomność umysłu.
— Nie powinnaś go widzieć — odparł rozkazująco.
Dla Weroniki to zdanie znaczyło, że Marta popełniła omyłkę.
W rzeczywistości była ona nową suggestyą, zakazującą widzieć.
— Już nic nie widzę — wyszeptało dziecko ulegle.
Tego było dość.
Magnetyzer położył rękę na skroniach małej dziewczynki, palce oparł na szyi i muskając, otrzymał pożądany skutek.
Marta krzyknęła i, zdjęta gwałtownym atakiem nerwowym, przewróciła się w tył, bełkocząc słowa bez związku, oraz wydając głuche jęki.
Niewidoma podniosła się przerażona.
— Wnuczka moja, wnuczka — wyrzekła głosem złamanym, rzucając się w stronę, zkąd dawały się słyszeć jęki Marty.
Nogi jej potknęły się o ciało dziecka, ciskającego się na dywanie, zaściełającym estradę.
Uklękła przy Marcie i otoczyła ją ramionami.
— A! biada panu, jeżeliś zabił moje dziecko! — zawołała przerażona i grożąca.
— Jej wcale nie grozi niebezpieczeństwo — odpowiedział O’Brien, zwyczajny atak, który powinienem był przewidzieć przy naturze tak nerwowej. — Za kilka sekund uspokoi się zupełnie, ale nie radzę jej powtórnie usypiać, gdyż drugi atak mógłby ściągnąć dla życia jej wielkie niebezpieczeństwo.
Weronika powtarzała:
— Wnuczka moja.. moja wnuczka... uśpić ją jeszcze, o! nigdy!
Jęki stały się coraz słabszemi, aż ustały zupełnie.
Marta obudziła się ze snu magnetycznego.
— Babuniu odezwała się, przytulając do niewidomej. — Czy to się już skończyło?.. Czy ci odpowiedziano?
— Ależ to ty, moja droga, odpowiadałaś mi. Nie dowiedziałem się jednak nic takiego, od ciebie, coby mogło mną kierować.. a ty o mało co nie umarłaś.
— Ja odpowiadałam? — zapytała Marta ździwiona.
— Tak, zasnęłaś. Przypominasz to sobie.
— Dziecko nie może nic pamiętać — przerwał magnetyzer — napróżno byłoby je męczyć wypytywaniami. Jeżeli chcesz pani ciągnąć dalej posiedzenie i wypytać moją jasnowidzącą, do czego masz prawo, zaprowadzę pani wnuczkę do innego pokoju.
— Nie, nie, panie — odparła żywo niewidoma — na dziś dość tego, przyjdę innym razem, przyjdę bez niej. Chodźmy, moja droga.
Weronika, prowadzona przez dziecko, miała już skierować się ku drzwiom, gdy wtem zatrzymała się:
— Zechciej mi pan oddać klejnot, który panu powierzyłam.
Niepodobna było odmówić.
— Oto jest — odpowiedział O’Brien.
I włożył jej do ręki pieczątkę Roberta.
Następnie nacisnął dzwonek.
Ukazał się Pomerańczyk.
— Odprowadź panią z wnuczką — rozkazał Amerykanin — i nie wprowadzaj następnego numeru dopóki ci nie każę.
Lokaj był posłuszny.
Ewa Mariani znalazła się sama z doktorem.
— To dziecko — rzekł do niej — da nam majątek. Prędzej niż za rok będziemy mieli pieniędzy aż do zbytku! Rozumiesz.
— Pojmuję twój projekt, ale doprowadzić go do skutku nie tak łatwo! Jestem zdania poety francuskiego: Zwycięziwo bez niebezpieczeństw to tryumf bez chwały! My odniesiemy tryumf, pełen chwały! Za chwilę powrócę, czekaj.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.