Martwe dusze/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Martwe dusze
Wydawca Redakcya Kuryera Poznańskiego
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Zygmunt Wielhorski
Tytuł orygin. Мёртвые души
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział II.

Już więcéj tygodnia podróżny mieszkał w oberży i czas swój zawsze na obiadach i wieczorach, jak to mówią, bardzo przyjemnie przepędzał. W końcu postanowił zwrócić się na wieś i odwiedzić obywateli Maniłowa i Sobakiewicza, podług przyrzeczenia. Może pobudziła go do tego jakaś osobna jeszcze przyczyna, ważniejsza, bliższa jego serca... Ale o tém wszystkiem czytelnik dowie się stopniowo, w swoim czasie, jeżeli będzie miał cierpliwość przeczytać niniejszą powieść, bardzo długą, rozszerzającą się ciągle aż do końca, który — uwieńczy dzieło. Furman Selifan dostał z rana rozkaz założyć konie do znajoméj nam już bryczki, a Piotrek miał zostać w domu, aby pilnować mieszkania i tłomoka.
Nie będzie zbyteczném zapoznać się bliżéj z tymi dwoma poddanymi naszego bohatera. Chociaż osobistości ich nie są tak wyraziste i stoją, jak to mówią, na drugim albo nawet na trzecim planie, chociaż nie są głównemi sprężynami opowiadania, chociaż oni zaledwie drobny mają udział w głównéj intrydze, że jednak autor lubi niezmiernie dokładność, i chociaż sam jest Rosyaninem, chce być akuratnym jak Niemiec, musi o nich mówić. Zresztą nie wiele to zajmie czasu i miejsca, bo nie wiele trzeba dodać do tego, co już było powiedziane, t. j. że Piotrek chodził w za szerokim tabaczkowym surducie, należącym niegdyś do swego pana, i miał, jak wszyscy mniéj więcéj ludzie jego stanu, szeroki nos i usta. Charakter posiadał prędzéj milczący, niż gadatliwy, miał nawet szlachetne dążności ku cywilizacyi, t. j. do czytania książek, ale treść ich była mu obojętną: czy to były przygody jakiego bohatera, czy dykcyonarz, on wszystko czytał z jednakową uwagą; jeżeliby jemu podać chemią, onby i chemii nie odrzucił. Jemu podobało się nie to, co on czyta, ale raczej samo czytanie, bo oto, z liter zawsze tworzy się jakieś słowo, które czasem sam djabeł wie, co znaczy. Czytanie odbywało się zwykle w leżącem położeniu, w przedpokoju, na łóżku. Oprócz namiętności do czytania, miał jeszcze dwa nawyknienia, które stanowią dwa charakterystyczne rysy: spać nie rozbierając się, tak jak był, w surducie, i nosić wszędzie ze sobą jakieś sobie właściwe powietrze, jakąś woń, która go nigdy nie opuszczała. Cziczików, który był czasem bardzo drażliwy, wciągnąwszy w nos owego powietrza, zmarszczył się nieraz, a kiwnąwszy głową, mówił: „Już ja nie wiem, djabli cię tam wiedzą, pocisz się, czy co? Poszedłbyś do bani wykąpać się.“ Na to Piotrek nigdy nie odpowiadał, zaraz zajął się jaką robotą: albo brał szczotkę i czyścił pański frak, albo téż cokolwiek sprzątał. — O czém on wtedy myślał? Może być mówił on do siebie: „Aleś i ty paradny; i tobie się nie znudziło czterdziesty raz jedno i to samo powtarzać...“ Bóg tylko jeden może wiedzieć, co myśli służący poddany wtenczas, kiedy jego pan go łaje. Na teraz nie mam nic więcéj do powiedzenia o Piotrku.
Furman Selifan był zupełnie innym człowiekiem. Ale autor jest zawstydzony zajmować tak długo czytelnika ludźmi niższéj klasy, znając z doświadczenia, jak on niechętnie zabierał znajomości z niższymi od siebie. Już takim jest ruski człowiek: wszystkich sił używa, żeby poznać się z takim, który posiada rangę wyższą choć o jeden stopień; a czapkową znajomość z hrabią lub księciem o wiele więcéj ceni od najściślejszéj przyjaźni. Autor lęka się nawet o swojego bohatera, który jest tylko radzcą kolegialnym[1]. Radzcy dworu może zaprzyjaźnią się z nim, ale ci, którzy podrośli już do generalskiéj rangi, — ci, Bóg wie, może rzucą tylko pogardliwym wzrokiem, jak na wszystko to, co się pod nogami ich uwija, albo co jeszcze dotkliwiéj, przejdą, z zabijającą dla autora obojętnością. Ale choć przykre jedno i drugie, trzeba wrócić do naszego bohatera.
Wydawszy rozkazy jeszcze wieczorem i obudziwszy się wcześnie, wymywszy się i wytarłszy mokrą gąbką od stóp do głów, co się robiło tylko w niedzielę — a tego dnia zdarzyła się właśnie niedziela — ogoliwszy się tak, że policzki były gładkie jak atłas, ubrawszy się we frak koloru borówkowego w centki, nałożywszy na wierzch płaszcz niedźwiedziami podbity, zeszedł ze schodów, podpierany to z tego, to z drugiego boku przez hotelowego sługę, i siadł w bryczkę. Z łoskotem wyjechała bryczka z pod bramy wjezdnéj. Przechodzący pop zdjął kapelusz, kilku chłopaków w brudnych koszulach wyciągnęli ręce, wołając: „Panie, daj jałmużnę sierotce.“ Furman spostrzegłszy, że jeden z nich miał wielką ochotę stawać z tyłu na bryczkę, ściągnął go knutem, i bryczka potoczyła się, skacząc po kamieniach. Przyjemnie było ujrzeć niedaleko pręgowaty szlaban, dający znać, że bruk, tak jak i wszystkie dolegliwości na tym świecie, będzie miał swój koniec, i jeszcze kilka razy uderzywszy się głową w budę, Cziczikow nakoniec pojechał równą drogą. Ledwie wydostali się z miasta, zaraz za miastem tak, jak to u nas, było dziko po obu stronach drogi: widziałeś kretowiny, młodą jedlinę, karłowate sosny, jałowiec i tym podobne dziwactwa. Napotkali i wieś, pod sznur zbudowaną, kilku chłopów, jak zwyczajnie, próżnowało i gapiło się, siedząc przed domami na ławeczkach. Baby tłuste, z przewiązanemi piersiami, patrzały z górnych okien, a z dolnych wyglądało ciele, albo świnia swój ślepy ryj wytykała. Słowem wszystko, co widzieli, było bardzo zwyczajne. Przejechali wiorst piętnaście i Cziczikow pomyślał sobie, że tu, jak mówił Maniłow, powinna była być jego wioska, ale i szesnastą wiorstę minęli, a wioski jak nie było tak nie było, i pewnieby do niéj nie trafili, gdyby nie napotkali dwóch chłopów. Na zapytanie: czy daleko ztąd Zamaniłówka? chłopi zdjęli czapki, a jeden z nich, mędrszy, z brodą jak klin, odpowiedział:
— Maniłówka może? a nie Zamaniłówka?
— Tak, tak Maniłówka!
— Maniłówka! a to jak przejedziesz jeszcze jedną wiorstę, tak ot, to jest tak prosto na prawo.
— Na prawo? odezwał się furman.
— Na prawo, rzekł chłop. — To ci będzie droga do Maniłówki; a Zamaniłówki tu żadnéj nie ma. Ona tak się nazywa, to jest, jéj nazwanie Maniłówka; a Zamaniłówki tu wcale nie ma. Tam prosto na górze zobaczysz dom murowany, o dwóch piętrach, pański dom, w którym, to jest, mieszka sam pan. Oto ci będzie i Maniłówka, a Zamaniłówki tu zupełnie żadnéj nie ma i nigdy nie było.
Pojechali daléj odszukiwać Maniłówki. Przejechali dwie wiorsty, napotkali boczną dróżynę; przejechali i trzecią i czwartą wiorstę, a murowanego domu nigdzie nie było widać. Wtedy Cziczikow przypomniał sobie, że jeżeli przyjaciele zapraszają do siebie na wieś i powiadają, że do niéj tylko piętnaście wiorst, to pewnie będzie ich trzydzieści.
Wioska Maniłówka nie wiele mogła zająć swojém położeniem. Dom właściciela stał na górce, otwarty na wszystkie wiatry, jakimby się tylko wiać podobało; spadzistość górki, na któréj się wznosił, była pokryta strzyżoną murawą. Na niéj rozrzucono po angielsku dwa klomby berberysu i żółtéj akacyi; pięć czy sześć kępek brzóz wznosiło gdzie niegdzie swoje chude wierzchołki. Pod dwoma z nich była altanka z zielonym płaskim daszkiem, niebieskiemi kolumnami i napisem: świątynia samotnego rozmyślania; niżéj sadzawka, pokryta zieloną pleśnią, co zresztą nie jest rzeczą nadzwyczajną w angielskich ogrodach rosyjskich obywateli. U stóp pagórka ciemniały wzdłuż i wpoprzek szare drewniane izdebki, które bohater nasz, nie wiadomo dla jakiéj przyczyny, z największym pospiechem zaczął liczyć i narachował ich aż do dwóchset. Nigdzie około nich nie było widać jakiéjkolwiek zieloności; wszędzie wyglądało jedno tylko drzewo. Widok urozmaicały dwie baby, które artystycznie podgiąwszy spódnice i poobtykawszy je w pasie, brnęły po kolana w sadzawce, wlokąc za sobą małą sieć, w któréj szamotały się dwa raki i błyszczała jedna biedna płoteczka; baby, jak widać, nie musiały żyć z sobą w zgodzie, bo ciągle się kłóciły i lżyły. Daléj na boku ciemniał smutnym ciemno zielonym kolorem las sosnowy. Nawet powietrze widziało się do wszystkiego zastósowane: dzień był i nie jasny, i nie bardzo pochmurny, ale jakiegoś blado szarego koloru, takiego, jak stare mundury garnizonowych żołnierzy. Dla dopełnienia krajobrazu znalazł się i kogut zwiastun zmiennéj pogody, który nie zważając na to, że głowę miał do mózgu podziurawioną dziubami drugich kogutów za swoje zalety, piał wrzaskliwie i trzepał nawet skrzydłami, chociaż pióra miał powyrywane jak u staréj słomianki. Podjeżdżając pode dwor, Cziczikow spostrzegł samego gospodarza stojącego w zielonym surducie, u czoła miał rękę zastępującą daszek, aby łatwiéj rozpoznać dążącą ku dworowi bryczkę i w miarę tego jak furmanka zbliżała się do ganku, oczy jego rozweseliły się i uśmiech zawitał na twarzy.
— Paweł Iwanowicz! zawołał on nakoniec, gdy Cziczikow wyłaził z bryczki. — Przecież pan sobie o nas przypomniał!
Obaj przyjaciele serdecznie się uściskali, i Maniłow poprowadził swego gościa do pokoju. Chociaż krótka chwila wystarczyła, aby przejść przez sień, przedpokój i salę jadalną, jednak spróbujemy, czy nie zdążymy jak niebądź z niéj skorzystać i powiedzieć co o gospodarzu. Ale w tym punkcie autor musi się przyznać, że zadanie trochę za trudne. O wiele łatwiéj odrysować charaktery wielkich rozmiarów: tam tylko rzucaj pełną ręką kolory na płótno; czarne pełne oczy, zwisłe brwi, poorane zmarszczkami czoło, zarzucony na ramię czarny albo czerwony jak ogień płaszcz — i portret gotowy; ale u tych wszystkich panów, których tak wiele na świecie, którzy z powierzchowności tak podobni do siebie, jak im się dobrze przyjrzeć, jest tak wielka różnica, że bardzo trudno wizerunek ich uchwycić.
Trzeba dobrze natężyć uwagę, nim zmusisz, że na płótno wystąpią wszystkie odcienia prawie niepochwytne ich rysów, i w ogólności, trzeba głęboko badać, nawet doświadczonemu spostrzegaczowi. Jeden tylko Pan Bóg wiedział, jaki był charakter Maniłowa. Istnieje pewien rodzaj ludzi, znanych pod nazwą: ludzi tak sobie, ni to, ni owo. Może być, że do nich trzeba i Maniłowa zaliczyć. Postawę on miał piękną; rysy twarzy przyjemne, ale ta przyjemność zanadto była ocukrowana; w ułożeniu miał coś takiego, jakby szukał dla siebie pobłażania. Uśmiech jego nęcił, był jasny blondyn i miał niebieskie oczy. W pierwszéj chwili, gdy się z nim rozmawiało, nie mogłeś nie powiedzieć: „Jaki przyjemny i dobry człowiek!“ W następującéj minucie, jużeś nic nie mówił, a w trzeciéj minucie, powiedziałeś sobie: „Diabli go tam wiedzą!“ i odsunąłeś się od niego jak najdaléj; jeżeliś nie odszedł, poczułeś śmiertelne nudy. Od niego nie usłyszysz żadnego prędkiego ani gniewnego słowa, jakie możesz usłyszeć od każdego, jeżeli zaczepisz go w jakiéj draźliwéj kwestyi. Strona drażliwa znajduje się u każdego.
Jeden zapala się do hartów; drugiemu zdaje się, że jest znawcą muzyki, i że szczególniéj czuje głębokie jéj tony; trzeci lubi dobry obiadek; czwarty stara się choć o jeden cal podnieść się nad stan swój; piątego wymagania są więcéj ograniczone, on we śnie nawet marzy, jakimby to sposobem mógł przechadzać się pod rękę z fligel-adjutantem po spacerze, pokazać się swoim przyjaciołom, znajomym, a nawet i nieznajomym; szósty obdarzony jest taką ręką, którą ciągnie jakaś nadprzyrodzona siła, żeby zagiąć parol z asa karowego, albo dwójki; kiedy tymczasem ręka siódmego lezie wszędzie tam, gdzie jest nieporządek i sprząta do swojéj kieszeni niepotrzebne przedmioty; jednem słowem każdy ma jakąś właściwość, ale Maniłow nie miał żadnéj. W domu był mało-mówny, ciągle o czémś rozmyślał; ale o czém? to tylko chyba Panu Bogu było wiadome. Nie można powiedzieć, żeby się zajmował gospodarstwem, w pole nie jeździł nigdy; gospodarstwo szło sobie jakoś samo. Jeżeli ekonom powiedział: „Dobrze by to i to zrobić.“ „Zapewne nie źle“ odpowiadał zwyczajnie, paląc fajkę, do któréj nawykł służąc w wojsku, gdzie był uważany za najskromniejszego, najdelikatniejszego i najwykształceńszego oficera. „Zapewne nie źle,“ powtarzał. Jeżeli przyszedł chłop poddany i drapiąc się w głowę mówił: „Niech się Pan zmiłuje i pozwoli mi wyjść gdzie na robotę, żeby zarobić na podatek.“ „Idź,“ odpowiadał paląc fajkę i na myśl mu nawet nie przyszło, że chłop szedł hulać.
Czasem patrząc z ganku na dziedziniec i na sadzawkę, mówił, jakby to dobrze było, gdyby tak od domu zrobić podziemne przejście, albo postawić murowany most przez sadzawkę, na którymby można urządzić sklepiki, a w nich żeby siedzieli kupcy i sprzedawali różne drobne towary potrzebne dla włościan. Gdy to mówił, oczy jego stawały się niezmiernie słodkie, a twarz przybierała wyraz zadowolnienia. Z resztą projekta takie kończyły się tylko na słowach. W jego gabinecie leżała jakaś książka założona na 14 stronnicy, którą on zawsze czytał, już od dwóch lat. U niego w domu wiecznie czegoś brakło; w salonie stały śliczne meble obite elegancką jedwabną materyą, która zapewne dość drogo kosztowała; ale niewystarczyła do dwóch krzeseł, i te obito rogożą; jednak gospodarz już od kilku lat uprzedzał gości mówiąc: „Nie siadajcie na te krzesła, one jeszcze nie gotowe.“ W innym pokoju zupełnie mebli nie było, chociaż w pierwszych dniach po ślubie powiedział był: „Duszko, trzeba będzie się jutro postarać, żeby choć tymczasowo postawić tu jakie sprzęty.“ Wieczorem podawano na stół pyszny lichtarz z ciemnego bronzu, prawdziwy antyk, z trzema prześlicznie wyrzeźbionemi gracyami, a obok niego stawiano po prostu miedzianego inwalidę, skrzywionego i oblanego łojem, chociaż tego nie spostrzegał ani gospodarz, ani gospodyni, ani służący. Żona jego...... ale zresztą oni byli bardzo zadowolnieni jedno z drugiego. Nie zważając na to, że już ośm lat, jak się byli pobrali, jeszcze każdy z nich przynosił drugiemu albo kawałek jabłuszka, albo cukierek, albo orzeszek, i mówił słodko-wzruszonym głosem, wyrażającym rzeczywistą miłość: „Otwórz duszko pyszczek, ja weń włożę ten kawałeczek.“ Rozumie się samo przez się, że w takich razach pyszczek otwierał się uprzejmie. Na dzień urodzin zawsze była przygotowaną jakaś niespodzianka — np. futeralik na piórka do zębów paciorkami wyszywany. Bardzo często, siedząc na kanapie, raptem, nie wiedzieć z jakiéj przyczyny, on stawiał swoją fajkę, ona wypuszczała z rąk robotę, jeżeli jaką w rękach trzymała, i dawali sobie taki serdeczny, długi całus, że można było przez ten czas wypalić średniéj wielkości papierosa. — Słowem byli, jak to się mówi, szczęśliwi. Zapewne, że w domu zajmowano się jeszcze czémś więcéj, niż pocałunkami i wyszywaniem futeralików. O niejedno warto było się pytać. Dla czego np. brudno i głupio gotują w kuchni? dla czego dość pusto w spiżarni? dla czego klucznica kradnie? dla czego nieochędożni i pijani lokaje? dla czego wszyscy służący śpią prawie ciągle, a resztę czasu, który im zbywa od snu, łajdaczą się? Ale to są wszystko sprawy niskie, a pani Maniłowa jest wykształconą starannie, zaś staranne wykształcenie, jak wiadomo, odbiera się na pensyi, a na pensyach trzy główne przedmioty stanowią podstawę cnotliwego wychowania: język francuski, nieodzowny dla szczęścia familijnego, fortepian, koniecznie potrzebny dla uprzyjemnienia chwil mężowi, a nakoniec część gospodarcza, zasadzająca się na wyrabianiu ładnych sakiewek i wyszywaniu futeralików na piórka do zębów. Zresztą bywają różne udoskonalenia i zmiany w metodzie, szczególniéj w obecnym czasie: wszystko to zależy od umiejętności i zdolności przełożonéj pensyi. Na jednych pensyach np. bywa tak: że najprzód fortepian, następnie język francuski, a tam już na końcu część gospodarcza, tj. wyszywanie siurpryz. A w innych znowu pensyach bywa tak: że najprzód część gospodarcza, tj. siurpryzy, potém język francuski, a już na końcu fortepian. Różne bo napotykają się metody. Nie zawadzi zrobić jeszcze uwagi, że Maniłowa...... ale przyznać się muszę, że niezmiernie boję się mówić o damach, przytém już pora powrócić do naszych bohaterów, którzy już stoją od kilku minut u drzwi salonu, cektując się wzajemnie, kto pierwszy przejdzie.
— Niechże pan będzie łaskaw, za wiele pan sobie robi subjekcyi, ja przejdę późniéj, — mówił Cziczików.
— Nie, Paweł Iwanowicz, nie, wy gość — mówił Maniłów, pokazując drzwi ręką.
— Ale proszę, bez subjekcyi, pan przejdź — mówił Cziczików.
— Nie, już przepraszam, nie przejdę naprzód przed tak miłym, wykształconym gościem.
— Dla czegóż wykształconym? Ale proszę bardzo przejść!
— Nie, już ja suplikuję.
— Ale dla czego?
— Właśnie dla tego! — powiedział z miłym uśmiechem Maniłów.
Nakoniec obydwa przyjaciele weszli we drzwi, każdy bokiem, ale przyznać trzeba, że im było trochę ciasno.
— Pozwolicie, że was przedstawię mojéj żonie, powiedział Maniłów. — Duszko! Paweł Iwanowicz!
Cziczików w saméj rzeczy ujrzał damę, któréj w pierwszéj chwili nie był spostrzegł, cektując się w drzwiach z Maniłowem. Była ona niebrzydka, ubrana ze smakiem w jasny, jedwabny szlafroczek. Podniosła się trochę z kanapy, ściskając w ręku chusteczkę haftowaną po rogach. Maniłowa powiedziała, szepleniąc trochę, że bardzo ich ucieszył swoim przyjazdem i że nie było ani jednego dnia, żeby mąż jéj o nim nie wspominał.
— To prawda, i ona również ciągle mi się dopytywała: „Dla czego twój przyjaciel nie przyjeżdża?“ — „Poczekaj trochę duszko, przyjedzie.“ Otóż i nareszcie zaszczyciliście nas swojemi odwiedzinami. Już nie umiem powiedzieć, jaką sprawiliście nam radość; — majowy dzień, imieniny dla serca......
Cziczików usłyszawszy, że rzecz doszła już do imienin serca, zmięszany trochę, odpowiedział, że ani głośnego nazwiska nie posiada, ani téż zbyt wysokiéj rangi.
— Wy wszystko posiadacie, przerwał Maniłów z miłym uśmiechem, — wszystko posiadacie, nawet jeszcze więcéj.
— Jak wam się podobało nasze miasto? — dodała Maniłowa. Czy przyjemnie pan czas przepędził?
— Bardzo przyjemne miasto, prześliczne miasto, — odpowiedział Cziczików, — czas przepędziłem jak najmiléj; towarzystwo nadzwyczaj uprzejme.
— A jak się panu podobał nasz gubernator, — zapytała Maniłowa.
— Nieprawda, że najmilszy i najszanowniejszy człowiek? — dodał Maniłów.
— Święta prawda, — rzekł Cziczików, — najszanowniejszy człowiek. A jak on umiał wniknąć w swój urząd, jak go dobrze pojmuje! Potrzebaby więcéj takich ludzi.
— A jak to on umie, tak, wiecie, przyjąć każdego, zachować delikatność w swojém postępowaniu, — dodał Maniłów, uśmiechając się i prawie całkiém przymrużając oczy z wielkiego ukontentowania, jak kot, którego się z lekka łechce palcem za uszami.
— Bardzo grzeczny i przyjemny człowiek, — ciągnął daléj Cziczików, — a jak utalentowany! Ktoby się tego spodziewał, że on tak ślicznie haftuje! Pokazywał mi woreczek swojéj roboty, nie lada która dama mogłaby się pochlubić takim haftem.
— A wice-gubernator, nieprawda? jaki miły człowiek! — rzekł Maniłów, — mrużąc znowu cokolwiek oczy.
— Bardzo, bardzo godny człowiek, — odpowiedział Cziczików.
— A proszę téż, jak wam się podobał policmajster? Nieprawda, że bardzo przyjemny człowiek?...
— Nadzwyczaj przyjemny, a jaki mądry, jaki oczytany! Graliśmy u niego w wista z prokuratorem i prezesem izby aż do rana. Bardzo, bardzo godny człowiek!
— No, a jakiego pan zdania o żonie policmajstra? — zapytała Maniłowa. — Nieprawda, jaka miła kobieta?
— O, zaliczam ją do najgodniejszych kobiet, które znam, — odpowiedział Cziczików.
Nie pominęli następnie ani prezesa, ani policmajstra, ani nikogo zgoła — i pokazało się, że wszyscy byli ludźmi najgodniejszymi w świecie.
— Państwo zawsze bawią na wsi? — zapytał wreszcie Cziczików.
— Po większéj części na wsi, — odpowiedział Maniłów. — Czasem jednak jeździemy do miasta dla tego tylko, żeby spotkać się z wykształconymi ludźmi. Można zdziczeć, siedząc tak ciągle w zamknięciu.
— Prawda, wielka prawda, odpowiedział Cziczików.
— Naturalnie, mówił daléj Maniłów, — byłoby co innego, gdybyśmy mieli dobrane sąsiedztwo, gdyby n. p. taki człowiek, z którymby w pewnéj mierze można pomówić o zabawach, o dobrych manierach, śledzić jakąkolwiek taką naukę, żeby się tak niejako dusza rozruszała, żeby to, iż tak się wyrażę, unosiło człowieka......
Jeszcze chciał coś dodać, ale że się zająknął, machnął tylko ręką w powietrzu i dorzucił:
— Wtedy, naturalnie, wieś i samotność miałyby swój urok. Ale stanowczo nie ma nikogo.... Z nudów trzeba wziąść do ręki „Syna Ojczyzny“.
Cziczików zgodził się z tém zupełnie, że nie ma nic przyjemniejszego, jak żyć w samotności, cieszyć się widokiem przyrody i przeczytać czasem jakąkolwiek książkę......
— Ale wiecie co? — dodał Maniłów. Wszystko jakoś nie tak, jeżeli nie ma przyjaciela, z którymby można podzielić się......
— O sprawiedliwie, zupełnie sprawiedliwie! Przerwał Cziczików. — To są skarby tego świata! jak powiedział jakiś mędrzec: „Nie miéj pieniędzy, ale miéj dobrych towarzyszów.“
— I wiecie co, Pawle Iwanowiczu, — rzekł Maniłów z wyrazem twarzy nietylko słodkim, ale nawet mdłym, podobnym do lekarstwa, które nowomodny lekarz niezmiernie osłodził, chcąc przez to zalecić się pacyentowi, wtedy czuje się w pewnym rodzaju jakąś słodycz duchową...... Ot, jak teraz naprzykład, kiedy przypadek nastręczył nie szczęście, można powiedzieć, niezrównane obcowanie z wami i cieszenie się przyjemną waszą rozmową.
— Ale zmiłujcie się, czy to przyjemna rozmowa?... nędzny człowiek, i nic więcéj, odpowiedział Cziczików.
— O, Pawle Iwanowiczu ! pozwólcie mi być otwartym: ja bym z radością oddał połowę mojego majątku, gdybym posiadał choć część tych przymiotów, które wy posiadacie!...
— Przeciwnie, ja bym poczytał za największe szczęście..,
I nie wiadomo dokąd by było doszło wzajemne wylewanie uczuć, gdyby nie wszedł służący oznajmić, że dano do stołu.
— Bardzo proszę! rzekł Maniłów, ale przepraszam, jeżeli u nas nie znajdziecie obiadu takiego jak w stolicach: u nas po prostu, rosyjskim zwyczajem, — kapuśniak ale od serca. Bardzo proszę.
Znowu zaczęli się sprzeczać, który z nich ma przejść pierwszy; nakoniec Cziczików szedł bokiem do jadalnego pokoju.
W jadalnym pokoju zastali dwóch synów Maniłowa. Byli oni już w tym wieku, w którym dzieci sadzają się u stołu, ale jeszcze na wysokich krzesłach. Przy nich był guwerner, który się grzecznie ukłonił. Gościa posadzono między gospodarzem i gospodynią; służący zawiązał serwety pod szyję dzieciom.
— Jakie śliczne dziatki! powiedział Cziczików, patrząc na nie; a ile lat mają?
— Starszemu ósmy, a młodszemu wczoraj minęło sześć lat, odpowiedziała Maniłowa.
— Temistoklius, rzekł Maniłów, obracając się do starszego syna, który starał się oswobodzić swoją brodę od serwety. Cziczików podniósł brwi, usłyszawszy takie greckie imie, w którém nie wiadomo dla czego, Maniłów zmienił końcówkę na ius; ale wnet się opamiętał i przybrał dawną powierzchowność.
— Temistoklius, powiedz mi, które jest największe miasto we Francyi?
Guwerner całą swoją uwagę zwrócił na Temistokliusa, i zdawało się, że chciał wskoczyć w jego oczy, ale niebawem zupełnie się uspokoił, i kiwnął głową, gdy Temistoklius odpowiedział: „Paryż.“
— A u nas, które jest największe miasto? spytał jeszcze Maniłów.
Guwerner znowu popatrzał na chłopca.
— Petersburg, odpowiedział Temistoklius.
— A jeszcze jakie ?
— Moskwa, odpowiedział Temistoklius.
— Co za rozumne dziecko! ozwał się na to Cziczikow. Proszę! mówił daléj, obracając się do Maniłowych. Muszę powiedzieć, że ten chłopiec będzie miał wielkie zdolności.
— O, wy jeszcze jego nie znacie! odpowiedział Maniłow, on nadzwyczaj dowcipny. Mniejszy Alcybiades już nie to, ale Temistoklius jeżeli tylko co spotka, n. p. chrabąszcza albo motyla, to oczęta jego zabłyszczą i zaraz poleci za niemi. Przeznaczam go na dyplomatę. Temistoklius! zawołał, obracając się do niego, czy chcesz być ambasadorem?
— Chcę, odpowiedział Temistoklius, gryząc chleb i kręcąc głową na wszystkie strony.
W téj saméj chwili stojący z tyłu lokaj utarł ambasadorowi nos i dobrze zrobił, bo inaczéj byłoby się źle skończyło.
Rozmowa przy stole toczyła się o przyjemnościach spokojnego życia, przerywana od czasu do czasu spostrzeżeniami gospodyni o miejskim teatrze i o aktorach. Guwerner bacznie śledził rozmawiających i jak tylko zauważał, że się mają rozśmiać, otwierał zaraz usta i śmiał się serdecznie. Widać, że to był człowiek wdzięczny i tém chciał odpłacić gospodarzowi za delikatne obchodzenie się z sobą. Raz tylko twarz jego przybrała wyraz surowy i silnie uderzył kilka razy po stole, patrząc na siedzące naprzeciwko niego dzieci. Ale to było słuszne, bo właśnie Temistoklius ukąsił w ucho Alcybiadesa, a Alcybiades już mróżył oczy, otworzył usta i gotów był rozpłakać się, przeczuwając jednakże, że to może być przyczyną do pozbawienia go leguminy, zamilkł i zaczął ogryzać ze łzami kość baranią, od któréj obydwa jego policzki tłustością się powalały i błyszczały.
Gospodyni często zwracała się do Cziczikowa mówiąc: „Wy nic nie jecie, wy bardzo mało wzięli“ Na co Cziczików każdą razą to samo odpowiadał: „Najmocniéj dziękuję, ja już syt. Przyjemna rozmowa lepsza od najlepszego półmiska.“
Już wstali od stołu. Maniłów był bardzo zadowolniony i chciał poprowadzić gościa do salonu, gdy wtém gość mu objawił ze znaczącą miną, że ma z nim do pomówienia o bardzo ważnym interesie.
— W takim razie proszę was do mego gabinetu, powiedział Maniłów, i zawiódł go do niewielkiego pokoju, z którego okno wychodziło na ciemno-zielony las. — Oto mój kącik, dodał Maniłów.
— Przyjemny pokoik, powiedział Cziczików, obejrzawszy go na wszystkie strony. W istocie nic mu nie można było zarzucić: ściany były pomalowane jasno-niebieską farbą, wpadającą w szarą; umeblowanie jego stanowiły cztery krzesełka, jeden fotel i stół, na którym leżała książka założona na 14 stronnicy, o czém już wspomnieliśmy, kilka zapisanych papierów i najwięcéj rozrzuconego tytuniu. Tytuń znajdował się pod różnemi postaciami: w paczkach, w szkatułce, zresztą leżała kupa rozsypana po prostu na stole. Na obydwóch oknach były kupki popiołu z fajek, bardzo starannie i ładnie rzędem ułożone. Widoczném było, że i to służyło nieraz gospodarzowi do przyjemnego przepędzenia czasu.
— Racz pan usiąść w fotelu, rzekł Maniłów. Będzie panu wygodniéj.
— Pozwól mi pan siąść na krzesełku.
— Pozwól pan, że na to nie pozwolę, rzekł Maniłow z uśmiechem. — Ten fotel jest przeznaczony dla gości, chętnie czy niechętnie, muszą na nim siedzieć.
Cziczików usiadł.
— Czy można panu służyć fajką?
— Dziękuję, nigdy nie palę, odpowiedział Cziczików uprzejmie i jakby tego żałował.
— Dla czego? rzekł Maniłow równie uprzejmie.
— Nie przywykłem, boję się; powiadają, że fajka szkodzi.
— Pozwólcie zrobić sobie uwagę, że to tylko przesąd. Ja nawet utrzymuję, że daleko zdrowiéj palić, niż zażywać tabakę. W naszym pułku był porucznik, prześliczny i wykształcony człowiek, który z ust fajki nie wypuszczał, nietylko przy stole, ale nawet z przeproszeniem powiedziawszy, we wszystkich innych miejscach. Teraz ma on już przeszło czterdzieści lat, a chwała Bogu cieszy się jak najlepszém zdrowiem.
Cziczików zrobił uwagę, że rzeczywiście takie przypadki się zdarzają, i że w naturze spotykają się zjawiska niewytłomaczone, nawet dla najświatlejszych rozumów.
— Ale racz pan posłuchać, mam do pana prośbę... powiedział głosem trochę nienaturalnym i zaraz obejrzał się za siebie.
Maniłow, niewiadomo dla czego, także się obejrzał.
— Jak dawno pan podawałeś rewizyjną listę?[2]
— Już bardzo dawno; albo lepiéj powiedzieć, że nie pamiętam.
— A czy od téj pory dużo u was ludzi umarło?
— Niewiem; trzebaby spytać się pisarza.
— To zawołaj pan pisarza, przecie musi tu gdzie być.
Pisarz wkrótce przyszedł. Był to człowiek czterdziestoletni, golił brodę, chodził w surducie i jak się zdawało, wiódł bardzo spokojne życie, bo twarz miał obrzękłą, a cera żółtawa i małe oczy dowodziły, że wiedział aż zanadto dobrze, co to jest poduszka, piernat i pierzyna. Zaraz można było odgadnąć cały przebieg jego życia: z początku był prostym chłopcem w domu, umiejącym czytać i pisać, potém ożenił się z klucznicą, faworytką pani i sam został klucznikiem, a tam już późniéj i pisarzem. Gdy wyszedł na pisarza, postępował jak wszyscy pisarze: przyjaźnił się i kumał z bogatszymi włościanami, na biedniejszych większy czynsz nakładał; obudziwszy się koło 9 z rana, ziewając czekał, aż mu dadzą herbatę.
— Proszę cię, mój kochany, powiedz mi, ilu chłopów umarło u nas od czasu, jak podaliśmy ostatnie rewizyjne listy?
— Jakto — ilu? dużo ich od téj pory umarło, powiedział pisarz i w téj chwili mu się odbiło, ale zasłonił ręką usta.
— Przyznam się, że i ja tak sądziłem, przerwał Maniłów, — w saméj rzeczy dużo ich umarło! Obrócił się do Cziczikowa i dodał jeszcze: — tak jest, dużo ich umarło.
— Ale iluż naprzykład? zapytał Cziczikow.
— Tak; iluż dodał Maniłow.
— Ilu? Nie wiadomo, ilu umarło, nikt ich nie rachował, odpowiedział pisarz.
— W saméj rzeczy, rzekł Maniłow, zwracając się do Cziczikowa, ja tak samo sądziłem, śmiertelność była wielka; nie wiadomo, wielu ich umarło.
— Proszę cię, przelicz ich, rzekł Cziczikow do pisarza, i zrób rejestrzyk, wyszczególniając każdego po imieniu i po nazwisku.
— Tak, wszystkich po imieniu i po nazwisku, dodał Maniłow.
— Uważam, odpowiedział pisarz i odszedł.
— Do czego wam to potrzebne? zapytał Maniłow po wyjściu pisarza.
To zapytanie, jak widać, zmięszało cokolwiek gościa, poczerwieniał nawet. Pomięszanie jego dało się nawet uczuć w odpowiedzi, bo rzeczywiście Maniłow naraz usłyszał takie dziwne i nadzwyczajne rzeczy, jakie się jeszcze nigdy nie obiły o ludzkie uszy.
— Pyta się pan dla czego? Oto jest przyczyna: ja chciałbym kupić włościan... rzekł Cziczikow, ale się zachłysnął i nie kończył zdania.
— Proszę mi powiedzieć, jak pan masz zamiar ich kupić, rzekł Maniłow, — czy z ziemią, czy téż dla przesiedlenia? to jest bez ziemi?
— Nie, właściwie nie chodzi o to, żeby to byli zupełnie włościanie, rzekł Cziczikow: — ja bym pragnął kupić tych zmarłych.
— Co? przepraszam... ja trochę nie dosłyszę, a usłyszałem jakiś dziwny wyraz...
— Ja mam zamiar nabyć zmarłych, to jest takich, którzy nie są wykreśleni z spisów a liczą się dotąd do żywych, powiedział Cziczikow.
Maniłow wypuścił z rąk cybuch z fajką, otworzył usta i w takiéj pozycyi pozostał parę minut. Obydwaj przyjaciele, tak mile niedawno rozmyślający o przyjemnościach wspólnego życia, pozostali nieruchomi, wlepili oczy jeden w drugiego, niby portrety staroświeckie, zawieszone naprzeciw siebie. Nakoniec Maniłow podniósł fajkę i cybuch i popatrzał z dołu na Cziczikowa, czy nie dojrzy uśmiechu na jego ustach, czy on nie żartował sobie; ale niczego podobnego nie spostrzegł, owszém twarz jego była spokojniejszą niż zwykle. Pomyślał téż sobie, czy gość jego nie dostał przypadkiem pomięszania zmysłów i ze strachem mu się przyglądał; ale oczy gościa były jasne, nie było w nich dzikiego, niespokojnego ognia właściwego waryatom, wszystko przedstawiało się przyzwoicie i w porządku. Chociaż Maniłow myślał i przemyśliwał, co tu robić, nic wymyśleć nie mógł i skończył na tém, że wypuścił cienkim strumieniem dym, który miał jeszcze w ustach.
— Tak jest, chciałbym wiedzieć, czy pan może sprzedać mi, albo odstąpić, albo, jak się tam panu będzie podobało, tych nie żywych rzeczywiście; ale żywych podług prawa!
Maniłow taki był zawstydzony, pomięszany, że tylko patrzał na niego.
— Mnie się zdaje, rzekł Cziczikow, że wy widzicie w tém jakieś trudności.
— Ja?... nie, ja nie to, mówił Maniłow, — ale nie mogę pochwycić... przepraszam... ja, rozumie się, nie otrzymałem takiego świetnego wychowania, które, że tak powiem, można spostrzedz w każdym waszym ruchu; nie mam daru wymowy... Może być, że właśnie... w tém, dopiero co przez pana powiedzianém zdaniu... ukrywa się co innego... Może być, że wyście się tak raczyli wyrazić dla krasomówstwa?...
— Nie, wcale, przerwał Cziczikow, ja rozumiem rzecz tak, jak jest; to jest te dusze, które już umarły.
Maniłow do reszty stracił przytomność; czuł, że potrzeba było cośkolwiek przedsięwziąć, zrobić jakie zapytanie; ale jakie? djabli wiedzieli. Skończył na tém, że znowu wypuścił dym, tylko już nie ustami, ale nosem.
— Zatém, jeżeli nie ma żadnych przeszkód, to z Bogiem możemy przystąpić do sporządzenia aktu sprzedaży, rzekł Cziczików.
— Jakto, na martwe dusze akt?
— Oh nie, rzekł Cziczików. — My napiszemy, że one żywe, tak jak jest w rzeczywistości napisane w rewizyjnych listach; mam zwyczaj nigdy nie odstępować od litery prawa, chociaż cierpiałem za to podczas służby; ale już proszę wybaczyć: dla mnie prawo świętym obowiązkiem — staję się niemym w obliczu prawa.
Ostatnie słowa podobały się Maniłowowi, ale interesu samego nie mógł żadnym sposobem przeniknąć, zamiast odpowiedzi zatém zaczął tak mocno ciągnąć, że cybuch chrapał jak fagot. Zdawało się, że chciałby z cybucha wyciągnąć jego zdanie; ale cybuch chrapał — i nic więcéj.
— Może macie jakie wątpliwości? zapytał Cziczików?
— Wcale nie! Ja nie co do tego mówię, żeby mieć jakiekolwiek, to jest krytyczny pogląd. Ale proszę mi pozwolić zapytać się, czy to przedsięwzięcie albo raczéj, żeby jeszcze, że tak powiem, lepiéj wyrazić się, czy ta negocyacya nie będzie przeciwną, nieodpowiednią przepisom cywilnym, i czy nie zagraża przyszłym widokom Rosyi?
Tu Maniłow zrobił znaczące poruszenie głową i znacząco popatrzał w twarz Cziczikowa. Swojéj zaś twarzy nadał wyraz taki myślący, że nie zdarzyło się nigdy człowiekowi coś podobnego widzieć, chyba tylko u jakiego bardzo mądrego ministra i to jeszcze w chwilach najważniejszego interesu.
Ale Cziczików odpowiedział po prostu, że podobne przedsięwzięcie albo negocyacya wcale nie są przeciwne prawom cywilnym i w niczém nie zagrażają przyszłości Rosyi, a po chwili dodał, że skarb skorzysta nawet na tém, bo trzeba będzie taksę zapłacić.
— Więc wy sądzicie?...
— Ja sądzę, że to będzie dobrze.
— Jeżeli dobrze, to rzecz inna; to ja nie mam nic przeciwko temu, rzekł Maniłow i zupełnie się uspokoił.
— Pozostaje nam teraz ugodzić się co do ceny...
— Jakto ugodzić się? rzekł znowu Maniłow i zatrzymał się. Jakże możecie myśleć, że ja wezmę pieniądze za dusze, które, że tak powiem, w pewnym rodzaju skończyły swoje istnienie? Jeżeli już wam przyszła, że się tak wyrażę, podobna myśl fantastyczna, to ja z mojéj strony odstępuje je panu całkiém darmo, nawet taksę biorę na siebie.
Słuszny zarzut możnaby zrobić historykowi w razie, gdyby nie powiedział, że takie rozwiązanie nadzwyczaj ucieszyło Cziczikowa. Chociaż był ostrożny i rozważny, jednakowoż po ostatnich słowach Maniłowa ledwie że nie zaczął skakać jak kozieł, co zwykle następuje tylko w chwilach niezwykłéj radości. Tak się gwałtownie poruszył na fotelu, że pękł pokrowiec; Maniłow nawet spojrzał na niego ze zdziwieniem. Pobudzony wdzięcznością tyle mu grzeczności naprawił, że Maniłow się zmięszał, poczerwieniał, jął głową przeczyć, nakoniec powiedział, że to jest nic zgoła, że chciałby i większą jaką rzeczą dowieść swojego przywiązania, magnetyzmu duszy; a martwe dusze — to tylko śmiecie.
— Wcale nie śmiecie, rzekł Cziczikow, ściskając jego ręce i głęboko wzdychając; Cziczikow zdawał się być nastrojony do serdecznych wynurzeń; z uczuciem téż wyrzekł następujące słowa: Żebyście wiedzieli, jakąście przysługę zrobili temi śmieciami, biednemu człowiekowi! bo rzeczywiście czegóż ja już nie wycierpiałem? Jak łódź jaka pośród rozhukanych bałwanów. Ile prześladowań, ile niesprawiedliwości doświadczyłem, ile goryczy znieść musiałem, a za co? — za to, że pilnowałem prawdy, że miałem czyste sumienie, za to, że podawałem rękę i wdowie bez opieki, i sierocie w nędzy!... W tém miejscu Cziczikow wyjął chustkę i otarł łzę spadającą po twarzy.
Maniłow był wzruszony nad wszelką miarę. Przyjaciele długo ściskali się za ręce i długo milcząc patrzeli sobie w oczy od łez błyszczące. Maniłow na żaden sposób nie chciał wypuścić ręki naszego bohatera i tak ją gorąco ściskał, że ten nie wiedział jak się oswobodzić. Nakoniec wyciągnąwszy dłoń swoją powoli, odezwał się, że nie źle byłoby pospieszyć się z aktem prawnym sprzedaży, i że radzi Maniłowowi, żeby sam przyjechał do miasta. Niebawem wziął czapkę i zaczął się żegnać.
— Co? wy już chcecie jechać? rzekł Maniłow prawie z przestrachem.
Pani Maniłowa właśnie w téj chwili weszła do gabinetu.
— Lizińka (Elżbieta), rzekł Maniłow żałosnym tonem, Paweł Iwanowicz już nas porzuca.
— Widać, żeśmy znudzili Pawła Iwanowicza, odpowiedziała Maniłowa.
— Pani! tu, rzekł Cziczikow, tu, oto gdzie, i położył rękę na sercu, — tak, tu zachowam w pamięci przyjemne chwile z wami spędzone, i proszę wierzyć, że nie byłoby dla mnie większéj rozkoszy, jak mieszkać z wami, jeżeli nie w tym samym domu, to przynajmniéj w jak najbliższém sąsiedztwie.
— A wiecie co Pawle Iwanowiczu, rzekł Maniłow, któremu taka myśl bardzo się podobała, — jakby to dobrze było w saméj rzeczy, żeby tak sobie mieszkać pod jednym dachem, albo pod cieniem jakiegobądź dębu pofilozofować o czém nie bądź, zagłębiać się!!...
— O, to byłoby rajskie życie! rzekł Cziczików, wzdychając. — Żegnam panią, mówił daléj, całując ją w rękę. — Żegnam was, szanowny przyjacielu, nie zapomnijcie o mojéj prośbie.
— Bądźcie spokojni! odpowiedział Maniłow. Rozłączam się z wami nie na dłużéj jak na dwa dni.
Wszyscy wyszli do sali jadalnéj.
— Żegnam was, miłe dzieci! rzekł Cziczików, zobaczywszy Alcybiadesa i Temistokliusza, bawiących się drewnianym huzarem, któremu brakło już ręki i nosa.
— Żegnam was, moje aniołki, przebaczcie mi jeżeli wam nie przywiózłem jakich zabawek, ale przyznam się, że nie wiedziałem nawet, że istniejecie na świecie; ale teraz co innego, jak przyjadę, to niezawodnie przywiozę.
Tobie przywiozę szabelkę. Chcesz szabelkę?
Chcę, odpowiedział Temistoklius.
— A tobie bęben. Co, dobrze? rzekł, nachylając się ku Alcybiadesowi.
— Bęben, odpowiedział z cicha Alcybiades i spuścił główkę.
— Już dobrze, tobie przywiozę bęben, — znakomity bęben! będzie ciągle słychać turrrr.... ru... tra-ta-ta, ta-ta-ta... Bądź zdrów chłopaku.
Pocałował go w głowę i zwrócił się do Maniłowych z uśmiechem na twarzy, z jakim się zwykle zwraca do rodziców, dając im poznać niewinność ich dzieci.
— Ale zostańcie Pawle Iwanowiczu, rzekł Maniłów, gdy już wszyscy wyszli na ganek.
Popatrzcie, jak się chmurzy.
— To chmurki nic nie znaczące, rzekł Cziczikow.
— A czy znacie przynajmniéj drogę do Sobakiewicza?
— Właśnie chciałem się was o nią spytać.
— Ja zaraz rozpowiem waszemu furmanowi, i Maniłów z zwykłą sobie słodyczą, rozpowiedział rzecz całą furmanowi, którego nawet raz nazwał wy.
Furman usłyszawszy, że trzeba minąć dwie drogi a pojechać trzecią, powiedział: „Potrafimy panie,“ i Cziczików wyjechał, żegnany długo jeszcze ukłonami i powiewaniem chustek podnoszących się na palce gospodarzy.
Maniłów długo stał na ganku i patrzał za oddalającą się bryczką, a kiedy już znikła, on ciągle jeszcze stał paląc fajkę. Nakoniec wszedł do pokoju, siadł na krzesełku i zaczął rozmyślać, z serdeczną uciechą, że sprawił choć małą przyjemność swojemu gościowi. Następnie myśli jego przeszły nieznacznie do innego przedmiotu, a w końcu zaniosły go Bóg wie gdzie. Myślał o szczęśliwém życiu w towarzystwie; o tém, jakby to dobrze było pędzić czas razem z przyjacielem, na brzegu jakiejkolwiek rzeki; następnie jął na téj rzece most budować, daléj dom ogromny, z tak wysokim belwederem, że można było z niego Moskwę widzieć, i gdzieby się wieczorem piło herbatę, na otwartem powietrzu, i rozmyślało o jakich przyjemnych rzeczach; potém jeszcze z Cziczikowem zajechał w pysznéj karecie na jakieś zebranie, a najwyżsi urzędnicy dowiedziawszy się o ich tak ścisłéj przyjaźni, mianowali ich jenerałami, i Bóg wie co tam jeszcze czego on sam nawet nie umiał sobie wytłómaczyć. Raptem przyszła mu na myśl osobliwsza prośba Cziczikowa i wspomnienie to jakoś fałszywie zadźwięczało w jego głowie: Chociaż wykręcał tę rzecz na wszystkie strony, nie mógł jej jednak sobie wytłómaczyć, i tak paląc fajkę przesiedział aż do saméj kolacyi.





  1. Stopień radzcy kolegialnego w cywilnéj służbie równa się pułkownikowi w wojskowéj. Radzca dworu jest stopniem niżéj. P. T.
  2. Rewizyjne listy w Rosyi wyszczególniają liczbę umarłych lub nowonarodzonych dusz męskich; przedstawiano je rządowi co lat kilkanaście.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumacza: Zygmunt Wielhorski.