<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST  XX.
Marya do Klementyny.

Ongród, d. 20 Kwietnia.

Droga moja i dobra przyjaciółko! Kiedyśmy się ostatni raz rozstawały z sobą, przyrzekłam ci, że jeżeli zajdzie ze mną coś niezwyczajnego, dowiész się o tém zaraz. Dotrzymuję danego ci przyrzeczenia. Niedawno jeszcze myślałam, że dotrzymać zdołam wszystkich przyrzeczeń, danych sobie i innym...
Stała się ze mną rzecz niezwyczajna. Dotknęło mię największe nieszczęście, jakiego zaznać może myśląca istota ludzka. Zawiodłam się na saméj sobie.
Wczoraj, Klementyno, po strasznie długiém niewidzeniu, widziałam znowu Adama. Nie szukałam tego spotkania, nie wzywałam go, nie oczekiwałam nawet. Wierzyłam mocno w siłę przekonań i innych przywiązań moich, że zdolne one będą zepchnąć tę nową kartę mego życia w krainę snów przelotnych... że, gdy raz uleci ona w przeszłość niepowrotną, wszystko we mnie i około mnie zostanie tak, jak było...
Przyszedł. Rozmawialiśmy z sobą w ogrodzie krótką godzinę. Wróciłam do domu jak upojona. Przez cały wieczór chodziłam jak senna, i gdyby mi ktokolwiek rozkazał był zdać sobie sprawę z tego, co mówiłam, co czyniłam, na co patrzałam, wybuchnęłabym była śmiechem, albo płaczem, i zawołała: alboż ja wiem?
Około północy w domu zrobiło się cicho zupełnie. Zostałam nakoniec sama i odetchnęłam, jak po długim przymusie. Klementyno! czy ty to słyszysz? Ja, po rozstaniu się z rodziną moją i z domownikami moimi, odetchnęłam, jak po godzinach męki, ja, która z nimi tak szczęśliwą bywałam, która tak chętnie i szczerze oddawałam im zawsze cały czas mój i całe moje serce!
Siedziałam sama jedna przed dogasającym na kominie ogniem i było mi strasznie zimno. Na świecie ciepłe już są noce, w pokoju przez wieczór cały palił się ogień, a jednak ja drżałam od stóp do głowy. Przejmowała mię nawskroś trwoga o jutro. Czułam, że cała moralna istota moja chwieje się w swych podstawach.
Z gorzkiego zamyślenia obudził mię szelest jedwabnéj sukni. Klotylda weszła do pokoju i naprzeciw mnie usiadła. Z pomiędzy wszystkich pod słońcem śmiertelnych, ją najmniéj chciała-bym wtedy widziéć przy sobie. Przewidywałam, że, jak zawsze bywało, przyszła powierzać mi swoje sercowe tęsknoty i marzenia, albo wzywać méj rady względem szczegółów wyprawy ślubnéj, którą sporządza z uradowaniem i chroniczném rozrzewnieniem szesnastoletniéj dziewczyny. Epoka niewyczerpanéj cierpliwości skończyła się snadź dla mnie. Chciałam wstać i odejść.
Ale Klotylda pochwyciła moję rękę w swoje puchowe dłonie i bardzo cicho rzekła:
— Mam z tobą do pomówienia, Marciu, nie o sobie, ale o tobie saméj. Jesteś bardzo dobrą, więc nie rozgniewasz się na mnie. Zresztą, cóż cię obchodzić mogą gadaniny świata? Ty przecież jesteś inną, niż my wszystkie, biedne zwyczajne kobiety, i o świat nie dbasz. Jednak ja cię tak kocham, że przestrzedz cię muszę...
Słuchałam jéj na-pół tylko. Nie byłam ani trochę ciekawą tego, co mi powiedziéć miała. Milczałam więc.
— Moja Marciu — mówiła daléj Klotylda — chociaż ty jesteś rozumną i uczoną kobietą i nie dbasz o to, co świat o tobie mówi, jednakże opinia świata jest najdroższym skarbem dla każdéj kobiety.
— Świat mówi, moja droga — kończyła, że pan Adam Strosz kocha się w tobie!
Boże litościwy! mogąż ludzie tak niemiłosiernie dotykać ran cudzych! Mogąż ręce ludzkie, obce, zimne, brudne może, szperać w głębinach serc naszych, w które my sami spoglądać możemy tylko z rozpaczą! Siła jakaś nagła podniosła mię z krzesła. Nie było mi zimno, owszem, czułam oblewający mię od stóp do głowy ukrop bólu i wstydu.
Klotylda nie pozwalała mi odejść, trzymając wciąż rękę moję w obu swych dłoniach. Pomimo gwałtownego wzruszenia, dostrzegłam w oczach jéj, w tych blado-błękitnych oczach, błysk tryumfu.
— Widzisz — szeptała — ja nie chciałam sprawić ci przykrości, ani ubliżyć ci. Ja cię tak kocham i wiem przecież, że jesteś rozumną i bardzo wzniosłą kobietą, nie taką, jak my sobie wszystkie zwyczajne, pospolite kobiety. Tylko myślałam, że przestrzedz cię powinnam. Ludzie gadają, że pan Strosz niby-to jest takim zawziętym uczonym i poważnym człowiekiem, a jednak na zabój kocha się w tobie... w mężatce... Bóg jeden wié, zkąd oni o tém wiedzą... o czém ludzie nie wiedzą? Wczoraj jeszcze kłóciłam się z żoną doktora Gustawa o pana Strosza i o ciebie, ale cóż ja mogę? Świat jest złośliwy... a Michał, gdyby się o tém dowiedział!.. Zresztą i Natalka jest już dorosłą prawie dziewczyną, a gadaniny te o tobie mogłyby potém i do niéj ludzi zrażać.
Każde ze słów jéj było długą, dobrze zaostrzoną śpilką, którą łagodna ta istota wkładała w moje serce, niby w tę poduszeczkę, paciorkami wyszytą, która przyozdabia jéj gotowalnią. Coś jednak — uczucie dumy i godności zapewne, którym po raz piérwszy w życiu mém ubliżono — powstrzymało mię od wybuchu.
— Kochana Klotyldo — rzekłam, mocując się z głosem moim, który drżał — proszę cię, abyś, myśląc o mnie, spokojnie usypiała. Gdybym była na twojém miejscu, powiedziała-bym żonie doktora Gustawa i wszystkim żonom wszystkich doktorów, którzy panu Adamowi zazdroszczą jego wziętości i sławy, że odgadywanie uczuć i myśli ludzkich, nieobjawionych jeszcze żadnym postępkiem, może stanowić zajęcie tych tylko ludzi, którzy pragną sławą i spokojem bliźniego czas swój zabijać.
Klotylda wstała. Nie znać było na niéj obrazy ani zasmucenia; owszem, stanęła przede mną i wzięła obie już moje ręce.
— Widzę, że rozgniewałaś się na mnie, Marciu — rzekła. — Dziwi mię to bardzo, bo przecież jesteś nie taką, jak my, pospolite kobiety, ale Aniołem dobroci, który nie gniewa się nigdy. Ja, widzisz, choć jestem biedną istotą, sto razy niższą od ciebie pod każdym względem, chciała-bym być twoją przyjaciółką. I jeżeli kiedykolwiek, moja droga Marciu, cierpiéć będziesz przez to, czém dotąd, jako kobieta wyższa, gardziłaś, powiédz mi o wszystkiém szczerze, otwarcie, a chociaż jestem siostrą Michała, znajdziesz we mnie współczucie i może jaką pomoc. Ja bo, widzisz, wiem, co to miłość, i wszystko przebaczyć mogę tym, którzy przez nią cierpią...
Wymówiwszy to, przyłożyła na chwilę usta swe do mego czoła i odeszła zwolna, szeleszcząc jedwabną suknią. Nie wiem, czy widziałaś kiedy, Klementyno, jak te łagodne, pełne tkliwości i poddania się oczy kobiet, takich, jak ona, mogą czasem złośliwie i zwycięzko spoglądać! Jakie ostre, przenikliwe światełka napełniają blade te źrenice w chwilach czyjegoś upokorzenia, a ich tryumfu!
Było to upokorzenie, był to wstyd, była to gorycz najstraszniejszego z zawodów, bo zawodu na własnych siłach, o których mniemałam, że, jak niewzruszone opoki, strzedz będą zawsze méj nieskazitelności!
A jednak była to tylko krótka chwila, po któréj nad upokorzeniem, i wstydem, i goryczą zawodu, wzniosło się uczucie inne i przytłumiło je... było to uczucie świadomości takiéj, o któréj za cenę życia pragnęła-bym zapomniéć, i któréj wydrzéć nie dałabym sobie za cenę życia. Przez usta Klotyldy świat powiedział prawdę. Sama wiém już o wszystkiém Klementyno! wiem już, dlaczego, rozmawiając ze mną, zapada on w długie milczenia i twarz jego blednieje zwolna, jakby serce jego ściskała jakaś dłoń żelazna! Wiem, o czém myśli wtedy, gdy powieki opadają mu w dół, a na czoło występują dwie głębokie bruzdy! Wiem, dlaczego, ilekroć spotykamy się ze sobą, surowe i zamyślone rysy jego miękną w uśmiechu nieopisanéj słodyczy! Wiem wszystko... odgadłam... przeniknęłam... O! dlaczegoż nie mogę wątpić i wątpliwością studzić własnego serca? dlaczegóż ten strumień gorący, który wre w jego piersi, przez oczy jego, przez uśmiech, przez dźwięk głosu, przez te nagłe bladości, które mu na twarz spadają, wnika we mnie tak, że wiem, nie wiedziéć nie mogę, iż czuję i cierpię nie jedna!
Gdyby mi kto rozkazał po imieniu nazwać uczucie, które świadomość ta we mnie budzi, nie umiała-bym powiedziéć, czy to jest szczęście, albo rozpacz; wiem tylko, że piérwsze i druga topią się we mnie w morze niepojętego żalu, w ten płacz wewnętrzny, który przez dnie i miesiące szemrał na dnie méj piersi, rwąc ją zwolna i cicho, lecz który teraz wybuchnąć musiał płomieniem szału i zdrojami łez!
Po nad upokorzeniem, wstydem i goryczą zawodu, wzniosło się we mnie jedno uczucie, jedno pragnienie: zobaczyć go! Czułam się bardzo nieszczęśliwą. Potrzebowałam pociechy. On dziś po nią przychodził do mnie. Ja teraz biegłam po nią do niego. Biegłam do mojéj pracowni, aby przez jéj okno spojrzéć na jego okna... Nie zobaczyłam ich. We wnętrzu mieszkania zagasła lampa samotnego pracownika. Za ogrodem wszędzie, na całym świecie było zupełnie ciemno... Okropnie zabrakło mi tych dwóch świateł dalekich, od których przez dnie ubiegłe z najwyższém wysileniem woli odwracałam wzrok mój, a za których ujrzenie teraz oddała-bym była połowę życia! Pomyślałam, że przyjdzie zapewne czas, w którym te okna zagasną dla mnie na zawsze... Wszak on odjechać może gdzieś daleko... Wszak nic nas nie wiąże, prócz uczuć niewymówionych ani jedném słowem, nieobjawionych dobrowolnie ani jedném spojrzeniem... Uczucia! usypiają one i konają w piersi, gdy nie odżywia ich nadzieja lub szczęście... Więc on może kiedyś stać się dla mnie obcym... przyjdzie pora, w któréj nie będę widziéć go nigdy, i tylko od czasu do czasu imię jego przyleci do mnie na skrzydle sławy, tak jak przylatują imiona wielu nieznanych mi ludzi... kto wié? przyleci może w parze z jakiém... kobiecém imieniem... Ogarnęła mnie trwoga nieopisana i uczucie niepodobieństwa. Zlękłam się przyszłości bez niego i, z zawrotem myśli, powiedziałam sobie: to niepodobna!
W dole, u stóp domu, krzewy rosnące w ogrodzie oblane były smugą srebrnego światła. Wypływało ono z pokoju Michała, który snadź czuwał jeszcze. Pochwyciłam ze stołu lampę i powiedziałam sobie: pójdę. Wszak było to zwyczajem naszym zchodzić się po dniu skończonym w pokoju tym na dole, aby rozmawiać o wszystkiém, co nas wspólnie obchodziło. Niepodobna przeliczyć, ile razy w późnéj wieczornéj porze siadywałam w pokoju tym, dopomagając Michałowi do rozwikłania różnych spraw trudnych, nasuwając mu myśli i plany, nad któremi długo potém myśleliśmy razem. Po każdéj z takich poufnych rozmów, nazywał on mię pociechą swoją i pomocą...
Pójdę i teraz, myślałam, idąc z lampą w ręku przez ciemne milczące pokoje, przyjdę do ciebie i dziś, ale nie dlatego, aby przynieść ci pociechę i pomoc. Przyjdę aby powiedziéć ci: za to, żeś kiedyś podał mi pomocną rękę, gdy byłam w nieszczęściu, żeś mi skon ojca zbawił od rozpaczy i wstydu, za to, żeś powierzył mi cześć imienia swego i przyszłość swych dzieci, zaufał mi bez granic i węzeł łączący cię ze mną oddał pod staż wolnéj i nieprzymuszonéj méj woli, przynoszę ci teraz zgryzotę, wstyd i ruinę domowego życia, przynoszę słowo, które wiem, że będzie dla ciebie wyrokiem nieszczęścia: oddaj mi wolność moję, bo nie jestem taką, za jaką miałeś mię i za jaką ja miałam samę siebie; nie jestem kobietą dobrą, wierną, silną i nieskazitelną, ale taką samą słabą, nikczemną grzesznicą, jak tysiące innych kobiet na świecie! Nie jestem tylko przewrotną i obłudną, więc przychodzę, aby z bezczelną szczerością powiedzieć ci: oddaj mi wolność moję, bo pokochałam piérwszy raz w życiu, bo nie chcę już dłużéj szczęśliwą być przez szczęście innych, ale pragnę szczęścia tego, którém wzgardziłam, a bez którego teraz żyć mi nie sposób!
Jak on cierpiéć będzie! — pomyślałam, zstępując ze wschodów.
I cóż ztąd? odpowiedziałam sobie z szalonym jakimś gniewem.
A tamten, czy nie będzie cierpiał także, gdy zniknę mu z życia, jak srebrny zdrój z przed oczu spragnionego?
Suknia moja zaczepiła się o jeden z wazonów, któremi zwykle na wiosnę ostawiam wschody. Rzuciłam okiem na gęstą zieloność roślin, wśród któréj migotały białe światła lampy, którą niosłam.
Znikną ztąd kwiaty, gdy ja zniknę, — pomyślałam. — Na dom ten spadnie żałoba. Chłód zawodu ściśnie tu serca dziecięce...
Ile razy przez głowę przemknęło mi które ze wspomnień niedawnéj jeszcze przeszłości, tyle razy czułam straszne ściśnienie serca. Szłam jednak wciąż. W głowie mojéj, dziwném psychiczném zjawiskiem, istniała druga nić myśli, zaczepiona o te dwa okna za ogrodem, których światła nadaremnie dziś szukałam śmiertelnie stęsknionemi oczyma, i drugi zmysł wzroku, którym ciągle, nieustannie, widziałam twarz jego, blednącą zwolna, ze spuszczonemi powiekami i tym uśmiechem na ustach, z tym uśmiechem niewymownéj, tajonéj czułości, który mi serce wydzierał z piersi...
Drzwi pokoju Michała były na-pół otwarte. Stanęłam przed progiem i doświadczyłam uczucia takiego, jakbym nagle budziła się z burzliwego snu...
Dlaczegóż ten człowiek właśnie cierpiéć miał, a nie tamten? komu przyrzekałam wierną przyjaźń i pomoc? temu, czy tamtemu? Jakież są winy jego, przeciw mnie popełnione? Czy z ręką na sumieniu położoną mogę powiedziéć sobie, że nie mam dla niego szacunku, tego najkosztowniejszego dyamentu w skarbnicach rodzin? Czyż jestem, jak tyle innych kobiet, niewolnicą, zmuszoną poddawać się uściskom mężczyzny ze wstrętem, ze wzgardą, na mocy lekkomyślnie wyrzeczonéj przysięgi i despotycznéj woli władzcy i pana? Nie; jestem kobietą, która w wieku dojrzałości i rozwagi stanęła obok człowieka tego i stała przy nim dotąd, dumna, wolna, szanowana, nie czująca ani kajdanów przymusu, ani grubiańskiéj woli tego, który umiał zawsze szanować jéj wolę! Tamte mają prawo rwać węzły, które im niosą męczarnią i spodlenie. Ja... znajdowałam obok niego cnotę spokojną, a dzisiejszéj męczarni mojéj cóż on winien?
Burza namiętności spadła na dno méj piersi i wrzała tam tłumioną rozpaczą, ale słowa, z jakiemi tu przyszłam, zamarły mi w gardle...
Michał nie spostrzegł mię z razu. Stałam więc w progu i przez długie kilka minut przypatrywałam się mu z nagle powstałém zdziwieniem. Takim, jakim ujrzałam go, nie widziałam go nigdy. Zwykła energia postawy jego i pogoda twarzy zniknęły. Siedział przy stole, z głową opartą na dłoni i z przygarbionemi plecami. Czoło jego fałdowało się w mnóztwo boleśnych zmarszczek, a wzrok, utkwiony w leżących na stole papierach, nie musiał nic widziéć, bo szklistym był i wewnątrz jakby cofniętym. Wyglądał tak, jak człowiek, z osłupieniem patrzący we własne swoje, ciemne myśli. Przeszłość, Klementyno, nie mija nigdy bez śladu. Miałam ze sobą lata przyzwyczajeń codziennych i świętych, lata ciągłéj, bacznéj troskliwości o spokój i szczęście tych, którzy mię otaczali. Zbliżyłam się cicho i kładąc dłoń na ramieniu Michała, zapytałam:
— Co ci jest, Michale?
Podniósł głowę, spojrzał na mnie i wzrok jego rozpromienił się nagle.
— Przyszłaś tu! — zawołał.
W mimowolnym wykrzyku tym nie było z pewnością intencyi wyrzutu, a jednak uczułam w nim wyrzut. W istocie, długie tygodnie minęły, odkąd tu byłam po raz ostatni. Piérwsze poruszenie Michała było takie, jakby chciał porwać się z krzesła i objąć mię uściskiem. Nagle jednak powstrzymał się i, milcząc, przysunął mi krzesło do stołu. Nie patrzałam na niego, ale czułam, że on patrzał na mnie bacznie i uparcie.
— Dlaczego, — zaczął po chwili wahającym się głosem, — dlaczego, Maryo, zapytałaś mię, wchodząc, co mi jest? czy znajdujesz, że zmieniłem się pod jakimkolwiek względem? Chciałbym przecież... staram się... zdaje mi się, że jestem zupełnie... zupełnie takim, jak byłem zawsze.
Podniosłam na niego wzrok. Gorączkowy prawie niepokój był w jego oczach.
— Tak; odpowiedziałam, siląc się na wydawanie głosu, który nie chciał mi wychodzić z piersi — znajduję w istocie, że jesteś dziś zmienionym.
— A! zawołał z pośpiechem, być może! być może miałem w ostatnich dniach wielkie zmartwienie, poniosłem znaczną pieniężną stratę, a najprzykrzejszą tém, że stała się w skutek własnéj mojéj nieuwagi i zaniedbania.
Wstał i, chodząc po pokoju nierównym, śpiesznym krokiem, opowiadał mi, jak został niedawno wprowadzonym przez spólnika swego w matnią, przykrą niebezpieczną, z któréj wydobyć się mógł kosztem zaledwie strat znacznych i dotkliwych. Z trudnością skupiałam myśl moję, aby wniknąć w treść i znaczenie sprawy, którą mi opowiadał, ale to tylko z niéj pojmowałam najjaśniéj, że piérwszy raz, odkąd zamieszkaliśmy pod jednym dachem, nie wiedziałam o przykrych zajściach, które spotkały Michała.
Usiadł znowu i przeciągając dłoń po zbrużdżoném czole, wymówił więcéj do siebie, niż do mnie.
— Co prawda, wszystko to stało się z własnéj mojéj winy. Od jakiegoś czasu mniéj pilnie czuwam nad interesami, niż zwykle... mniéj o nie...
Chciał zapewne powiedziéć: mniéj o nie dbam! ale powstrzymał się. Jakże-by potém wytłómaczył troskę o interesa, wyraz cierpienia, który na twarzy jego dostrzegłam.
Teraz stanęło mi w myśli coś, o czém byłam zapomniała przez czas jakiś. Stanął mi w myśli jeden z łączników, wiążących małżeństwa i rodziny: wspólność interesów. Tak; idzie ona w parze ze wspólnością uczuć, i żadne uniesienie poetyczne, żaden sofizmat namiętności nie zdoła zaprzeczyć jéj miejsca wśród różnostronnych obowiązków i solidarności ludzkich. Myślą i tęsknotą wybiegłam była po za ściany domu i oderwałam odeń myśl i uwagę tego, w czyjéj dłoni i głowie spoczywają rządy jego i losy. I oto kruszyć się zaczęła budowa pomyślności rodzinnéj... dezercya moja pozostawia niszczące ślady nietylko w dziedzinie uczuć, ale echami jéj są jeszcze: ruina domu i krzywda dzieci.
Znękana byłam i milcząca. Michał kilka razy zwracał ku mnie twarz, tak, jakby chciał coś powiedziéć, ale wahał się widocznie i długo.
— Trzeba, — rzekł nakoniec — abyśmy pomówili z tobą, Maryo, o jednéj jeszcze sprawie. Żądałaś kiedyś, aby Porzewin uznanym był prawnie w połowie dziedzictwem mojém. Spełniłem wtedy życzenie twoje i dokonałem wszelkich należnych formalności. Myślę jednak, że należy rzecz tę przerobić i znowu Porzewin przyznać wobec prawa wyłączną własnością twoją. Wszak ja tam nic, zupełnie nic swego nie włożyłem. Trzeba więc, abyś w każdéj chwili rozporządzić się mogła dowolnie poojcowską fortuną.
Jakże wyrazy ludzkie najprzerozmaitsze posiadać mogą znaczenia! Na pozór, słowa, wymówione przez Michała, odnosiły się do najpowszedniejszego, majątkowego interesu. Dla mnie jednak miały one w sobie coś z posępności przedśmiertnego testamentu. Czułam w nich umierającą przeszłość moję..
Długo nie mogłam przemówić. Michał oczekiwał odpowiedzi mojéj ze wzrokiem wpatrzonym w ziemię.
— Wszak wiesz, Michale, — ozwałam się nakoniec, — że najżywszém życzeniem mojém jest, aby Porzewin otrzymała kiedyś po nas Natalka. Ponieważ zaś jest ona dzieckiem zarówno mojém, jak twojém...
Nie dokończyłam, bo pochwycił moję rękę i przycisnął ją do ust.
— Spodziewam się — rzekł po chwili — iż wiész, że nie za połowę Porzewina dziękuję ci, ale... ale za przywiązanie twoje do mego dziecka...
Radość, która mu wzrok rozjaśniła, zniknęła wkrótce.
— Jednak — rzekł ciszéj — nie uważaj się za związaną słowami, które wyrzekłaś. W każdéj chwili, gdy zechcesz wrócić do całego dziedzictwa swego, powiédz mi jedno tylko szczere słowo, a stanie się według twéj woli.
Raz już kiedyś powiedział do mnie te same zupełnie słowa: „jeżeli kiedy zobaczysz szczęście twe gdzieindziéj, powiész mi tylko jedno szczere słowo, a stanie się według twéj woli.“
Zobaczyłam szczęście moje gdzieindziéj... szłam tu, aby mu to powiedziéć. Nie powiedziałam i nowe wyrzekłam przyrzeczenie. Był we mnie głos zadowolenia i był głos buntu, ale skarga serca zagłuszała cichą pochwałę sumienia.
Milczeliśmy długo. Uleciał od nas pogodny aniół wzajemnéj ufności... może na zawsze! Żal mię ogarniał po nim. Wspomniałam nagle o wszystkich godzinach, które tu, w tych samych ścianach, spłynęły mi tak spokojnie, tak pracowicie, tak przeczysto, i uczułam, że duża łza zawisa na mojéj rzęsie. Z za niéj, jak z za mgły, widziałam bladą i wzywającém okiem we mnie wpatrzoną twarz Adama!
Sztywna i niema powstałam z krzesła. Michał podał mi rękę.
— Blada jesteś i zmęczona — rzekł z cicha — idź spocznij!
Kiedy byłam przy progu już, uczynił takie poruszenie, jakby chciał zbliżyć się do mnie i coś jeszcze powiedziéć; powstrzymał się jednak i pozostał w głębi pokoju sam jeden, tak jak ja sama jedna, bardzo powoli wstępowałam po wschodach. Lampa, którą niosłam, drżała mi w ręku tak, jak chwiały się i drżały przed splątaną myślą moją treść i przyszłość istnienia mego, podkopanego nagle i w najgłębszych swych podstawach.
Weszłam do sypialni mojéj, zesztywniała cała od niemego osłupienia. Tak więc bywa i być musi na świecie? takiemi są historye wszystkich postanowień świętych i pięknych zapałów? Któż może miéć pod stopami swemi grunt stały i niezachwiany, jeżeli ja go nie miałam? O! chwiejności, nikczemności wszystkiego, co na ziemi!
Uczuć, podobnych moim w chwili owéj, doświadczać mógł-by architekt-artysta, który-by długo, długo budował gmach w myśli wypieszczony, od piérwszych dni młodości wyrojony i kochany, i nagle spostrzegł, że kruszą się podstawy jego i rysują się ściany. Ja także długo myślałam, że życie moje będzie w swoim zakresie arcydziełem cnoty, rozwagi i pracy, aż oto zarysowało się ono skazą... Czysta byłam jak dyament i taką zajść pragnęłam aż do mogiły; aż oto kobiety, budzące we mnie pobłażliwą litość, przychodzą, aby na czole mojém złożyć pocałunek wspaniałomyślnego przebaczenia.
Opinia świata skarb najdroższy kobiety każdéj.
Moim najdroższym skarbem była opinia ta, którą sama o sobie miałam. Wierzyłam w siłę przekonań moich i w możliwość urzeczywistnienia mych ideałów... Cóż wobec utraty wiary najdroższéj, znaczy opinia świata?
Siedziałam tak w mrocznym pokoju skamieniała w myślach, z palącym uśmiechem szyderstwa na ustach. Kilka razy do uszu moich doleciały z dziecięcych pokojów niespokojne szelesty. Była-bym biegła dawniéj. Teraz nie uczyniłam poruszenia żadnego i nie uczułam nic, ani niepokoju, ani chęci zobaczenia dzieci. Wielki Boże! możnaż tak nagle zobojętniéć dla istot, nad któremi przepędziło się wiele nocy bezsennych, z któremi zeszło wiele dni wesołych, których niegdyś uśmiech każdy lub jęk budził radość lub trwogę!
Nagle wśród ciszy nocnéj rozległ się odgłos grzechotki nocnego stróża. Zadrżałam od stóp do głowy. Odgłos ten brzmiał na ulicy, za ogrodem, tuż pod oknami jego mieszkania. Obudził go może. Obudzony myślał on może o mnie. Pękły okowy, które opasywały mi serce szyderstwem zwątpienia. Upadłam na klęczki i płakałam! płakałam!
Nie mam siły pisać dłużéj, Klementyno. Chcąc dotrzymać danego ci przyrzeczenia, wkrótce zapewne napiszę znowu do ciebie, minęła bowiem dla mnie pora rzeczy zwyczajnych. Spodziewaj się niezwyczajności, Klementyno, spodziewaj się wszystkiego, bo na téj biednéj, drżącéj pod stopami ludzkiemi ziemi, wszystko stać się może.
Marya.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.