Mieszaniny literacko-artystyczne/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mieszaniny literacko-artystyczne |
Podtytuł | Część II |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom XLVIII |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Ludwik Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
Powieść Elizy Orzeszkowej, drukowana w «Kłosach«, mniejszą zwróciła na siebie uwagę w naszem mieście, niżby się tego spodziewać należało. Ten i ów ją czytał, ten i ów pochwalił, ale niewiele o niej mówią i nie stanowi ona tego, co nazywamy interesem chwili. Treść jej jednak wybiega daleko poza zwykłe opowiadania, oparte na skłonnościach sercowych bohatera ku bohaterce i na przeszkodach, jakie miłość na swej drodze spotyka. Autorka zatytułowała powieść »Widma«. Tłem jest jakieś miasto litewskie. Żyje w niem i pracuje dwoje dzieci: chłopiec i dziewczyna. Dzieci te o sercach kochających i wrażliwych nie rozwijają się prawidłowo. Za duszna stancya, w której uczą się małe latorośle wykolejonych rodzin, nie daje ich piersiom swobodnego oddechu; fatalne stosunki społeczne nie pozwalają uczuciom ich ogarniać tych światów, około których obwijają się zwykle uczucia serc młodych i kochających. W takiej atmosferze wyradzają się blade twarze z chorobliwym rumieńcem i gorączkowe myśli chciwie czepiające się zdziczałych doktryn. Tak się też i staje: chłopiec przywdziewa czerwoną koszulę i pilśniowy kapelusz z pawiem piórkiem, dziewczyna zaś z obciętymi krótko włosami idzie za młodzieńcem między »roboczych« opowiadać nową wiarę. Oczywiście, że socyalistyczna doktryna, której oboje stają się apostołami, mogła przyjąć się w nich tylko na gruzach uczuć rodzinnych, religijnych. Dzieci te — to ofiary fatalnych stosunków, gwoli którym to, co jest tarczą przeciw socyalizmowi i najlepszą przeciw niemu ochroną, zostało im odjęte... Dramat rzeczywiście straszny i na pierwszy rzut oka trudno sobie zdać sprawę, dlaczego nie robi wstrząsającego wrażenia. Dopiero bliższe rozpatrzenie sprawy rzecz wyjaśnia. Dziwnym trafem tytuł: »Widma« jest zarazem krytyką powieści. Autorka wie zapewne, o czem pisze i dlaczego pisze; być więc może, że czytelnikowi, im dalej mieszka na Far East, tem powieść wyda się bardziej opartą na gruncie rzeczywistym; ale dla nas — są to naprawdę »Widma«. Zgadzamy się, że istnieją warunki, któreby takie postacie stworzyć mogły; rozumiemy, że w pobliżu autorki warunki te są jeszcze bardziej wystarczające, a jednak... postaci albo nie widzieliśmy wcale, albo widzieliśmy je wyjątkowo, tak, jak widujemy ludzi cierpiących na pomieszanie zmysłów, lub taniec świętego Wita. Dotychczas głęboka miłość do wszystkiego, co jest swojskie, nie dozwalała u nas szerzyć się doktrynom, które z natury swej tylko na gruncie kosmopolityzmu wzrastać mogą. Gdyby autorka dotknęła czegoś, co leży istotnie na dnie serc wszystkich, co się tam krzewi, rozszerza, pleni, wnetby jej odpowiedziało potężne echo. Gdy ktoś dotyka istotnej rany, choćby w tym celu, by ją uzdrowić, chory niechybnie syknie z bólu i całą siłę odczuwania nerwami i umysłem zwróci na nóż operacyjny. Ale właśnie czytelnik czuje, że tendencya autorki, mimo wszystkiego, coby ją mogło uczynić rzeczywistą, nie wspiera się na gruncie rzeczywistym. Dlatego powieść przechodzi bez wrażenia. Młodzieniec i dziewczyna Orzeszkowej to nie typy — to dwie wyjątkowo chore i ekscentryczne natury. W tych samych warunkach, a raczej mimo nich, ogół serc i głów innemi idzie drogami. Stąd ani młodzieniec, ani Lusia nie budzą nawet współczucia. Gdy chodzili po ulicach miasta, on w swojej koszuli, ona z obciętymi włosami, twarze przechodniów — pisze autorka — odwracały się za nimi z bolesnym uśmiechem lub z pogardą... Owóż i czytelnik nie może się wstrzymać, by do litości dla tych ofiar nie dołączyć pogardy. Powtarzam jeszcze raz, że mowa głównie o tutejszym czytelniku... Jak powieść odczuwa dalszy, autorka zapewne wie lepiej. Dla nas jednak są to »Widma« i przykre widma. Po przeczytaniu powieści budzimy się jakby z niezdrowego snu, a widząc rzeczywistość inną, pod wielu względami wprost odwrotną, otrząsamy się z niego z jakiemś poczuciem wewnętrznej ulgi i przechodzimy do porządku dziennego. Autorka ma niewątpliwie wielką zasługę, że napiętnowała stosunki rodzące możliwość takich postaci, jak Lusia i jej towarzysz, ale możliwość nie jest jeszcze rzeczywistością. Czytelnik nie może się oprzeć myśli, że bohater i bohaterka powieści Orzeszkowej są względnie do tutejszego gruntu czemś podobnem do kuponów, które w przyszłości, jeśli stosunki pozostaną takimi jak są, może będą miały wartość realną, a może nie... Takie wrażenie nie jest bezpośredniem, a zatem bywa zawsze słabem. Szkodzi ono i artystycznej stronie powieści, bo postacie wydają się raczej pomysłami autorskimi z krainy idei niż żywemi istotami z bijącem sercem i ciepłą krwią. Autorka przytem dostosowywa zbyt wybitnie swoje postaci do tendencyi, skutkiem czego wrażenie życiowe, jakie mamy od nich odbierać, jeszcze się osłabia. Ow stary szlachcic, który poszedł na szwajcara hotelu, jest postacią wybornie skreśloną, ale Lusia i jej towarzysz nie zawsze mówią i działają naturalnie, a w sytuacyach nie zawsze bije tętno prawdy. Gdy Lusia poczyna mówić oderwane wiersze z »Dumy o Żółkiewskim«, znać w tem zanadto robotę powieściową. Młodzi ludzie mogą wprawdzie być egzaltowani, ale i egzaltacya ich, jeśli jest szczera, znajdzie sobie odpowiedni wyraz i ton, który uderzy każde ucho prawdą. Autor winien umieć pochwycić ów ton: inaczej postaci jego wydadzą się sztuczne, a to, co mówią — nieszczerem i fałszywem.
O ile tym wymaganiom Orzeszkowa czyni zadość, o tyle tworzy rzeczy niepospolite i mocno działające. W »Widmach« czasem stoi na wysokości tego stanowiska, czasem nie umie mu sprostać. Staraliśmy się okazać, że przyczyną tego, jak również niewielkiego wrażenia, jakie powieść sprawia, jest natura kwestyi. Wogóle jednak we wszystkich utworach Orzeszkowej myśl główna góruje nad obrobieniem artystycznem. Umysł to ogarniający ilościowo bardzo szerokie widnokręgi; autorka mniej chętnie patrzy do dna w pojedyńczą duszę ludzką, woli natomiast przedstawiać ludzi zbiorowo w stosunku do jakiejś myśli społecznej. Posiada niezmierną łatwość tworzenia, ale tworzy w ten sposób, iż, dajmy na to, po stu latach, przyszły badacz dzisiejszej literatury łatwiej pozna z jej utworów, jakie kwestye zajmowały umysły naszego czasu, niż jacy żyli w nim ludzie.
Taka jest wedle naszego zdania natura tego talentu.
Mamy pod ręką nowy »Fragment dramatyczny« Maryi Konopnickiej, drukowany niedawno w »Modach Paryskich« pod tytułem »Elisza«. Nazywam go nowym dlatego, że poprzednio wyszły trzy inne w osobnej odbitce w wydaniu Elizy Orzeszkowej i nawet narobiły tyle hałasu, że było to „Too much ado about nothing...“[1] Ten, o którym mowa, niewiele ma pod względem treści pokrewieństwa z poprzednimi. Jest to wydarta kartka z wiekowego ucisku, w jakim niegdyś jęczeli Żydzi. Rzecz dzieje się w Anglii, za króla Jana Bez Ziemi. Król woła do siebie starego Żyda, Symmaha, w celu odebrania mu skarbów, których Symmah posiada moc nieprzebraną. Ale skarby są ukryte, więc chyba tortury zmuszą Symmaha do wyznania, gdzie je ukrył. Jakoż król każe rwać Symmahowi wszystkie zęby. Oprawcy porywają go i... okazuje się, że w ustach starca niema już ani jednego zęba. W tej chwili wbiega jego jedyna córka Elisza, dziewica wielkiej urody, i rzuca się królowi do nóg. Następują prośby i błagania, gdy wtem jeden z obecnych czyni straszną uwagę: — Ta bo przynajmniej ma wszystkie zęby! — Co za myśl! — woła król Jan — i, zamiast starcowi, każe dziewczynie wyrywać po zębie dopóty, dopóki ojciec nie wyzna, gdzie są skarby. Dziewczyna w torturze fizycznej oddaje ducha — starzec wytrzymuje lepiej torturę moralną i, lubo wije się z bólu i wściekłości, nie wyznaje jednak do końca, gdzie ukrył bogactwa...
Doprawdy, nie wszystko co jest okropnem, jest dramatycznem. Istnieje i pod tym względem pewna miara estetyczna, którą ukazuje dobry smak. W Szekspirze raz tylko jeden trafiamy na podobne przebranie miary, ale właśnie w jego najsłabszej sztuce i wogóle tak słabej bezwzględnie, że prawie nie zasługującej na żadną uwagę. Gdy czytelnik musi rozdzielić swą wrażliwość na grozę i obrzydzenie, odczuwa grozę tylko przez pół. Jest to jasne. Gdyby przynajmniej owo rwanie zębów biednej Żydówce było urywkiem większej całości, możnaby czemśkowiek zrównoważyć ową nieestetyczną szarpaninę nerwów czytelnika; ale we fragmencie stojącym osobno, czyni ona wstrętne wrażenie. Tam, gdzie w dramatach spotykamy wyłupianie oczu lub inne tortury, dzieje się to zwykle poza sceną. Rwanie zębów na scenie jest zarazem obrzydliwem i śmiesznem. Wyobraźmy sobie tylko towarzyszące takiej operacyi pozy i wrzaski. W takiej sytuacyi największy poeta może dać tylko szereg wykrzykników; jakoż we fragmencie spotykamy dziesiątki wierszy, składające się z tego rodzaju wrzasków, jak: »Ojcze! Aa! Ach! — Królu! — Rwij dalej! — Co? moje złoto? — nigdy!... Córko! — Kacie! — Aa!« etc. Może w tem jest i dużo realizmu, ale taki realizm i wogóle taki fragment dramatyczny, na którym może się poznać przedewszystkiem dentysta, doprawdy chyba nie odpowiada estetycznym wymaganiom...
...Nie myślimy zresztą z tego małego zboczenia wywodzić grobowych wniosków dla całego talentu pani Konopnickiej. Wiemy, że czasem pisze się coś od niechcenia, czasem bez natchnienia, na żądanie jakiejś redakcyi, a wtedy chwyta się za pierwszy lepszy temat, byle wywiązać się z obietnicy. Tak bywa i tak się zdarza — ale źle jest, że tak bywa. Talent, gdy się go istotnie posiada, należy oszczędzać, a przedewszystkiem sternikiem na tej łodzi o purpurowych żaglach mianować dobry smak. Inaczej łódź rozbić się może. W pierwszych fragmentach czytaliśmy całe ustępy podobne do ujętych w rytm suchych rozprawek lub sporów, które z drugiej strony, z natury rzeczy, musiały być daleko bardziej dyletanckimi, niż np. odczyty Barniego, poświęcone tym samym przedmiotom; w ostatnim fragmencie zamiast dramatycznej akcyi, spotykamy... operacyę; we wszystkich, z małymi wyjątkami, nie dopisała nawet forma, nawet ów język tak wymowny, dźwięczny i obfity, który stanowi znakomitą i niedającą się zaprzeczyć zaletę Maryi Konopnickiej. Wogóle ten talent w ostatnich czasach w jakimś niewłaściwym sobie począł iść kierunku. Mamy tem większe prawo to powiedzieć, że z taką prawdziwą przyjemnością przytaczaliśmy niegdyś w tej samej rubryce całe ustępy z utworów p. Konopnickiej, i że z równą przyjemnością odczytywaliśmy świeżo jej wyborny przekład »Dziecięcia wieszczek« Pawła Heysego. Ale kto istotnie ma pewne dane na to, by służył sztuce wielkiej i prawdziwej, od tego wymaga się wiele, a przedewszystkiem: by szedł swoją własną drogą i nie wchodził na trzęsawiska doktryneryi, w których może talent utopić, choćby mu stamtąd żabki przyjaźnie kumkały.
»Mozaika« Berlicza Sasa należy do takich utworów, których coraz mniej się zjawia, ale które znajdują dotychczas chętnych czytelników.
Pierwsze zjawisko da się objaśnić tem, iż z postępem czasu niknie szlachetczyzna w dawnem znaczeniu tego wyrazu, a z nią i oryginały, których ta klasa ludzi, dawniej tak odrębna, wydawała. Pan starosta Kaniowski, Karol Radziwiłł i wreszcie każdy szlachcic, siedzący na swej wiosce, gdzieś w głębi borów lub stepów, był swego czasu istotą, która nie tylko nie potrzebowała się dostosowywać do warunków istniejących, ale mogła nawet tworzyć je w swojem mniej więcej ciasnem kółku. Płynęła stąd niezmierna łatwość rozwijania się cech indywidualnych, a przy odrobinie usposobienia do dziwactwa, wyrastały oryginały, o których potem prawiono całe powieści. Takiego oryginała, może ostatniego ze swego gatunku, opisuje Berlicz Sas w swojem pół powieściowem, pół zakrawającem na pamiętnik lub wspomnienia opowiadaniu. Autor odwiedza swego krewnego, Mokosieja Deniskę, potomka znakomitego rodu Mokosiejów, z którego powstały wedle Stadnickiego domy Wiśniowieckich, Zbaraskich etc., mieszkającego w wiosce na kresach ukraińskich. Jest to szlachcic żyjący samotnie i Bóg wie po jakiemu. Nie dba on o to wszystko, co się nazywa wygodą życia, dostatkiem, komfortem. Jest to człowiek zamożny, a gość nie bardzo może znaleźć co u niego do jedzenia, świece zaś palą się w burakach zamiast lichtarzy. Gospodarz krzyczy i klnie na służbę; rzekłbyś — ze skóry obedrze Hrycia, albo Iwasia; ale cóż, gdy flegmatyczny Iwaś odpowiada na burzę spokojnie: »Czoho pan igraje komediju?« — Udaje on kata, a w gruncie rzeczy »bat’ko«. Jakoż w gruncie rzeczy jest to nie tylko »bat’ko«, ale marzyciel i poeta, który nie wie co się koło niego dzieje. Chodzi natomiast codzień na stary kurhan i, położywszy się na nim, słucha głosów idących od stepu, a potem opowiada gościom co słyszał. Na tych gawędach upływa czas. Następnie zjeżdżają do pana Deniski Michał Grabowski i Lipowczyński. Pierwszy opowiada obszernie legendę o skarbie Miączyńskich, drugi wraca z pomiędzy ludu i opowiada, jakich spotkał starców na stepie, co lud myśli i dlaczego zaczyna być niespokojnym. Opowiadania ciągną się w przerwach, które Grabowski czyni Lipowczyńskiemu, Lipowczyński Grabowskiemu, a gospodarz obydwum. W całej książce brak całkowicie jedności. Nie wiadomo czy to jest powieść, czy wspomnienia. Autor układa rzecz w sposób powieściowy, ale osoby, do opowiadania wchodzące, są rzeczywiste. Legenda o skarbie i wrażenia ze stepu Lipowczyńskiego są poezyą czystej wody. Całość książki czyta się z żywem zajęciem, bo jakkolwiek nie dorównywa ona opowiadaniom Rzewuskiego lub Kaczkowskiego, nie brak jej przecie żywych barw i charakteru. Zresztą czyta się ją przyjemnie jeszcze i dlatego, że ten rodzaj utworów wkrótce zapewne zginie w naszej literaturze. Coraz mniej takich wybujałych postaci w naszem społeczeństwie, coraz mniej ludzi pamięta owe czasy szlacheckich oryginałów... Nim więc czasy i postacie staną się zupełnie niezrozumiałe, chętnie zwraca się tu czytelnik zmęczony jednostajnością — choćby tylko pozorną — ludzi dzisiejszych, »krojonych« na miarę krawca, nie Fidyasza.