Na Sobór Watykański/Pycha Rzymu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na Sobór Watykański |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Zakłady Graf. Tow. Wyd. „Kompas“ w Łodzi |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
PYCHA RZYMU.
Rzym z biegiem wieków stał się wykładnikiem katolicyzmu. Nadał mu swą nazwę, chodzi w jego chwale i blasku, ale musi się też rumienić za wszystkie jego braki, niedomagania i błędy. Zawini hierarchja — Rzym winien, pokpi sprawę kto z katolików świeckich — cień pada na mury Watykanu.
I nic w tem dziwnego. Skoro Rzym skupił w swem ręku wszystkie nici władzy w katolicyzmie, skoro centralizację posunął do szczytu możliwości, zatem wziął na swe barki całą odpowiedzialność za wszystko. Ludzie lubią najkrótszą drogę do mety. Zarzuty przeciw katolicyzmowi skierowują pod adresem jego przedstawiciela, Stolicy Apostolskiej. Tam się piszą prawa, stamtąd wychodzą wszelkie decyzje, z Rzymu rządzą światem sumień, zatem w Rzymie odpowiadają także za rezultaty rządów — dodatnie lub ujemne. Słowem Rzym stał się ewangelicznem miastem na górze wzniesionem, według porównania Chrystusowego, i musi być przygotowany na to, że oczy całego globu nań patrzeć będą. A patrzeć z tem pilniejszą uwagą, że na cały świat z tej wyżyny rozlega się przez wieki wołanie: „Świętymi bądźcie! Bądźcie doskonałymi!“ Nawoływany do doskonałości świat pilnie zważa, czy nie będzie mógł kiedy pod adresem wołającego zawołać: „Lekarzu, ulecz siebie samego!“
Głosy takie odzywały się stale. Z biegiem wieków wytykano następcom Piotrowym przeróżne winy. Raz nepotyzm, kiedyindziej rozpolitykowanie, to znów zeświecczenie wogóle. Owszem, całemu szeregowi papieży ciskano wprost w oczy niemal winę osobistego zaparcia się Chrystusa i niemoralność. Nic dziwnego. Skoro pierwszy papież musiał otrzymać z ust samego Zbawiciela rozgrzeszenie nad wodą Tyberjady, mogło się to samo lub coś podobnego przydarzyć także jego następcom. Z grzesznych ludzi wyszli, w otoczeniu swem mieli pełno błędów, mogli zgrzeszyć, mogli zbłądzić. Chodziłoby tylko o to, czy swój błąd i grzech uznali... Zresztą co do papieży ostatniego stulecia to w kwestji zarzutów osobistych ich win i błędów, nawet najsurowsi krytycy naogół milkną. Owszem, nad trumną np. Benedykta XV wypowiada się taki sąd: „Umarł, opłakiwany przez Rzym, żałowany przez cały świat, czczony przez ludzkość całą (Revue des deux mondes z 1. II 1922) i w Carogrodzie stawia mu się za życia pomnik. W Polsce pewna skrajna partja ludowa wynalazła w nim zaledwie jedną winę, że 700 tys. lirów, umierając, zapisał testamentem swemu bratu, „bogatemu magnatowi“, zamiast je przeznaczyć na dobre cele, na ubogich, sieroty... (Przyjaciel ludu). Ale to sprawa — każdy widzi — familijna. Mógł mieć jakieś osobiste zobowiązania wobec rodziny, wobec brata.
Natomiast wszystkim papieżom, a na pierwszem już miejscu papieżom ostatniego stulecia, tym właśnie, dla których osobistych zarzutów się nie posiada, zarzuca sie grzechy ich stanowiska. Wrogowie Rzymu, a w ich szeregach i wierni, niezadowoleni z papieskich rządów, najchętniej biorą do rąk katechizm, wyszukują rozdział o siedmiu grzechach głównych i zaraz w pierwszym z nich pokazują grzechy Stolicy Apostolskiej. „Pycha — mówią — jest początkiem wszelkiego złego, i w kurji papieskiej i w katolicyzmie“.
A więc — pycha Rzymu! Przypatrzmy się jej bliżej, oceńmy jej owoce.
Jeśliby chodziło o rodowód tej pychy i o całą jej najbliższą familję, to sprawa miałaby się przedstawiać jak następuje: Najpierw była megalomanja biskupów rzymskich, rezydujących w stolicy świata politycznego starożytności i stąd urabiających sobie apetyt na rządy duchowe całym światem. Pierworodnemi bliźniętami tej płodnej matki były prymat i centralizacja. Z nich poszło dalsze potomstwo, A więc — nieomylność i autokratyzm; a więc — biurokracja i formalistyka, wyrostki robaczkowe kurji rzymskiej; a więc — despotyzm wobec podwładnych, zaślepienie na własne błędy, grzechy i zbrodnie. Potem zrodziło się w zakresie teorji przesadne aż do przesądu i śmieszności dogmatyzowanie, na terenie zaś praktycznego i potocznego życia wynikły z tego źródła, z tego łona skały Piotrowej: na codzień — niedelikatność i traktowanie a la stupajka owieczek przez swych pasterzy, na okres zaś wieków całych — niewola Rzymu.
Oto w najsłabszym, najdelikatniejszym zarysie grzechy Rzymu. Źródłem ich ostatecznem: „Non sum sicut caeteri“ — megalomanja, pycha.
Rzym o tych zarzutach wie. Nasłuchał się ich przez wieki całe od swoich i obcych, a nasłuchał się w formie zazwyczaj o wiele bardziej jaskrawej, niż obecnie je przedstawiam. Czytał choćby tylko słowa Antoniego Góreckiego, zwrócone pod swym adresem: „Zdrój boleści, gniazdo złości, szkoła błędów i przybytek odszczepieństw — to Rzym niegdyś, a dziś wiarołomny i zbrodniczy Babilon, który jest przyczyną tylu łez i jęków. — O kuźnico zdrad i oszustw! O straszne więzienie, gdzie marnieje cnota, a zbrodnia się tuczy i zuchwały wznosi się głos! O piekło dla żyjących! Będzie to niezmiernym cudem, jeśli wkońcu grom gniewu Chrystusa Pana w ciebie nie uderzy... — Ty coś powstał z niepokalanego i skromnego ubóstwa, stawszy się bezczelną wszetecznicą, targasz się dziś na tych, co ci dali początek. Na czemże zasadzasz swoją nadzieję? Czy na swoich cudzołóstwach, wszeteczeństwach, na przepychach, zbytkach i bogactwach świętokradzko nabytych? O, nie znajdzie się drugi Konstantyn! A ten, co się opiekuje losem ludzkości, niechże raczy ją jak najrychlej oswobodzić. (Pisma — Lipsk str. 412).
Podobnie, jak A, Górecki, pisało miljon piór, wołały nieprzeliczone głosy. Swoi czynili to z bólem w sercu i goryczą, wrogowie z okrzykiem niepohamowanego triumfu. A Rzym — co na to? Zwykle miał na ustach nieśmiertelną dantejską odpowiedź: „Guarda e passa!“ A od czasu do czasu podkreślał swój głos, rzucał gromy klątew.
I w tem spoczywa cały tragizm.
Kardynał Fryderyk Boromeusz, brat przyrodni św. Karola, mówił o sobie: „Smutek i gorliwość z powodu nadużyć Rzymu pobudziły mię do napisania dzieła, grubego na trzy palce, gdzie prawie wszystkie te nadużycia wymienione zostały. Ale gdym się przekonał, że dla naprawy tych nadużyć wszystkie wrota są zamknięte i że sam Bóg tylko może to uczynić drogami nadzwyczajnemi swej Opatrzności, spaliłem książkę...“
— Wszystkie wrota do naprawy nadużyć są zamknięte!
— Bóg musi to uczynić drogami nadzwyczajnemi!
Ten okrzyk podwójny kardynała Boromeusza poszedł w dzieje. Po dziś dzień powtarzają go wierni z bolesnem westchnieniem. A inowiercy, którzy stoją poza obrębem Kościoła katolickiego, pomijając okrzyk drugi, stale powtarzają pierwszy: wszystkie drogi naprawy zamknięte! I widzą w tem dowód prawdziwości zarzutu — pychy Rzymu.
Jakiż bowiem — mówią — moment psychologiczny cechuje prawdziwą pychę? Oto pycha prawdziwa sądzi zawsze i wszędzie, w każdej dziedzinie, intelektualnej czy moralnej, że ona jedna, i tylko i wyłącznie ona ma wszelkie prawo głosu. Nikt inny poza nią nawet o tem marzyć nie powinien, cóż dopiero rościć sobie tego rodzaju pretensje.“ A jeśli, „uroiwszy“ sobie takie prawo głosu, przemówi, wówczas zgóry na pewno nie ma racji. Niema się co na podobne pretensje oglądać! Guarda e passa! Spójrz i przejdź mimo! Wogóle nie patrz, nie zwracaj na to uwagi!
Gdyby taki sposób patrzenia na rzeczy cechował istotnie stolicę katolickiego świata i wszystkie od niej zależne organa hierarchji, wówczas z bólem i wstydem należałoby wyznać. że pycha Rzymu jest wyraźna i jest nad to — katastrofalna! Co bowiem czyni człowiek, który się odcina od kulturalnych zdobyczy swoich czasów? Co czyni człowiek lub organizacja, odgradzając się od zetknięcia z sądem ludzi, stojących wysoko pod względem umysłowym? Skazuje się na wyjałowienie, ciasnotę pojęć, wysnutych z własnego tylko egoizmu, na zanik wyższej inteligencji. A faktycznie już oddawna Kościół jest o to obwiniany. Ciasnota, zacofanie, obskurantyzm stały się w wielu ustach dosłownie synonimami Kościoła.
A czy na całej linji niesłusznie?
Tak się twierdzi ze strony katolickiej. Ale czy rzeczywiście poglądy sterników kościelnej nawy są zawsze tak szerokie, jak natura duszy ludzkiej, mocą Nieskończonego dźwignionej? Czy istotnie w każdym calu czynniki kościelne widzą jasno, zwłaszcza najjaśniej? Czy żadna krytyka wobec nich nie ma podstaw, nie ma racji? Czy bez wahania, najpierwsze i zawsze, wycofują się z tego, co się przeżyło w wiekach i ludach, co chociaż wczoraj było czynnikiem życia nieodzownym, dzisiaj jest już zawadą? Czy Kościół naprawdę nie namnożył tych zawad w świecie w przeciągu dwu tysięcy lat swego istnienia? Oto pytania nad któremi wartoby się głębiej, uważniej zastanowić, a nie przechodzić nad niemi z lekkiem sercem do porządku dziennego. Wiadomo bowiem że biada temu, kto zawady na terenach dusz pozostawia w świecie. Biada jednostkom, biada tem większe jednostkom ukoronowanym, biada najstraszniejsze jednostkom ludzkim, noszącym potrójną koronę!
Spróbujmy zatem wyświetlić ten zarzut pychy, utrzymujący, że „Rzym chce zawsze mieć ostatnie słowo“ i że „nikomu nie pozwala sobie nic powiedzieć“, nie uznaje krytyki, skierowanej przeciw sobie. Niechaj mówią najpierw ci, co twierdzą, że tak. Pozwólmy im wypowiedzieć się najswobodniej.
Otóż — mówią — karygodną najpierw aż do oburzenia, aż do zgrozy w dziejach Kościoła katolickiego jest rzeczą odgrodzenie się murem chińskim od krytyki postronnej. Ze zdaniem inowierców, z opinją tak zwanych „heretyków“ Kościół się już zdawien dawna wcale nie liczy. Nie troszczy się wogóle o to, by ich sądy spokojnie i przychylnie rozpatrzyć i dużo nieraz im przyznać racji, choćby się przytem sama kurja i hierarchja i nawet papież musieli w piersi uderzyć: mea culpa. Tak się nigdy nie czyni, Rzym — zawsze nie winien. Zawsze dwór papieski, stojący u steru, wychodzi z afery w aureoli: il santo! Przypomina się gminne powiedzenie żołnierskie: „Pan kapitan zawsze ma rację, bo jest pan kapitan“.
A jakie stąd rezultaty? Skutków stąd wynikających nie można nie widzieć. Najpierw w praktycznym zakresie życiowym Rzym z żaciętością żyda „hassydy“ odseparowuje się od inowierców i heretyków — nietylko na terenie religijnym, bo to możnaby darować: masz swoje zdanie, my mamy swoje. Czytając normę postępowania katolików na całej kuli ziemskiej, kanony nowego prawa kościelnego, zwłaszcza jego piątą księgę, gdzie o tem szczególnie jest mowa, czytelnik uważny odbiera wrażenie, że czyta wyjątki przedrukowane żywcem — z Talmudu! Ten sam duch, co tam, wieje poprzez stronice księgi „prawa miłości“ pod adresem inowierców. Aż dziw, że nie użyto jeszcze dla nich nazw zapożyczonych z Talmudu: nuchr, goj, akum... W XX wieku po Chrystusie jest się wprost oszołomionym! Jakby dusze tych ludzi były niczem innem, tylko kompletnym stekiem głupoty, zła, grzechu, zbrodni! Jakby to był materjał zatracenia na wieki! Jakby te dusze przestały zgoła należeć do „Ojca naszego, który jest na niebie...“ Zabiera im się brutalnie nadzieję posiadania Boga i knutem kar chce im się przywrócić Jego słodką miłość. Wylewa się całe beczki octu cierpkich jak cierpkość sama zarządzeń, a o kropli miodu dla ich przygarnięcia na łono prawdy — ani słowa, A ceremonjał pojednania heretyków z Kościołem? A sposób ich traktowania?! Zostawmy go bez zmiany i dajmy mu napis: „Tak przyjmowano zbiegłych niewolników w epoce Rzymu Cezarów...“
Przypuśćmy, że się ich uważa za drachmę zgubioną, za owcę zbłąkaną. To czyż Kościół katolicki dorósł w swem postępowaniu z nimi do wyżyn ewangelicznej niewiasty, poszukującej pieniążka, do troskliwej pieczołowitości i delikatności ewangelicznego pasterza, który nie wprowadza w grę kija i nic szarpie runa, ale na usługi swego „bydlątka“ głupiego oddaje ramiona własne?... Przypuśćmy, że się ich uważa za synów marnotrawnych. To czyż ci synowie, marnotrawcy wiary i jej skarbów, nie znajdą nigdy ewangelicznego przyjęcia? Ni cielca tuczonego, ni uczty radosnej, tanecznej, ni ramion otwartych ojcowskich, ba, macierzyńskich Kościoła? Czyż wiecznie nad ich głowami, ze stulecia w stulecie, z rabinistycznym zgrzytem wypowiadane będzie: anathema! Inaczej w Ewangelji żegnano, inaczej witano z powrotem i drachmę i owcę i marnotrawnego syna. A Kościół się chełpi, że jest wcieleniem żywem Ewangelji! Takim istotnie być powinien. Ale tymczasem zdawałoby się sądzi, że ludzie, którzy nie podzielają jego przekonań, którzy — powiedzmy najjaskrawiej — a limine, bezwzględnie odrzucają nadprzyrodzoność, już na zawsze wyzbyli się ostatniej szczypty naturalnego, zdrowego rozumu i przyrodzonej uczciwości. Cały zaś rozum i całą uczciwość posiadł Rzym hierarchiczny w swych przedstawicielach, I może pozbawiać kogo zechce, tronów ziemi, tronów nieba...
Nie uchylajmy kart historji! Rzućmy zasłonę milczenia na tę „całą uczciwość i całkowity rozum“ Rzymu. I na sędziowski najwyższy majestat sterników sumień świata, którzy się czuli ponad sądami motłochu. Zapomnijmy o tem, że dopiero Bóg czy djabeł musiał wkraczać w dzieje drogami nadzwyczajnemi, I wywieszać krwawe sztandary — wolności, i nożem gilotyn i pożogą rewolucyj torować drogę braterstwu i tolerancji, bo na drogach zwyczajnych, drogach Ewangelji, miejsca dla nich nie było. Dopiero plugawym szatanom Dantonów i Robespierrów musi ludzkość zawdzięczać przeforsowywanie „praw człowieka“ w dziejach, bo sług Ewangelji na to nie stać, bo ich ewangelja o tem milczy.
Zapomnijmy o tem! Powtórzmy im tylko i ich kodeksowi raz jeszcze przypowieść o synu marnotrawnym. Przypomnijmy im wszyst kim, od dołu do góry, że niewiara nie jest zbrodnią, ale błędem, który da się naprawić, jednak nigdy ekskomunikami, wycofaniem łaski... Mniej pałki, więcej miłości! Czyżby nie chlubniej i nie korzystniej było dla Kościoła w stosunku do ludzi innych przekonań wznieść się na stanowisko chwalebnego Chrystusa, który dla Szawła z Tarsu, niedowiarka i prześladowcy, ma w drodze do Damaszku dziwną, ale to dziwną ekskomunikę: „Szawle, Szawle! Czemu mię prześladujesz?“ Zaiste! Od tego dnia powinna się była w Kościele złamać pałka, zacząć tolerancja.
To jeden z rezultatów pychy Rzymu — a inne?
Stanowisko takie zaślepia. Jednostka, a tem więcej organizacja, odcinając się od zewnątrz, skłania sie do adoracji samej siebie. Adoracja ta zakreśla coraz szersze, coraz dalsze kręgi. Z terenu swych przekonań na teren swych zarządzeń, z terenu bożych prawd ścisłego dogmatu, swej nieomylności, na teren administracyjny, potem liturgiczny, moralno-prawny, pasterski, pedagogiczny, społeczny... Wszędzie ma się ostatnie słowo, zawsze jest się „nieomylnym“ — Dei et apostolicae sedis gratia. Nawet niekiedy w potocznej rozmowie na najcodzienniejsze tematy. — A sfery katolickie, czy niekatolickie wobec takiego postawienia kwestji, wobec „Roma locuta“ jak się mają zachować? Wobec sądu z Rzymu, wziętego ściśle, czy też Rzymu rozcieńczonego na metropolje, diecezje, parafje — wierni mają tylko jedno do zrobienia. Ich obowiązki ujmuje klasyczna formuła: „Maul halten!“ znana w Berlinie i „mołczať i słuszať!“ — w Leningradzie.
A dalsze rezultaty?
Stanowisko takie każe coraz bardziej przeoczać tę prawdę, że i Kościół nauczający, z ludzi ograniczonych, z ułomnych ludzi złożony, powinien się także uczyć i także dać sobie zwrócić uwagę na błędy, A uczyć się powinien dużo, bo ma nauczać „wszystkie narody“, a uczyć gruntownie, wszechstronnie i głęboko, bo nauka jego ma być światłem w ciemnościach, ma iść i obowiązywać całą ludzkość, przyszłe wieki. Dziś, zasadniczo rzecz biorąc, w krajach cywilizowanych nie powinno być księdza bez uniwersyteckiego wykształcenia. Dziś bowiem w najbardziej zapadłej prowincji jest zazwyczaj pan doktór — z dyplomem uniwersyteckim — jest pan mecenas, pan profesor, pan inżynier, pan dziedzic, mający również studja uniwersyteckie i jest ich „mistrz i nauczyciel“ w zakresie prawdy najwyższej ksiądz proboszcz, dziekan, kanonik, nie mający niekiedy ukończonego gimnazjum. — Odjąć im trzy czwarte brewjarza, a dodać trzy czwarte książek naukowych i studjów! Uczyć się muszą nauczyciele ludów!
A nauka nie może być wszechstronną, jeśli uczący się nie ma tej pokory, by prawdę uznać, gdziekolwiek ona jest. Choćby pochodziła z ust niemowląt i ssących, choćby ją brać należało od szatana! — bo i on naturalnego rozumu także się nie wyzbył. Tymczasem! Czyż nie dróg separatyzmu i ciasnoty trzymają się studja Kościoła? Jego uczeni, adepci jego wiedzy, często nie mają „zielonego pojęcia“ o najelementarniejszych zagadnieniach nauk współczesnych.
To też stanowisko takie pysznej nieomylności we wszystkiem, (chociaż omylność przez wszystkie dziury wyłazi!) odstręcza od Kościoła urzędowego, nauczającego, ludzi o głębszej kulturze umysłowej, o rzetelnej duszy. Widzą oni wprawdzie po głębszem zbadaniu rzeczy, że katolicyzm ma w swem ręku skarby bezcenne — ale cóż! Jak się tu zbliżyć do tej śmiesznej kliki pyszałków „Dei et apostolicae sedis gratia“? Jak się od niej zwłaszcza uzależnić w sumieniu?! To też umierają opuszczeni na swoich worach złota, jak parwenjusze, jak skąpcy — samotni, lub conajwyżej skupia się koło ich ołtarzy — miernota!
Wskutek takiego stanowiska następnie Rzym odcina sobie, t. j. hierarchji i wiernym korzystanie z nader wielkiego zwierciadła, w którem mógłby się przejrzeć dokładnie, czy dotąd „stał się wszystkiem dla wszystkich“? Czy tem, co robił i robi, pozyskuje, pozyskać może wszystkich? Bo nader często zdarzyć się może, że mieć będzie najlepszą „dobrą wolę“, ale wykonanie nie dopisze. Zamiast realnej korzyści uszlachetnienia świata, dźwignięcia go na górne poziomy Bóstwa, wypadnie w rezultacie — niedźwiedzia przysługa. On sam tego nie dojrzy. Nikt bez lustra nie widzi swego wyrazu twarzy. Lustrem, kontrolującem jego postępowanie, mogą stać się najlepiej ci, dla których on działa. Ale cóż! Kiedy kto Rzymowi i hierarchji zwróci uwagę na niewłaściwość postępowania — nie raczą go nawet wysłuchać, jako głupca, natręta, albo parszywej owcy heretyckiej, która znać nie chce subordynacji. Stąd nic dziwnego, że przywitany tak — obelgą zamiast podzięki — niekiedy przyjacielski głos traci wszelką ochotę wołać nadal. Albo milknie, jak kardynał Boromeusz, zdecydowawszy żywą wiarą, że Bóg przyjść musi z pomocą drogami nadzwyczajnemi, — albo się żachnie pod adresem „pyszałków“; „niech parszywieją dalej w swej doskonałości“ — i także umilknie, — albo wcale nie umilknie. Podrażniony będzie szykanował zdaleka, prawda, czy fałsz... A gdy mu kto powie, że nie zna dobrze terenu, że na domysł gada, że przeholowuje i kłamie, rzuci w odpowiedzi patetyczną uwagę: „Tego gniazda szerszeni zbliska tknąć nie można. Trudno przekonać się naocznie o prawdziwej jego zawartości.“
Czyżby zatem Rzym wcale nie znał rozumnej krytyki? Muszę pod tym względem częściowo sprostować sąd kardynała Boromeusza. Rzym nie jest pozbawiony autokrytyki. Zwołuje więc raz wraz Sobory, rozstrzyga na nich i prostuje krzywizny swego postępowania, Operacje tego rodzaju bywają bardzo niekiedy bolesne. On się jednak przed niemi nie cofa. Przeprowadza je, mimo syku i jęku operowanych, z powodzeniem. Owszem, posiadając w swem ręku stałą, zorganizowaną i karną władzę pasterską, mocą samej zależności trzyma w karbach te czynniki, które na terenie religijnym idąc samopas, byłyby raczej czynnikami rozkładu, niż ładu. Hierarchja, oparta o zasadę sprężystości rządu, już sama przez się może być źródłem poprawy stosunków. A to wskazuje, że nietylko drogami nadzwyczajnemi, ale i drogami zwyczajnemi leczy Duch Boży jego przywary, grzechy i błędy. Nie jest Kościół bynajmniej nieuleczalnym, choć podlega różnym chorobom. Choć ma na ciele swem wrzody, niekiedy straszne, bo w owrzodzonej straszliwie ludzkości działa, nie jest bynajmniej „największym wrzodem świata“. Niesłusznie chcą go tak nazywać niektórzy, przez nazbyt czarne okulary patrzący na „światłość świata“. Bujne soki zdrowia i życia, wlane w jego żyły przez Ducha Bożego, częściowo dzięki rozumnemu „zacofaniu“, „konserwatyzmowi raz zdobytej prawdy“, nurtują w nim po dziś dzień. Dowodem tego — sam rozmach żywotny Kościoła, zakreślany wciąż na wszechświatową skalę.
I nie brak przytem owym sokom pieczołowitej ręki ogrodnika. Każdy katolik „z przekonań“ pracuje nad uszlachetnieniem swego umysłu, uświęceniem serca, wzrostem duszy „w łasce u Boga i u ludzi“, jak pracował pierwszy katolik w Nazarecie. Praca taka dźwigać musi zbiorowość. Kultura duszy jest duszą kultury Kościoła. To też uroczystości beatyfikacyjne i kanonizacyjne dusz wybitnie świętych nie należą wcale do rzadkości. Mało tego. Pracuje tysiące piór i tysiące głów w zakresie autokrytyki stosunków kościelnych. Zawsze znajdują coś do poprawienia. Wzmagać się musi autokrytyka zwłaszcza dziś, kiedy Kościół coraz bardziej zdaje się żyć pod znakiem rekolekcyj. Autokrytyki więc naogół nie brak.
Ale wyszkolona bystrość spostrzegawcza naszych czasów odnajduje w tej autokrytyce dwie potężne wady, na które ona niemal umiera. Pierwsza i może główna wada polega na tem, że autokrytyka zawsze była, jest i będzie tylko jednostronną, nadto, że jest dla siebie nadzwyczaj łaskawą... Łaskawą aż do rozpaczy! Przez francuskie rękawiczki z chińskiego jedwabiu karać się będzie do końca świata! Autokrytyka w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto raczej rany wcale nie dotknie, byle nie musiała syknąć z bólu przy opatrunku. — Powtóre, autokrytyka w Kościele katolickim jest jednostronna nie tylko nazewnątrz, ale i nawewnątrz. Krytykuje bowiem i do poprawy nagania hierarchja wiernych, — a kto skrytykuje, kto napędzi do poprawy hierarchję? Chyba tylko ona sama siebie, bo wiernym droga do krytykowania hierarchji — zamknięta!
Jakto zamknięta?
Na cztery spusty i na wszystkie zamki. A co mówi „cenzura“ w znaczeniu książkowem, „cenzury“ w znaczeniu prawnem?! Niechno która z owieczek odważy się beknąć na swego pasterza! Zaraz poczuje, że ma na grzbiecie wełnę nie pancerz! Czyż to nie charakterystyczne dla stosunków w łonie katolickiego społeczeństwa? Rzym i hierarchja trąbi wciąż na cztery rogi świata, że jest ulepiona z gliny, że się rekrutuje z ułomnych ludzi, a proszę tylko podać do gazet jakąś „ułomność“ jakiegoś dygnitarza kościelnego! Nawet umotywować źródłowo swój krok! Nie mówię już o biskupie Rzymu, o jego nuncjuszach, posłach, ect., ale zwykłego biskupa. Co będzie?
Dawniej — inkwizycje — Torquemada[1] — a dziś? Dzisiaj też inkwizycja, tortury, tylko w duchowem znaczeniu. A jakież umotywowanie takiego kroku ze strony hierarchji? Powiedzą: „Targnął się na świętość!“ — Zapomną o glinie i ułomności. Aż doprawdy wstyd, że zamiast podzięki za zwrócenie uwagi swoim ludziom na ich ludzkie błędy i braki, hierarchja płaci oburzeniem i szykaną kościelno-prawną, której na imię cenzura. Wstyd zaiste, że pewne książki, zawierające pewną gorzką prawdę, pod pewnym adresem, — muszą być palone wpierw jeszcze, zanim zostaną napisane. Wielu bowiem katolików — duchownych i świeckich — choć widzi zło, jednak „dla świętego spokoju“ woli siedzieć cicho, sprawy wogóle nie tykać, bo... za mocno pachnie. Chcą uniknąć nieprzyjemności, podejrzeń o herezje, nieprawomyślność i t. p. piękne kwiatki, gęsto rosnące na niwie zadraśniętego egoizmu — przepraszam — autorytetu hierarchji. Katolicy drżą przed widmem cenzora z krzyżem prałackim na piersiach. Doprawdy, żeśmy jeszcze nie wyrośli z epoki Kaliguli i Nerona, „Crimen laesae maiestatis“ trwa w swej mocy i nahaja jest nieśmiertelną!
Taki stan rzeczy drażni ludzi gorętszego temperamentu. Podrażnieni nie umieją zdobyć się na potrzebny dla objektywizmu spokój, na bezstronne rozpatrzenie sprawy. Jeśli ją poruszą, to walczyć będą „ogniem i mieczem“. Nazwalają na karb Kościoła tyle wad, grzechów i brudu, że sam najczarniejszy szatan obruszył by się na takie inkryminacje! A ciasno widzące oczy ludzkie — te już zupełnie nie potrafią dojrzeć z poza tych rupieci blasków łaski i prawdy, jakie się kryją w duszy Kościoła. Potem inkryminatorzy sami w swe oskarżenia na całej linji uwierzą — rzucą to Rzymowi w twarz z dogmatycznym gestem nieomylności — Rzym oczywiście zarzutu w takiej postaci uznać nie może — i historja jednej owczarni wszystkich ludów notuje na swych kartach nową herezję...
Zazwyczaj...
I poco ta „pycha“ urzędowego Kościoła? Pycha, której się „hierarchja“ narówni ze wszystkimi wiernymi na chrzcie św. uroczyście wyrzekała?
Czyby nie lepiej było dostosować postępowanie swoje — na całej linji — do wzoru Chrystusa. On swego czasu głośno wołał; „Si’ veritatem non dico vobis, nolite credere mihi!“ A kiedyindziej oświadczył uroczyście żołdakowi; „Si male locutus sum, testimonium perhibe de mało...“ Oto rzetelność „najświętszej“ duszy — założyciela Kościoła, Oświadczył gotowość wysłuchania, byle udowodnionych, zarzutów i nawet zarzutu kłamstwa. Nie zasłaniał się tem, że On jest „Prawdą“, „Mądrością Wcieloną“, chociaż był.
I czyby Rzym lub hierarchja straciły na tem, gdyby z Watykanu powtórzono rzetelnie za Zbawicielem te dwa słowa: „Si veritatem non dico vobis, nolite credere mihi!“ — „Testimonium perhibe de malo!“
Stawiając atoli zarzut, że Kościół nie da sobie w pewnych razach nic powiedzieć, należy zdawać sobie jasno sprawę dlaczego, Niezawsze pycha odgrywa tu rolę. Kościół posiada dwa patenty na to, żeby bezwzględnie stać przy swojem słowie, żeby „idąc na wszystek świat nauczać wszystkie narody“, zobowiązując je do posłuchu. Jeden to patent prawdy bożej, powierzonej mu przez Jezusa Chrystusa, drugi — to patent wiedzy i nauki ludzkiej, jaką sobie zdobył przez wieki, gdy wszystkie głowy poza nim spały, jaką zdobywa dziś pracowicie i zdobędzie w przyszłości.
Na mocy pierwszego swego patentu Kościół ma najświętszy obowiązek przechować w nieposzlakowanej całości powierzony swej pieczy skarb wiary. Sprzeniewierzyłby się swej misji: „depositum custodi“ — gdyby tu chciał być „pokornym“ i nie zdobył się na dwa, niemal sakramentalne słowa: „Non possumus!“ Nie wolno mu na krok cofnąć się z terenu prawdy objawionej. I można Kościoła Chrystusowego nie uznawać, ale nie można żądać od niego, by przestał być Chrystusowym.
Atoli — uwaga dla czynników kościelnych — nie trzeba mniemać, że sądy inowierców, dotykające tego terenu, będą zawsze przeszkodą w katolickiem myśleniu, będą „herezją“, nonsensem. Może niekiedy tak, ale nie zawsze. Bardzo często, zwłaszcza, gdy są poważnie sformułowane, okażą się negatywnem, ubocznem oświetleniem prawdy, z nowej, żywotnej po ludzku strony. I dlatego wynikająca z pokory uprzejmość, chętne i uważne ucho na każdy zarzut także w tej dziedzinie, wypowiadany szczerze i poważnie, przez „heretyków, inowierców“ — nie przyniesie wcale uszczerbku ani katolickim dogmatom, ani tem bardziej katolickiemu dobremu wychowaniu, które hierarchja, hierarchja przedewszystkiem, nareszcie posiąść powinna. Grzeczność, uprzejmość — nigdy nikomu nie zaszkodziły, natomiast wiele piorunów ściągnęła na strop Watykanu osławiona „grubianitas atque chłopitudo“ kleru.
Najlepiej usposabia serca i umysły — uprzejmość. Krańcowy przeciwnik i wróg zaklęty na szych poglądów, uprzejmie potraktowany w słowie, czy piśmie, powie nam prawdę chętnie, życzliwie a bez przesady, bo spokojnie i również uprzejmie. Przyjęty zaś pogardliwem: „heretyk! pan nie masz pojęcia“ — odejdzie urażony i zatnie się, albo, jeśli nie posiada wyższej kultury ducha, plwać pocznie na mury Watykanu. A mówił doświadczony Wolter, że w umysłach łatwowiernych „z tego zawsze coś zostanie“.
Pozwolę sobie mimochodem przypomnieć grzeczność, uprzejmość i szerokie horyzonty widzenia w stosunku z uczonymi, jacy nawiedzali bibljotekę Watykańską, grzeczność ujawnioną przez niedawnego prefekta tej bibljoteki... Czyżby tak nie mógł postępować cały, hierarchiczny kościół? Wszystkie jego instytucje i biura? Potem wszystkie zakrystje, plebanje, konfesjonały i ambony? A potem szkoły wszystkie i uczeni? I uczeni prawnicy i — daję osobną linję —
I kodeks praw?
Przyznam się, że jest to dla mnie zagadką nie do rozwikłania. Czoło hierarchji, tego okrzyczanego Rzymu, składa się dziś niemal wyłącznie z Włochów, ludzi przysłowiowo grzecznych. Czemuż oni tę cechę zatracają w systemie profesjonalnym swych ksiąg, biur, aktów, ustaw, kancelaryj? Czyżby tu od dziewiętnastu wieków działało prawo dziedziczności? Spuścizna po faryzejskim, plwającym i przeklinającym, duchu synagog, cheremów, kamienowań?
Najwyższy czas w to wejrzeć!
Czas wejrzeć tem bardziej, gdy chodzi o tereny, jakie Kościół ogarnia, nad któremi chce dominować na mocy patentu mądrości ludzkiej. O, tu przestronne miejsce dla pokory! Tu nic nie pomoże powoływanie się na swe posłannictwo z góry. Tu „z chłopa król“ nie otrzyma królewskich honorów. Tyle tu znaczy osobista powaga, co osobista wartość. Należałoby chyba ogłosić nowy dogmat nowego Soboru Watykańskiego, że na terenie prawd przyrodzonych „im więcej a mądrych głów, tem więcej światła“.
Kończę. Kościół katolicki z woli Założyciela swego jest dla wszystkich dusz, dla wszystkich ludów. Znają go dziś wszędzie, na ostatnich krańcach globu. Nie przez genjuszów rządzony, ale przez zwykłych śmiertelnych ludzi, omylnych i ograniczonych, niechaj na terenie ludzkim, na którym każdej chwili się obraca, nie lęka się jak najpełniejszego, jak najjaskrawszego światła. Za zadanie sobie przecież stawia usuwać z ziemi wszelki błąd, wszelkie zło. Steruje nim z Rzymu namiestnik pokornego Chrystusa. Ku niemu zwracają się wszystkie oczy, czekają aktu pokory. Niechaj pozwoli, aby każdy, dla kogo drogiem jest Imię Chrystusa, mógł się wypowiedzieć otwarcie, poważnie, bez szykan hierarchji — szczerze a bez ogródek o brakach współczesnych Kościoła. W czem niedopisuje wobec zbolałych serc dzisiejszych ta „mater gentium, magistra mundi“ — matka ludów, mistrzyni świata. Czego chcą od niej na przyszłość jej dzieci? Niechaj przemówią, mając pewność, że zostaną wysłuchani — wszyscy. Swoi i obcy, bliscy i dalecy, heretycy, inowiercy czy poganie, kapłani i wierni, nauczający i nauczany Kościół, Walczymy wszyscy o prawdę.
Podobna ankieta nie wyszła dotąd z murów „pysznego“ Watykanu, A gdyby wyszła, zadając kłam zarzutowi, zgromadziłaby materjał przeobfity na przyszły Sobór Watykański.
A czyby to nie zaszkodziło Kościołowi?
Nie zaszkodziło mu otworzenie bibljoteki Watykańskiej, lecz rozświetliło wiele, bardzo wiele. Nie zaszkodzi prawdzie otworzenie tej niezmiernej bibljoteki żywej — umysłów, serc i dusz, — w których daleko wierniej niż na pergaminach spisane są dzieje Kościoła, Warto zobaczyć i sprawdzić, czy są to istotnie w każdym calu. —
Gesta Dei per Romam.